Arystokrata (X)

14 lipca 2019

Opowiadanie z serii:
Arystokrata

Szacowany czas lektury: 49 min

– Robercik! Ryju niemyty, ulubiony! – Młody mężczyzna, chwiejąc się we wszystkie strony, parł wprost na siedzącego na podłodze pod ścianą Raysa. – Kocham cię jak… jak nie wiem co… jak moją narzeczoną… tfu, dużo bardziej… – chłopak czknął głośno i niezrażony kontynuował wyliczankę – jak ojca swego i co tylko sobie chcesz…

– A, ty jeszcze masz narzeczoną? – zamruczał, pociągający nosem, przechodzący obok Kunaj.

– Niby dlaczego mam nie mieć? – obruszył się młody. – Przyrzeczona…

– Chyba raczej przehandlowana – zakpił Eminencja. – Świetna fuzja dwóch biznesów… Nie wiem, kto kogo przehandlował: teść – ją, czy ojciec – ciebie.

Rays spoglądał z politowaniem na pijanego w sztok blondynka, starającego się zrozumieć resztką trzeźwo myślących komórek sens słów arystokraty, oraz na Kunaja dłubiącego w czerwono fioletowym nosie, po czym z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy powiedział:

– Kunaj, weź, ogarnij się, człowieku, i przestań grzebać w tym funflu! – Robert mocniej zacisnął palce na zabranym van Riyenowi pejczu, którym wcześniej szturchał wkurwionego czymś Mormona. – Albert, zostaw w spokoju Nargisa. Jeszcze tylko trzeba, żeby dostał białej gorączki.

– Ja pierdolę, wszystko wam przeszkadza! – Olbrzym wytarł zakrwawiony paluch o spodnie i wyjął z ręki Daytona flaszkę. – A ze szklanki to nie można, może tak trochę kultury… – pociągnął spory łyk alkoholu, przepłukał zęby i dodał: – Co ty, kurwa, siedziałeś na tej butelce czy co… Ciepła jak siki. Chłopaki, gdzie ta maleńka dziweczka, co obsługiwała młodego? Pięknie ją poproszę, aby ululała mnie do snu.

– Kert, a czy ja interesuję się twoim życiem prywatnym? – Blondynek, choć ledwie stał na nogach, odwrócił się do długowłosego mężczyzny i przyjął wyzywającą pozycję. – To bardzo miła dziewczyna i nic ci do niej… – czknął, a następnie westchnął. – Będę bronił jej honoru…

– Na pewno, na pewno… Kojot, zluzuj poślad i nie słuchaj go, on ci zazdrości! – Kunaj poklepał chłopaka tak mocno po plecach, że ten na moment stracił oddech. – Lepiej powiedz, kocie, gdzie masz tę panienkę, z którą dzielnie walczyłeś w pokoiku na stoliku, tutaj obok?

Blondynek popatrzył śniętym wzrokiem na kumpla i z rozbrajającą szczerością odparł: – Nie wiem, o czym mówisz…

– Poklepał, obślinił, popłakał sobie i zapomniał, po co z nią poszedł – odezwał się niewysoki brunet, złośliwie mrużąc oczy. – Kojot albo pije, albo rucha, jedno z drugim u niego w parze nie gra.

– O, Cichy się przespał, to i na gadkę mu się zebrało. – Nargis ociężale klapnął na kanapę obok Armanda, przyglądając mu się z nagłym zaciekawieniem. – A co u ciebie gra, cwaniaczku?

– Wszystko.

– Może rozwiniesz tę obszerną myśl? – Z pijackim uporem i przekorą brodaty mężczyzna próbował wciągnąć Cichego w rozmowę.

– Po co?

– Bo widzisz, czasami trzeba pogadać o życiu, pracy i tak sobie zwyczajnie, po ludzku – Mormon westchnął przeciągle – jest potrzeba wyrzucenia z siebie wszelkich pretensji i innych problemów… – Ogarnięty nagłą tkliwością objął bruneta ramieniem i rozżalonym głosem oświadczył: – Ten świat jest niesprawiedliwy!

– Tiaaa – mruknął Armand i odepchnął kumpla.

– Jak ty, kurwa, nic nie rozumiesz… Chłopaki, mam rację?! – krzyknął wciąż zirytowany Nargis, oczekując poparcia swej tezy. – Chujnia, chujnia i po stokroć chujnia!

– Nargis, nie ubolewaj tak nad Kojotem, ożeni się chłopak, my popijemy na jego ślubie, a potem znów ruszymy w pole – wytłumaczył Kunaj z zadumą na twarzy.

– Panowie, panowie…. Spokojnie, nie ma nad czym ubolewać – do dyskusji dołączył się korpulentny Dayton, ciągnąc za rękę rozchichotaną, dużo wyższą od siebie, półnagą ciemnowłosą kobietę. – Przynajmniej będzie normalny, nie tak jak tu niektórzy…

– Dziadek, kogo masz na myśli? Kto tu jest nienormalny?! – zawołał oburzony van Riyen, zaprzestając na chwilę całowania i podgryzania łechtaczki głośno jęczącej z rozkoszy dziewczyny.

– Raczej, co jest nienormalne? – poprawił go Eminencja, podchodząc do kobiety rozłożonej na stole do tortur w niedbałej pozie. – Piękność… Co za faktura skóry, taka gładka i ciepła – muskał długimi palcami okoloną złotymi lokami twarz dziewczyny – taka rozpalona… Albercie van Riyen, czy ty potrafisz docenić takie piękno? Będziesz umiał skorzystać z takiej doskonałości?

– Jak to, jak?! Będzie miał żonę i stado dzieciątek i będzie mężem i ojcem, i głową rodziny… kiedyś… – Dayton klepnął długowłosą piękność w pośladek. – Panowie pozwolą, ale ja i ta dama – z wdziękiem podstarzałego amanta uniósł dłoń kobiety i złożył na niej pocałunek – opuścimy już wasze zacne grono.

– Ty poprawny do bólu, starcze, spadaj się pierdolić, ja mówię o ważnych sprawach. Mówię o szczytnych celach i szczytów zdobywaniu, a ty o babach i bachorach. – Nargis wciąż starał się wciągnąć małomównego Cichego do rozmowy.

– A ja muszę się napić z szefem! – Kojot przypomniał sobie, w jakim celu podążał w kierunku Raysa. – Jest narzeczona, będzie żona, będą dzieciaki…

– Oby twoje! – wtrącił zgryźliwie Eminencja i złożył na kształtnej piersi delikatny pocałunek. Kiedy język zachłannie lawirował wokół ciemnej brodawki, dziewczyna westchnęła przeciągle i wyprężyła się. – Piękno jest natchnieniem żądzy… – Długowłosy mężczyzna oderwał usta od ciała kobiety i spojrzał błędnym wzrokiem na klęczącego tuż za nim nagiego niewolnika. Odwrócił się szybko, aby drapieżnie wpić się w usta chłopca, uprzednio brutalnie podnosząc jego głowę do góry.

– Piękno i władza… Największego mędrca uczyni głupcem – zakpił przechodzący obok Cichy. – Żądze zabiją każde piękno…

– Do kogo pijesz? – Eminencja wciąż pochylony nad niewolnym, podniósł głowę i smakując, zlizał krew z warg. – Do mnie czy do młodego?

– A jakie to ma znaczenie? – Armand wzruszył ramionami i kocim krokiem zaczął krążyć dookoła kochanków, bacznie obserwując, jak van Riyen wbija się sztywnym kutasem w coraz głośniej jęczącą blondynkę. – Wszystko kończy się na jednym…

– Pijackie pierdolenie – mruknął Kunaj.

Cichy westchnął wymownie i odparł zdegustowany: – Subtelniej bym tego nie określił.

– Macie coś do mnie? Moje – nie moje, aby dzieciaki, ale ja i tak najbardziej kocham być z wami! – Młody wtrącił, próbując zapanować nad ziewaniem. – Bo życie jest na dzielnicach i nikt mi nie powie, że jest inaczej.

– Chłopaki, weźcie tego dzieciaka, bo nie wie, co mówi – warknął ponuro Robert, podnosząc się ociężale z zamiarem wyprostowania kości.

– No, co źle mówię… – Kojot, choć znosiło go z obranego kursu i ciągle ktoś stawał mu na drodze, nie rezygnował z dotarcia do dawno obranego celu. – Pijemy, Robert, za nasze zdrowie i za dzielnice… Kocham was, chłopaki! Z wami mogę wszystko… Kurwa, nawet ten świat podpalić…

– Kretyn – mruknął Rays i podszedł do otwartych drzwi tarasowych prowadzących na patio.

Zerknął na piętro w zachodniej części domu. Wydawało mu się, że dostrzegł stojącego za filarem Martina. Westchnął głęboko i w złości pokręcił głową. Kurewsko potraktował dziś swego zarządcę. Powinien był bardziej panować nad nerwami.

– Czy ktoś jeszcze tu pije czy jak zwykle zostałem sam? – Kunaj szturchnął Roberta w żebra, najwyraźniej szukał towarzysza do picia. – Co tak główkujesz? Że Eminencję znów ponosi? Nie przejmuj się złapiemy ci innego…

Rays nieznacznie odwrócił głowę w stronę masywnego mężczyzny i z trudem powstrzymał się, aby go nie uderzyć. Wspomnienie widoku Drugiego leżącego pod wielkim cielskiem nie dawało mu spokoju.

– Jak to sam? A ja to co, pies? – Kojot, któremu w końcu udało się dotrzeć do Roberta, uwiesił się na ramieniu Kunaja. – A za co pijemy? Za twój nos?

Olbrzym pokręcił głową zirytowany, przytrzymując młodego za ubranie, tym samym amortyzując upadek na podłogę, kiedy ten potknął się o stopę olbrzyma.

– Pieprzyć nos, życie jest zbyt krótkie, żeby przejmować się takimi bzdetami, lepiej się napić… E, no, trzymaj się trochę, kurwa, w pionie.

– I to jest piękne! Wznoszę toast za… za co… – Kojot starał się podnieść, ale efekty były mizerne. – Idziemy, chłopaki, idziemy! I za co pijemy?

– Za co tylko. – Kunaj pociągnął z butelki. – A, gdzie ty, kurwa, chcesz iść…

– Nie wiem, ale wiem, że coś bym przeleciał… – wybełkotał. Drugie podejście do przyjęcia pionowej postawy również nie było udane.

– Jedyne, co możesz teraz przelecieć, to drogę do łóżka…

Rosły mężczyzna poderwał chłopaka do góry, przerzucił sobie przez ramię i obróciwszy się wraz z nim dwa razy, ruszył w kierunku drzwi.

– Panowie, mamy pierwszy zjazd – zawołał wesoło do reszty.

– Uważaj, bo cię zaraz obrzyga i mnie przy okazji – wystękał zasapany Albert van Riyen, zarzucając sobie na ramię nogę dziewczyny, która wiła się pod nim w ekstazie, paznokciami drapiąc do krwi przedramię zapartego o blat stołu mężczyzny.

– No, nie może małolat złapać wprawy, ni cholery… – Kunaj poprawił sobie bezwładnie wiszące ciało – o, i już śpi.

– Jakby szacowny tatuś wiedział, jakie nauki pobiera ta jego nadzieja rodu, to by chyba na zawał pierdolnął – odezwał się Robert, patrząc w rozgwieżdżone niebo. – Przetarło się i chyba nie będzie już padało… – dodał sennym głosem.

– Każde doświadczenie jest potrzebne. – Eminencja, wyraźnie odprężony, przystanął obok i poprawił na sobie ubranie, szczególną uwagę zwracając na biały mankiet koszuli. – Nie uważasz? Arystokrata musi być przygotowany na wszystko…

Rays zerknął w stronę długowłosego, a potem znów na bezchmurne niebo i powiedział spokojnie: – Jesteś mi winien niewolnika.

– O, tak! Jutro będzie piękny dzień – mężczyzna, tym razem demonstracyjnie skupił uwagę na kunsztownie wykonanej bransolecie, przypominającej splotem linę konopną.

– Pod warunkiem, że jest arystokratą. – Cichy bezszelestnie pojawił się za plecami obu mężczyzn. – Znowu udusiłeś?

– Z takimi koneksjami to z niego większy arystokrata niż my wszyscy razem wzięci – odparł Eminencja, udając, że nie dostrzegł sarkazmu w głosie Armanda, po czym wzruszył ramionami i odrzucił do tyłu długie, ciężkie loki. – Zabijanie, to taka delikatna materia… Nie potrafię się oprzeć ulotności granicy pomiędzy ekstazą a ostatnim tchnieniem – mężczyzna koniuszkiem języka oblizał wargi – a widok uśmiercanej ofiary jest tak seksualny jak sam akt… Kruchość formy jest zadziwiająco…

– Ty naprawdę jesteś psychopatą. – Armand splunął na podłogę, chcąc podkreślić wagę swoich słów.

– Wolę określenie… człowiek z wyobraźnią ­­– na przystojnej twarzy blondyna zagościł protekcjonalny uśmiech – a ograniczanie się jest zbrodnią na umyśle…

– Dlatego trzeba szczególnie dbać o naszego małolata. – Robert zmienił temat. – A tatuś lepiej niech się nie dowie, jak jego jedynak jest już wyuczony… Prawda, Cichy?

– Tiaaa…

* * *

Martin, oparty o filar, spoglądał z antresoli na piętrze na wewnętrzny dziedziniec, na który wiodły dwa wyjścia ze służbowych pomieszczeń Roberta. Od kilku godzin dochodziły stamtąd pokrzykiwania, przekleństwa i tłuczenie szkła. Z narastającym niesmakiem obserwował pijanych mężczyzn, którzy nie znali granic spożywania alkoholu i nie posiadali jakichkolwiek hamulców w osobliwym zachowaniu. Pili do upadłego, bez skrupułów oddając się wyuzdanym żądzom. Kilku z nich znał i pamiętał, gdy byli jeszcze dziećmi, jak na przykład Alberta van Riyena. Pochodził z szanowanego, starożytnego rodu, jedyny męski potomek i spadkobierca prężnie funkcjonującego imperium paliwowego; człowiek, w którym pokładano wielkie nadzieje na kontynuację rodzinnych tradycji. Członkowie rodu, bogato obdarzanego przez los córkami, ubolewali nad faktem, że ukochany jedynak zupełnie nic sobie nie robił z pokładanych w nim nadziei i ponad obowiązki wobec rodziny przedkładał własne przyjemności, które nieuchronnie prowadziły do upadku całego klanu. Przystojny, wykształcony i ujmujący w sposobie bycia mężczyzna, przy niewielkim wsparciu ojca i wuja – deputowanych do Rady, mógłby zajść naprawdę wysoko w świecie nie tylko biznesu, ale także polityki. Dwaj bracia van Riyenowie swoją pozycję w kręgach władzy ugruntowali ciężką pracą i umiejętnością nieangażowania się w spory polityczne, przy jednoczesnym misternym rozgrywaniu konfliktowych sytuacji pomiędzy zwaśnionymi klanami na korzyść własnych interesów. W bezlitosnym świecie władzy, intryg i pieniędzy ci dwaj przebiegli dyplomaci za sprawą niesfornego dziedzica ponosili sromotną klęskę wobec braku ambicji Alberta, beztrosko krzyżującego ich plany rozwoju rodzinnego imperium. Zupełny brak potrzeby pomnażania dóbr i budowania politycznej kariery oraz zamiłowanie do wszelkiego rodzaju uciech duszy i ciała sprawiały, że przechodził do historii jako uczestnik najbardziej spektakularnych rozrób i hulaszczego życia wśród podobnych sobie awanturników, a widmo roztrwonienia lub, co gorsza, przejęcia majątku przez obce klany poprzez małżeństwa córek, stawało się niezwykle bliskie i jak najbardziej realne.

Nagły ruch przy jednym z wyjść zwrócił uwagę zarządcy. Wysoki, zwalisty mężczyzna, przerzucił sobie kogoś przez ramię i szedł powoli, pogwizdując bliżej nieokreśloną melodię.

Kunaj – wieczne dziecko, zdawał się być niedojrzałym emocjonalnie egoistą. Cwaniak i nerwus, dawno temu wydziedziczony przez ojca za zabójstwo jednego z własnych braci podczas rodzinnej sprzeczki, wykluczony za ten ohydny uczynek także ze sfer arystokratycznych, większość dorosłego życia spędził na dzielnicach jako najemnik. Wyrobił sobie opinię tępego osiłka, którego jedynym celem w życiu był brak celu i choć, jak twierdził Rays, Kunaj posiadał jedną, ostatnią szarą komórkę odporną na alkohol i nic poza nią, to Martin zalecałby raczej ostrożność w tak jednoznacznym osądzaniu tego człowieka. Znanego z prowokowania i wszczynania awantur z byle powodu cwaniaka, uchodzącego za niegroźnego hulakę, któremu jeden nieszczęśliwy wypadek złamał życie i pchnął ku niższym warstwom społecznym (w których zresztą bardzo dobrze się odnajdował), traktowano z przymrużeniem oka jako nieszkodliwego szajbusa, podchodząc do wybryków Emila Wolleya z pobłażliwością, po części ze względu na znajomości, jakie posiadał wśród przywódców większości podległych Trybunałowi dystryktów. Martin od dawna jednak był przeświadczony, że Kunaj nigdy do końca nie odsłonił swojej prawdziwej twarzy. Dla Shlazinga skłonności do środowiska ludzi z faweli, choć przez innych postrzegane jako próba odegrania się na własnej rodzinie, były nieco podejrzane, szczególnie że dotyczyły głównie światka, który miał realny wpływ na handel żywym towarem. Kunaj posiadał mocną głowę i to nie tylko do picia alkoholu. Jakiś czas temu zarządca całkiem przez przypadek wszedł w posiadanie informacji bardzo wyraźnie wskazujących na to, że niedoceniany, a wręcz wyszydzany osiłek skupuje na podstawionych ludzi graniczne tereny kilku strategicznych dzielnic. Martin żywił pewne podejrzenia co do celu takich transakcji i bacznie przyglądał się na tamtym obszarze wszystkim operacjom inwestorów, którzy mieli choćby najmniejsze powiązania z Kunajem. Póki co, wszystko wydawało się mocno chaotycznym działaniem, ale budziło niepokój zarządcy, którego życie nauczyło zawsze i wszędzie doszukiwać się drugiego dna.

Olbrzym powrócił i czujnie rozejrzał się wokół, po czym podszedł do bardzo wysokiego mężczyzny z burzą długich blond włosów. Niespełna trzydziestoletni arystokrata, nie przestając tłumaczyć czegoś niskiemu, króciutko ostrzyżonemu brunetowi, odwrócił się do Emila Wolleya i lekceważącym gestem nakazał opuścić ich towarzystwo. Kunaj wzruszył ramionami, zasalutował drwiąco i bezczelnie wszedł pomiędzy rozmawiających, prowokacyjnie potrącając obu. Zarządca z ulgą przyjął brak reakcji Kerta i Armanda Savrosa na zaczepkę. Rusty Kert, nazywany Eminencją, niedbałym ruchem dłoni poprawił swój nienaganny strój, wzrokiem odprowadził potężnego kumpla, po czym powrócił do rozmowy z Cichym. Ten mężczyzna niewątpliwie posiadał klasę i nigdy nie pozwalał sobie na zachowanie niegodne arystokraty. Ostatni przedstawiciel rodu, z którego wywodziły swe korzenie największe obecnie panujące klany, posiadał majątek, którego chyba nikt nie potrafił oszacować, nawet on sam. Zdając sobie sprawę ze swojej wyjątkowości, tworzył wokół siebie aurę tajemniczości. Trudno było określić, na ile czynił to z rozmysłem, a na ile taka maniera wynikała ze sposobu podejścia do życia. Shlazing, niejednokrotnie mając okazję rozmawiać z Eminencją, zawsze pozostawał pod wrażeniem jego inteligencji i ogłady, jednocześnie będąc porażony osobowością młodego człowieka.

Rusty Kert cieszył się nieposzlakowaną opinią filantropa i biznesmena, a prywatnie bezwzględnego złoczyńcy i handlarza bronią. Bez wątpienia posiadał w sobie tyle samo czaru, co ukrytej za filozoficznymi rozmyślaniami grozy. Wyznawał pogląd, że istotą porządku jest wieczność i niezmienność hierarchiczna; hołdował zasadzie, że nic nie rodzi się bez walki i z tymi przekonaniami, w niezrozumiały dla Martina sposób, w jednej chwili z filantropa, za którego chciał uchodzić, stawał się panem zniszczenia i zniewolenia. Dla jakiejkolwiek korzyści i spełnienia swoich wyrafinowanych zachcianek uczyniłby wszystko. Oprócz kontrowersyjnych poglądów słynął także z niezwykle krwawych jatek niewolników, które urządzał w swojej wiejskiej posiadłości dla licznej rzeszy podobnych mu oprawców, co nie podobało się nawet najbardziej obojętnym na los niewolników arystokratom. O ile wielu pokątnie odsądzało od czci i wiary arystokratycznego bufona, to nikt jawnie nie śmiał przeciwstawić się młodzieńcowi. Krytycy nierzadko uczestniczyli w organizowanych przez niego przyjęciach i zabawach, licząc na ewentualne korzyści płynące ze znajomości z człowiekiem powiązanym z wszystkimi projektami dotyczącymi handlu bronią; człowieka, którego koncerny wiodły prym na niezwykle chłonnym rynku, o utrzymaniu koneksji rodzinnych już nie wspominając. On sam dzielnice traktował jako formę rozrywki, doskonalił umiejętności podczas testowania broni, oraz zasilał bardzo szybko topniejące szeregi swoich niewolników, znacząco przy tym wspierając budżet zgranego grona łowców.

– Panie, wszystko gotowe do wyjazdu. – Zatopiony w myślach Shlazing wzdrygnął się, po czym powoli odwrócił ku swojemu osobistemu i z nadzieją w głosie, zapytał:

– Czy panna Rays już wróciła?

– Nie, Panie – szybko odpowiedział niewolnik. – Cały czas jestem w kontakcie z jej osobistym.

Zmierzył wzrokiem stojącego przed nim niemłodego już niewolnego. Od ponad dwudziestu lat miał jego jednego i dziękował opatrzności za tego człowieka, bo oprócz dobrego i oddanego sługi zyskał także wiernego przyjaciela.

– Dobrze, Dark… Idź na dół i przekaż dowódcy, aby byli w pogotowiu. Sprawdź, gdzie jest Drugi, i wróć do mnie. – Rozczarowany odwrócił się, powracając do obserwacji dziedzińca, po czym dodał: – Poczekam jeszcze chwilę… Może w tym czasie się odezwie…

Martin nabrał głęboko powietrza do płuc. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Wszystko, co się działo wokół, przerastało jego nadwątlone siły. Bagaż wielu lat spędzonych w Radrays Valley bezwzględnie dawał o sobie znać, a każdy dzień odciskał kolejne piętno i podważał słuszność podjętej bardzo dawno temu decyzji. Nigdy nie liczył na szczególne profity z pracy dla Raysów, znał swoje miejsce w szeregu i nie spodziewał się od losu zbyt wiele, ale nie przypuszczał, że wypełnienie powierzonej mu misji będzie kosztowało tak wiele sił i że przyjdzie zapłacić tak wysoką cenę za złożoną w przeszłości obietnicę.

Potarł szorstki policzek i przymknął na chwilę oczy, przywołując w pamięci obraz wieczora, kiedy wszystko wydawało się takie proste i łatwe; kiedy świat był biały i czarny, a ludzie, których znał i kochał, sobie bliscy. I chociaż życie wszystko zweryfikowało, niemalże się udało…

Cofnął się o krok, kiedy Dayton Lamner wyszedł z podpierającą go kobietą. Oboje rozbawieni podążyli do zachodniego skrzydła rezydencji przeznaczonego wyłącznie dla gości. Mężczyzna zbliżony wiekiem do Shlazinga dobrze wybrał. Layza, niewolnica, kobieta o ognistym temperamencie i szczególnej orientacji, wiedziała, jak dać rozkosz nie tylko mężczyźnie. Doświadczona i świadoma swej seksualności idealnie spełniała się w roli jednego z kilkorga szkoleniowców. To za jej sprawą niewolnicy do przyjemności poznawali najintymniejsze tajniki natury obu płci. Surowa, ale nie okrutna zgadzała się z tezą, że wartością niewolnika jest jego rozwinięta inteligencja i kreatywność, a osiągnąć taki stan można było tylko przez odpowiednie szkolenie, wnikające głęboko w psychikę zniewolonego człowieka. Martin od początku pozostawał pod wrażeniem ewolucji jej niezwykłej osobowości. Prosta dziewczyna z północnego dystryktu, którą bezpłodność automatycznie uczyniła przedmiotem handlu, okazała się zdolną i na tyle bystrą, aby z najniższego stanu, do którego została zepchnięta przez los i rodaków, uczynić sposób na życie, a na dodatek czerpać z tego jeszcze przyjemność. Z nieokrzesanej, choć pyskatej i odważnej do granic rozsądku wieśniaczki, z urodą tylko nieco więcej niż przeciętną, potrafiła przeistoczyć się w dojrzałą i mądrą kobietę, umiejącą z każdej sytuacji wyciągać dla siebie korzyść. Zarządca uśmiechnął się w duchu – jeśli tylko podstarzałemu uwodzicielowi wystarczy pary, to na długo zapamięta tę noc z wyuzdaną, ciemnowłosą wampirzycą o łagodnym obliczu dziewczyny z sąsiedztwa.

Kiedy para zniknęła we wnętrzu rezydencji, zwrócił wzrok na palącego papierosa Cichego. Gładząc po głowie klęczącego tuż przy nodze niewolnika, mężczyzna bacznie obserwował wszystkich wokół, sam będąc skryty za drzewem w wielkiej kamiennej donicy. Ten człowiek budził niepokój Martina. Delikatnej postury, ale przystojny i zadbany, sprawiał wrażenie sympatycznego, nieco nieśmiałego młodzieńca. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasował do towarzystwa, w którym się obracał. Małomówny, zachowujący powściągliwość w relacjach z ludźmi nawet z najbliższego otoczenia, wyglądał niekiedy na zagubionego w tym brutalnym świecie. Ale to był tylko pozór, o którym zarządca miał okazję niejednokrotnie się przekonać. Milczur, jak w duchu nazywał Cichego, budził niepokój, a doświadczenie w pracy z ludźmi nakazywało mu w obecności tego człowieka zachować daleko idącą czujność. Martinowi od dawna nie dawało spokoju, czego Armand Savros szuka na dzielnicach. Takie samo pytanie zadawał sobie w stosunku do Roberta. Obaj nie pasowali do tego środowiska i nie trzeba było być jakimś wnikliwym obserwatorem, aby zauważyć, że ledwie tolerują swych towarzyszy.

W przypadku Raysa dość szybko odkrył, że jego celem jest odzyskanie władzy w dzielnicach, jakie posiadała rodzina, kiedy realny wpływ na całą politykę niewolnictwa dzierżył dziad Roberta. Po śmierci Roberta Raysa seniora, który konsekwentnie i wytrwale kontynuował bezwzględną strategię swych protoplastów, imperium bardzo szybko zaczęło tracić na znaczeniu, aby w obliczu tragicznego dla rodziny splotu zdarzeń pozostać przez ponad dwie dekady na marginesie politycznej społeczności. Dopiero Robert Rays junior mozolnie przywracał wysoką pozycję Holdingu Radrays Valley na arenie działań możnych rodów. Po wieloletnim marazmie, jaki zapanował w kopalniach po tragedii, która doprowadziła do wewnętrznych rozgrywek pomiędzy uzurpującymi sobie prawa do schedy dalszymi członkami rodziny a bezpośrednimi małoletnimi spadkobiercami, Robert junior, mocno ryzykując, wszystkie pozostałe środki finansowe i siły, zainwestował w wydobycie kamieni szlachetnych. Trafnie przewidział, że nieprzychylne Raysom konsorcja skoncentrują się głównie na ograniczaniu dostępu do rynku niewolniczego ledwie zipiącego Holdingu Raysów, błędnie uważając, że młody chłopak raczej skłoni się ku szybkiemu i łatwemu zarobkowi na pozostałych rodzinie niewielu już dzielnicach. Liczono, że Rays uszczuplone aktywa wpompuje w wyludnione rejony. Reszty miały dokonać sankcje nałożone przez Trybunał za nadmierną eksploatację obszarów oraz, jak oczekiwano, za niewywiązywanie się z corocznych zobowiązań podatkowych wobec Rady. Tymczasem, wbrew przewidywaniom, Rays pilnie obserwował trend wzrostowy cen kamieni szlachetnych wynikający z dużego popytu i nienadążającej podaży. Bogate społeczeństwo Południowego i Starego Kontynentu inwestowało w cenny kruszec i drogie kamienie, słusznie uznając, że w czasach niespokojnej sytuacji ekonomicznej stanowią one bezpieczną lokatę kapitału. Kiedy zorientowano się, że wątłe siły Radrays Valley na dzielnicach są jedynie przykrywką dla właściwych działań Roberta juniora, było już za późno na utrącenie wzrastającej potęgi młodego Raysa. Karty na Giełdzie Południa rozdawał już niedoceniany spadkobierca dawniej możnego, teraz zapomnianego i nie liczącego się od dawna rodu. Tylko kwestią nieodległego czasu stał się jego powrót na najważniejszą Giełdę Kontynentów, na którą rządy dystryktów nie miały wpływu, co dawało większe pole do działania dla rosnącego w siłę Holdingu, a tym samym pozwalało Robertowi zwiększyć kontrolę nad okolicznościami decydującymi o warunkach ekonomicznych.

W ten sposób Rays stworzył pewne i bezpieczne zaplecze dla rodzinnej firmy, co zapewniło szerokie kontakty oraz środki finansowe na odbudowę potęgi na dzielnicach. Nie zawahał się również zadać z łowcami. Powszechnie pogardzane, choć niezbędnie potrzebne formacje, zarabiające krocie na niewolnikach przyczyniały się do rozwoju handlu i powstawania nowych struktur gospodarczych, dzięki czemu w bardzo szybkim tempie rosły fortuny rodów arystokratycznych, których przemysł opierał się na pracy ludzkich rąk. Jednocześnie coraz bardziej wyspecjalizowane grupy, w skład których coraz częściej wchodzili szukający przygód arystokraci, tworzyły hermetyczny światek, do którego bardzo trudno było się dostać, a aby legalnie pozyskać towar z własnych, urzędowo przyznanych dzielnic, nie sposób było nie skorzystać z ich usług. Przywódcy tamtejszych rejonów, zubożałych w wyniku nadmiernej i nieprzemyślanej eksploatacji surowców naturalnych, chętnie współpracowali z kupcami i łowcami, traktując sąsiednią ludność jak szybko odnawiające się zasoby. Sprzyjał temu przerost liczebny ludności Północnego Kontynentu, podzielonego na małe krainy, odwiecznie skonfliktowane ze sobą, toczące wojenki o dostęp do granicy niewielkiej cieśniny, odgradzającej północ od południowego bogatego i gospodarczo rozwiniętego lądu. Powstawały skomplikowane siatki zależności pomiędzy sprzedającymi i kupującymi, a kontrolę nad większością transakcji sprawowali właśnie łowcy. Nic bez nich i dla nich.

Do jednej z takich grup przystał Robert. Po początkowych problemach, z właściwą sobie przebiegłością ocenił przydatność tych ludzi i zamiast walczyć z nimi o wpływy, powoli i systematycznie przejmował nad nimi kontrolę. Pozbywał się tych, którzy mogli mu w jakikolwiek sposób przeszkadzać i utrudniać nawiązywanie kontaktów z lokalnymi władcami dzielnic. Knuł, intrygował i eliminował słabe i najsilniejsze jednostki bez skrupułów, zarówno we własnych szeregach, jaki i po drugiej stronie barykady, szczując jednych przeciw drugim. Szybko zdobył sobie szacunek i opinię bezwzględnego przywódcy przy aprobacie niemalże wszystkich pozostałych po czystce członków grupy. Rays, co akurat nie było trudne, bo gdy tylko chciał, to potrafił się dostosowywać do ludzi i sytuacji, a swoim brakiem zahamowań imponował jak mało kto, w kilka lat stworzył z ludzi o całkowicie różnych charakterach i upodobaniach dość zgraną i niezwykle skuteczną w działaniu kompanię.

Natomiast Cichy pozostawał zagadką. Nie czerpał większych korzyści z dzielnic, jego majątek był olbrzymi; nie szukał wpływów politycznych, bo nie interesowała go władza. Nie do końca zjednoczony z grupą, sprytnie prowokujący konflikty wewnątrz niej, to jednak bez protestu akceptowany przez każdego z jej członków; wbrew dającej się wyczuć niechęci do Roberta, zawsze popierał jego decyzje, a w razie potrzeby czynnie wspierał Raysa. Jedyne, co Martinowi przychodziło do głowy i co mogłoby tego dziwnego młodzieńca trzymać wśród nich, to tylko i wyłącznie pragnienie dużej dawki adrenaliny, której dostarczały walki i ekstremalnie trudne warunki. Posturą odstający od towarzyszy młody mężczyzna był mistrzem sztuk walki wręcz. Podobno nigdy nie stosował innej broni poza swoimi ulubionymi nożami, a często posługiwał się także wykonanym ze specjalnie hartowanej stali i wykutym oryginalną techniką mieczem.

Zarządca jeszcze chwilę z niepokojem obserwował dziedziniec, po czym odwrócił się z poczuciem, że jego wyjazd, spowodowany niejasną decyzją Roberta, zaważy na napiętej sytuacji wokół Radrays Valley. Rays nie na darmo ściągnął na plantację ludzi, których szybko i bez konsekwencji będzie mógł się pozbyć. Impreza z udziałem jego kompanów, chociaż wyglądała na przypadkową i niespodziewaną, była zaplanowana i dobrze nagłośniona, sądząc po tym, że w niedługim czasie pojawiło się kilku ważnych gości z urzędu celnego. Świadomość, że nie powinien zostawiać ich samym sobie, ciążyła Martinowi niemiłosiernie. Ta zlecona mu nagle misja, to był jeden wielki blef. Albo Robert chciał się pozbyć zarządcy z rezydencji na jakiś czas, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, albo wykorzystać jako alibi. Jedna i druga opcja jednakowo niepokoiła Shlazinga, a bezsilność drażniła. Pozostało mu tylko mieć nadzieję, że podopieczny nie zrobi niczego głupiego; niczego, co sprowadziłoby na Martę i na plantację kłopoty.

Zerknął na zegarek i zaklął pod nosem, czas uciekał. Odwrócił się gwałtownie do osobistego niewolnika.

– Gdzie jest Drugi? – spytał, chociaż domyślał się, że Robert odesłał Justina do apartamentu na piętrze.

– W prywatnych pokojach.

– A więc pójdźmy tam – mruknął i szybkim, ale równym krokiem podążył do wyjścia, dając czas Darkowi na otwarcie przed nim drzwi. Usłyszawszy za sobą ciche skrzypnięcie zamykanych podwoi, zapytał: – Co z panną Rays?

– Wciąż nie odpowiada, znowu wymknęła się ochronie.

– Jak to: znowu? – Martin o mało się nie potknął. – Więc kto ją, do cholery, ochrania? – Krew uderzyła mężczyźnie do głowy, a narastająca frustracja sięgnęła zenitu.

– Dwóch osobistych, których sama wybrała. Nie martw się, Panie, to najlepsi ludzie – wyjaśnił Dark. – Znają pannę Rays lepiej niż ona siebie sama.

– Chociaż tyle – zarządca uśmiechnął się nieznacznie i odetchnął z ulgą. – Są od nas? – dopytał.

– Tak – niewolnik westchnął – ale panna Marta… że tak powiem, przerobiła ich i są w służbie u niej, więc nie mamy z nimi kontaktu.

– Chociaż tyle! – skwitował i parsknął szyderczo. – Powiedz mi, Dark, dlaczego mnie to nie dziwi?

– Bo to nie pierwsi i zapewne nie ostatni – odparł bez namysłu osobisty.

– No, właśnie… przynajmniej jest w dobrych rękach.

Nic się nie układało, wszystkie ważne sprawy wymykały się Shlazingowi z rąk. Czyżby z wiekiem przyszła niemoc, która sprawiała, że stał się mniej czujny i zapobiegliwy? Zaczynał odczuwać brak dawnej zręczności, dzięki której lawirował pomiędzy podopiecznymi na tyle sprawnie, aby roztaczać nad nimi dyskretną ochronę. Nie potrafił już porozumieć się z Robertem, a teraz tracił również kontrolę nad Martą. Jak, do cholery, miał zapewnić jej bezpieczeństwo, kiedy ona sama lekceważyła wszelkie procedury? Wciąż nie przyjmowała do wiadomości, że rozpoczynając grę z Trybunałem, wystawiła się na atak praktycznie z każdej strony. Atakujący pozostawał nieznany, przyjaciel mógł stać się wrogiem, a obecny przeciwnik niespodziewanym sojusznikiem. Czy ta dumna, młoda kobieta zdawała sobie sprawę, jak wiele ryzykowała w grze, której reguły tworzono w jej trakcie? Martin pragnął wierzyć, że Marta przejęła mądrość i rozwagę po swojej matce; że zawsze będzie wiedziała, gdzie znajdują się granice, których nie można przekraczać…

Jak Alice Rays… Matka i córka… Powracały wspomnienia.

Którą z tych dwóch kobiet kochał bardziej? Władcze, niezależne, niepokorne i piękne…

Nie, Alice była jedynie ładna. Nie dorównywała klasycznym pięknościom, ale fascynowała mężczyzn, przyciągała ich wzrok i uwagę niezwykłą osobowością oraz charyzmą. Swoim urokiem potrafiła przekonać ludzi do własnych wizji i wpływać na ich zachowanie. Córce przekazała upór w dążeniu do celu i tajemniczość. Martin nie raz przekonał się, że jest w Marcie coś; coś czego nie potrafił określić, ale na pewno była to siła, która dodawała jej pewności siebie i odwagi. W połączeniu cech matki i urody ciemnowłosych Raysów o złotych tęczówkach powstała niezwykła mieszanka kobiecości i klasy.

Kochał córkę swej rudowłosej bogini jak własną i przyrzekł chronić do końca swych dni. Spodziewał się, że na nikogo nie będzie mógł liczyć, a już na pewno nie na pomoc ze strony Lorenzów. Niewiele wiedziano o rodzinie Alice poza tym, że byli dumną, starożytną arystokracją ze Starego Kontynentu. Surowi, fanatycznie strzeżący obyczajów członkowie rodu nigdy nie pogodzili się z wyborem najstarszej córki. Zerwali całkowicie kontakty po ślubie, uznając Lorenzównę za zdrajczynię rodzinnych tradycji, według których kobieta wychodziła za mąż wyłącznie za zgodą rodziców i starszyzny klanu. Alice wybrała sobie Edwarda Raysa, syna Roberta Raysa seniora, handlarza niewolników, co stanowiło dla pracowitych i ślepo trzymających się zasad bez względu na okoliczności panów niewybaczalny występek. Inna sprawa, że w tamtym czasie Robert senior cieszył się opinią człowieka wyniosłego, gwałtownego i stroniącego od ludzi. Nieliczni bliscy przyjaciele taki niezasłużony osąd tłumaczyli śmiercią ukochanej żony tuż po urodzeniu ich jedynego dziecka i stanowczym odrzucaniem przez wiele lat kolejnych ofert małżeńskich od licznych znakomitych rodów, pragnących skoligacić się z potężną fortuną. Ale na usunięcie się z życia towarzyskiego arystokraty o nowatorskich poglądach wpływ miały zagrażające interesom rodziny Rays polityczne decyzje osób blisko z nią powiązanych. Świadomie lub nie, ale tę nieciekawą sytuację wykorzystała świeżo poślubiona pani Edwardowa. Szybko weszła w rolę gospodyni zaniedbanej rezydencji i bez problemu znalazła wspólny język z despotycznym, choć umiejącym docenić wartość innego człowieka teściem. Nikogo więc nie zadziwiło, gdy Alice, po śmierci seniora, w krótkim czasie zaczęła przejmować rządy w rodzinie.

Edward Rays, pomijając fakt, że był czarującym, przemiłym i dobrym człowiekiem, nie posiadał żadnych ambicji politycznych i biznesowych, w przeciwieństwie do swojej żony, dla której utrzymanie świetności rodu stało się jedynym priorytetem. Prawny następca i oficjalnie głowa rodu bez większego protestu, a nawet z ulgą, ustępował swojej bystrej i zaradnej małżonce pola, aby w ciszy i spokoju oddać się bez reszty sztuce. Kochał literaturę i malarstwo, kolekcjonował głównie płótna przedstawiające sceny batalistyczne i wydawał na nie krocie. Poświęcał swojej pasji większość czasu i uwagi, zaniedbując nie tylko biznes, ale także rodzinę. Alice mimo to bardzo kochała Edwarda i stanowiła dla niego opokę w świecie, w którym nie potrafił się odnaleźć. Natomiast arystokrata darzył kobietę bezgranicznym uwielbieniem do tego stopnia, że starał się nie zauważać, jak małżonka odsuwa go w biznesowy niebyt przy wsparciu znienawidzonego Martina Shlazinga. Protegowany i hołubiony przez Roberta seniora młody mężczyzna, wdrożony w funkcjonowanie Holdingu i wprowadzony we wszystkie tajniki rezydencji, oraz plantacji, stał się niezastąpionym partnerem i przyjacielem pani Rays na długi czas, na dobre i na złe. Przez te wszystkie lata pracy dla Radrays Valley doświadczył wzlotów i upadków, nauczył się, jak ostrożnie smakować sukces i jak przetrwać, gdy umiera nadzieja. Poznał, jak wiele znaczy rodzina i jak silne potrafią być zdeterminowane kobiety.

O, tak! Kobiety Raysów były silne. Nie wielbiły mężczyzn, nie nosiły ich na rękach i nie pragnęły hołdów; potrzebowały partnerów, towarzyszy, równie mocnych jak one same i tylko takich szanowały i ceniły.

Martin bezwiednie zatrzymał się na chwilę i odetchnął głęboko. Zawirowało mu przed oczami. Odżyły wspomnienia… Wsparł się dłonią o ścianę, a drugą wytarł pot z czoła.

– Panie, czy coś się stało? – Zaniepokojony Dark, chciał podtrzymać swego pana.

– Nie trzeba! – gestem powstrzymał niewolnika, zły na siebie o chwilową niedyspozycję. – To tylko nerwy – dodał.

– Panie, może wody…

– Powiedziałem! – Martin zniecierpliwiony podniósł głos, a osobisty natychmiast pokornie spuścił głowę i cofnął się krok. – Jakaś wiadomość od panny Rays? – zapytał zbyt głośno. Znał odpowiedź, ale próbował udowodnić, głównie sobie, że wszystko jest z nim w porządku.

Tak trudno przychodziło godzić się z losem. Serce pękało, gdy patrzył na dwójkę dzieciaków. Co się stało z tą rodziną? Z ludźmi, którzy nadawali sens jego egzystencji.

Marta zajmowała szczególne miejsce w jego sercu. O mało nie oszalał, gdy postanowiła odejść z domu. Nagła, podjęta pod wpływem emocji decyzja młodziutkiej dziewczyny zaważyła na życiu i zarządcy, i Roberta. Tamtego popołudnia, kiedy niewolnik zamknął za nią drzwi auta, coś pękło w sercu Martina; coś, co nakazało inaczej spojrzeć na stojącego tuż obok niewzruszonego Roberta. Relacje pomiędzy mężczyznami ochłodziły się. Wzajemnie oskarżali się o wyjazd Marty i obaj czuli się winni, zwłaszcza gdy całkowicie zerwała kontakt.

Martin roztoczył dyskretną opiekę nad zbuntowaną pannicą, dbając, aby się o niej nie dowiedziała, i przynajmniej w ten sposób zdobywał jakąkolwiek wiedzę o ukochanej córce Alice. Przez długi czas nie potrafił spokojnie zasypiać, nie zamartwiając się i wciąż nie wyrzucając sobie popełnionych błędów, które doprowadziły do takiej sytuacji. Dla Shlazinga na zawsze pozostała małą dziewczynką. Taką, jaką zapamiętał po wielkiej awanturze z bratem, gdy wtulona w niego, szlochała w rozpaczy. Uspokajał i cierpliwie tłumaczył, z pobłażliwością przyjmował jej zarzekania o okrutnej zemście na Robercie. Ocierał dłonią łzy i starał się ofiarować kruchej i bezbronnej istocie tyle miłości, ile potrafił. Wtedy miał dla kogo żyć.

Dużo czasu upłynęło, zanim zaakceptował fakt odejścia Marty. Dopiero pewność, że odnalazła się poza domem i na dodatek doskonale radziła w trudnym, pełnym pułapek świecie, przyniosła ukojenie i równowagę. Niestety, więź i poczucie dawnej bliskości pomiędzy zarządcą a Robertem nigdy nie powróciły.

A co dziś trzymało go w tym miejscu? Robert traktował zarządcę jak kogoś obcego, a Marta, wciąż bliska sercu, coraz częściej ignorowała starego sługę. Wybrał już swoich dwóch następców, byli przygotowani i do szkolenia, i do zarządzania, w każdej chwili mógł odejść. Nie potrzebowali już starego głupca, dręczonego wyrzutami sumienia i żyjącego wspomnieniem dawnych czasów.

Dzisiejsza sytuacja w sypialni uświadomiła mu to aż nadto. Nie umiał już rozmawiać z wychowankiem, który nie chciał go słuchać, przeciwstawiał mu się z premedytacją. Martin nie był w stanie w najmniejszym stopniu wpłynąć na Raysa, a przecież o tak niewiele prosił, wręcz błagał. Pragnął dla nich obu ratunku. Nie był ślepy, widział, co się działo z Robertem. Wszystko, co czynił Justinowi, powracało ze zdwojoną mocą.

Słowa, że dla nich dwóch nie było miejsca, sprawiły, że zarządca wciąż czuł niepokój. To szaleństwo nie mogło się dobrze skończyć.

A tak wiele razy rozmyślał nad tym, czy Justin będzie potrafił jeszcze po tym wszystkim normalnie żyć? Nieustannie żywił nadzieję, że poradzi sobie. Dawniej wolny, wykształcony i myślący człowiek, z zapleczem, które dawało szansę na emocjonalne przetrwanie, wciąż w nim pozostawało. Martin widział to wyraźnie, tylko czy miało to teraz znaczenie? Robert od początku wiedział, jaki będzie finał i konsekwentnie zmierzał do celu. Nie da niewolnikowi szansy, bo ona najzwyczajniej w świecie nie była przewidziana w jego planie.

Na początku łudził się, że Rays nie może być tak nieskończenie zły; że ma sumienie i opamięta się… Nie da się ciągle żyć przeszłością i bez końca pałać zemstą. Shlazing dobrze znał uczucie zawodu i odrzucenia, ale oswoił myśl o sobie jako wyrzutku, a doświadczenie pokazało jakie zniszczenia niosła żądza odwetu.

Pogrążony w dialogu z sobą samym zarządca nie zauważył, kiedy znaleźli się w apartamencie Roberta. W olbrzymiej sypialni panował lekki półmrok i porażająca cisza. Mężczyzna przystanął na chwilę i mimowolnie zadrżał, obawiając się tego, co może ujrzeć. Podły nastrój i napięcie, jakie towarzyszyło Robertowi od rana, niepokoiły Martina, szczególnie że zarządca wbrew rozsądkowi dolał oliwy do ognia, gdy dowiedział się o natychmiastowym wysłaniu go na dzielnice. Próbował skontaktować się z Martą, aby wyperswadowała bratu misję w chwili, gdy trwała reorganizacja w firmie i na plantacji, a jakby tego jeszcze było mało, doniesiono Shlazingowi o awanturze z udziałem Drugiego. Koniecznie chciał sprawdzić, jak się miały sprawy i na wszelki wypadek usunąć chłopaka z oczu właściciela.

W sypialni pod ścianą, w tym samym miejscu, gdzie prowadził nieprzyjemną dyskusję z Raysem, wciąż znajdował się młodziutki osobisty Raysa, a obok niego, z głową opartą na kolanach, drzemał Drugi.

Martin odetchnął z ulgą.

– Justin – zawołał do niewolnika, obchodząc dookoła wielkie łoże z rozrzuconą w nieładzie pościelą i ubraniami Roberta. – Światło! – rozkazał, z uwagą spoglądając na młodszego z niewolnych. – Gdzie on, do cholery, ma obrożę?! – zagrzmiał wściekły. – Justin – ponownie zwrócił się do osobistego.

Jeszcze tylko tego brakowało, aby jakiś świeży niewolnik błąkał się po rezydencji bez możliwości natychmiastowego namierzenia.

Do pokoju wbiegł jeden z dwóch pilnujących wejścia do apartamentu strażników.

– Nie można wprowadzić go do bazy danych – wyjaśnił krótko.

Paniczny strach w oczach rozdygotanego niewolnego przyprawiał Martina o skurcz żołądka. Na ten widok przypomniał sobie słowa, które często powtarzał ojciec: „ Nie traumatyzuj niewolników, bo to ich zabija. Zabija w nich to, co jest nam potrzebne.” Shlazing zacisnął zęby, ten już nie żył.

– A niby to dlaczego? – spytał zirytowany.

– Nie ma kiedy go zabrać na dół, a trzeba wszczepić chipa, Pan nie pozwala, no i… – funkcyjny wskazał ręką na drżącego niewolnika – no, szef sam zobaczy, to dzieciak przecież. Jak go zarejestrować? Nie można przecież…

– Szlag! Kolejny… – warknął. – Dlaczego nikt wcześniej z tym do mnie nie przyszedł? – Drobniutki blondynek bez wątpienia znajdował się poniżej dolnej granicy wieku, w którym prawnie mógł zostać sprzedany jako niewolnik.

– Dopiero co tu jest… Pan, jak już by się zabawił, to wtedy byśmy się nim zajęli – spokojnie tłumaczył strażnik. – Nie było pośpiechu, a panu w drogę włazić, to lepiej od razu samemu wysłać się do kopalni…

– Ile czasu pracujesz w rezydencji? – Martin zapytał po krótki namyśle. – Kto cię tu najął?

– Pół roku, szefie. Pussy mnie tu ściągnął, to znaczy Ron… no, Pussy. Na miejsce tego, co puścił się z niewolnicą.

– Dureń! Zejdź mi z oczu, zanim stracę cierpliwość – zarządca z trudem panował nad nerwami. Dzisiejszy dzień wystarczająco już dał mu w kość, a wszystko wskazywało, że to jeszcze nie był koniec problemów. Drugi, pomimo zawołania, głośnej rozmowy i ocierania się o niego wystraszonego młodziaka, nie obudził się… I ten ledwie słyszalny, spłycony oddech… – Przyślij mi tu dwóch ludzi i ściągnij Harry’go, powinien być w podziemiach na apelu.

– Tak jest! – zdezorientowany strażnik skrzywił się wymownie. – Czy to wszystko, szefie?

Zarządca przymknął na chwilę oczy i wycedził: – Jeszcze chwila… jeszcze tylko mała chwila…

Dark wyczuł silne napięcie u swojego właściciela i ponaglił do wyjścia funkcyjnego machnięciem ręki.

– Panie, ostatnio jak rejestrowaliśmy nowe przyjęcia, okazało się, że jeden z niewolników wypadł już tu na miejscu, może podstawić tego dzieciaka na zakwalifikowaną przez komisję pozycję? – zaproponował osobisty. – A jakiegoś z plantacji podstawić jako brańca z dzielnicy…

– Nie ma innego wyjścia, tak trzeba zrobić – Martin spodziewał się, że nie długo potrwa ta mistyfikacja. Młody niewolnik nie miał szans przetrwać u boku Raysa, jednak w dokumentach wszystko powinno pozostawać w należytym porządku zwłaszcza teraz, gdy uwaga Trybunału skupiała się na Radrays Valley. – Dopilnuj, aby zabrano młodego… – ukląkł obok Justina i podniósł jego głowę… Ze świstem wciągnął powietrze na widok opuchniętej twarzy. – O, żesz ty! Justin… – mocno potrząśnięty niewolny z trudem uchylił powieki, omiótł nieobecnym wzrokiem pomieszczenie i coś wymamrotał, ponownie zapadając w letarg. – Drugi, słyszysz mnie?

– Żeby to wszystko piekło pochłonęło! – Martin poderwał się na równe nogi. – Znowu to zrobił…, kurwa, znowu! – zakrzyknął i nerwowo potarł twarz wierzchem dłoni. Wzbierał w nim gniew, który coraz trudniej przychodziło mu kontrolować, a bezsilność zabijała chęć do życia.

Shlazing uderzył z całej siły pięścią w ścianę i nie potrafił się już powstrzymać, uderzył jeszcze raz i kolejny, aż po całym ciele rozszedł się ostry, pulsujący ból. Tak, chciał poczuć ból, właśnie taki, i ujrzeć swoją krew.

Robert miał rację! Wyrzuty sumienia zżerały zarządcę, pochłaniały duszę i codziennie przypominały, jakim stał się nędznikiem. Był winny! Jak cholera, winny. I to nawet podwójnie, bo za nich obu. Znał Raysa, wychował go, mógł być z siebie dumny. Już wtedy bardzo dobrze wiedział, jak daleko jest w stanie posunąć się młody, dzielny wojownik w walce o miejsce w świecie arystokratów dla siebie i ukochanej siostry. Martin do końca życia będzie sobie wyrzucał, że nie zrobił nic, aby uchronić Justina przed takim losem. Wolał milczeć, niż ostrzec młodego gniewnego smarkacza, jak bardzo może różnić się postrzeganie świata, honoru, i że przyzwoitość od dawna nie istnieje.

Ktoś zagrał czyimś życiem. Padła wygrana, ale przegrali dwaj główni gracze, a tylko trzeci, ten najbardziej winny, stał się zwycięzcą! Perfidny żart niewinnego przypadku… A, i jeszcze szatański zakład, niepozorna igraszka, której zasady ewoluowały w trakcie, napędzając lawinę szaleństwa. Mógł być z siebie dumny! Był takim samym dupkiem jak Robert!

Wyrażając niemą zgodę na to wszystko, czyż nie był beneficjentem tego skurwysyństwa, które w pewnym momencie może nawet mu przyniosło satysfakcję, chociaż za nic na świecie nie chciał się do tego przyznać, bo pozornie go nie obciążało? Czy dopiero widząc Justina, balansującego na granicy życia i śmierci, musiał otrząsnąć się z tego otępienia i marazmu? Dopiero teraz odkrył, że sama przynależność do rodziny nie może go tłumaczyć. Od bycia człowiekiem uciec się nie da. Przegrał życie, ale oby tylko swoje.

– Dark, dopilnuj, aby zabrali młodego do przygotowalni. Podać mu płyny, przeciwbóle i coś na uspokojenie, a najlepiej niech go trochę otumanią, czeka go ciężka noc.

Martin popatrzył na młodego ze współczuciem. Obawiał się, że pomysł, na który wpadł przed chwilą, doprowadzi Raysa do furii, a złość wyładuje na chłopaku. Niestety, doświadczenie podpowiadało zarządcy, że niewolny bardzo szybko się rozsypie, a Drugiemu może uda się podarować kilka spokojnych dni.

– I niech mu założą w końcu tę obrożę.

– A co z Drugim?

– Zajmę się nim – odparł krótko i dał znak do wyjścia. – A, i tego, kto robił dzieciakowi kroplówkę, wysłać na tydzień na plantację.

– Tak, Panie.

Jeszcze raz wybrał numer do Marty. Oczywiście, cisza. Czas już się skończył i powinien podjąć decyzję. Pozostawienie Drugiego na pastwę pijanego Roberta nie wchodziło w grę, tak jak odwiedzenie go od pomysłu wysłania zarządcy na dzielnice.

Na monitorze pokazał się plik z rezerwacjami niewolników dla przyjemności. Uśmiechnął się kwaśno. Niewolnicy marki Rays mieli wzięcie; klienci płacili krocie za idealnych mężczyzn, a z rezydencji przy okazji robił się najzwyczajniejszy w świecie burdel – nazywało się to testowaniem towaru przed nabyciem. Stary Rays przewracał się chyba w grobie.

Przebiegł wzrokiem listę niewolników, którzy już służyli, byli zarezerwowani lub z różnych powodów nieaktywni. Sprzedaż rozwijała się systematycznie i zaczynało brakować wyszkolonych sług, a w żadnym wypadku nie można było pozwolić na wypuszczenie niedopracowanego towaru. Postanowił poruszyć temat braków z Martą, gdy tylko powróci z misji na północy. Bezzwłocznie należało powrócić do pierwotnego systemu tylko kilku aukcji rocznie i ukrócić handel detaliczny. Nie spodziewał się ze strony kobiety oporu, gdyż przenosząc się ze swojego apartamentu, zajmującego większość wschodniej części w rezydencji, do domku dla gości, zaprotestowała przeciw temu rodzajowi działalności. Inicjatywa i realizacja projektu, przy zupełnej obojętności męża, wyszła od Suzann. Roberta nie obchodziło, co działo się na górze, gdyż praktycznie większość czasu spędzał na dzielnicach lub w podziemiach, natomiast pani Rays, otoczona wianuszkiem nieodstępujących jej przyjaciółek, z których dwie nie wiadomo kiedy stały się rezydentkami, w przynoszącym całkiem spore dochody interesie czuła się jak ryba w wodzie.

Otworzył kartę Drugiego. Oprócz kilku tylko rezerwacji dla Wiktorii świeciła pustkami. Bez wahania dopisał jeszcze jedną. W tym momencie zaryzykował bardzo wiele; Rays prawdopodobnie nie daruje zarządcy dysponowania swoim osobistym niewolnikiem.

Nagle Shlazing drgnął. Jeden z telefonów na biurku przerwał ciszę. Pełniący dyżur Harry zdążył powrócić do dyżurki i zapewne zdumiony wpisem, zadzwonił, aby upewnić się co do tak niecodziennej rezerwacji. Mężczyzna rozparł się wygodnie w fotelu i odetchnął głęboko, z rozbawieniem wyobrażając sobie minę funkcyjnego niewolnego, gdy odczytał rozkaz. Nie wątpił w niego, powierzając zadanie przekonania czyjegoś osobistego niewolnika do współpracy z Harrym i Martinem. Niewolny, zanim awansował do służby w administracji rezydencji, pracował na plantacji. Wiedział, co to ciężka, wyniszczająca harówka, bardzo szybko zmieniająca każdego w wyzbyty resztek sił strzępek człowieka, więc teraz, gdy tylko mógł, za wiedzą i poparciem zarządcy, wyciągał wartościowych ludzi z kopalni do pracy poza plantacją. Dbał również o niewolników dla przyjemności, tak organizując harmonogram, aby wygospodarować trochę oddechu i czasu na regenerację. Wszystkie te działania sprawiały, że należał do najbardziej popularnych i szanowanych strażników funkcyjnych, którym nie odmawia się drobnych przysług.

Zarządca jeszcze raz zerknął na zielono pulsujący numer ewidencyjny Drugiego. Bezduszny system przyjął niesubordynację „drugiego po bogu”. Właśnie naruszył podwaliny swego pozornie poukładanego świata. Ale dość ratowania czegoś, co od dawna nie istnieje. Przynajmniej dowie się, na ile zna dwójkę najbliższych sobie ludzi, i jak dużo dla nich jeszcze znaczy.

– Panie, sprzęt i żołnierze od dawna gotowi do wyjazdu. – Osobisty wszedł do gabinetu i stanął przy drzwiach w oczekiwaniu na rozkazy.

– Wiem, Dark, wiem. – Martin podniósł się energicznie, jakby nabrał nowych sił. – A, wiesz, Raysowie będą się nawzajem gryźć i kopać, ale spróbuj włożyć pomiędzy nich choćby palec, a zgodnie zwrócą się przeciw tobie i odgryzą rękę… Jest im źle ze sobą, a mimo wszystko trwają i tworzą jedność, nierozerwalną, bezwarunkową, i co by się nie wydarzyło, zawsze będą stać przy sobie.

– Nie rozumiem, Panie… – Niewolnik z zakłopotaniem spojrzał na swojego właściciela.

– To nic – odparł zadowolony.

Ważne, że on wiedział, o czym mówi. W końcu był jednym z nich… był jednym z Raysów.

* * *

Robert pociągnął spory łyk alkoholu, czując delikatne pieczenie na języku. Przełknął i wierzchem dłoni obtarł usta, delektując się błogim ciepłem rozchodzącym się po trzewiach. Znów zaczynał trzeźwieć… Kolejny raz tego wieczoru. a to nie był dobry znak. Na trzeźwo funkcjonować już od dawna nie miał odwagi. Obserwował beznamiętnym wzrokiem formowanie się kolumny aut ciężarowych i terenowych. Nigdzie nie dostrzegł zarządcy. Martin z jakichś powodów ociągał się, chociaż jasno dał mu do zrozumienia, że od decyzji Raysa nie ma odwołania.

Przez skórę czuł, że stary wyga domyślał się powodu posłania go na dzielnice. Robert rozumiał obiekcje starego i każdy, kto znał Shlazinga, zdawał sobie sprawę, z jaką niechęcią udawał się na Północ. Niewolnictwo dla tego świetnego szkoleniowca stanowiło zło konieczne. Młody arystokrata orientował się, że problemy Martina z akceptacją brutalnej rzeczywistości wynikały z błędu, jaki popełniał, szkoląc sługi. On widział w nich ludzi od początku do końca i nie mógł się pogodzić z tym, że niewolnictwo to system nierozerwalnie związany z okrucieństwem. Tak było, jest i tak będzie, czy się to komuś podobało czy nie. Najzabawniejszy w tym żarcie losu był fakt, że Shlazing okazał się najlepszym szkoleniowcem w całej historii domu Rays. Potrafił, jak nikt inny, wyłuskać wśród roboli i średniaków prawdziwe klejnociki; wydobywał z nich to, co wydawałoby się bezpowrotnie stracone. Posiadał intuicję i empatię na wystarczającym poziomie, aby układać najlepszych niewolników na rynku. Klienci płacili za człowieka z emocjami, a nie za wypraną z życia kukłę. Zapewne właśnie to widział w nim dziad Roberta, przyjmując i traktując jak członka rodziny nikomu nieznanego, młodego człowieka. Nie raz słyszał narzekania swojego ojca na to, jak odnosił się do niego dziadek. Że w przeciwieństwie do Shlazinga, którego w krótkim czasie uczynił swoją prawą ręką, niechętnie dopuszczał syna i to w bardzo małym stopniu do firmy i interesów. Robert, świadomy tego, że wraz z Martą zawdzięczali zarządcy życie i utrzymanie dla rodzeństwa majątku, uważał, że wszystko ma jednak swoje granice. Cenił i szanował pracę, jaką wciąż wkładał w Radrays Valley Martin, i tak naprawdę, nie wyobrażał sobie, aby ktoś inny mógł przejąć stanowisko głównego zarządcy, to coraz trudniej znosił wtrącanie się w prywatne życie. Może i miał sentyment do Drugiego, ale to był jego niewolnik, kimkolwiek by nie był, i nikomu nic do tego.

Robert pociągnął kolejny łyk z prawie pustej już butelki. Trochę szumiało mu w głowie, ale jeszcze dużo za mało. Żeby się upić, będzie musiał pójść po flaszkę, a jak pójdzie, to opadną go pijani kumple. Nie miał już sił i nastroju na słuchanie, co ma do powiedzenia banda spitych kretynów… Zaśmiał się gorzko do siebie. Jak się nie upije, to nie spojrzy Justinowi w oczy. On, wielki Pan! Ale gdy się schla… Nie ma już dla nich dwóch miejsca… Kurwa, co to się porobiło!

Nieomal się zakrztusił, gdy tuż obok siebie usłyszał: – Nieźle to sobie obmyśliłeś.

Pierdolony Milczek chodził bezgłośnie i pojawiał się znienacka jak duch.

– O co ci chodzi? – Robert zwrócił na Cichego wzrok i ujrzał, jak mężczyzna bacznie przygląda się wychodzącemu z rezydencji Martinowi.

– Dokładnie o to samo, co tobie – odparł Armand podejrzanie obojętnym tonem. – Chłodno się jakoś zrobiło, wręcz, powiedziałbym, lodowato. – Na poparcie swoich słów postawił kołnierz kurtki.

Kolumna aut powoli wyruszała w drogę, ostatnie nawoływania, trzaśnięcia zamykanych drzwi i na wewnętrznym dziedzińcu zapanował spokój.

– W środku jest cieplej i bezpieczniej – Robert wysilił się na odrobinę zgryźliwości i taką samą obojętność, co z racji ogólnego zmęczenia nie było trudne.

– Bo widzisz, Rays, obaj nie znosimy konkurencji, a przede wszystkim nie lubimy, gdy ktoś depcze nam po palcach – Cichy powoli i z rozmysłem cedził słowa. – Wtedy stajemy się nerwowi, drażliwi i załącza nam się takie coś, co nazywamy potocznie nieodpartą potrzebą dokonania zemsty.

Zaintrygowany spojrzał spode łba na Armanda, ale nie dając tego po sobie poznać, spytał: – Skąd taka pewność?

– Bo cię znam – odparł jakby ze znużeniem.

– Coś cię boli? – Robert zakpił, tłumiąc w sobie narastającą irytację.

Kurduplowi wydawało się, że go zna. Nikt nie znał Roberta Raysa, nawet on sam siebie nie znał. Bufon pieprzony! Wydawało mu się, że bystry jest… Chodzi, łypie ślepiami i słucha, co kto mówi, nie wiadomo po ki chuj. – Głowa czy dupa?

– Jesteśmy sobie potrzebni – stwierdził niezrażony Cichy, spokojnie patrząc gdzieś przed siebie. – Możemy sobie nawzajem pomóc. Rozumiesz? Ja tobie, a ty mnie…

– Bredzisz, kurwa, Savros. Nie potrzebuję twojej pomocy i uwierz mi, że nie potrzebujesz jej ode mnie – odrzekł bez namysłu Robert, siląc się na opanowanie.

– Może… – skwitował Armand, po czym nagle obrócił się twarzą w twarz do kumpla i powiedział z naciskiem: – Wiesz, Rays, każdy ma swojego Drugiego.

Robert zupełnie nieświadomie przyłożył butelkę do ust. W jednej chwili odniósł wrażenie, że pokonuje właśnie jakiś pierdolony zakręt i nie wiedzieć czemu, bał się dowiedzieć, co za nim jest. Odrzucił puste naczynie, a brzęk tłuczonego szkła echem odbił się od murów.

– Od kiedy jesteś takim filozofem? – spytał pogardliwie.

– Od kiedy pojawiłeś się na dzielnicach i zacząłeś robić czystkę – Milczek z satysfakcją wycedził przez zęby, nie spuszczając lodowatego wzroku z Raysa.

– Ooo, groźnie zabrzmiało – stwierdził spokojnie Robert, uświadamiając sobie, że Cichy w końcu zaczął zrzucać maskę. – I co w związku z tym?

Savros położył rękę na ramieniu arystokraty, wciąż patrząc mu w oczy.

– Przeginasz, Cichy – upomniał go Robert.

– Tak, tak… – mężczyzna udał, że nie zrozumiał ostrzeżenia. – Zakłóciłeś tamtego dnia mój błogi spokój, uporządkowaną egzystencję i rozwaliłeś bezczelnie pewien projekt, a to mnie bardzo, ale to bardzo zdenerwowało i pomyślałem, że powinieneś za to zapłacić. Ale że jestem człowiekiem dobrej woli i nie lubię pochopnie działać, pozwoliłem sobie na chwilę refleksji i… No, i odkryłem ciekawą rzecz… – zawiesił na chwilę głos i uśmiechnął się – a mianowicie, że różniąc się gustem, dążymy do tego samego. Rozumiesz, Rays? To takie proste, że aż śmieszne. Mianowicie zmierzamy do tego samego! – niemalże wykrzyknął zadowolony z siebie. – Wszystkiego zacząłem się domyślać, o co w tym wszystkim biega…

– Cichy… – warknął Rays, ale uścisk na ramieniu rósł w miarę wypowiadania kolejnych słów.

– Wiem, wiem… to nie jest przyjemne uczucie… – Armand wyszeptał, dwuznacznie poklepując po ramieniu wkurzonego Roberta. – Co myśli człowiek, gdy ktoś go namierza i chce wyeliminować z gry?

W chwili, kiedy miał strząsnąć dłoń, Cichy sam ją zabrał i schował obie do kieszeni.

– Ale nie dałeś się.

– Oczywiście, choć bardzo się starałeś, Rays. – Wyzywające spojrzenie w oczach mężczyzny nie pozostawiało wątpliwości co do intencji wypowiedzi.

Robert nie miał zamiaru odpowiadać na coś tak oczywistego, choć nie chciał też wprost przyznać mu racji. Od zawsze czuł, że z Armandem Stavrosem wcześniej czy później będą kłopoty. Intuicja podpowiadała daleko idącą powściągliwość, ale ten człowiek przypominał chodzącą bombę z opóźnionym zapłonem, której należało się jak najszybciej pozbyć. Z tym, że wyeliminowanie z gry takiego przeciwnika do najłatwiejszych zadań nie należało.

– Chciałbyś się mnie pozbyć, ale to nie jest ani w moim interesie, ani w twoim – Cichy kontynuował niewzruszony, jakby czytał Robertowi w myślach. – Bo widzisz, Rays, jest nam bardzo po drodze… przynajmniej na razie.

Złote oczy arystokraty rozbłysły gniewem. Flegmatyczny sposób mówienia kumpla wyprowadzał Roberta z równowagi i jeśli jeszcze raz zwróci się do niego po nazwisku, to pierdolnie tego kurdupla.

– Czego chcesz? – spytał wprost.

Sporo niższy mężczyzna z szelmowskim spojrzeniem i ledwie zaznaczonym uśmieszkiem kopnął niewidzialny kamyk.

– Ty, Rays, to jesteś taki niecierpliwy i szybki! – Armand spokojnie drążył temat. – Wiesz, czego nauczyłem się na północy? – Nie czekając na reakcję Roberta, wyjaśnił: – Że dzielnice odpowiedzą na pytanie: kim naprawdę jesteś!

– I co ci powiedziały? – gospodarz spytał z szyderczą uprzejmością.

Mężczyzna nabrał powietrza do płuc i niemal jednym tchem odpowiedział:

– Że nie ważne z kim się przyjaźnimy, ważne przeciw komu.

Robert nie zdołał ukryć, jakie wrażenie wywarły na nim słowa gościa.

– Jeszcze raz, Cichy: czego, kurwa, ode mnie chcesz? – spytał.

– Dwóch rzeczy, tylko dwóch rzeczy – odparł Armand z zaskakującą siłą.

– Dużo, za dużo… – Robert cmoknął z dezaprobatą i pokręcił głową – stanowczo za dużo…

– Wiem, dlatego pozwolę sobie zrezygnować z jednej i nawet pozwolę ci wybrać, od której mam odstąpić.

Robert roześmiał się nerwowo, ale zaraz spoważniał. Ta rozmowa coraz mniej mu się podobała.

– Kończy mi się cierpliwość, albo mówisz, albo nie zawracaj mi dupy.

Mężczyzna podniósł ręce w geście poddania i oznajmił poważnym tonem:

– Chcę dokładnie tego samego co ty – władzy.

Nie to Rays spodziewał się usłyszeć. Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że Savros jest zainteresowany władzą lub polityką. Prawdopodobnie na twarzy miał wymalowane potężne zaskoczenie, gdyż wyraźnie zadowolony Armand dalej mówił o swych planach:

– Chcę grubasa, chcę dostać jego tłusty łeb z jabłkiem w ryju. Chcę go dopaść tak samo jak ty.

– A skąd wiesz, czego ja chcę? – W oczach Roberta pojawiło się jednocześnie rozbawienie i konsternacja.

– Ja dużo widzę, dużo więcej, niż ci się zdaje. – Armand odwrócił się od Raysa i stanął obok niego, spoglądając na opustoszały dziedziniec. – Dzisiejszy dzień potwierdził moje przypuszczenia. Martin właśnie jest w drodze na dzielnice, co akurat nie jest dziwne. Jedzie zabezpieczyć partię niewolników dla Rady. Bardzo dobre posunięcie, bo kto jak nie on będzie lepiej gwarantował, że towar to nie żaden chłam, a tylko co dziesiąty braniec. My, żeby nie było, grzecznie pierdolimy się w twojej rezydencji, a jutro u Eminencji szlajamy się po jakichś jebanych polach z połową establishmentu ze świecznika, aby nas wszyscy dobrze sobie przeglądnęli… – za perfidny uśmiech na twarzy Robert miał ochotę go rozerwać – …a co w tym czasie robi kilkunastu bandytów, oficjalnie nie wiadomo skąd, profesjonalnie przeszkolonych; i którzy wyjadą z Radrays Valley za dwa dni? Nie wiadomo… ale jakimś dziwnym trafem w dystrykcie pozbawionym naszej opieki wybuchną zamieszki. Nie będzie tam wtedy łowców, mam rację? Będzie tylko bezbronny Shlazing, zarządca domu Rays…

Robert słuchał z napięciem, czując jak w gardle rośnie mu gula. Pieprzony milczek całkiem nieźle składał elementy układanki. Potrzebował teraz tylko dowiedzieć się, jak daleko zaszedł w swoich przypuszczeniach.

– Nie widzę związku…

– No, jak to?! – Cichy teatralnie podniósł głos. – Każdy bunt trzeba stłumić, ten sztuczny też. I każdy zagrożony podczas operacji ma prawo wziąć udział w pacyfikacji, a kto stacjonuje najbliżej? I tu go mamy! Wojsko Kantera wejdzie na cudze dzielnice, i co? I nic! Twoi ludzie… o przepraszam, jacyś bandyci rozmyją się, przepadną, znikną… A nam pozostanie złożyć protest, bo zginie kilka setek towaru dla Rady przenajwyższej. – Armand klasnął w dłonie i obrócił się na pięcie, na powrót spoglądając w oczy Robertowi, śmiesznie przy tym przekrzywiwszy głowę. – A do czego zmuszona jest w takim wypadku komisja, złożona z niechętnych grubciowi członków? Wchodzi mu na podwóreczko i liczy, i liczy, i nie zgadza się, więc znów liczy… No, i masz, cholera, za dużo brańców, oj, za dużo, bo Martin dostarczył więcej niewolnych, nie będąc świadomy, że tuż przed jego transportem podrzuciłeś jeden transporcik wybranych, przebranych, wyselekcjonowanych chłopców, takich jak Maksiu w stajni lubi trzymać… – Armand westchnął wymownie i zafrasowany potarł policzek. – Shlazing szybko kapnie się, o co biega, bo głupi nie jest i nie da się zwieść idealnie sfałszowanym dokumentom, ale biedak pary z gęby nie puści, bo wierny Raysom jest jak pies.

– Ok, umiesz opowiadać bajki – Robert potarł nagle zwilgotniałe dłonie. Cwaniak poukładał klocki, ale obrazka na nich nie rozszyfrował. – Przeceniasz mnie, Savros.

– Nie, Rays, do tej pory cię nie doceniałem. Bądźmy szczerzy, łowcy nie są popularni, bo nie są głupcami, to wszyscy wiedzą, tak samo jak nie jest tajemnicą, że aby zostać jednym z nich, trzeba mieć nierówno pod sufitem albo być wyjątkowym skurwysynem. Ty jesteś jednym i drugim. Szkoda, że tak późno to zauważyłem.

– A ta druga rzecz? – Robert przełknął ślinę i zmełł w ustach przekleństwo.

Cichy spuścił na chwilę wzrok.

– Chcę Justina. – Na chłopięcej twarzy młodego mężczyzny pojawił się pełen wrednego rozbawienia uśmiech. – Tak, tego Justina… twojego osobistego.

Rays o mało się nie zakrztusił. W pierwszej chwili nawet nie wiedział, co powiedzieć. Ten skurwiel znał Drugiego.

– No, dobre! – zakpił jakby w obronie. – Niewolnik albo władza!

– Dokładnie tak! – potwierdził Savros. – Wiem, co dobre.

– Jednego nie doceniając, przeceniasz drugie – Robert odparł po krótkim namyśle, starając się zapanować nad drżącym głosem.

– Pozwolisz, że już nie będę wnikał, które stwierdzenie pasuje do czego, ale obie propozycje są rzadkim klejnotem w naszym porażająco nudnym życiu.

– Nie stać cię… – zaczął Robert, ale Cichy wpadł mu w słowo.

– Mówisz o niewolniku? Uważasz, że nie stać mnie na niego? Czy na zabawę na szczycie?

Rays, wstrzymał na chwilę oddech. Ten człowiek stał się naprawdę niebezpieczny i za wszelką cenę powinien się go pozbyć. Ten szczur był gotowy zaszkodzić nie tylko jemu.

– Jest tylu niewolników, a ty chcesz akurat Drugiego? Po co ci on? – zapytał niedbale.

– Chcę zerżnąć jego… – na moment zawahał się, wyraźnie zastanawiając nad doborem odpowiedniego słowa – dumny tyłek, mając satysfakcję, że pierdolę ciebie i cały twój świat, który mi, kurwa, jakoś nie leży…

Robert zaatakował Cichego błyskawicznie, łapiąc za gardło, i z całej siły walnął nim o mur z furią, od której posypał się tynk ze ściany.

– Ty skurwielu jeden… – wycharczał, zaciskając coraz mocniej palce na szyi Armanda. Wściekłość odebrała mu na sekundę przytomność umysłu.

– Widzę… że już… zdecydowałeś… – Savros z trudem wycedził przez zaciśnięte gardło.

Robert dopiero po chwili poczuł ostrze wprawnym ruchem przecinające skórę pod żebrami.

Cichy okazał się równie szybki jak Rays.

Ten tekst odnotował 15,081 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.96/10 (33 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (9)

0
-6
Czytając to opowiadanie mam stale przed oczami ucznia stojącego przy tablicy i ,,lejącego wodę". Niby coś wie, ale nie zna konkretnej odpowiedzi na pytanie zadane przez nauczyciela, dlatego lawiruje wokół tematu. Jego ,,odpowiedź" staje się coraz dłuższa, coraz bardziej kwiecista, ale słuchający go pozostali uczniowie nie mają bladego pojęcia o czym on mówi...
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-1
Ładny komentarz, Inko...
Odbieram go jako komplement 😉 Jeśli jestem w błędzie daj znać 🙂
Pozdrawiam.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+3
0
Świetnie się to czyta. Śledzę z dużym zainteresowaniem. Czekam na kolejne odcinki i nie rozumirm, dlaczego ciągle tkwi w poczekalni. Nawiązując do wypowiedzi Inki- mam tylko nadzieję, że masz pomysł na całość, najważniejsze wątki zostaną dobrze poprowadzone, zagadki wyjaśnione i nie będzie rozczarowania jak 8 sezonem GoT 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+3
0
Witam, Ewelino.
Cała powieść jest skrupulatnie przemyślana, odcinek po odcinku, scena po scenie. Dwa wątki jeszcze czekają, aby pojawić się w kolejnych częściach i one dopiero zaczną spajać fabułę w całość. Taki mam zamysł, aby do końca utrzymać czytelnika w niewiedzy, podsycać jego ciekawość do innego świata, pokazywać całokształt sytuacji w jakich znaleźli się bohaterowie, podważając jednoznaczny osąd czytających. Odkrywając jedno gmatwać drugie.
Czy się uda? Czy "Arystokrata" rozczaruje?
Na pewno powieści i autorowi daleko do GoT i G.R.R. M. Ale kto wie... 😉
Dziękuję za cenny komentarz. 🙂
Pozdrawiam
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
-7
Po raz pierwszy spotykam się z wzięciem słów ,,lanie wody" za pozytywny komentarz. Gdyby to odnosiło się do suszy (podobno) panującej obecnie w Pl pewnie bym się zgodziła ale tu? A chciałam być tylko delikatna (((
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+2
0
Wybacz Inko, ale szłam Twoim tokiem rozumowania i również nie chciałam walnąć, że każdy myślacy czytelnik rozumie, że nie da się zmieścić kilkusetstronicowej powieści w jednym tekście , że fabuła się rozwija, że jest jakaś kolejność wprowadzania istotnych wątków, że trzeba przedstawić nowe postacie i miejsce akcji; stworzyć narrację dla sedna sprawy, która wpływa na losy bohaterów, itp.
No cóż, cierpliwość jest dużą zaletą... 🙁(
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
-6
O Wielki! Widzisz (czytasz) i nie grzmisz 🙁 Nie mam więcej pytań do osoby, która przekręca mało lub wręcz niepochlebne komentarze i to nie tylko mój, ale zerkając pod inne odcinki, również innych 🙁
THE END (lub jak kto woli po polskiemu SKOŃCZYŁAM)
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+5
0
Jeśli ma Ci poprawić humor, to mogę napisać, że zdołowałaś mnie strasznie! Nie wiem, co mam ze sobą zrobić! Boże, zagrzmij i spal mnie piorunem , bo po wręcz niepochlebnym komentarzu, nie załałam się łzami, łba pustego popiołem nie zasypałam, pisania na wieki wieków nie zarzuciłam, a na miękko wzięłam i z uśmiechem na klatę podjęlam.
Czy oczekujesz, że rzucę się z m0stu, przez Twój i inny niepochlebny komentarz?
Dobrze że skończyłaś, bo mogłaby Cię apopleksja trafić, przez jeden nie po Twojej myśli odebrany komentarz.
Pozdrawiam V. 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Dobrze sie czyta, kiedy nastepna czesc....
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.