Arystokrata (XIII)
12 kwietnia 2022
Arystokrata
Szacowany czas lektury: 58 min
Robert rozpiął krótki, granatowy płaszcz i dostrzegł na koszuli plamę krwi.
– Pierdolone życie… – zaklął cicho.
Cholerny czub!
Dopuścił, aby Savros go sprowokował. Dał się podejść i wyprowadzić z równowagi jakąś głupią gadką.
Robert uderzył pięścią w pień drzewa. Przyspieszając kroku, próbował uspokoić myśli. Jak ostatni debil odegrał się na Drugim, a na dodatek pozwolił ponieść wzburzeniu na tyle, aby zapomnieć, jak Cichy potrafi być szybki i precyzyjny, i że w rękawie zawsze skrywa jakiegoś rzezaka.
Powinien znowu udać się do ambulatorium i sprawdzić ranę po nożu. Dźgnął go niczym żółtodzioba, ale wszystko przez to, że skurwiel dobrał się do Justina w najbardziej upokarzający dla Raysa sposób.
Dziki czas!
Kurwa, zatruty miał ten scyzoryk czy co?
Pomimo sporej dawki analgetyków ból nie ustępował. Dobrze, że Marta nic nie zauważyła, bo jeszcze musiałby się tłumaczyć, a to była ostatnia rzecz, którą chciał się z nią dzielić.
Zatrzymał się przed kamiennym mostkiem, który spinał brzegi kanału łączącego jezioro z rzeką. Przyległ plecami do gładkiej kory starego grabu i wciągnął rześkie powietrze do płuc. Słońce wschodziło coraz wyżej nad ścianę lasu u podnóża pasma gór, których obrzeża stanowiły nierówne warstwy piaskowców. Opadające w dolinki mgły na tle bezchmurnego nieba urzekały i hipnotyzowały.
W życiu by nie pomyślał, że zatęskni do ciszy i spokoju oraz zapomnianego z tej perspektywy widoku domu. Sunące leniwie po tafli jeziora dwa łabędzie i bezruch panujący w parku sprawiły, że na Raysa spłynęło odprężenie. Zdał sobie sprawę, że bardzo potrzebował wytchnienia i jak bardzo już ma dość życia w ciągłym stresie. Brak snu, napięte do granic wytrzymałości nerwy i pytania, na które nie znał odpowiedzi – to wszystko niebywale irytowało i wyczerpywało psychicznie. Chyba się starzał…
– Tu się zakamuflowałeś!
Robert rozpoznał głos i westchnął przeciągle. Ostatniego, kogo pragnął i spodziewał się w tym momencie spotkać, to tępego Kunaja. Opuścił głowę i przymknął na chwilę powieki. Policzył do pięciu i obiecał sobie, że nie pierdolnie właściciela zachrypniętego od przepicia głosu… Przynajmniej nie w tym momencie.
– Czego? – warknął cicho.
Zwalisty mężczyzna odchrząknął i wyłonił się zza pleców arystokraty.
– Kac męczy? Czy nie było polerki? – Masywny mężczyzna odciął się, po czym nerwowo wytarł usta wierzchem dłoni.
Robert przez jakąś minutę koncentrował się wyłącznie na spokojnym oddychaniu. Z trudem odsunął od siebie wspomnienie masywnego tyłka Wolleya miarowo poruszającego się nad unieruchomionym Justinem.
– Tylko po to się tu przybłąkałeś? – Rays spiorunował spojrzeniem Kunaja, ale zaraz dodał ugodowo: – Co z chłopakami? Gotowi na nowe wyzwania?
Ulga na twarzy Emila była tak wyraźna, że omal się nie roześmiał.
– Ogólnie nieźle. – Mężczyzna wyciągnął paczkę papierosów i skierował do Roberta.
Przez jakiś czas obaj w milczeniu zaciągali się dymem.
– Młody ledwie żyje i rzyga dalej, niż widzi – pierwszy odezwał się Wolley. – Reszta albo już się leczy, albo próbuje do kupy złożyć wczorajszy wieczór. Eminencja obudził się nie tam, gdzie kładł spać, i nie z tym, z kim chciał, a Hugo za cholerę nie pamięta, dlaczego był przykuty do łóżka kajdankami.
– A dlaczego był przykuty? – Rays pytająco uniósł brwi. – Zmienił upodobania? – zakpił.
– Ja go przykułem – spokojnie wyjaśnił Kunaj, wzruszając ramionami przy okazji zaciągnięcia się dymem. – Przyćpał coś i dostał szwendaczki. Najpierw spierdolił się ze schodów, a później chciał pływać w basenie z tym gościem z fontanny.
– Ale tam nie ma wody. – Robert uśmiechnął się na samo wyobrażenie chudego celnika, tarzającego się w fontannie u stóp kamiennego boga mórz, który oprócz budzącego respekt trójzębu posiadał równie imponującego rozmiarami fallusa.
– No, właśnie. Nargis próbował mu to wytłumaczyć, ale głupol widział tam prawie tsunami i na dodatek uparł się, że to niemożliwe, aby kutas mógł tak stać w zimnych wodach oceanu. Znaczy się, że temu posążkowi stał… – Emil odchrząknął i kontynuował: – Jak już stwierdził, że ma dosyć pływania, zażyczył sobie pooglądać jakieś ruchańsko, to sobie myślę – spoko. W try miga kazałem swemu osobistemu przelecieć jakąś laskę, tylko wolno, aby ten zmęczony pajacyk usnął przy patrzeniu. Ale gdzie tam! Skurwiel, stwierdził, że sam będzie bzykał, tyle że nie chciał mu stanąć, więc się wściekł, później popłakał i zaczął latać po pokoju z miękkim fajfusem. I sobie znów pomyślałem, że taki naćpany to jeszcze wpadnie na pomysł polatania z balkonu. – Kunaj zachichotał i oblizał wargi. – No, to wziąłem posrańca, walnąłem na wyrko i dla spokoju ogółu rączkę zapiąłem do rureczki. Gołą, suchą dupinę pana celnika szczebla wyższego wypiąłem, aby osobisty miarkował stosuneczek przyjemny, i pyknąłem kilka fotek mocno udanych. – Mężczyzna roześmiał się gardłowo i złośliwie. – Pomyślałem, że obrazeczki przydadzą się, gdyby Hugo wpadł na pomysł jednak zmienić zdanie… co do naszej współpracy na granicy, oczywiście. Albo gdyby nasze towarzystwo przestało gnojkowi odpowiadać.
– Powiedziałeś mu, że to ty? – rozbawiony Robert stłumił śmiech, słysząc tak niewyszukany i wątpliwy pomysł na zabezpieczenie działań grupy na przyszłość. Obstawiałby raczej prymitywny pomysł na zabawę kosztem pijanego w trzy dupy Huga. – Wie o tym?
– Pojebało cię? Nie jestem samobójcą! – Kunaj obruszył się. – Skacowany, zaraz dorobiłby jakąś ideologię i chuj wie, co z tego by wyszło, nie znasz go? Spierdoliłby nam całe dwa następne dni! A tak, i chłopina, i my spokojnie się będziemy relaksowali, a dowodziki na rozwiązłość niegodną urzędniczyny wysokiego Trybunału pokaże się w odpowiednim czasie, gdy zajdzie ku temu potrzeba.
Między mężczyznami zapanowało porozumiewawcze milczenie. Dwóch celników towarzyszących łowcom podczas wypraw na dzielnice miało za zadanie obserwować pozyskiwanie towaru i dbać, aby Trybunał otrzymał należną mu część odpowiednio dobranego frachtu. Urzędnicy, osoby spoza świata łowców, nienawykli do działań w terenie, często zbyt wrażliwi na stosowaną przemoc, ograniczali się głównie do niewyściubiania nosa z obozu i kontraktowania tego, co podsuwali im przebiegli handlarze.
Bywało, że w przypadku Huga, angażowali się w specyficzne i wbrew pozorom niezwykle hermetyczne środowisko łowców, stając się podatnymi na korupcję i demoralizację. Takie okazje ochoczo wykorzystywał Robert, świadomy, że bardzo potrzebował „sojuszników”, w sytuacji wzmożonej kontroli Trybunału nad poczynaniami jego grupy. Nie wahał się manipulować przydzielonymi przez Radę ludźmi.
Starszy inspektor nadzoru Hugon Rowly okazał się dość rozrywkowym i uzależnionym od używek gościem tuż po czterdziestce, natomiast dużo młodszy pomocnik, o naturze gorliwego służbisty był całkowitym przeciwieństwem swego zwierzchnika. Z pierwszym legalistą, aby skutecznie reprezentował interesy Raysa, uporano się dość sprawnie z obustronnym zresztą zadowoleniem. Natomiast uświadomienie drugiemu, że jednomyślne spojrzenie w wielu kwestiach na sytuację w dzielnicach jest priorytetem, zajęło trochę więcej cennego czasu i stratę na rzecz Trybunału wartościowego towaru. Przy ostatniej ekspedycji nie wystąpiły już żadne problemy i młodszy inspektor z wizją na szybki awans bardzo chętnie wystawił zwierzchnikom doskonałą opinię o firmie Raysa. A wyrażenie pełnej gotowości do współpracy z pozytywnie ocenionymi dostarczycielami żywego przedmiotu handlu spowodowało, że mógł się cieszyć dobrym zdrowiem, a przede wszystkim długim życiem w bezpiecznym sztabie na tyłach wyprawy. Co najważniejsze, Henry Stasnik, otoczony wszelkimi wygodami, mógł się sumiennie oddawać pracy z dala od silnych rąk Emila Wolleya, zdolnych z niesamowitą łatwością skręcić kark nie tylko krnąbrnemu kandydatowi na perfekcyjnego sługę.
W ten sposób, dzięki sile perswazji Roberta, mocarności Kunaja oraz brutalności cechującej bezwzględność całej grupy dążącej do obranego celu, wszyscy okazali się być całkowicie usatysfakcjonowani.
Hugonowi zdarzało się nadwyrężać cierpliwość nowych kompanów, ale jako że ogólnie należał do osób z życzliwym i pogodnym usposobieniem, spotykał się z pobłażliwym zrozumieniem dla słabej głowy i niskiej tolerancji organizmu na doświadczenia z „ziołami”. Niestety, często za bardzo przykładał się do eksperymentowania z niezwykłymi kompozycjami trunków i prochów, w skutek czego nachodziła go nagła potrzeba realizowania marzeń – głównie o lataniu.
Dla człowieka owładniętego potrzebą podejmowania ryzyka, umiar stawał się pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Wola samorealizacji, w takich przypadkach, ograniczona mogła być już jedynie przez wyrozumiałych towarzyszy, którzy dla dobra wspólnego interesu zmuszeni byli niekiedy do zastosowania radykalnych środków przymusu bezpośredniego. Przeważnie nie należały do zbyt wyrafinowanych, bo zazwyczaj stosujący go w takich momentach sami nie byli już na etapie, aby móc działać z finezją.
– I co on na to? – Roberta zastanowiła pewna chytrość w postępowaniu swego podwładnego budząca podejrzenie o możliwość zastosowania podobnych praktyk do każdego z członków grupy. – Mocno się wściekł?
– Jak zwykle coś pomruczał, odgrażał się, że jak złapie tego, co go tak potraktował, to wyrwie mu jaja żywcem, i takie tam… – Mężczyzna zaciągnął się raz i drugi dymem z dogasającego papierosa i odwrócił wzrok. Rays bez problemu wyczuł, że myśli Emila zaprzątnęła już inna sprawa. – Ty, o co wam wczoraj poszło z Cichym? – Wolley zapytał poważnie, czujnie lustrując park.
Gospodarz rzucił niedopałek i przydepnął. – Chyba o całokształt. – Zrobił dwa kroki i stanął ramię w ramię z wyższym od siebie kompanem. – Kurwa, o to, że z nikim i niczym się nie liczy.
Kunaj pokiwał głową w geście niedowierzania.
– Nie mów mi tylko, że cały ten raban o blondyna? – Wolley odwrócił się i splunął lekceważąco. – Bo jeśli tak, to obaj macie nasrane w tych swoich arystokratycznych łepetynach.
Robert przeszył go spojrzeniem i sapnął zirytowany:
– Nie wracaj do tego… – wycedził przez zęby i gniewnie rozejrzał się wokół. Nie miał ochoty rozmawiać o wczorajszym zajściu. – Lepiej nie ruszaj tematu – ostrzegł go, – szczególnie że też umoczyłeś.
– Co nie ruszaj! – żachnął się masywny mężczyzna. – Co umoczyłeś! Żreć się o jakiegoś zasrańca? I to z kim? Z następnym popaprańcem? Co wy, do cholery, macie w tych głowach? Mało tego ścierwa zapierdala po dzielnicach, żeby uruchamiać nerwusa i ryzykować…
Rays potrząsnął głową i przerwał nakręcającemu się Emilowi.
– Popierdoliło cię? Co ty do mnie w ogóle gadasz? Posłuchaj, Kunaj… – Przymknął na chwilę powieki i nabrał do płuc powietrza. – Są jakieś zasady, są jakieś świętości i do kurwy nędzy, szanujmy je… Szanujmy siebie, bo nie jesteśmy jakąś pierdoloną komuną, żeby wszystko było wspólne… – Urwał nagle i tłumiąc furię, dodał: – Poza tym jesteśmy u mnie w domu. U mnie! – powtórzył z naciskiem. – Nie na dystrykcie, i Cichy nie może ruchać wszystkiego, co mu się napatoczy w łapy, rozumiesz? – Robert lekko uniósł barki, włożył ręce do kieszeni i posłał kumplowi wyzywające spojrzenie. – Ciebie również to dotyczy, bo inaczej…
– Bredzisz, Rays! – Emil Wolley z wyraźną wzgardą wtrącił się w pół zdania i kolejny raz splunął. – Życie jest za krótkie, aby je marnować na jakieś nieistotne rzeczy – baby, niewolników i inne chuje-muje. Przejmujesz się własnością?! Dzisiaj masz, jutro nie masz. Dzisiaj ruchasz, jutro się tylko oblizujesz – zakpił. – Podniecasz się jakąś dupą lalusia i nie widzisz, że ktoś sra ci na drodze i czeka, aż się wpierdolisz w to gówno po uszy. Mógł cię przecież zabić, wszyscy wiemy, że nie pała do ciebie miłością. Normalnie szuka pretekstu, a ty się nadstawiasz lepiej niż ten blondas. Pomyśl czasami łbem, a nie fiutem.
Ciemnowłosy arystokrata naprężył mięśnie i przygryzł wargę. Słowa „wiecznego chłopca” niosły poza autentyczną troską o Raysa sporo prawdy. Robert w duchu przyznał rację kumplowi, że coraz częściej głowę zaprzątały mu nieistotne sprawy i myśli.
Czujnie śledził niepowodzenia polityczne Trybunału na Starym Kontynencie i poważnie przyjmował ostrzeżenia klanów ze wschodnich landów o niedoborze siły roboczej. Abstrakcyjna polityka zagraniczna prowadzona przez oderwanego od rzeczywistości Kantera wiodła do konfliktu zagrażającego ładowi i stabilności społecznej Nowego Kontynentu.
Trochę czasu zajęło Robertowi zrozumienie, do czego dążyła rodzina Standfordów i dlaczego powinien być dumny ze swoich rodziców. Nie wahali się narazić własnego bezpieczeństwa dla dobra funkcjonowania kraju, w którym równowaga pomiędzy demokracją wśród klanów i ich kulturą a podstawą do pełnej realizacji praw rozwoju przemysłowego oraz trwałej ochrony dóbr była niezbędna dla zachowania pokoju. Po wojnie Kontynentów, za czasów młodości Roberta seniora, przywódcy bez poparcia klanów zdecydowali się na radykalne zmiany w Trybunale oraz dopuszczenie do niekontrolowanego, z pozoru nieszkodliwego, napływu bogatych uchodźców ze Starego Kontynentu. Ustalenia, wbrew sygnałom, że krótkoterminowe zyski nie powinny mieć pierwszeństwa przed długoterminowymi konsekwencjami, spowodowały wyludnienie w dzielnicach będących rezerwuarem siły roboczej. Nowe, prężnie rozwijające się biznesy potrzebowały rąk do pracy, a podaż nie nadążała za popytem. Stosunkowo wysokie zapotrzebowanie na niewolników i spadek urodzeń wśród populacji w rejonach przyznanych imigrantom, doprowadziły do spięć i konfliktów z właścicielami racjonalnie gospodarującymi na zatwierdzonych terytoriach już kilkadziesiąt lat wcześniej.
Robert, świadomy następstw podejmowanych kolejno błędnych decyzji, nie zamierzał angażować się w rozgrywki pomiędzy gildiami handlowymi a Trybunałem. Skupił się na umocnieniu, a przede wszystkim uniezależnieniu Holdingu Rays Valley od zawirowań na rynkach niewolniczym i wydobywczym. Pragnął też utrzymać Martę z dala od bezpośredniego zaangażowania w spór gildii handlowych z przedstawicielami Rady, niestety bez powodzenia. Dopiero zaskakujące wejście siostry do świata bezwzględnej polityki, sprowokowało go do bardziej zdecydowanego działania, tyle że za późno. Nie docenił siostry, jej uporu i charyzmy. Zobowiązany danym słowem, starał się nie wchodzić w kolizję z jej planami, ale równocześnie ze strategią młodej kobiety, nie do końca dla niego zrozumiałą, realizował własne plany, których celem było zapewnienie pannie Rays bezpieczeństwa tam, skąd nie oczekiwała ataku.
Wciąż kontrolował wiele obszarów gospodarki na kontynencie, pociągał za wiele sznurków, by tak się działo, i chociaż Robertowi zdawało się, że wszystkie dozorował, to nie posiadał już pewności, czy aby były jeszcze wystarczająco mocne i stabilne jak dawniej. Za długo pracował z ludźmi pokroju Savrosa albo Rasty Kerta, aby nie stać się więcej niż ostrożnym wobec niepewnych sojuszników. Marta rozgrywała na samym szczycie, ryzykownie obstawiała i nie zważała na stawkę, którą mogło być jej życie.
Obawiał się, czy wystarczy siostrze siły, aby podołać zadaniu, któremu nie sprostali nie tylko ich rodzice. Nie wyobrażał sobie, że mógłby stracić i ją – sens swojego przegranego życia.
– Nie uważasz, że trzeba coś z tym zrobić?
Słowa Kunaja oderwały Raysa od ponurych wizji i sprowokowały do skupienia się na potężnym towarzyszu.
– Jakiś konkret… – rzucił od niechcenia, ale bacznie spoglądał na człowieka, którego uważał za tępego osiłka, tylko czasami mającego przebłyski poprawnego myślenia. Jakiś czas temu przemknęło Robertowi przez głowę, że mógł się mylić co do Wolleya, jednak trudna sytuacja na dzielnicach nie sprzyjała dokladniejszej obserwacji.
Na pewno nie mógł odmówić Kunajowi zdolności przywódczych. Dowodził najemnikami i z powodzeniem utrzymywał w rygorze tę trudną w dyscyplinowaniu formację. Żołnierze kochali „upadłego arystokratę” za to, że na placu boju stawał się jednym z nich: że wraz z nimi wykonywał „brudną robotę”; że wyznawał ich zasady: dbał tylko o siebie i kumpli z lewej i prawej; często pobierał wynagrodzenie, jakie mogło zwalić z nóg wojaków regularnych armii; mógł wraz z nimi jeść to, od czego porzygałby się pies; spać pod gołym niebem na deszczach; ale również bez przeszkód, na równi z nimi odbijał sobie to wszystko z nawiązką w strefie działań, siejąc grozę i spustoszenie.
– A jakich sobie konkretów jeszcze życzysz? – twarz Emila stężała. – Mało ci? Nie widzisz, że on cię prowokuje?
– To jeszcze nie świadczy, że jest nielojalny. – Robert ostrożnie próbował wysondować nastawienie druha i odkryć sens tej dziwnej rozmowy. Jednego był już pewny: spotkanie nie było dziełem przypadku.
– Cichy i lojalność! – Kunaj zgrzytnął zębami. – On jest lojalny tylko swojemu fiutowi. Zapamiętaj sobie – powtórzył z naciskiem – swojemu fiutowi i nikomu więcej. Nigdy nie zrobi nic, co by nie przyniosło mu korzyści. Tylko jemu! Cichy nie współpracuje, on wykorzystuje okazje.
– Może i masz rację, że Savros mało się angażuje…
– Mało się angażuje?! Ty mnie tu pięknymi słówkami nie czaruj, ja jestem prosty żołnierz…
– Dobra, dobra, masz rację. Nigdy nie wiadomo, co mu siedzi we łbie, dopóki czegoś nie odwali. I może nie jest do końca normalny, ale, kurwa, nie opierdala się w robocie i naraża tak jak każdy z nas. Zresztą, wszyscy jesteśmy po trochu spaczeni. – Rays przeczesał palcami włosy i odwrócił się w stronę padoków, na które w tym momencie wypuszczono rozbrykane konie. – Fakt, Cichy nie uważa nikogo, kto mu nie jest do czegoś przydatny, ale to nie oznacza, że nie jest oddany sprawie. Przecież każdy z nas robi swój interes… – Ostrożna obrona nieobecnego arystokraty miała na celu wyciągnięcie z mężczyzny jak najwięcej informacji o nastawieniu pozostałych członków ich formacji. – Ty, ja, Albert, Kert, nawet Kojot plącze się z nami, aby liznąć jakiejś wiedzy, zanim wejdzie na dzielnice swego ojca…
– No, właśnie – wtrącił Kunaj. – Kręci swój interes, tyle że Savros robi interes na nas, rozumiesz? Ma w dupie ciebie, mnie i chłopaków, jemu idzie o coś zupełnie innego.
– O czym ty gadasz? – Słowa Emila mocno zaintrygowały Roberta. – O co mu chodzi według ciebie?
Potężny mężczyzna odwrócił wzrok i westchnął.
– Tego właśnie jeszcze nie wiem… Jestem pewny, że Cichy gra w zupełnie innej lidze niż my i najmniej mu zależy na niewolnikach. Widziałeś, żeby przebierał towar? Bierze wszystko jak leci i sprzedaje na pierwszej lepszej licytacji. Znika na całe tygodnie i włóczy się po landach, chuj wie, czego szuka… Pamiętasz, jak dwa lata temu wpierdolił się na północy z lewym uzbrojeniem?
– No, było coś. Dał znać wtedy Nargisowi i Daytonowi, chociaż doskonale wiedział, że jeszcze jestem z Albertem w pobliżu z transportem dla Riyenów.
– Tylko im. A jak myślisz, dlaczego? – Kunaj uniósł pytająco brwi, a na twarzy pojawił się paskudny grymas. – Bo Nargis to świr i za dodatkową kasę, którą nie trzeba się dzielić, zrobi wszystko i jeszcze więcej, a przy tym będzie milczał jak grób, a Daytonowi nawet do głowy nie przyjdzie, że ktoś go może wyruchać, przy okazji korzystania z jego pomocy. On sam ze sobą nie dzieli się myślami. Ale mniejsza z nimi, po kiego wała nasz małomówny przyjaciel wybrał się w strony, z których kilka dni wcześniej się ewakuowaliśmy, bo robiło się mocno bardzo nieprzyjemnie?
– Pierdolisz… – mruknął Rays, nie ukrywając, że słowa Emila wywarły na nim wrażenie.
– Gdybym pierdolił, to bym dupą ruszał – zauważył ironicznie Kunaj. – Pytanie: komu płacił i za co? A raczej: z kim nie zdążyło dojść do transakcji, bo buntownicy omal mu się do dupy dobrali?
Robert, patrząc bez wyrazu w oczy kumpla, zastanawiał się, czemu wtedy zignorował tę wiadomość o nieudanej wyprawie Milczura. Może dlatego, że wieść dotarła do niego dopiero po kilku tygodniach i to w zbagatelizowanej formie? A może, bo nie mógł dojść do ładu ze sobą samym i tygodniami nie wychodził z podziemi?
– Z jakiej okazji wzięło cię na zwierzenia? – zapytał poważnie. – Masz coś do Cichego? – Rays nie mógł zignorować takich informacji, ale nauczony doświadczeniem nikomu nie ufał. – Dlaczego akurat mnie to mówisz?
– A z kim mam mówić? – Emil obruszony odparł pytaniem na pytanie. – Szaleńcowi Kertowi? A może Albercikowi, który nie widzi niczego poza końcem swego chuja. Może i jestem prostakiem i narwańcem, ale na pewno nie kretynem i samobójcą.
Na chwilę obaj mężczyźni pogrążyli się w myślach. Pierwszy odezwał się Robert:
– Do czego zmierzasz?
Kunaj spojrzał się na niego z ukosa i powiedział wprost:
– Ja bym go zlikwidował.
– Chcesz zabić arystokratę?! – spytał z wymuszonym niedowierzeniem.
– Przy najbliższej akcji w dzielnicach palnąłbym mu w łeb, zwalił na wypadek przy pracy i byłoby po sprawie.
Prostota pomysłu i śmiałe słowa mogły wywołać podejrzenie o toporną prowokację.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? – Rays nie zamierzał okazywać kumplowi, jak bardzo przypadł mu do gustu pomysł, który zresztą od dawna zaprzątał jego myśli. – Wiesz, co za takie coś grozi?
– Wiem – uciął krótko Kunaj. – Nie musisz mi przypominać.
– Mówi się, że wypadek… – wtrącił Robert. – Przynajmniej taki był oficjalny komunikat.
– I był! Tak było! – uniósł się. – Nie chcą mi wierzyć, ale tak było…
– Wierzę ci – uspokoił osiłka. – Zresztą teraz, to już nie ma znaczenia. Minęło tyle lat…
– I co z tego, że minęło? Wiele oddałbym, aby cofnąć czas. Nie wiesz, jak to jest żyć z piętnem bratobójcy.
Rozgoryczenie w głosie mężczyzny aż nadto wskazywało, że sprawa śmierci pierworodnego Wolleyów wciąż jest dla niego żywa.
– Każdy ma coś na sumieniu. Ma też „swojego brata”… – Robert mruknął do siebie.
– Było minęło! – Kunaj klasnął w dłonie i gwałtownie się odwrócił. – Myśl, Robson, myśl tym swoim ścisłym rozumkiem nad tym, co ci powiedziałem, bo szykuje się chryja. Nie wiem jeszcze jaka, ale bądź pewny, że się dowiem, tylko żeby wtedy nie było za późno…
* *
Robert zaparty o ścianę z satysfakcją obserwował, jak Cichy bezskutecznie ponawiał próby uwolnienia się z jego uścisku. Podszedł Milczura cicho i bezszelestnie, gdy ten stał za winklem filara i swoim zwyczajem obserwował chłopaków. Początkowo miał zamiar przejść niezauważony, ale nie mógł powstrzymać się, żeby nie skorzystać z takiej okazji. Chwycił go od tyłu prawym przedramieniem za szyję i dociskał lewą dłonią, uniemożliwiając mężczyźnie oddychanie.
– I co, przyjacielu, zatańczymy teraz? – zapytał czule, jakby szeptał do kochanki.
– Oo...odpier...dol się, czuubie… – Armand wychrypiał z trudem. – Puść mnie…
– Jakoś dzisiaj nie masz humoru – zakpił i chuchnął mu w ucho. – Nie miałeś co szlifować?
Savros starał się odeprzeć atak Raysa i uderzyć go ręką w twarz, ale Robert zwiększył nacisk.
– Nie szarp się… – mruknął arystokrata. – Zrobisz sobie krzywdę… Przecież wiesz, jak to działa – zakpił. – Dostaniesz wylewu u nasady grzbietowej ozora… tak, tak, dokładnie tam, gdzie tak lubisz niewolnikom pchać swego fiuta… a i na pewno w mięśniach szyi… – Cichy rzucił się ponownie, ale Rays był przygotowany na taką ewentualność i wcisnął dwa palce w okolice chrząstki tarczowatej. – Wepchnę ci grdykę, powolutku i dokładnie… Wiesz, co będzie? Wiesz… Rozdęcie płuc, obrzęk mózgu… Wielu by pragnęło takiego, jakby to ująć, zrządzenia losu. Wielu…
– Rays… chuju… zapierdolę cię… – Armand jeszcze raz się rzucił, ale tylko zachwiało nimi obydwoma. Na oswobodzenie się z silnego uścisku nie miał szans.
– Wiesz, jak ja to robię z nim? – Robert rozkoszował się bezsilną wściekłością kompana. – Chcesz się dowiedzieć? Na pewno chcesz…
– Robert, puść… skurwysy...nu… udusisz…
– Myślisz, że możesz się równać ze mną? Z Raysem… – Z trudem panował nad perwersyjną chęcią zrobienia mu krzywdy, a powstrzymywała go tylko świadomość, że lepiej zrobić to rękoma kogoś innego. Robert wciąż miał w głowie słowa Kunaja na temat Cichego. Niejednokrotnie zastanawiał się nad niejasną pozycją Savrosa w ich kompani. Zanim pojawił się w niej Rays, Armand był nieformalnym przywódcą kompletnie niezdyscyplinowanej formacji. Nieobliczalny i niebezpieczny, jak kot chadzał własnymi ścieżkami, znikał na całe tygodnie, nie dając znaku życia, aby później nie odstępować grupy nawet na krok przez kilka miesięcy i aż do następnego razu. Nikt nigdy nie mógł być pewny, kiedy pojawi się za plecami i z jakimi intencjami. – Wchodzisz mi w drogę, przeszkadzasz, nie szanujesz mojej własności…
Poczuł, jak nacisk palców Armanda w rozpaczliwym odruchu obronnym na jego przedramieniu zaczął słabnąć, opór napiętego ciała malał. Do Roberta dotarło, że za mocno przydusił niższego i drobniejszego mężczyznę.
– Puść… – żałośnie słaby charkot wydobył się z krtani Cichego. – Pu…
– Powiedziałeś, że jest nam po drodze – Robert szeptał mu do ucha irytująco łagodnie, jednocześnie powoli zwalniając chwyt. – Na razie, więc niech tak zostanie, ale pamiętaj, każdy musi umrzeć, z tym że ten, kto stanie przeciwko mnie, umrze dużo za wcześnie!
Rays odepchnął chwiejącego się na nogach Cichego na tyle daleko, aby ewentualnie nie mógł ponownie zaatakować ulubionym i ostrym jak brzytwa hajtokiem, którego bez wątpienia gdzieś skrywał. Kiedy Savros koncentrował się na utrzymywaniu równowagi i łapaniu oddechu, Robert nie bez przyjemności spoglądał na aroganckiego arystokratę, starającego się zamaskować zażenowanie i zaskoczenie. Przez chwilę zmierzyli się wzrokiem. W oczach Armanda dojrzał żądzę mordu za upokarzającą bezradność i nie miał wątpliwości, że nie zostanie mu, to nigdy zapomniane. Od tej chwili zawsze powinien mieć się na baczności, a pomysł Marty, aby stanął na czele Rady, w tym momencie wcale nie był taki niedorzeczny. Życie stałoby się o wiele prostsze i wygodniejsze, szczególnie kiedy barany z Trybunału same pchały się na rzeź, a Cichy mógł okazać się najsłabszym ogniwem tam, gdzie potrzebował pewnego i stabilnego zaplecza.
– Pojebało cię? – odezwał się zachrypniętym głosem. – Mogłeś uszkodzić mi struny głosowe… – Mówienie sprawiało Cichemu wyraźną trudność, ale kąśliwość w żadnym wypadku nie ucierpiała. – Wiedziałem, że lubisz od tyłu… zachodzić, ale aż tak? Skąd więc u twego osobistego takie oralne zdolności?
Robert zapamiętawszy wczorajszą lekcję, zrobił krok do przodu i zachowując bezpieczną odległość, stanął twarzą w twarz z kumplem. Mimo lekkiej irytacji uśmiechnął się, lubieżnie przejechał językiem po dolnej wardze, po czym powiedział obojętnym tonem:
– Nie wysilaj się, nie masz, co liczyć, że dowiesz się, jak to z nim robię. Za mocno jesteś zeszlifowany i… – udał, że szuka odpowiednich słów.
Bez urazy, ale ja kolekcjonuję klejnoty, a ty jesteś tylko pospolitym kruszywem. – Rays zignorował pełne wyzywającego napięcia sapnięcie i niepokojące cofnięcie się Cichego. – A teraz pozwolisz, że nie dotrzymam ci towarzystwa, bowiem mam lepszy pomysł na spędzenie tak interesująco rozpoczętego przedpołudnia.
– Rays, dupku, dopadnę cię – wymamrotał wytrącony z równowagi Armand. – Zapłacisz mi…
Robert zbagatelizował jego słowa i przerwał w pół zdania:
– O rozliczeniach i interesach, o których wczoraj wspominałeś, pogadamy później, teraz będę zajęty, długo zajęty, teraz… – Nie kończąc zdania, rozłożył ręce i odwrócił się na pięcie, udając w kierunku wyjścia. – Teraz ochłoń, popraw ubranko i spuść sobie… z tonu. Na pewno dobierzesz jakiegoś sługę, który nie odmówi ci polerki.
Perspektywa przyjemności oczekujących w sypialni, była nieomal tak samo rozkoszna jak mina wzburzonego Cichego. Robert musiał wypocząć i uspokoić nerwy przed nadchodzącymi wydarzeniami. Napięta sytuacja pomiędzy klanami na dzielnicach, będzie wymagała trzeźwego oraz szybkiego i jasnego myślenia. Postało mu jeszcze kilkanaście godzin na regenerację sił, więc zanim konieczność wymusi sprężenie, zacznie od odprężenia.
* *
Młodziutki osobisty czekał na Raysa w tym samym miejscu sypialni, w którym pozostawił go kilka godzin temu. Nie było nic lepszego niż naga zabaweczka klęcząca tuż obok łoża, gotowa w każdej chwili do użycia, zwłaszcza gdy było się posiadaczem takiego przyjemnego „drobiazgu”.
A Lan był pięknym chłopcem z twarzą anioła. Robert posiadł wielu niewolników, ale nigdy żaden nie wywoływał u niego tak skrajnych emocji. Każdy dotyk gładkiej jak jedwab skóry chłopca elektryzował i podniecał, a reakcja wyjątkowo drobnego i delikatnego ciała na pieprzenie wydobywały z Raysa poza seksualną agresją, także – czego Robert nigdy by się po sobie nie spodziewał – odruchy wrażliwości, a nawet łagodności.
Nie spuszczając wzroku ze swojej własności, podszedł do skórzanej platformy obok zaścielonego mebla. Pstryknął palcami i krótko ostrzyżony jasnowłosy niewolnik natychmiast przeniósł się z podłogi na wygodną, szeroką pufę. Robert miał teraz jego głowę na wysokości piersi. Przejechał dłońmi po nagich, drżących łopatkach, głaskał blondynka jak bezdomnego szczeniaka. Zabawne, że dłoń Raysa wydawała się większa niż głowa niewolnego.
Szczupła talia i okrągłe pośladki zachęcały… ale zainspirowany, zresztą nie pierwszy już raz, wolą niewolnika w tłumieniu strachu i rozbawiony skurczem mięśni wyczuwalnym pod palcami, postanowił go „otworzyć”, wydobyć jaźń, która mogła stać się prawdziwą własnością, przedmiotem, właściwą zabawką do dawania rozkoszy.
Lan nie był już dziewiczy, ale jego zachowanie i przeżywanie każdego zbliżenia sprawiało, że wydawał się świeży i apetyczny. Robert odbierał go jak za pierwszym razem, jak wtedy, kiedy kupił chłopaka na podrzędnej licytacji i pierwszy raz zerżnął. Nie powinien był wtedy tego robić, ale nie dostrzegł w małym pechowcu zadatku na wyśmienitego niewolnika do przyjemności.
Nie spodziewał się także spotkać wartościowego towaru na niewielkiej, naprędce zorganizowanej aukcji dla średniej klasy nabywców. Najemnicy żądni szybkich, ale przez to niedużych pieniędzy, nie zadali sobie najmniejszego trudu o odpowiednią oprawę i przygotowanie towaru. Niewielką salkę w nieczynnym magazynie materiałów budowlanych w większości wypełniali mężczyźni, chętni kupić za niedużą kwotę niewolnika do pracy lub usług seksualnych. Podaż też należała do skromnych, a przedmiot handlu mocno przebrany.
Rays wraz Riyenem znaleźli się w tym miejscu przez przypadek i pozostali z czystej ciekawości. Zajęli stanowiska wśród miejscowego establishmentu, podziwiając ekscytujące transakcje bez wcześniejszego składania ofert. Bezpośrednia licytacja na takich wyprzedażach zawsze obfitowała w ciekawe, czasami zabawne sytuacje, chociażby jak ta, gdzie dwóch lokalnych medyków licytowało służkę, oskarżając trzeciego o zawyżenie ceny podczas przedaukcyjnego badania. W efekcie obaj zostali przelicytowani przez wiekowego, emerytowanego urzędnika magistratu, który po śmierci małżonki potrzebował pilnie gosposi do zarządzania gospodarstwem domowym. Dwaj lekarze oburzeni takim marnotrawstwem młodego i dość urodziwego towaru, głośno pomstując, opuścili w ramach protestu salę przy akompaniamencie śmiechu i niewybrednych żartów.
Albert od czasu do czasu podbijał kwoty dla podgrzania atmosfery, przez co o mały włos nie został, oficjalnie trzecim już z rzędu, posiadaczem wykwalifikowanego robotnika sezonowego i właścicielem mocno przechodzonej damy do towarzystwa. Podczas, gdy Riyen bawił się w najlepsze, udając napalonego kupca, Robert przyglądał się miejscowym notablom. Był gotów siedzieć cierpliwie dla samego widoku spoconych twarzy, lubieżnych min i gestów wywoływanych na widok nagich i pół nagich ciał, a często także przez sam akt przemocy stosowany wobec dopiero co zniewolonych ludzi, w większości nieprzygotowanych, przelęknionych i pobitych. W miejscu, w którym częścią kodeksu społeczeństwa stała się anonimowość i tajemnica, i kiedy puszczały hamulce, nie miały zastosowania inne normy. Nie liczyła się godność piastowanych stanowisk, wykształcenie traciło na wartości, uczucia przegrywały z żądzami; budziły się w ich miejsce demony łaknące strachu i bólu swych ofiar wystawionych na prowizorycznym podeście skonstruowanym z nieheblowanych desek. Jacy kupujący, taki towar.
Dla nikogo na okupowanych terenach nie było nowiną, że niedoświadczeni łowcy, bez praktyki i odpowiednio wyszkolonych jednostek wojskowych, wykupywali od podległych im przywódców klanów każdy żywy towar, jaki tylko tamci posiadali, aby uniknąć polowań w przyznanych im dzielnicach. Takie działania wiązały się z ryzykiem dużych strat podczas segregacji i stąd brały się takie nielegalne aukcje, jak ta, w której właśnie brali udział, aby chociaż trochę odrobić straty za odpady. Robert Rays sporadycznie korzystał z takiego rozwiązania i tylko wtedy, gdy był pewny, że niewolni przetrzymają długi transport i będą się jeszcze do czegoś nadawać po przybyciu do Radrays Valley. Od razu na miejscu przeprowadzano wstępną selekcję. Oddzielano roboli przeznaczonych do prac fizycznych od średniaków, czyli umysłowych sprawdzających się jako służba domowa lub personel w firmach. Ale najważniejszą grupą były skrupulatnie wyłuskiwana z całości – klejnociki. Dla takich wyjątków Robert wprowadził specjalne restrykcje – podczas pozyskiwania żywca starano się nie krzywdzić i jak najmniej inwazyjnie obezwładniać, co w późniejszym czasie procentowało tworzeniem unikalnych niewolników do seksu. I taki właśnie drobiazg, całkiem przez przypadek, arystokrata odkrył wśród niewiele wartego towaru na podrzędnej aukcyjce.
Prawie nikt nie zwrócił uwagi na siłą wrzuconego na podium wystraszonego i wątłego dzieciaka. Zdezorientowany i zagubiony, na dodatek szturchany przez brutalnego wystawiającego budził nikłe zainteresowanie, a to dla niego nie wróżyło niczego dobrego. Drobny chłopak nie nadawał się do ciężkiej pracy, jako obiekt seksualny odstręczał zaniedbaniem i wycieńczeniem. Na pierwszy rzut oka, dla przeciętnego kupca lub innego pośrednika wymagał włożenia jakiegoś kapitału i przede wszystkim czasu na dorośnięcie do odpowiedniego wieku, aby zostać zarejestrowanym niewolnikiem. Tego nie chciał się podjąć ani ewentualny nabywca w obawie przed konsekwencjami prawnymi za posiadanie nieletniego i niezewidencjonowanego niewolnego, ani pośrednik ryzykujący odebraniem licencji na handel w zamian za znikomy zarobek.
Nieświadomy swego dramatycznego położenia dzieciak należał do odpadu, czyli ostatniej grupy pozyskiwanego żywego towaru. W tej sytuacji jego los był przesądzony, o czym doskonale wiedział nie tylko Robert. Już na samym początku zauważył człowieka w granatowym płaszczu i szarym kapeluszu nasuniętym w taki sposób, aby zasłaniał większą część twarzy. Przez całą aukcję tkwił w ciemnym narożniku sali, cierpliwie wyczekując okazji – takiej jak trzęsący się z zimna oraz strachu nastolatek.
Łowcy organów, chronieni i wspierani przez nielegalny przemysł medyczny, a także farmaceutyczny, za którym stali potężni mocodawcy, nie musieli przejmować się przeszkodami natury prawnej pod warunkiem, że mroczny proceder zostanie utrzymany w głębokiej tajemnicy przed opinią publiczną. Oczywiście dla kupców, pośredników, a także samych łowców działania paskarzy nie tylko nie były sekretem, ale przede wszystkim potrzebną formacją pomagającą pozbyć się zbędnego i problematycznego frachtu z dystryktów nieobjętych działaniami Trybunału. Nikt nie wnikał, co się dzieje z wybrakowanym towarem przemycanym w kontyngentach, który przejmowały hieny w ludzkiej skórze, bo dla przywódców dzielnic oraz lokalnych kacyków z przeludnionych i ubogich klanów priorytetem było pozbycie się, nawet za grosze, nieproduktywnych gąb do wyżywienia.
Robertowi bez trudności przyszło przekonać pragnącego zachować dyskrecję mężczyznę, że jest kimś więcej niż łagodnie usposobionym tatą z przedmieścia, i jeśli czegoś w danym momencie zapragnie, to bez wątpienia to otrzyma.
W ten właśnie nieoczekiwany sposób stał się posiadaczem brudnego, zmarzniętego i finalnie starszego, niż jego wygląd wskazywał, buntownika z ulicy. W pierwszym odruchu postanowił oddać nowy nabytek do uciechy kumplom, ale po wstępnym doprowadzeniu niewolnika do stanu używalności stwierdził, że rozwydrzeni przez kilkudniowy przestój nie docenią odpowiednio gestu swego szefa i naturalnego piękna prezentu.
Że to była druga dobra decyzja zaraz po wydatkowaniu na zielonookiego blondynka drobnej sumy, przekonał się, gdy brutalnie go posiadł. Wtedy do Roberta dotarło, że złamanie chłopaka to nie kwestia posłuszeństwa, ale przeniknięcie do gwałtownie zablokowanej psychiki, która w ten sposób nakazała mu się chronić. Spotkał się już z takim usposobieniem i z czymś, co nakazywało przerażonemu, zdezorientowanemu młodemu człowiekowi chronić coś, co należało tylko do niego i nikt nie powinien mu tego odebrać za żadną cenę. Rays przewidywał, że chłopak niełatwo pozwoli pozbawić się swojej tożsamości i oczekiwań. Znał tylko jednego podobnego charakterem człowieka, a świadomość przyjemności, których się spodziewał doznać, wywołała dawno nieodczuwany dreszcz ekscytacji.
Podniecony arystokrata trzymał dłoń na klatce piersiowej niewolnika i kciukiem pocierał sutek. Obie brodawki były sztywne i twarde. Przekonał się już, że młodemu człowiekowi nie brakowało wytrzymałości i hartu. Mógł się trząść, drżeć, nawet szlochać, ale Robert odkrył, że w tym samym czasie zamykał siebie w czymś w rodzaju kokonu. Poddawał ciało, a jednocześnie skrywał przed nim swoją osobowość. Bardzo żałował, że w porę nie spostrzegł, jaki rarytas mu się trafił, ale ciągły pośpiech, ekstremalne warunki nie sprzyjały baczniejszemu przyglądaniu się towarowi z góry skazanemu na krótki żywot.
Delikatnie ściskał i skręcał wrażliwą skórę, testował jego granicę bólu. Zastanawiał się, kiedy wyda pierwsze jęki i w jaki sposób zapanuje nad odruchem obronnym; jak drobne, posiniaczone od wielokrotnego pieprzenia ciało zareaguje na inny niż dotychczas dotyk. Każdy centymetr skóry i mięśni pamiętały bezlitosne, przedmiotowe traktowanie.
Do tej pory zabierał się do szczeniaka bez tracenia cennego czasu, podczas przerw pomiędzy akcjami w dzielnicach. Kazał rozbierać się niewolnikowi z ubogiej odzieży, rzucał go na czworaka i nie widząc potrzeby przygotowywania chłopaka na bezwzględną penetrację, wsuwał się w jego tyłek, aby używać tymczasową zabawkę dla wytchnienia i ulżenia sobie. Wtedy jeszcze małolat się bronił, płakał i błagał. Pobudzał w Robercie zaciekłość i agresję, ale tego też oczekiwał taki mężczyzna jak Rays – dominujący i silny, potrzebował pobudzenia i stymulacji walką ofiary. Oddzielenie człowieka od przedmiotu należało do zupełnie nieistotnych spraw, bo w uroczej twarzy i idealnym ciele, widział kupioną i opłaconą własność do służenia, zapewnienia rozrywki i niczego więcej. Paradoksalnie, dzięki takiemu zachowaniu chłopak zwrócił na siebie uwagę człowieka, który dwukrotnie uratował mu życie. Pierwszy raz, gdy pod wpływem niezrozumiałego impulsu kupił ludzki odpad, a drugi – kiedy postanowił nie oddawać go na „zajeżdżenie” swym towarzyszom i pozwolił doczekać przyjazdu do Radrays Valley.
Podekscytowany pomysłem na ułożenie sobie nowego niewolnika i ukontentowany rozegraniem Cichego, uznał, że poświeci czas drobnemu facecikowi i wyrwie go z klatki niepodległego bytu, którą sobie stworzył. Podejrzewał, że może to być ciężka praca, testująca cierpliwość i kontrolę nad rzadko powstrzymywanymi popędami, ale intuicja podpowiadała, że się nie rozczaruje. Musiał tylko odkryć najsilniejszy i najsłabszy punkt w jego psychice, reszta stanie się fascynującą częścią procesu naprawczego.
Palcem stuknął chłopaka delikatnie w policzek i wzrokiem nakazał siebie rozebrać. W tej dość intymnej czynności wykonywanej przez spanikowanego sługę tuż przed jego zerżnięciem, znajdował wyjątkową uciechę, zwłaszcza kiedy w bonusie jeszcze trafiała się okazja, do bolesnego wymierzenia kary za nieodpowiednie zachowanie lub brak szacunku wobec… czegokolwiek.
Robert Rays odprężony i gotowy na intensywne doznania spoglądał, jak chłopak wywiązuje się ze swoich obowiązków. Bez pośpiechu zdjął krótki płaszcz, lekko drżącymi dłońmi uporał się z klamrą skórzanego paska i dopiero podczas rozpinania koszuli, po odsłonięciu opatrunku na torsie Roberta zestresował się. Po chwilowym zawahaniu ostrożnie, aby nie urazić zranionego miejsca, kontynuował czynność, podczas której z namaszczeniem i starannością odkładał złożone części garderoby. Robert skrzywił usta w nikłym uśmiechu – szanował czy opóźniał? Przypadkowe dotknięcia szerokiej i umięśnionej klatki piersiowej u jednego wywoływały zdenerwowanie o to, co zaraz nastąpi, a u drugiego zwiastun niedalekiej przyjemności.
Za sprawą kliknięcia palcami mały niewolnik zsunął jego spodnie i wtulił twarz w genitalia. Wdychał zapach właściciela, a gdy delikatnie zaczął wodzić ustami i językiem po grubym członku, Rays poczuł znajomy impuls budzącego się podniecenia w klatce piersiowej. Przejechał dłońmi po szczupłych ramionach, chudej szyi i odsunął twarz blondyna od swego krocza, aby przez chwilę przyjrzeć się efektownej, wąskiej obroży wykonanej z lekkiego metalu, z wytłoczonym nowym imieniem nadanym przez Raysa i numerem identyfikacyjnym, była jedyną rzeczą na nagim ciele niewolnego. Robert w duchu przyznał, że idealnie dobrano przedmiot do drobnego sługi i chociaż początkowo nie miał zamiaru go ewidencjonować, to w sumie przyjął bez zastrzeżeń, jak się domyślał, samowolną inicjatywę nadzorcy.
Wznowił zabawę i lewą dłonią rozwarł przyjemnie miękkie i ciepłe wargi. Włożył palec i badawczo przejechał nim po dolnych zębach. Spoglądał w rozszerzone źrenice i powoli dociskał język. Nie musiał nic mówić, aby niewolny posłusznie trzymał nieruchomo głowę i otwarte usta, gdy wprost do gardła wsuwał drugi. Gdy to samo uczynił z trzecim, chłopakowi załzawiły oczy i zaczął walczyć z napięciem oraz dyskomfortem, a wszystko po to, aby nie kaszleć i nade wszystko nie zakrztusić się.
Arystokrata zamruczał błogo i wyjął zaślinione palce, a prawą ręką lekko uderzył krótko ostrzyżonego blondynka w tył głowy. Z satysfakcją obserwował niewolnika, kiedy z całych sił chciał odgadnąć pragnienie swojego właściciela. Zabawne, jak bardzo starał się przewidywać jego żądania i gdy zdezorientowany innym niż zwykle zachowaniem mężczyzny, nerwowo zaciskał pięści. Uniósł brwi i spojrzał wymownie w dół, chłopak podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.
Na widok wyprężonego członka z kroplą błyszczącego śluzu na koniuszku oraz tego, co zaraz miało nastąpić, blondynek wzdrygnął się i odwrócił twarz od dużego, twardego organu i muskularnych ud swego właściciela. Przyspieszony oddech i sposób, w jaki zagryzł wargę, świadczyły o tym, jak dzieciak wewnętrznie walczył ze sobą. I to było dobre, tego oczekiwał, walki i uległości, szaleństwa i zależności; mógł zrobić z tym małym mężczyzną, co tylko chciał.
Ciche cmoknięcie dezaprobaty sprawiło, że natychmiast okazał posłuszeństwo i delikatnie owinął ustami żołądź. Robert, aby nie wepchnąć się na siłę w małe usta i od razu zerżnąć głęboko w gardło, musiał powstrzymać instynkty, których poziom agresji, jak zwykle w takiej sytuacji podniósł się wysoko. W zamian za to, jedną ręką uniósł podbródek chłopaka i zmusił, aby wciąż patrzył mu w oczy, a drugą nakierował jego dłoń na swój członek. Osobliwie wyglądał nadgarstek niemal tego samego rozmiaru co obwód penisa. Chociaż używał Lana już wielokrotnie, widok małego ciała wciąż pobudzał. Dopiero teraz odkrył, jak dużo przyjemności mogą dać drobne palce. Objął prawie całą szyję sługi i leciutko przysunął w stronę krocza napięte ramiona. Blondynek karnie podążył za wskazaniem i nie spuszczając wzroku z twarzy ciemnowłosego właściciela, zaczął połykać członek, a dłonią pieścić ciężkie jądra. Robert w tym czasie obserwował, jak szeroko otwarte szczenięce oczy napełniają się łzami, gdy wbijał się powoli w ściśnięte gardło, jak walczył z odruchem wymiotnym i ile trudu wkładał, aby wytrzymać coraz intensywniejsze ruchy. Przycisnął na chwilę głowę Lana do podbrzusza i poczuł jego gorący oddech oraz słaby opór wynikający bardziej z odruchu niż woli. Niewolny miał niewielkie pojęcie o seksie oralnym, ale starał się, ssał, delikatnie drażnił wędzidełko i próbował nadążać za ruchami bioder swego pana, chociaż coraz częściej brakowało mu powietrza, gdy duży penis wdzierał się niemal do przełyku, gwałtownie rozsuwając miękkie ściany. Rays czuł, jak kolejne krople ejakulatu wędrowały do zaciskającego się gardła i zastanawiał, jakim cudem dzieciak przyjmował penisa niemal po same jądra.
Młodziak pomimo braku doświadczenia robił wszystko, co w jego mocy, aby nie wypuścić z ust dużego członka i Robert zdawał sobie sprawę, że czyni tak z dwóch powodów – strachu przed biciem, które do tej pory zastępowało grę wstępną, oraz złudzenia, że w ten sposób zaspokoi właściciela. Rays nie miał najmniejszych wątpliwości co do intencji młodego – teraz uległy, ale na pewno niezłamany. Czytał to w jego oczach za każdym pchnięciem, każdym pstryknięciem palców, widział w napiętych mięśniach i w nieświadomie zaciskanych co rusz pięściach. Było jasne, że w tym momencie zrobi wszystko, co chłopakowi rozkaże, gdyż jego umysł nakazywał mu się chronić i nadal też trzymał się myśli, że jego ciało należy do niego. Świadomie lub nie podjął grę z Robertem, dla którego swobodny seks nie istniał, tak samo jak związek pomiędzy oddzieleniem człowieka od przedmiotu.
Takiego go chciał! Chciał Drugiego w młodszym wydaniu.
Coraz bardziej podniecony Rays z frajdą obserwował poruszającą się pod wpływem głębokiej penetracji grdykę, rozkoszował rumieńcami na twarzy i wyciekającą śliną z wilgotnych, zaczerwienionych warg. Z niechęcią wycofał członek, gdy w pewnym momencie rozpierany i dławiony chłopak nie zdążył złapać oddechu i zakrztusił się. Walcząc z torsjami nie tylko zacisnął powieki, ale też usta, a ratując się przed upadkiem z pufy, oparł dłońmi o kolana swego pana. Robert zignorował wystraszone pytające spojrzenie oraz nieświadome uchylenie się przed spodziewanym uderzeniem w głowę za dotknięcie, postanowił tym razem odpuścić małolatowi nieuwagę. Świadomość reakcji niewolnych uwrażliwionych na rozkazy, tym razem powstrzymała go przed wyegzekwowaniem bezwarunkowego posłuszeństwa. Usatysfakcjonowany seksownym widokiem przytrzymał jedną ręką penis u nasady, a drugą głowę niewolnika za policzek. Blondynek szybko przełknął nadmiar śliny i ponownie otworzył szeroko usta. Mężczyzna przyłożył pulsujący członek i przesunął czubkiem po dolnej wardze, a tuż przed gorączkowym wniknięciem do środka poklepał nim wystawiony język i docisnął głowę. Dzieciak zaskoczony odmiennym zachowaniem do tej pory brutalnego właściciela, podwoił starania. Przy charakterystycznym akompaniamencie mlaskania, głośnego oddychania przez nos i błogiego pojękiwania, połykał penisa imponująco głęboko, a zaraz potem nieco płycej, aby ssaniem udobruchać obsługiwanego mężczyznę.
Robertowi nie umknęło, że starania pełne wyczekiwania, których dokładał Lan, były nastawione na szybkie zaspokojenie swego właściciela i bardzo mu się podobała wizja przedstawienia niedoświadczonemu jeszcze słudze, że szybkie, brutalne numerki, do jakich przywykł przez kilka tygodni na dzielnicach, to tylko preludium do poznania właściwych oczekiwań wobec niewolnika do przyjemności. A nieznośny głód żądzy skamlał…
Lan z autentycznym strachem nasłuchiwał kroków ciemnowłosego mężczyzny, który uważał go za swoją własność. Klęczał przy wielkim łożu od kilku godzin, odkąd dwóch ludzi przyprowadziło go ponownie do sypialni i w żadnym wypadku nie wolno mu było się stąd ruszać, o ile nie chciał wylądować w pokoju zabaw. I chociaż nic nie wiedział o tym pomieszczeniu, to na pewno nie zamierzał się tam znaleźć, a w dodatku zbyt dobrze odczuł na własnej skórze, jak boli najmniejsze nieposłuszeństwo. Nie chciał być igraszką sadysty, ale nic też nie mógł zrobić, zwłaszcza od czasu, gdy tu przybyli. Od aukcji nie miał szans na ucieczkę. Pilnowany przez dwóch osobistych na dzielnicach, osaczony bandą żołdaków, nawet nie mógł marzyć o wyrwaniu się z rąk oprawców. Osłabiony od bicia i seksualnych tortur z dnia na dzień tracił siły i wolę walki. Po podróży w miejscu, do którego przybyli, też nic się nie zmieniło. Pierwszej nocy ciemnowłosy sadysta pastwił się nad nim, a właściwie nad jego tyłkiem, bardziej niż zwykle, i to jeszcze w obecności innego niewolnika. W tamtym miejscu, gdzie go pochwycono i wystawiono na sprzedaż jak jakieś zwierzę, chłopakowi wydawało się, że nic gorszego już nie może mu się przytrafić. Nie wiedział, jak bardzo się wtedy mylił.
Stał się wbrew woli niewolnikiem przystojnego mężczyzny, od którego zawsze czuć było przyjemny zapach perfum i który bezwzględnie egzekwował swoje prawo do jego ciała. Około dwóch tygodni przebywał w prywatnej kwaterze jakiegoś budynku na terenie dawnych koszar i początkowo przykuty za nogę długim łańcuchem do filaru, a potem puszczony wolno pod czujnym okiem osobistego niewolnego, służył arystokracie jak najpodlejsza dziwka. Niewiele pomagała świadomość, że nie był jedynym niewolnikiem wykorzystywanym w ten sposób. Większość mężczyzn o wysokiej randze w ekipie najemników z Południa, posiadała takiego nieszczęśnika i bywało, że niektórzy z różnych względów zmieniali obiekty dla swych wynaturzeń niemal każdego dnia.
Jeszcze większym błędem okazała się wiara w możliwość ucieczki i odmianę losu z miejsca oraz kraju całkowicie chłopakowi nieprzyjaznego oraz odmiennego od tego, który znał. Uświadomiono mu to minionej nocy, kiedy został poddany upokarzającym zabiegom przez kilku rozbawionych dowcipnisiów w obrożach.
Nagi, skuty kajdankami z łańcuszkiem za szarpanie się pod prysznicem, z trudem znosił golenie całego ciała, a w szczególności miejsc intymnych. Przyrównanie go do kobiety raniło dumę młodziutkiego mężczyzny. Położony na jakiejś leżance z rozłożonymi szeroko nogami, z zaciśniętymi zębami ulegał sprawnym dłoniom gmerającym przy przyrodzeniu i kroczu. Za próbę zaciśnięcia pośladków był karany wpychaniem na siłę do tyłka palców. Wystawiony w taki sposób na widok każdego, kto miał akurat w tym momencie ochotę wejść do pomieszczenia kąpielowego i przygotowalni, mógł czuć się upokorzony, ale prawdziwym poniżeniem okazała się dopiero lewatywa. Wprawdzie doświadczał jej jeszcze na dzielnicach, gdy spodziewano się, że właściciel zechce użyć swego „dna”, ale robił to zawsze ten sam osobisty pana w prywatnej łazience z dala od innych gapiów. Tutaj traktowany przedmiotowo, zapewne jak wielu innych niewolników, wśród niewybrednych komentarzy przyjmował w siebie litry na przemian lodowatej i ciepłej wody z jakimś płynem. Grubsza od palca końcówka wciskana głęboko w otwór penetrowała obolałe, niemające kiedy do końca się wygoić mięśnie. Wypowiadane uszczypliwie teksty o kojącym i leczącym działaniu wpompowanego żelu, o rozpieraniu zwieracza i czekających go uciechach niemal nie docierały do zażenowanego sytuacją niewolnika, spodziewającego się za chwilę jeszcze większej kompromitacji przy wypływaniu brudnej wody.
W końcu oczyszczanie się skończyło, a poczucie ulgi spłynęło na udręczone ciało. I kiedy stał drżący na środku sporego pomieszczenia, z mokrym tyłkiem i genitaliami, stało się coś, co wywróciło kompletnie i tak już jego zrujnowane życie.
Lekarz, który po wszystkich zabiegach higienicznych badał niewolnego za pomocą niedużego podajnika, wstrzyknął w okolice potylicy chipa. Chwilę potem założono mu metalową, dopasowaną obręcz. Silne wyładowanie elektryczne wstrząsnęło zdezorientowanym i oszołomionym chłopakiem i w ten sposób obroża zsynchronizowała się z wprowadzonym wcześniej urządzeniem. Oznaczało to, że Lan został wprowadzony do domowej bazy danych. Dla świata zewnętrznego stał się numerem przynależnym do nazwiska właściciela i wskazanego miejsca pobytu. Świadomość, że dokonało się to, czego starał się nie dopuszczać do siebie, a wręcz wypierał, sprawiła, że wbrew przestrodze poznanego wczoraj wieczorem niewolnika, nie był w stanie przełknąć podanego posiłku. Nagłym brakiem apetytu nikt się oczywiście nie przejął i zgodnie z zaleceniem, funkcyjny niewolnik tym razem bardzo uważnie podał mu dożylnie płyny. Podczas wprowadzania do organizmu odżywczych substancji, pokrótce objaśnił także, jaką rolę miał pełnić w sypialni jednego z największych arystokratów Południowego Kontynentu i jak niewiele znaczył w tym miejscu dla kogokolwiek. Z ponurą wiedzą i jeszcze ciemniejszymi myślami został odprowadzony na powrót do apartamentu właściciela w swym nowym domu. Zapewniony o nierychłym powrocie Roberta Raysa uległ krótkiej i niespokojnej drzemce.
Nie miał pojęcia, na jak długo przysnął, ale gdy się ocknął oparty o łoże, które ponoć nie służyło do spania, a jedynie do uciech właściciela, niebo za oknem wskazywało na późne popołudnie. Obolałe ciało ani trochę nie zregenerowało się podczas męczącego snu. Odpoczynkowi nie sprzyjała klęcząca pozycja i brak okrycia w chłodnym pomieszczeniu. Próbował zapanować nad drżeniem z zimna i strachu. Cholernie frustrowała świadomość, że poza oczekiwaniem i nerwowym nasłuchiwaniem ruchu za drzwiami, nic więcej nie mógł zrobić. Serce mu o mało nie wyskoczyło z piersi, gdy do sypialni na kilka chwil wszedł Blas. Poznał go już na dzielnicach i teraz czujnie obserwował, jak wyraźnie zadomowiony kręcił się po apartamencie. Prawdopodobnie sprawdzał porządek i przygotowanie pomieszczeń przed powrotem właściciela. Od samego początku wyczuwał w nim coś niepokojącego, nie potrafił określić czemu, ale intuicja cały czas podpowiadała chłopakowi, że nie znajdzie w nim bratniej duszy. Wysoki, długowłosy osobisty Pana, co i raz upewniał go o słuszności przeczucia. Tym razem też skorzystał z okazji, by pod pozorem skorygowania pozycji uległego, przesunąć dłonią po nagim boku i pośladku aż do krocza. Chłopak się szarpnął, a ubrany jedynie w obcisłe spodnie mężczyzna zachichotał piskliwie i podążył w kierunku wyjścia. W otwartych drzwiach odwrócił się jeszcze i znacząco przejechał językiem po ustach. Lan odwrócił wzrok, a po ciele przeszły mu ciarki na wspomnienie rzucanych aluzji w przygotowalni i już nawet nie chodziło o to, co mówił, ale w jaki sposób to robił. Dużo satysfakcji sprawiało Blasowi, nazywanemu przez innych tam obecnych Hieną, opowiadanie co z nim będzie robił jego pan i że wszystkie poprzednie stosunki będą niczym w porównaniu z tym, co go dopiero czeka. Lan instynktownie wyczuwał, jak się zachowywać, żeby nie prowokować sadysty do bicia, ale wiedza usłyszana od ludzi, z którymi tutaj się zetknął, przerażała go coraz bardziej. Rozmowa z pobitym niewolnikiem też zdawała się potwierdzać ich słowa i teraz już nie wiedział, co sądzić o tym, z czym przyszło mu się mierzyć i jak dalej funkcjonować.
A tymczasem samotny i bezbronny czekał na swego oprawcę. Strach paraliżował go do tego stopnia, że nie podejmował żadnych prób obrony. Bał się bicia, tortur i każdej kolejnej godziny w swoim przegranym życiu. Pozwalał się ruchać mężczyźnie, i to już było uwłaczające, ale że robił wszystko, żeby go zadowolić tylko dlatego, aby mu podobnych nie było wielu, sprawiało, że czuł do siebie obrzydzenie. Nie chciał tego metalu na szyi; nie chciał, aby ciemnowłosy arystokrata zabrał go na orgię jako zabawkę dla innych zboczeńców; nie chciał się bać. Pragnął tylko obudzić się z koszmarnego snu, być wolnym i powrócić do domu. Od kilku godzin dojrzewała w nim jedna myśl, ale jej też się bał.
Szedł…! To był on. Wszędzie rozpoznałby energiczne, szybkie kroki. Wraz z naciśnięciem klamki, serce chłopakowi podskoczyło do gardła, a przez całe ciało przebiegł zimny dreszcz. Szybko ściągnął łopatki i przyłożył głowę do podłogi, dłonie splótł na plecach i w takiej niezwykle niewygodnej pozycji zastał go właściciel. Czternaście kroków potrzebował Robert Rays, aby wywołać skurcz w żołądku uległego. Lan mocno zacisnął powieki w nadziei, że stanie się niewidzialnym. Niestety.
Nie mógł zobaczyć, ale wyczuł, że Pan podniósł leżący tuż obok krótki bacik i napiął się w oczekiwaniu na uderzenie.
Jeden, dwa, trzy… doliczył do trzydziestu kilku i nic się nie wydarzyło, chociaż wyraźnie odbierał na sobie palący wzrok i słyszał coraz głośniejszy, ale miarowy oddech mężczyzny. Chłopak za wszelką cenę pragnął zapanować nad lękiem i niekontrolowanym mrowieniem ciała. Jeden, dwa, trzy… trzydzieści dziewięć, czterdzieści, czterdzieści jeden… Liczenie pozwalało mu skupiać się na czymś innym, uspokoić rozdygotane wnętrze, dzięki czemu nie poddawał się szaleństwu i okazywaniu słabości, tak jak to robił wcześniej. Na początku bronił się przed tym sadystą, kopał i gryzł, ale przystojny łowca, na głos dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami w temacie takiego zachowania, wymierzał razy: za jedno ugryzienie – dwa ciosy w głowę, za kopnięcie – dwa w żebra, cios otwartą dłonią w twarz dostawał za drobne uchybienia. Potem już tylko płakał, nie tyle z bólu, ile z upokarzającej bezsilności. Nie miał z nim żadnych szans, chyba że wysiłek w obronie ciała skierowałby na ochronę umysłu przed dotykającym go bólem i nade wszystko wstydem. Nie wstydził się siebie, wstydził się tego, co z nim robił ten dewiant. Nauczył się skupiać na liczeniu pomiędzy biciem a oczekiwaniem na torturę, w trakcie rżnięcia i po nim, cyferki odwracały uwagę od poniżenia.
Pan sięgnął do jego twarzy i zdecydowanym naciskiem długich palców nakazał unieść głowę, a potem nakierował twarz w taki sposób, aby patrzył na niego. Miał ochotę splunąć arystokracie w twarz, na której nie malowała się najmniejsza emocja, i w oczy, które sadystycznie karmiły się jego paniką, a jednocześnie był gotów błagać o litość.
Kliknięcie. Podążył za jego wzrokiem skierowanym na skórzany klocek. Natychmiast wykonał polecenie, nie zważając na zdrętwiałe członki.
Jeden, dwa, trzy… uderzenie? Jeszcze nie. Cztery, pięć, sześć, siedem… teraz powinien uderzyć w twarz. Bardzo lubił go bić po twarzy. Osiem, dziewięć… Dotyk, tylko zwykły dotyk.
Macał, pocierał, zachowywał się inaczej niż zwykle, jakoś tak łagodnie. Nie szarpał, nie rzucał nim i nie wciskał paznokci… jeszcze? Bez słów nakazał, żeby go rozebrał. Lan już znał tę zachciankę. Nie znosił tego robić, nienawidził dotykać jego skóry, nie mógł patrzeć, jak zaczynał się podniecać; jak pożerał go wzrokiem i oceniał.
Omal nie zapomniał, że zawsze trzeba zacząć od paska i wyciągnąć go ze szlufek, zwinąć sprzączką do wierzchu i położyć w pobliżu w taki sposób, aby się nie rozwinął, kiedy Panu najdzie ochota posłużyć się pasem, który dotkliwie wpijał się w nagie ciało. Jakiś czas temu uderzenie metalową częścią skórzanego gadżetu wpoiło mu tę naukę już na całe życie.
Nie wolno pozwolić eleganckim ubraniom uderzyć o podłogę.
Rozporek, jeden, dwa, trzy… spodnie nie mogą się zsunąć, dopóki nie rozepnie wszystkich guzików koszuli.
Jeden, dwa, trzy, cztery, tylko spokojnie, bez pośpiechu, żeby pan mógł się napawać… pięć, sześć… Powoli odsłaniać idealnie wyrzeźbione ciało… zranione… Ledwie zapanował nad chęcią uderzenia w zaplamiony krwią opatrunek, pod którym zapewne skrywał się uraz. Lan w duchu błogosławił tego, który zranił sadystę. Na samą myśl, że odczuwał cierpienie, serce zabiło chłopakowi mocniej i życzył Panu takiego bólu, jakiego sam doświadczał za jego sprawą.
Siedem, osiem, dziewięć… i nieuchronnie zbliżał się do tego, czego panicznie chciał uniknąć… bielizna.
Najtrudniejsze było pierwsze dotknięcie ustami i liźnięcie ociekającego lepką mazią członka, zapanowanie nad mdłościami i przyzwyczajenie się do specyficznego zapachu. Dziś Pan był cierpliwy i jakby odprężony. Nie wypowiedział ani jednego słowa, tylko spoglądał.
Już nauczył się, jak lubi – szybko i bezwzględnie. Teraz wszystko działo się powoli, spokojnie. Nowa nauka o nieprzewidywalnym zboczeńcu.
Zdaje się, że miał go nie tylko obsługiwać, ale i czcić. Mężczyzna badał każdy dreszcz na jego ciele i każdy grymas, szczególnie gdy muskał kutasem lekko uchylone usta. Dużego i grubego z ciężkimi jądrami, na sam widok już go bolał tyłek. Wbrew sobie posłusznie wciskał w te olbrzymie genitalia twarz, ocierał się o nie i pieścił. Wdychał moc i dominację Roberta Raysa, który go brał, jak chciał i kiedy tylko chciał, i którego nienawidził z całego serca.
Kliknięcie.
Lan cicho wypuścił powietrze z płuc i przez zaciśnięte gardło przełknął ślinę, po czym wysunął język i delikatnie polizał trzon. Gdy nieświadomie przymknął powieki, otrzymał przypominające szturchniecie w głowę, na szczęście zaledwie szturchnięcie. Natychmiast podniósł oczy i napotkał chłód źrenic właściciela. Zadygotał nie tylko od pieszczotliwego dotyku na ramionach.
Z oporem szerzej rozchylił usta i wargami objął samą żołądź. Znajomy słony smak… Nie chciał tego robić!
Jeden, dwa, trzy, cztery… to tylko kawałek mięsa.
Czuł pulsowanie twardego penisa i silny, męski zapach. Znowu się godził, żeby członek szorował po jego języku, dotykał migdałków i wypychał policzki, mocno uderzając w ścianki. Wstydził się łez, które niekontrolowanie wypływały z oczu, i że dusił się zakneblowany nabrzmiałym organem. Starał się maksymalnie skupić na członku, nie dopuszczając myśli, że ten potężny kutas rozrywał mu wcześniej tyłek i że niewątpliwie za chwilę zrobi to ponownie. Ssał go w akompaniamencie głośnego mlaskania, bawił napletkiem i drażnił wędzidełko w nadziei, że ten sadysta nie uderzy go, nie zmaltretuje jak tamtego niewolnika. Nasłuchiwał mruczenia, stękania i obserwował przymrużone z rozkoszy oczy, spodziewając się nadchodzącego orgazmu sapiącego lubieżnie Raysa.
Nie chciał słyszeć, kiedy będzie dochodził, i nie wierzył w to, że przygotowuje się do przyjęcia jego nasienia. Żeby tylko się nie zakrztusił, albo zbyt wiele nie wyciekło z zaślinionych ust… Nienawidził siebie!
Jeden, dwa, trzy… posuwał go… czterdzieści siedem, czterdzieści osiem… dalej to robił… sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt dwa…
Robert wyjął ociekającego śliną penisa z ust zdziwionego niewolnika. W szeroko otwartych oczach młodego dostrzegł obawę, że coś źle zrobił i spodziewał się kary. Dobry ruch, nigdy nie powinien wiedzieć, co go czeka.
Ponownie strzelił palcami i zrobił obrót dłonią. Chłopak przez chwilę nie rozumiał polecenia, ale gdy go lekko pchnął, pojął, że ma się położyć na plecach i rozłożyć na bok nogi. Arystokrata cmoknął z dezaprobatą, a niewolny w odpowiedzi natychmiast rozsunął je szerzej. Podobało mu się, jak zdenerwowany dzieciak wpatrywał się w Roberta w oczekiwaniu na znak i jak stara się go przewidywać. Przejechał palcami po gładkim rowku i trącił małe w porównaniu z jego własnymi genitalia. Niewolny zadygotał i ledwo zapanował nad obronnym odruchem zaciśnięcia ud. Robert nie pierwszy raz przyuważył, że dzieciak gorliwie stosuje się do wpajanej nauki: żadnych ruchów bez pozwolenia – zbyt gorliwie.
Psychiczne zdominowanie dla fizycznego obezwładnienia – Lan był warty wkładanego w niego wysiłku tresury. Bardzo sporadycznie osobiście zajmował się układaniem niewolników, właściwie ten drobiazg był trzecim, któremu postanowił poświęcić czas, dopiero trzecim wartym zachodu. Pochylił się nad szczupłym ciałem, przebiegł dłońmi po ramionach, mostku i brzuchu wyczuwając przyspieszone bicie serca. Arystokrata pogładził świeżo wygolone krocze i przyłożył palce po obu stronach gładkiego zwieracza. W odpowiedzi oddech niewolnego stał się krótki i płytki. Wcisnął do środka kciuk i uważnie spoglądał, jak mocno zaciskają się mięśnie. Drugą ręką uderzył w jądra, chłopak zapiszczał z bólu, ale pozostał na miejscu. Do wrażliwego otworu dołożył drugi palec. Ciepły zwieracz początkowo zacisnął się kurczowo, potem jednak rozluźnił i znów ścieśnił, zupełnie jakby zasysał. Otwierał chłopaka w nieprzyjemny sposób, wyciskając z jego gardła kolejne sapnięcia, ale widok jego walki z własnym odbytem był niezwykle podniecający. Zamknął mu usta dłonią i dalej posuwał wrażliwe mięśnie suchymi palcami drugiej ręki. Zaimponował Robertowi, gdy pomimo sztywnienia z braku tchu, niemal się nie poruszał, a jedyną oznakę sprzeciwu wyczuwał we wnętrzu śródręcza tłumiącego jęki i gorący oddech. Kiedy szykował się dołożyć środkowy, blondynek rozpaczliwie zamrugał powiekami. Tego oczekiwał, Lan zepchnął dumę na drugi plan. Zadowolony natychmiast zabrał rękę z jego ust.
– Proszę, Panie. Proszę o nawilżenie – zaczął na wydechu. – Proszę, żebyś mnie nawilżył, kiedy będziesz mnie pieprzył – wydusił z siebie, a wraz ze słowami na policzki niewolnika wypłynęły mocne rumieńce. – Błagam…
Uśmiechnął się i kolejny raz pstryknął palcami.
Tym razem chłopak od razu wiedział, co zrobić. Odwrócił się tyłem do właściciela i klęknął. Rays przysunął się i dotknął wąskich bioder, a potem ześlizgnął ręce na krągłe pośladki. Z przyjemnością gładził napięte mięśnie pleców i zroszoną potem skórę. Na subtelne muśnięcie sutki stwardniały, wciąż wrażliwe na dotyk po niedawnej torturze. Szorstko pochylił chłopca, a kiedy ten oparł się na łokciach, docisnął między łopatkami, aby maksymalnie go wypiąć i zmusić do odpowiedniego uniesienia tyłka.
Był taki piękny!
Podniecony arystokrata otwartą dłonią uderzył w zgrabny pośladek, a za chwilę w drugi. Zanim ponownie wymierzył klapsa, oba spięły się mocno i oprócz zarumienienia przybrały seksowny kształt. Niewolny starał się zdusić niekontrolowany okrzyk bólu, poprzez wciskanie twarzy w sztywną skórę klocka, ale nie udało się. Rays sięgnął po flakonik, odkorkował i wyżej podciągnął biodra chłopaka. Wylał odrobinę mazi na wyeksponowany zwieracz i nasmarował również swój członek. Robert miał przed sobą nagie, w pozycji „na czterech”, zupełnie zdane na jego widzimisię drobne ciało i musiał walczyć ze sobą, by nie posiąść go tak, jak najbardziej lubił. Głód zaspokojenia przybierał na sile i zaczynał tracić nad sobą kontrolę, a przecież planował inaczej. Wystarczyło, aby przyciągnął go na brzeg pufy…
Właściciel pomiętolił obolałe od klapsów pośladki i bez najmniejszego wysiłku podciągnął jego biodra do góry, by mieć idealny dostęp do tyłka. Lan zagryzł wargę w odpowiedzi na lubieżne obmacywanie wrażliwego na dotyk nawilżonego już otworu. Bezsilna złość go ogarniała, gdy odgadywał perwersyjne zadowolenie i irytujący uśmiech na twarzy arystokraty, kiedy odwlekał moment wepchnięcia kutasa do jego rozpalonego i obolałego wnętrza. Chłodny lubrykant przyniósł na chwilę ulgę. Na samą myśl o tych razach, gdy mężczyzna brał go na sucho lub tylko przy użyciu śliny, zbierało go na mdłości. Duszącego bólu tarcia twardego członka o nienawilżone ścianki w pulsującym wnętrzu nie da się w żaden sposób zapomnieć, tak samo jak tego, że musiał w poniżający sposób prosić o zwilżenie, o wilgoć, która przynosiła fizyczne ukojenie.
Kliknięcie, jak strzał z pistoletu.
Lan bezwiednie zacisnął dziurkę i przyjął pozycję suki. Przekręcił twarz, by położyć policzek na chłodnej skórze i wyciągnął ręce do tyłu, aby złapać swoje pośladki. Pan przyłożył kutasa do wilgotnego zwieracza i niespiesznie pchnął. Żołądź dostała się do środka. Chłopak sapnął. Jego ciało przyzwyczajało się do wielkiego intruza, do kolejnego rozpychania i do tego, że coś w sobie miał.
Jeden, dwa, trzy… zanim naprawdę zacznie boleć.
Jeszcze raz zgubił się w liczeniu przez ten kompletnie inny seks. Chłopak ze zdziwieniem stwierdził, że bez brutalnego wtargnięcia i ordynarnego rżnięcia od samego początku, uczucie pieczenia i dyskomfortu szybko mijało. Dalej czuł gorąco i pieczenie, ale nie takie jak wtedy, kiedy penis rozrywał go od środka do tego stopnia, że zaczynał krwawić.
Cztery, pięć, sześć… Mężczyzna naparł odrobinę mocniej, a Lan głośno stęknął, jeszcze jedno poruszenie biodrami i pojawiło się nieznośne uczucie wypełnienia, ale także niemal nieznane chłopakowi rozluźnienie. Spokojna i ostrożna penetracja dawała zaskakująco inne doznania, chyba także przez to, że Pan ani razu go nie uderzył, nie licząc oczywiście bolesnych klapsów.
Zabujał się w momencie, gdy kutas wszedł gwałtowniej i zatrzymał się w połowie, a dłonie właściciela zacisnęły się na tali chłopca i mocno nacisnęły w dół, aby obniżył przód ciała. Długi jęk, który wydał z siebie mężczyzna z jednoczesnym świszczącym nabraniem powietrza, jaki usłyszał nad sobą, zabrzmiał złowieszczo. Lan odniósł wrażenie, że właśnie Raysowi wyczerpały się pokłady dobroci i za chwilę wszystko będzie jak poprzednio. Bicie, rżnięcie, bicie.
Jeden, dwa, trzy, cztery… nic się nie działo… pięć, sześć, siedem, osiem… czuł pulsowanie penisa w swoim rozgorączkowanym wnętrzu, ale nie poruszał się i wyglądało to tak, jakby Rays uspokajał oddech i poskramiał gwałtowną naturę.
Dziewięć, dziesięć, jedenaście… Między łopatkami poczuł wilgotną od żelu dłoń, Pan przejechał nią kilkakrotnie wzdłuż kręgosłupa. Ręce, które potrafiły brutalnie bić po twarzy lub podduszać, w tej chwili pieszczotliwie gładziły napięte mięśnie grzbietu. Podstęp?
Dwanaście, trzynaście… Chwycił jego biodra i wymownie nimi poruszył. Przekaz był jasny, jeżeli niewolnik chciał powoli i łagodnie, sam miał się nabijać na wielkiego kutasa. Lan natychmiast puścił pośladki i oparł się na przedramionach. Zacisnął zęby i początkowo trochę niezdarnie zaczął poruszać się na członku, biorąc go w siebie do połowy jego długości. Silne wrażenie rozpierania wydobyło z ust chłopaka upokarzające dźwięki, próbował je tłumić, ale kiedy dłonie Pana ześliznęły się na jego genitalia i zaczęły masować członek oraz jądra, poczuł dreszcz i zareagował głośnym westchnieniem. Nie dość, że nie potrafił zapanować nad coraz płytszym oddechem, to sprawniej i żywiej posuwał znienawidzonego kutasa, a przy tym bezwiednie prężył się i unosił wyżej głowę. Stał się zwykłą dziwką, sprzedawał się za odrobinę łaski, i co gorsze, nie chciał się przyznać, ale wolał taką opcję.
Jeden, dwa… ten człowiek odebrał mu władzę nad własnym ciałem, które sobie po prostu wziął, ale nie pozwoli mu zdominować umysłu, za żadną cenę… miał nadzieję, że nie pozwoli.
Nagle Lan krzyknął, duże jądra uderzyły o pośladki, szybkie i bezwzględne pchnięcie wywołało prąd, który rozszedł się po całym ciele, a zaraz za nim fala gorąca.
I znów kliknięcie…
Robert usiadł wygodnie i cmoknął na blondynka. Policzki chłopaka zrobiły się jeszcze bardziej czerwone, kiedy pojął, co będzie musiał zrobić, odruchowo zerknął na krocze i sterczący członek. Ostrożnie zbliżył się i niepewny spojrzał w oczy swego właściciela. Rays odchylił się zachęcająco i wsunął głębiej na skórzany klocek. Niewolny z ledwie dostrzegalnym oporem przytrzymał się ramienia i przełożył nogę przez uda arystokraty. Robert cały czas patrzył na przestraszonego chłopaka, kiedy opuszczał się na jego biodra i ostrożnie nakierowywał szczupły tyłek na szeroką główkę penisa. Kiedy wyczuł ją na śliskim zwieraczu, mężczyzna przytrzymał gruby członek, aby dzieciak mu go nie złamał, gdy będzie się nasuwał. Niemal się roześmiał w głos, przyglądając, jak skupiony starał się wziąć go w siebie, podczas gdy otwór chłopaka stawiał spory opór. Odniósł wrażenie, że pomimo rozepchania chwilę temu niewolny był jeszcze ciaśniejszy. Wyglądało na to, że ból obtartych ścianek odbytu i strach przed pierwszym razem w takiej pozycji spinał jego smukłe ciało do granic możliwości. Robert złapał go za biodra i wciągnął na siebie. Widział, jak spanikowany zaciskał zęby i płytko oddychał przez nos, był przy tym wszystkim tak uroczo bezradny, że pozwolił mu wpijać palce w swoje szerokie barki. Straszną miał ochotę, chwycić za chude ramiona i nabić go do końca na członek dużo szybciej i mocniej, ale niezwykle podniecało go chrapliwe, momentami bolesne popiskiwanie i tłumione ze wszystkich sił sapanie małolata. Jeżeli dołożyć jeszcze do tego widok skrzywionych w bólu ust oraz ściągniętych brwi i wściekłego spojrzenia, to miał osadzoną na swojego penisa niezwykle podniecają seksualną mieszankę emocji, która dawała mu rozkosz swoim tyłkiem.
Rays odchylił się jeszcze trochę, przytrzymał chłopaka w talii pod innym kątem, stęknął nisko i pozwolił sobie na jedno silne pchnięcie biodrami do góry. Lan zajęczał przeciągle, gdy członek wsunął się głęboko w ciasne wnętrze, wyprężył kręgosłup i zwiotczał. Robert nie miał wątpliwości, że dobrze trafił w „jego” punkt. Nagłe rozkoszne ssanie nie małymi ustami, a tyłkiem na członku, spowodowane niekontrolowanym ściśnięciem pośladków i gładkich mięśni odbytu sprawiło wyjątkową uciechę. Ciało Lana z oporem rozciągało się i dopasowywało do długości oraz obwodu intruza, a dźwięki, które wyrywały się z ust, brzmiały jak muzyka dla uszu dominującego mężczyzny. Jękami odpowiadał na każde pchnięcie, najmniejszy ruch w swoim wnętrzu i Rays niemal był pewny, że przyjdzie czas, kiedy dzieciak wbrew sobie będzie dla niego „śpiewał”. Nie potrafił, tak jak Drugi wygaszać w sobie emocji i panować nad niekontrolowanymi dźwiękami, ale nie umiał także pozorować głośno doznań, aby się łasić podobnie do tych, którzy się ugięli. Robert nie miał wątpliwości, że młodziak pozostanie naturalny do końca i nie pozwoli się złamać, przynajmniej dłużej niż jego poprzednicy.
Teraz dawał przyjemność nie tylko zgrabnymi pośladkami, które co chwilę się ścieśniały, ale zaciskanymi powiekami, szeroko otwartymi ustami i chrapliwym urywanym oddechem, gdy chwycił go za szyję i docisnął obrożę dla przypomnienia kim się stał.
Rozochocony arystokrata używał niewolnego jak lalkę, popychał na dorodnym penisie w przód i w tył, w górę i w dół, a był tak mały i lekki, że nie wkładał większego wysiłku, aby mieć go zawsze dokładnie tam, gdzie potrzebował.
Badał wzrokiem drżące, rozgrzane i spocone ciało. Drobne i smukłe idealnie układało się w męskich dłoniach, jakby było stworzone do pieprzenia i zabawy. Klepnął chłopaka w uda i ponaglił, a ten jak rasowa suka wyprostował się i zaczął podskakiwać. Rays musiał przyznać, że jak na pierwszy raz spisywał się całkiem dobrze. Falował na szerokim członku i prawie dobijał do końca w towarzystwie bolesnych sapnięć i nieopanowanych dreszczy. Tylko czasami poruszał jego biodrami, gdy niewolny spocony z wysiłku gubił rytm i ustawał. Robert też zaczął ciężko dyszeć, penis chłopaka w leciutkim wzwodzie majtał się na prawo i lewo z każdym podskokiem, pieszcząc podbrzusze mężczyzny. Czuł, że może niedługo dojść, ale to jeszcze nie był ten czas.
Szarpnął na siebie wymęczonego blondynka, przytrzymał za tyłek i nie wysuwając się z ciepłego, mokrego od żelu wnętrza przewalił się wraz z niewolnym na bok.
Jeden, dwa, trzy… nie miał już sił. Ten sadysta wciąż się nad nim pastwił. Nie wiedział, ile to już trwało, ale chyba prawie wieczność. Dręczenie i torturowanie dodawało arystokracie mocy. Nie mógł już nawet krzyczeć, charczał tylko i wydawał z siebie dźwięki odzwierciedlające stopień natężenia, z jakim był ruchany. Bez litości dla obitych pośladków, pulsującego naruszonego zwieracza i podrażnionego wnętrza, w którym panoszył się wielki kutas. Nie mógł już znieść, gdy Rays przyglądał mu się bezczelnie, dyszał nad nim i wciąż go brał. Dzięki niedużej masie, miotał nim jak szmacianą kukłą, na całym ciele czuł jego trzęsące się z podniecenia ręce i lubieżne spojrzenia. Nie wypowiedział jednego słowa, a mimo to sprawiał, że służył mu ze wszystkich sił jak ułożona kurewka.
Jeden, dwa… nie pomagało liczenie. Świadomość krążyła wokół uszkodzonego tyłka. A nie chciał tego! Tak bardzo nie chciał. Zmęczony ciągłym seksem, nie potrafił oprzeć się nowym doznaniom. Bał się ich i brzydził.
Jeden, dwa, trzy, cztery…
Leżał na boku, a nogi przylegały do na wpół klęczącego sadysty, który wbijał się w niego raz po raz. Lan przycisnął dłonie do twarzy i zagryzł wargi. Pieprzył go mocno, rytmicznie uderzał jądrami o pośladki. Bezwolnie poddawał się stękaniu i jęczeniu w odpowiedzi na rozpieranie, dodatkowo jeszcze spinał się i wyginał, gdy Rays szczypał brodawki sutków. Najgorsze przyszło jednak wtedy, gdy utrzymując miednicę chłopaka w pozycji bocznej, obrócił go na plecy, a nogę przerzucił przez swoje biodro, podciągnął i dobił. Jeszcze tak głęboko Lan nie był penetrowany. Wziął w całości wielkiego kutasa w siebie pod takim kątem, że członek miażdżył mu wnętrzności. Próbował wygiąć się do przodu, ale Pan naparł na niego i jedną ręką przytrzymał za udo, a w drugą ujął dłoń chłopaka i palce przycisnął do podbrzusza. Zablokowany, ściśnięty, dostarczał Raysowi dodatkowej przyjemności, kiedy przez cienkie powłoki brzuszne jego dociskane palce masowały posuwającego go penisa. Chciał wyrwać rękę, ale Pan trzymał ją jak w imadle. Musiał znieść jeszcze i to. Mężczyzna poruszał się w nim coraz szybciej i mocniej. Lan czuł, jak każde uderzenie rozbija jego prostatę i błagał go w duchu, by już skończył. Intensywność, z jaką go ruchał, na to wskazywała i gdy pojawiła się nadzieja, że wreszcie się spuści, Rays wyślizgnął się z niego.
Nie wierzył. Znowu w ten sam sposób…
Jeden, dwa… tylko nie tak!
Chwycił go za pośladki i z zadziwiającą lekkością wstał wraz z nim, aby wsunąć członek w śliski od lubrykantu otwór. Lan chroniąc się przed upadkiem, objął ramiona Pana, a sprawnie opuszczony na kutasa, wbił się na niego już bez oporu. Zakwilił, kiedy mężczyzna wraz z nim usiadł energicznie na pufie, a siedząc okrakiem na udach, bez podparcia dla stóp i prężąc się w odruchu ucieczki przed bólem, nabijał jeszcze głębiej. Kiedy pomyślał, że to się nigdy nie skończy, właściciel zaczął dochodzić. Po zaciętości na twarzy i zgrzytaniu zębami niewolnik poznał, że przestał panować nad sobą. Brutalnie docisnął chłopaka do swoich lędźwi i poruszał jego biodrami. Lanowi zrobiło się słabo, nie kontrolował już spinania pośladków i zaciskania zwieracza na żylastym kutasie. Opadał do końca i dopiero w tym momencie zrozumiał, skąd się wzięła nazwa „dno”. Stał się zwykłym, parszywym dnem i kiedy było mu już wszystko jedno, i nie bacząc na ból, rozluźnił się całkowicie, Pan zaczął dochodzić. Bez sił oparł się na ramieniu właściciela, gdy poczuł w sobie pulsowanie i wytrysk, a kiedy pompował w niego nasienie, wyczerpany przytulił się całym ciałem.
Jeden… dwa… trzy…
Robert nie zsunął blondynka z kolan, zaspokojony głęboko odetchnął i sięgnął do tyłka wyczerpanego niewolnego. Zadowolony pogładził pulsujący zwieracz, z którego zaczęła wyciekać sperma; tak rozjechał chłopakowi dupę, że otwór długo się nie zamknie. Przez myśl mu także przebiegło, aby wylizał mu jeszcze genitalia, ale wtulony dzieciak chyba całkowicie opadł z sił. Nie powinien pozwolić szczeniakowi na takie spoufalenie, ale ten jeden raz zrobi wyjątek dla dobra procesu naprawczego. Cała przyjemność zabawy dopiero się zaczynała, a widoki na przyszłość i stworzenie seksownego masochisty zapowiadały się obiecująco.
Przyssał się do delikatnej skóry dyszącego w jego szeroki tors młodziaka i ugryzł, aby posmakować krwi…