Arystokrata (V)

30 czerwca 2019

Opowiadanie z serii:
Arystokrata

Szacowany czas lektury: 28 min

Przeciągnęła szczotką z miękkim włosiem po karku Bagesta i przytuliła policzek do jedwabistej sierści konia. Pachniał sianem, ziołami i mroźnym powietrzem, których woń, przemieszana ze specyficznym zapachem zwierzęcia, jeszcze utrzymywała się po niedawnym spacerze. Zanurzyła dłoń w krótkiej, gęstej grzywie i przejechała po całej długości szyi. Kary opuścił głowę, gdy jej palce dotarły w okolice uszu, i rozciągnął mięśnie grzbietu.

– Dobrze ci, prawda, staruszku? – Powtórzyła tę czynność jeszcze dwukrotnie, sprawiając, że wierzchowiec się odprężył. Po chwili powróciła do czyszczenia. Długimi, zamaszystymi pociągnięciami czesała boki i zad, czerpiąc z tego zajęcia przyjemność. Była to odrobina wytchnienia po spędzeniu przeważającej części dnia za biurkiem w gabinecie brata. Musiała wyrwać się z tego pomieszczenia, aby nie zwariować. Od dłuższego czasu rezydowała tam większość dni, zagłębiając się w mechanizm funkcjonowania rezydencji i plantacji. Przestudiowała dziesiątki dokumentów, lecz jeszcze drugie tyle pozostało do przejrzenia. Powoli zapoznawała się z pracownikami, personelem i służbą wewnętrzną domu, celowo odsuwając kontrolę plantacji na późniejszy termin. Bez trudu zorientowała się, że tamtejsze struktury rządzą się własnymi zasadami, nie do końca zgodnymi z kodeksem i wytycznymi firmy. Nadzór nad strategiczną działalnością holdingu sprawowali ludzie mocno wtopieni w system władzy, ze znikomą kontrolą z zewnątrz. Szybko zdała sobie sprawę, że zaprowadzenie porządku i sporych zmian musi odbyć się ze szczególną rozwagą.

Koń zaczepiał ją swymi miękkimi wargami, skubał materiał kurtki, dopominał się smakołyków, skrywanych w kieszeniach, a które mu od czasu do czasu podtykała.

– Przestań! Zjadłeś już prawie wszystkie! – ofuknęła go rozbawiona, przesuwając znowu szczotką po karku, kłębie i grzbiecie.

Kary poddawał się zabiegom z wyraźną aprobatą, łypiąc na nią swoim wielkim, ciemnym okiem. Łączyła ich specyficzna więź. Marta kochała tego konia, a on odwdzięczał jej się tak, jak potrafiło najlepiej zwierzę – oddaniem i przywiązaniem. Godziny spędzone w boksie razem z nowonarodzonym, osieroconym źrebięciem sprawiły, że traktował ją jak matkę, później jak rówieśnika do zabawy, w końcu równorzędnego członka swojego dziwnego stada. Nie miała pojęcia, czy konisko pamiętało feralny wieczór, kiedy trzeba było zastrzelić jego matkę, której szanse na przeżycie w skutek powikłań porodowych równały się zeru, oraz czy pamiętał wymierzone w siebie dwie lufy dubeltówki. Ona do dziś miała przed oczami wyczerpane wysiłkiem przychodzenia na świat źrebię, spoglądające ufnie błyszczącymi źrenicami w dwa śmiercionośne otwory; czekające na decyzję o pociągnięciu cyngla, by zakończyć jego króciutkie życie z powodu złamania kości nogi, do którego przyczyniła się agonia samej klaczy. Marta, przypadkowo przebywająca w tym czasie w stajni, usłyszała słowa:

– Nic z niego nie będzie…

Gdyby nie ujrzała pokrytego śluzem, czarnego ciałka, z nieproporcjonalnie długimi nogami, w tym jedną przednią wykręconą pod nienaturalnym kątem, wielkimi uszami próbującymi bezowocnie nasłuchiwać cichego rżenia matki i nieporadną, z góry skazaną na niepowodzenie próbą wstania, aby zaczerpnąć pierwszego łyka mleka, przyznałaby rację ojcu i zebranym przy narodzinach lekarzom. Maluch był jednym z bardzo wielu innych źrebiąt, które zdrowo przyszły na świat lub miały się narodzić w najbliższym czasie. Po co komu taki kłopot? Na co się zda taka kaleka? Najlepiej skrócić cierpienie, ograniczyć koszty, nie ten to inny… Cóż, takie życie…

Sprzeciwiła się gwałtownie i zdecydowanie. Machnięto ręką na fanaberię dorastającej pannicy. Ot, znudzi się bardzo szybko, wtedy zrobią porządek i już. W końcu własnemu dziecku się nie odmawia. Tak, Marcie się nie odmawia, ale ona sama też nie rzucała słów na wiatr. Wspólnie z osobistym niewolnikiem pierwsze dni i tygodnie życia źrebięcia spędzała w stajni, w boksie z małą końską sierotą, niezgrabnie drepczącą przez zagipsowaną nogę. Wielu zadziwionych było nie tylko wytrwałością i zaangażowaniem nastolatki, lecz przede wszystkim uporem i konsekwencją w walce o przegraną zdaniem doświadczonych w tej materii osób sprawę. Wytrwała. Wytrwali. I ona, i mały konik, który z czasem stał się całkiem sporym koniem. Z poświęceniem lekarza i swoim własnym udowodniła, że warto było walczyć o życie nic dla innych niewartej istoty. Udowodniła, że Bagest po złamaniu jest w stanie biegać i nosić na swoim grzbiecie jeźdźca. Okazało się, że nieznacznie krzywa noga sprawia niedużo kłopotów, a dziewczyna nauczyła się mowy ciała swojego wierzchowca. Nigdy nie wymuszała na nim więcej, niż mógł i chciał wykonać. Kiedy podczas galopów zwalniał, zmieniał wielokrotnie nogę prowadzącą, czekała. Rozumiała jego „słowa”, gdy „mówił”, że coś jest nie tak, że musi zmienić takt. Wystarczyły dwa – trzy kroki, aby znów wszystko wróciło do normy.

Zjechała dłonią po łopatce do stawu nadgarstkowego i pęciny. Na kości wyraźnie wyczuwalna była blizna po pęknięciu. Rozmasowała miejsce, które już od bardzo dawna było tylko pamiątką nieprzyjemnych, a jednocześnie skłaniających do refleksji trudnych dni. Kary wargami skubał ją po plecach, jakby chciał odwdzięczyć się takim samym masażem.

– Spróbuj mnie tylko ugryźć, draniu. – Pokręciła głową, gdy zaczął bezczelnie ciągnąć za kurtkę do góry. Był to swoisty rytuał od czasów źrebięcych, gdy pozwalała mu rozbierać się z szalika, kamizelki i uciekać z ubraniem w zębach. Dopóki go goniła, uciekał, ale tylko do momentu gdy zorientował się, że jego towarzyszka nie ma już ochoty na gonitwy; zmęczona siadała na ziemi, obserwując rozbrykanego źrebaka, podrzucającego głową swoją zdobycz. Wracał wówczas zadowolony i trącał chrapami, nierzadko dość mocno gryząc. Wtedy dostawał w nos i obrażony przez kilka chwil odbiegał, aby znów powrócić i z jeszcze większym zapałem nakłaniać Martę do galopowania z nim po pastwisku.

Nagle Bagest gwałtownie odwrócił głowę i postawił uszy, naprężając przy tym mięśnie; to był sygnał, że do stajni wszedł człowiek. Poruszenie wśród innych koni w boksach, które z ciekawością powystawiały głowy, potwierdziły obecność intruza w budynku. Przez chwilę wsłuchiwała się w głuchy odgłos kroków na posadzce z drewnianych bali. Powoli uniosła się i wyjrzała zza karego.

– Witaj, Martinie – odezwała się pierwsza. Nie spuszczając oczu z nadchodzącego mężczyzny, czochrała grzywę Bagesta.

– Dzień dobry – odpowiedział na powitanie, posyłając ciepły, choć zdystansowany uśmiech. – Chciałaś mnie widzieć…

– Tak. Wybacz, że ściągnęłam cię tutaj, ale uznałam, że wyjście z biura będzie z korzyścią zarówno dla mnie, jak i dla ciebie. – Wrzuciła szczotki do stojącej pod ścianą skrzynki z akcesoriami do pielęgnacji konia i podała żebrzącemu zwierzęciu jabłko.

– Doskonały pomysł – potwierdził z entuzjazmem – i przyznam, że jakoś mnie nie zaskoczyłaś zaproszeniem do stajni, a wyrwanie się zza biurka rzeczywiście mi się przyda.

Obeszła wierzchowca, poklepała go po mocno zbudowanej łopatce, poprawiła grzywę między uszami i podała luźno wiszącą u kantara końcówkę uwiązu oczekującemu w pobliżu niewolnikowi.

– Pospaceruj z nim jeszcze po parku około pół godziny. – Popatrzyła na swego ulubieńca z troską i po chwili dodała: – Załóż mu na czas przechadzki derkę, źle zniósł podróż i mocno się zgrzał.

– Tak jest, Pani. – Niewolny, natychmiast zastosował się do polecenia i podążył do siodlarni.

– Pamiętasz Bagesta? – spytała Martina, obserwując parę odchodzącą korytarzem w stronę wyjścia na padoki.

– Doskonale – odparł rozbawiony mężczyzna. – Jest w świetnej kondycji.

– Tak, jest w doskonałej formie… – Odwróciła się zaciekawiona tajemniczym ożywieniem w głosie mężczyzny.

– Widziałem, że przy wyprowadzaniu z koniowozu przeciągnął przez pół padoku stajennego – wyjaśnił. – Jak na emeryta, całkiem nieźle sobie poczyna, a o tym, ile czasu zajęło wprowadzenie go do stajni, już nie wspomnę.

Mężczyzna, pomimo wesołości, czujnie obserwował kobietę. Miała pewność, że próbuje rozszyfrować jej nastrój i uśmiechnęła się do siebie. Nie trudno było zauważyć, że personel postrzega ją przez pryzmat Roberta. Nie raz zastanawiała się, jak wypada na tle brata, i to, że porównywano ich do siebie, nie ulegało żadnej wątpliwości.

– Zdaje się, że oboje oglądaliśmy ten spektakl? – Marta roześmiała się na samo wspomnienie porannego widowiska.

– Jakżeby inaczej! Kiedy tylko zauważyłem podjeżdżające pod stajnię auto, nie potrafiłem odmówić sobie takiego przedstawienia. Twój koń wielokrotnie udowodnił, że potrafi dostarczyć rozrywki.

– To jego stary, popisowy numer – potwierdziła. – Wierzyć się nie chce, że ma już dziewiętnaście lat.

– Farciarz… – Martin pokiwał głową z pewną nostalgią. – Tyle lat już minęło i znowu jesteśmy przy tym samym boksie… Tylko mniej nas…

Rozumiała, co ma na myśli, ale bardzo nie chciała wracać do zdarzeń sprzed lat. Wiele bolesnych wspomnień łączyło się z miejscem, do którego powróciła, i choć wydawało jej się, że jest gotowa, by stawić im czoła, nie przypuszczała, że nawet taki błahy incydent przywoła widmo dawnych przeżyć. Martin najwyraźniej również pomyślał o tym samym i zmienił temat.

– O czym chciałaś ze mną rozmawiać? – zapytał wprost zmieniając ton.

Otrzepała dłonie i spojrzała na zarządcę. Wyczuła w jego głosie napięcie i nie była tym zaskoczona. Odkąd przejęła kierownictwo firmy, z nikim nie rozmawiała na tematy służbowe. Nie chciała sugerować się cudzymi opiniami, dopóki sama nie wyciągnie wniosków. Z Martinem konsultowała się tylko w ostateczności i to głównie w kwestiach formalnych, miał więc prawo zaniepokoić się nagłym wezwaniem. Zapewne posiadał wiedzę istnienia wielu niewygodnych spraw i powinien był liczyć się z tym, że wcześniej czy później padną z jej strony niewygodne pytania, na które będzie zmuszony odpowiedzieć.

– Nurtuje mnie kilka rzeczy – zwróciła się do zarządcy, umyślnie przeciągając słowa. – Niby specjalnie nie są istotne, ale chciałabym je zrozumieć.

W kilku słowach zawarła pewnego rodzaju ostrzeżenie. Od razu, na samym początku dała do zrozumienia, że nie będzie to zwykła, kurtuazyjna pogaduszka i nie ma mowy o jakichkolwiek wykrętach.

– Przejdziemy się? – zaproponowała.

Nie czekając na odpowiedź, skierowała się ku wyjściu z budynku. Na chwilę zatrzymali się przy ogrodzeniu padoku, na którym przebywała klacz ze źrebięciem. Przez moment obserwowali rozbrykane młode i jego matkę w pełnym gracji kłusie. Można było odnieść wrażenie, że ten majestatyczny popis został urządzony specjalnie dla nich dwojga.

– Eliska zdaje się szykować do pokazów – zarządca zagadnął, wskazując gniadą klacz, ale Marta nie podjęła tematu.

– Co się przydarzyło Drugiemu? – stanowczo przeszła do rzeczy.

– Widziałaś go? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Tak, na podglądzie. – Otaksowała mężczyznę spojrzeniem. – Kto go tak urządził?

Martin wciągnął głęboko do płuc powietrze i uciekł wzrokiem.

– Służył Wiktorii… – odpowiedział, a po chwili dodał: – i Suzann.

Wyczuła w jego głosie nutkę złości lub żalu, a może jedno i drugie. W reakcji mężczyzny zauważyła coś niepokojącego, choć nie powinna się dziwić, mając przed oczami widok skatowanego Drugiego. Martin zarządzał niewolnikami, odkąd pamiętała. To głównie on selekcjonował i decydował o możliwościach dostosowywania każdego z nich do różnych funkcji, i to on czynił z nich świetnie wyszkolony towar, doskonale sprzedający się na aukcjach. Celowo ograniczona oferta, w której stawiano na jakość, nie ilość, oraz stale rosnący popyt na służbę wyszkoloną w Domu Rays, świadczył o prestiżu firmy. Daleki od obojętności na los szkolonych ludzi, Martin nie był typowym przedstawicielem kasty, która widziała w niewolnych tylko i wyłącznie przedmiotową własność. Niestety, żyli w świecie pełnym przemocy, z którego ta przemoc nie była wykluczona, ale w niego wdrukowana. Największym paradoksem życia Martina było to, czym się zajmował.

– Służył… – powtórzyła, jakby od niechcenia i podążyła w kierunku domu alejką, wzdłuż której rosły potężne dęby. Śnieg przyjemnie skrzypiał pod stopami. – Ale on jest osobistym, a nie dla przyjemności… – Wydawało jej się nieco dziwne, że Robert użyczał swojego niewolnika komukolwiek, a na dodatek takiej psychopatce jak Wiktoria, o żonie już nie wspominając. – Wydałeś im go, czy same to zrobiły?

Mężczyzna żachnął się i rozejrzał na boki, obruszony posądzeniem.

– Wiesz przecież, że nie mogę dysponować osobistymi. To była decyzja Roberta. – Spojrzał na nią i dodał: – Nie pierwszy raz zresztą.

Marta zerknęła na Martina, niedowierzając temu, co usłyszała, ale potwierdził skinieniem głowy.

– No, dobrze… – przeciągnęła podejrzliwie słowa. – Teraz wytłumacz mi, dlaczego nie ma go w systemie?

Słyszała, jak wciągnął powietrze do płuc… za szybko. Tak, jak się spodziewała, to pytanie należało do trudnych.

– Kogo? Drugiego? – Szybko zbierał myśli.

– A mówimy w tej chwili jeszcze o kimś? – Nie miała zamiaru ułatwiać mu zadania. Intuicja podpowiadała jej jednak, że niewiele się dowie.

– Niemożliwe – odrzekł, próbując nieudolnie ją zbyć. – Jego obroża jest aktywna i chip też…

Machnęła ręką ze zniecierpliwieniem w reakcji na tak oczywisty wykręt.

– Nie ma jego danych w systemie. Nic… – podniosła głos i stanęła naprzeciw zarządcy. – Skąd pochodzi, kim jest, jak się nazywa. Wszystko jest zakodowane, żadnego dostępu.

– Tak, to prawda – potwierdził z niechęcią po dłuższej chwili, zdając sobie sprawę, że kobieta nie odpuści. – Nie ma jego danych w bazie; widnieje tylko numer ewidencyjny i…

– Nie mów mi, co jest w bazie, powiedz mi o tym, czego w niej nie ma – przerwała mu ostro. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale teraz pracujesz dla mnie. Może ci się to nie podobać, ale to fakt i proszę byś przyjął go do wiadomości. – Wypowiedziane słowa nie zabrzmiały przyjemnie. Z wyrazu twarzy Martina wywnioskowała, że nie spodziewał się takiego tonu, w ustach kogoś, z kim łączyły go tak bliskie relacje. Słowa wyraźnie go zabolały. Właśnie dotarło do niego, że nie stoi przed nim dawna Marta.

– Wiem, dla kogo pracuję – oświadczył chłodno. – Zdaję sobie też sprawę, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy mi się to podoba czy nie, i znam zakres swoich obowiązków, ale nie wymagaj, u licha, ode mnie rzeczy niemożliwych. – Zarządca zatrzymał się. – Oprócz aktywowania sygnału z obroży nie ma innych danych w bazie dla numeru „dwa”, gdyż cała reszta jest do wiadomości wyłącznie właściciela, w tym wypadku Roberta.

– A ty, oczywiście, nic nie wiesz? – spytała, nie oczekując odpowiedzi, a jednocześnie by powstrzymać kolejne nieudolne tłumaczenia. – Próbujesz mnie przekonać, że jako zarządzający każdym niewolnikiem żywym lub martwym, nie posiadasz kodu dostępu do systemu identyfikacji? – stwierdziła chłodno.

Mężczyzna schował dłonie w kieszenie kurtki, odwrócił wzrok, patrząc tępo gdzieś przed siebie.

– Uwierz, czasami dobrze jest nie wiedzieć… Tak wielu rzeczy chciałoby się nie być świadomym… – W głosie zarządcy pojawił się przez chwilę mroczny cień, który znikł natychmiast w momencie, gdy Martin zreflektował się, że Marta go obserwuje. – To prywatna sprawa Roberta i nie jestem upoważniony, aby o tym mówić – dodał szybko i ruszył przed siebie.

Podążyła za nim, rozmyślając nad słowami, które padły. Odniosła wrażenie, że mężczyzna powiedział więcej, niż miał zamiar, i że dalszych informacji w tej kwestii od niego nie uzyska. Na razie postanowiła nie wywierać na nim presji. Do tej pory pracował dla Roberta, od niedawna również dla Marty, i lojalność obowiązywała go względem obojga, musiała uszanować jego decyzję. Od początku wiązała z jego osobą nadzieję na współpracę. Zarządca z takim doświadczeniem i oddaniem w sytuacji, kiedy najmniejszy błąd, każdy fałszywy ruch mógł pogrążyć misternie ułożony plan, był nieocenionym partnerem zabezpieczającym zaplecze dla działań, które kobieta rozgrywała na zupełnie innym polu. Niepokoiły ją tylko pewne oznaki znużenia i zmęczenia, które zaobserwowała u mężczyzny już w chwili swojego przyjazdu. Nietrudno było również dostrzec, że protekcjonalne zachowanie Roberta w stosunku do zarządcy też nie wpływało na poprawność relacji pomiędzy nimi dwoma. Przez moment cieszył się z powrotu swojej wychowanicy; odniosła nawet wrażenie, że nabrał nowych sił i entuzjastycznie podchodził do proponowanych zmian. Całe życie poświęcił Raysom, całą sferę prywatną podporządkował dobru firmy i była pewna, że rozwój holdingu nadal jest sensem jego życia. Miała zamiar wykorzystać to, co już dziad Marty i Roberta cenił w Martinie – profesjonalizm i pracowitość. Ku zdziwieniu wszystkich właśnie jemu powierzał tajemnice interesu, pozwolił zgłębić tajniki biznesu i wprowadził do klanu, czyniąc go niemalże pełnoprawnym członkiem. Po śmierci swego protektora Martin stał się dla ich ojca przyjacielem i najważniejszym partnerem w interesach, ale dla Roberta Raysa juniora już tylko opiekunem i nauczycielem, a z czasem jedynie pożytecznym pracownikiem-rezydentem. Przez te wszystkie lata wyrobił sobie reputację człowieka niezastąpionego, skutecznego we wszelkich przedsięwziętych zadaniach i nie była to opinia nieuzasadniona. W związku z tym absolutnie nie zamierzała pozwolić na jego odejście z firmy. Postanowiła nie naciskać na mężczyznę, mając świadomość, że i tak wcześniej czy później dotrze do prawdy. Żaden niewolnik nie był tego wart… Tylko czy aby na pewno?

Sprawa osobistego niewolnika jej brata nie dawała Marcie spokoju. Robert był okrutny; wyniszczał i pozbywał się swoich osobistych jak rzeczy. Lubił świeży towar, więc rotacja była dość znaczna, na dodatek mało który niewolnik służył mu dłużej niż rok. A Drugi? W przypadku tego jasnowłosego niewolnego, było dość sporo niejasności. Jedną z niewielu rzeczy jakich zdołała się dowiedzieć, był fakt, że służył Raysowi ponad cztery lata i ponadto, czego zupełnie nie rozumiała, Robert dzielił się nim ze swoją żoną oraz jej przyjaciółką, choć obu szczerze nie znosił. Więc o co tu chodziło? Co go w nim pociągało? Kim był, że utajnił jego dane? Drugi zwracał na siebie uwagę, nietrudno było w nim dostrzec iskrę, której pozbawieni byli inni niewolnicy z takim stażem. Stracił wprawdzie mowę ciała człowieka wolnego, bowiem żył w świecie ciągłego zagrożenia, niepewności i strachu, a jednak czuło się w nim jakąś siłę, jakąś wolę przetrwania i nie pogodzenia z tym, co zgotował mu los. Przez myśl jej przeszło, że w pewnym sensie jasnowłosy był wyzwaniem dla jej brata. Tylko po co Robert robił z tego aż taką tajemnicę?

– Czy Robert wystawia go na aukcje dla gości z zewnątrz? – spytała, przerywając milczenie.

– Nigdy – Martin odparł i zaraz dodał, wiedząc do czego zmierza: – Tylko Wiktoria go miała kilka razy. Psychopatyczna sadystka! Wiele w życiu widziałem, ale tak okrutnie perwersyjnej kobiety nigdy – uzupełnił w zamyśleniu, a jego twarz momentalnie stężała. – Nie wiem, dlaczego Robert to robi… Naprawdę nie wiem…

– Może właśnie dlatego – odpowiedziała bez zastanowienia. Jej brat był nieobliczalny w swym wyrachowanym perfekcjonizmie i bezwzględny w dążeniu do celu, a rozwodzenie się nad motywami takiego zachowania było bezsensowne.

– Przeglądałam listy gości i klientów, widziałam wśród nich sporo kobiet – zmieniła temat. – Suzann to chodząca reklama. – Nie zdołała ukryć w głosie szyderstwa. – Jej orgietki przechodzą już do legendy.

Martin odprężył się i uśmiechnął lekko na takie stwierdzenie.

– Myślisz, że takiej reklamy nam potrzeba? Według mnie należałoby ukrócić ten jej pokątny handelek niewolnikami wśród przyjaciółek – zasugerował delikatnie ale stanowczo. – To nie wpływa dobrze na wizerunek firmy, co gorsza, obniża wartość towaru na aukcjach giełdowych.

– To zrozumiałe. Więc, wyjaśnij, mi dlaczego jeszcze nic nie zostało uczynione, aby ukrócić ten proceder – przyznała rację. – A co na to Robert?

– Próbowałem zwrócić uwagę Robertowi na tę sytuację, ale zupełnie nie reagował. Ostatnio jest zajęty wieloma rzeczami, a to, co wyprawia jego żona zupełnie go nie obchodzi.

– Jego żona! – parsknęła. – Jak to brzmi! – Rozejrzała się po ośnieżonym parku. – Nie takiej osoby przy nim się spodziewałam… Zajmę się nią i jej małym, pokątnym handelkiem – dodała szybko z mocnym postanowieniem przyjrzenia się sprawie Suzann. Ze względu na wzajemną niechęć, która z pewnością będzie odebrana jako personalny atak Marty na bratową, nie będą to łatwe działania. Praktycznie niewiele ją znała, kontakty pomiędzy nimi dwiema sprowadzały się do koniecznego minimum, a obustronna wrogość narastała z każdym spotkaniem. Do dziś nie pojmowała, czym kierował się jej brat, poślubiając tę próżną kobietę, której świat ograniczał się do pozornego blichtru i seksu. Drażniła ją beztroska tej płytkiej osóbki i lekkość bytu, nie ograniczająca w żadnych ramach obowiązków i norm społecznych. Zastanawiając się nad własnym uprzedzeniem do Suzann, przez chwilę przeszło jej przez myśl, czy przypadkiem nie był to wynik pewnego rodzaju zazdrości o nieskomplikowane, konsumpcyjne podejście do życia. O ile łatwiej być piękną, słodką idiotką nie martwiącą się o przyszłość i zdającą się na to, co los przyniesie…

– Ale jednego nie można jej odmówić – Martin wyrwał ją z rozmyślań – i jestem pełen uznania… Ma nosa do niewolników. – Zachęcony zainteresowaniem kobiety, kontynuował: – Nieźle radzi sobie z selekcją, trafnie typuje, kogo do jakiej służby przydzielić. Ma intuicję. W doborze niewolników dla przyjemności jest bezbłędna.

– No, akurat to mnie nie dziwi – uśmiechnęła się cierpko. – Pewnych zdolności nie można jej odmówić. Może należy spróbować wykorzystać potencjał pani Rays – zaproponowała z przekąsem. – W końcu na coś może się przyda. Miałaby wreszcie konkretne zajęcie…

Atmosfera nieco się rozluźniła. Gdy doszli do ławeczki, wskazała na stylowy ogrodowy mebel. Mężczyzna ochoczo zgarnął śnieg, aby mogli wygodnie usiąść.

– Lubisz ją ? – zapytała bez ogródek.

Martin odetchnął głęboko, po czym wzruszył ramionami.

– Nie wiem – zawahał się. – Jest mi jej tak najzwyczajniej, po ludzku szkoda. W gruncie rzeczy to bardzo samotna i zagubiona osoba…

– A ktoś w tym domu nie jest? – wtrąciła, wyciągając przed siebie nogi i strzepując z butów śnieg. – Nie masz wrażenia, że tu każdy jest samotny?

– Może, na swój sposób – zastanowił się i dodał: – Ale nie każdy potrafi sobie z tą samotnością poradzić. Niepotrzebnie dała się omotać Wiktorii, ta bezwzględna wampirzyca wykorzystuje ją do realizacji własnych chorych ambicji.

– Według mnie są siebie warte. Ich wspólnym celem jest wydawanie pieniędzy na swoje zboczone zachcianki. – Marta miała już wyrobione zdanie na temat bratowej i jej przyjaciółki, ale przyjęła milczącą niezgodę mężczyzny w tej kwestii. – Mniejsza z tym, nie mówmy już o nich dwóch.

– Co sądzisz o niepokojących sygnałach z giełdy? – zapytał, chętnie przystając na zmianę drażliwego tematu.

Uśmiechnęła się w duchu do siebie. Oczekiwała, że poruszy temat ostatnich wydarzeń w Trybunale, które odbiły się głośnym echem nie tylko w kręgach politycznych. Zastanawiała się, jaką wiedzę posiada w zakresie jej udziału, bo że się domyślał pewnych manipulacji z jej strony, nie miała najmniejszych wątpliwości.

– A co konkretnie masz na myśli? – Natychmiast stała się czujna.

– Zamieszania wokół Rady. – Martin nie pozostał dłużny i też nie spuszczał z niej wzroku. – Giełda nerwowo zareagowała, zaznaczyły się spadki cen niewolników na targach, a my jesteśmy przed inauguracją sezonu aukcyjnego.

– Obiło mi się coś o uszy. – Uśmiech na jej twarzy był paskudnie niewinny. – Podobno syn jednego z członków dostarczał broń do dzielnic… Wspieranie buntowników jest trochę niemoralne, mam rację? I jeszcze te posądzenia o korupcję – wykrzywiła usta w teatralnym grymasie odrazy – o obsadzanie stanowisk członkami rodziny… To chyba jakoś się nazywa…

– Nepotyzm – wyjaśnił z pewnym znużeniem w głosie. Nawet nie próbował ukryć, że jest świadomy gry, którą w tym momencie prowadziła z nim Marta. – Nie wydaje ci się, że jest to celowe działanie kogoś z zewnątrz?

– Nie przesadzasz troszeczkę? W Trybunale zawsze były jakieś zawirowania, a giełda, niezmiennie od lat, na wiosnę próbuje badać rynek – celowo próbowała zbagatelizować jego opinię. – Według mnie tylko niewielka ilość inwestorów zamknęła portfele w nadziei na spadek cen niewolników w niektórych regionach. Zauważyłeś, że na wstrzymanie pozwolili sobie tylko i wyłącznie akcjonariusze dysponujący niedużymi środkami, właściciele niewielkich przedsiębiorstw? Plantatorzy i wydobywcy nie wstrzymają działań na rynku niewolniczym, bo ich najzwyczajniej nie stać na przestoje. Rąk do pracy potrzeba coraz więcej, a siły roboczej jest coraz mniej…

– To skąd nagle taki ból głowy u Kantera? Przecież nie przez kilku przewrażliwionych inwestorów? – Martin nie oczekiwał odpowiedzi, za pomocą wyważonej gestykulacji starał się przekonać ją do swoich racji. – Uważasz, że pogłoski o niewiarygodności Rady są niepoważne? W końcu wypadło z niej dwóch członków, a trzeciemu mają być przedstawione zarzuty. Według ciebie nie jest to powód do obawy o stabilność Trybunału, a co za tym idzie, giełdy i naszych interesów?

– Może… – Niedbale odgarnęła kosmyk włosów z twarzy. – Skłaniałabym się raczej ku wewnętrznym rozgrywkom o stanowiska – zasugerowała ostrożnie.

Zarządca nabrał powietrza do płuc i pokręcił zirytowany głową.

– To byłoby zbyt proste! – Energicznie podniósł się z ławki i stanął przed kobietą. – Od jakiegoś czasu krążą pogłoski o tworzącym się lobby niewolniczym i – póki co – nieśmiałych jeszcze próbach wywierania nacisku na członków Rady, aby uwolniła kwoty kontraktacyjne, przy jednoczesnym ograniczeniu limitów koncesyjnych. Na takie forowanie kilku klanów Trybunał nie może przystać. To byłoby polityczne samobójstwo… – Martin na chwilę przerwał dla wzmocnienia efektu swoich słów – …ale ze względu na interesy i koligacje kilku członków zarządu, może się podzielić… A jeśli jeszcze komuś z zewnątrz bardzo zależy na rozłamie i przyłoży swoje trzy grosze…

– To tylko pogłoski i domysły – ucięła i rozejrzała się po parku. Przez moment zamyśliła się nad tym, co powiedział. Nieświadomie zwrócił uwagę na dość istotną rzecz, która jakiś czas temu przemknęła Marcie przez myśl, ale wtedy zbagatelizowała ją i zapomniała. Dzisiaj w kontekście rozmowy, ten szczegół objawił się w nowym świetle i nie był pozbawiony sensu. Nie miała pewności, ale wiele wskazywało na to, że nie była jedynym rozgrywającym w grze, w której sama starała się ustanawiać reguły.

– W każdej plotce jest ziarno prawdy. – Słowa mężczyzny przywróciły ją do rzeczywistości. – Za to nie mam złudzeń, że Holding Rays choćby pośrednio, ale odczuje konsekwencje przyszłych wydarzeń, sprowokowanych przez kogoś bardzo nieostrożnego. W Trybunale jest kilkoro osób mających zbyt wiele do stracenia.

– Mocne słowa. – Marta z trudem zachowywała obojętność w głosie. Czuła, że oboje kluczą dokładnie wokół jednego, czekając na odpowiedni moment, by nazwać rzecz po imieniu. Nie miała już wątpliwości, że ten stary wyga wiedział więcej, niżby sobie tego życzyła. – Pewnie masz rację. Znasz tych ludzi od lat i wiesz, kogo na co stać. Za to my mamy wystarczająco dużo własnych kłopotów i nie widzę potrzeby zajmowania się problemami kilku nierozsądnych członków tego, jak to określa mój brat, czcigodnego, stetryczałego gremium, których czas właśnie się skończył.

Twarz mężczyzny wykrzywił, w pierwszej chwili niezrozumiały dla niej, grymas smutnego triumfu.

– Mówisz to tak spokojnie – stwierdził cicho skupiony, w oczekiwaniu na jej reakcję. – Uważasz, że to są kłopoty personalne, a nie problemy wewnętrzne zarządu Rady? Skąd takie przekonanie? Skąd pewność, że rozgrywki na tak wysokim szczeblu, wśród ciągle jeszcze mocno osadzonych na swoich stołkach arystokratów, nie odbiją się na naszych interesach? Jesteśmy na tyle silni, by stawić czoło władzy?

Marta uniosła brew w geście uznania. Martin okazał się dobrym graczem; umiał czytać pomiędzy wierszami zdań, które nigdy nie padły i dostrzegał to, czego nie było widać.

– Brawo! Doskonałe pytanie! – Pochyliła się lekko w stronę mężczyzny i powiedziała cicho: – To ty mi powiedz, czy stać nas na bycie uległym wobec Rady, i zezwolić na niejasne działania wokół Radrays Valley?

– Dlaczego zaraz uległym? Osobiście uważam, że Holding Rays Valley powinien wstrzymać się od jakichkolwiek posunięć na giełdzie i nie zajmować stanowiska w sprawie Trybunału, szczególnie gdy bezpośrednio nie dotyczy to plantacji Radrays Valley. Przeczekać…

Marta prychnęła i poderwała się gwałtownie, stając twarzą w twarz z zarządcą.

– Co chcesz przeczekać? Moment, kiedy nas zdepczą? Funkcjonujemy na mocno wyspecjalizowanym rynku, opierając się na wydobyciu kopalin, które są naszym głównym źródłem dochodów. Nie martwi mnie giełda, ta instytucja żyje własnym życiem nie od dziś. Spadki cen na żywy towar i kruszec, jesteśmy w stanie przetrwać praktycznie bez żadnego uszczerbku, nawet przez bardzo długi okres – mówiła wolno, z namysłem dobierając słowa, jednocześnie obserwując coraz większą konsternację na twarzy mężczyzny. – Za to Trybunał… – W jej głosie pojawił się niemiły akcent. – Nie muszę chyba tłumaczyć, co oznacza dla firmy odcięcie od dzielnic, a takie próby już nastąpiły. Bez taniej siły roboczej wydobycie jest nierealne. Nie da się zastąpić ludzkich rąk maszynami. Nie istniejemy bez niewolników. Nie możemy ciągle być zależni od Trybunału, do którego wchodzą ludzie coraz mniej przychylni Raysom! Nie ma na co czekać, bo zbyt dużo jest do stracenia.

Mężczyzna cofnął się o krok, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Ujął jej dłonie w swoje, tworząc jakby fizyczne i psychiczne połączenie. Nie miała już wątpliwości – przejrzał ją, może nie do końca, ale wystarczająco głęboko. Wyczytała to z jego zmęczonej, nagle pobladłej twarzy i zatroskanego wzroku. Zbyt dużo w życiu widział i przeżył, aby nie kojarzyć poprawnie faktów i dziwnych zbiegów okoliczności.

– Rada jest mocna… Nie poddaje się wpływom i potrafi bronić własnych interesów bardzo skutecznie… – Słowa zabrzmiały bardzo dwuznacznie, jednak bez problemu odkryła ich sens.

– Masz rację, Trybunał jest silny – przymrużyła oczy pełne charakterystycznego blasku, który zwykle zwiastuje psotę – ale nie jest też wieczny.

– Marto… – zaczął niepewnie i bardzo ostrożnie. – Ktoś kiedyś przeciwstawił się Radzie… Chciał zniszczyć… Dla dwóch rodzin skończyło się to tragicznie…

Jej złociste, zimne oczy skupiły się na mężczyźnie, teraz ona ścisnęła jego dłonie, mocno, może nawet zbyt mocno.

– Trybunału nie trzeba niszczyć, trzeba go tylko wymienić – oświadczyła lodowato.

Cisza zrobiła się ciężka i dziwaczna, a świat dookoła porażająco ponury i głuchy. W koronach wysokich dębów zaszumiały nie opadłe, zasuszone liście, targnięte nagłym podmuchem wiatru.

– A skoro poruszyliśmy już temat Standfortów, mam kilka pytań… – Ton jej głosu i wyraz oczu zmienił się diametralnie.

Przez krótki czas nie zrozumiał, co ma na myśli. Takie przeskoki nastroju były typowe dla rodzeństwa Rays i w tym momencie przez chwilę się zagubił. Kiedy sens wypowiedzi kobiety do niego dotarł, spojrzał w dół, rozgarnął stopą śnieg i wsadził ręce do kieszeni. Nie potrafił ukryć niechęci do tego tematu, czego nie rozumiała, bo historia wprawdzie była bolesna, ale już odległa, więc Marta nie przypuszczała, że rozmowa o tej rodzinie, może ciągle stanowić dla Martina jakiś problem.

– Co chcesz wiedzieć? – spytał zrezygnowany.

– Wszystko – odparła krótko jedwabistym głosem.

 

* * *

 

Marta przerzuciła gruby, czarny warkocz na pierś i oparłszy się wygodnie na fotelu, odwróciła w kierunku przeszklonych drzwi tarasowych. Niewolnik podał jej przyniesione przed chwilą dokumenty hipoteczne, o które prosiła archiwistę.

– Wyjdź i czekaj za drzwiami – rozkazała, kładąc sobie sporych rozmiarów teczkę na kolanach.

Potrzebowała zostać sama, aby pozbierać myśli. Obserwując przez duże okno prace porządkowe na dziedzińcu, poczekała, aż z gabinetu wyjdzie jasnowłosy niewolny, który do tej pory pomagał jej w porządkowaniu dokumentów. Odkąd przekonała się, że treści w aktach, i te zapisane w plikach komputera Roberta, nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością, swoją pracę oparła głównie na wersji papierowej. Po pobieżnym przejrzeniu pism i analizie informacji uzyskanych od zarządcy była nieco zdezorientowana. Cały szereg faktów nijak się miał do obrazu Roberta, jakiego znała i za jakiego uchodził. Nie poddawała w wątpliwość decyzji o wykupieniu dużej części zadłużonego majątku Standfortów, zwłaszcza gdy chodziło o ziemię bezpośrednio graniczącą z posiadłością Raysów. A późniejsze nabycie samego domu, wraz z przylegającą do niego niedużą nieruchomością gospodarczą, było perfekcyjnym posunięciem inwestycyjnym, zważając na niewielki wkład w wykupienie weksli od wierzycieli. Musiała przyznać, że Robert Rays wykazał się w tym wypadku niezwykłą precyzją w osiągnięciu celu. Do całości nie pasowała tylko jedna sprawa: otóż jej brat, bez jakichkolwiek pisemnych zobowiązań, utrzymywał od kilku lat dwie kobiety – seniorkę rodu Standfortów i jej niepełnosprawną wnuczkę. Miesiąc w miesiąc łożył spore kwoty, w większości wydawane na rehabilitację Standfortówny. W domu, który nadal zajmowały, pracowali niewolnicy z rezydencji Raysów, a jej brat składał obu paniom regularne wizyty.

To wszystko było niezrozumiałe, biorąc pod uwagę, że Robert, za śmierć ich rodziców od zawsze obwiniał rodzinę, z którą łączyły ich sąsiedzkie i przyjacielskie stosunki. Nigdy też nie przyjął do wiadomości, że zginęli w wyniku tragicznego zbiegu okoliczności. Pałał do nich nieskrywaną niechęcią, a w chwili, kiedy z do dziś niezrozumiałych dla Marty powodów, nie doszło do zaręczyn Roberta i Kristin Standfort, niechęć zamieniła się w nienawiść. Zakończyła się również przyjaźń z najstarszym bratem niedoszłej narzeczonej, który przez hazard doprowadził majątek do ruiny, po czym wyprowadził się na stary kontynent, prawdopodobnie do młodszego z braci Standfortów, biorąc z niego przykład i nie angażując się w rodzinne problemy. Sama Kristin, wyszedłszy niefortunnie za mąż, bez pomocy braci, o których słuch niemalże zaginął, nie była w stanie wspierać babki i wymagającej leczenia siostry. Marta nigdy nie podejrzewałaby Roberta, że przez wzgląd na dawne czasy mógłby zaopiekować się osobami, które uważał za wrogów. Miała niejasne przeczucie, że robił to dla Kristin Standfort, z którą przypuszczalnie nadal łączyła go jakaś więź. Trudno było w to uwierzyć, jednak nic innego, żadne inne wytłumaczenie Marcie nie przychodziło do głowy. Miłość wiele mogła zdziałać, ale czy aż tyle?

Odwróciła się od okna i podjechała z fotelem z powrotem do biurka. Odłożyła dokumenty na bok i zerknęła na swoje zdjęcie stojące w rogu biurka – wykonano je, gdy była jeszcze nastolatką. Jej brat był filantropem. Czyżby miał też dwie twarze? Wciąż go nie znała, albo już go nie znała. Jak wiele jeszcze się o nim dowie i co jeszcze się wydarzy?

Zerknęła na monitor podglądowy: z holu domu wychodziły rozbawione Suzann z Wiktorią. Sądząc po strojach, zapewne udawały się na kolejne przyjęcie. Coś ścisnęło Martę koło serca. Też miała ochotę być taką beztroską i zadowoloną z siebie… To pomieszczenie, bardziej przypominające katownię niż gabinet, z przytłaczającymi ciężkimi meblami, o szarych ścianach, z wszelkiej maści łańcuchami, linkami i bloczkami zwisającymi z sufitu oraz innymi sprzętami służącymi do torturowania, źle na nią wpływało. Z niecierpliwością oczekiwała przenosin do swego własnego biura, w którym dobiegał już końca remont. Po rozmowie z Martinem i ustaleniu technicznych kwestii odświeżenia wnętrza postanowiła również przeprowadzić się do domu dla gości. Od dawna nieużywany budynek, po dostosowaniu do jej potrzeb, mógłby zapewnić komfort i wygodę, a przede wszystkim intymność, której brakowało w rezydencji. Po dokonanych zmianach całkowitej transformacji uległ charakter budowli – pałac nie przypominał już klimatem dawnego rodzinnego domu, a atmosfera, nawet tak wytwornego i ekskluzywnego pensjonatu, zupełnie jej nie odpowiadała. Zerknęła w dół monitora, gdzie po kolei wyświetlały się obrazy z kamer usytuowanych w ważnych, jak się domyślała, dla Roberta miejscach. Zaraz po podglądzie na dyżurkę pojawił widok z kamery w celi Drugiego. Siedział na podłodze, oparty o ścianę, z głową schowaną między kolanami, dokładnie tak jak widziała go dwie godziny temu. Tylko teraz trzymał coś w dłoniach. Zrobiła zbliżenie, dostrzegła na nadgarstkach krew i otarcia od więzów, a w dłoniach ściskał… zdjęcie.

Ten tekst odnotował 8,669 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.95/10 (19 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (0)

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.