Arystokrata (IX)
11 lipca 2019
Arystokrata
Szacowany czas lektury: 58 min
– Fajna, prawda? – Robert wyszeptał niewolnikowi wprost do ucha, cichutko, wręcz uwodzicielsko.
Drugi poczuł na karku jego ciepły oddech, niemal fizyczne dotknięcie. Zadrżał. Zapatrzony w odchodzącą kobietę, nie zorientował się, kiedy podszedł Rays. Zahipnotyzowały go miękkie, energiczne ruchy czarnowłosej arystokratki.
Obserwował Martę już na plantacji zza szyby samochodu i nie łatwo mu było oderwać od niej wzrok. Dostrzegł ją dużo wcześniej niż pochłonięci sprzeczką Rays i zarządca, gdy zjeżdżała na swoim wierzchowcu drogą dla transportu wewnętrznego. Z przyjemnością i pewną tęsknotą chłonął widok tej niezwykłej pary. Idealny dosiad współgrający z każdym ruchem zwierzęcia oraz czarny strój amazonki i kara maść konia nie pozwalały pozostać obojętnym. Pamiętał Bagesta z dawnych lat, odznaczał się trudnym i osobliwym charakterem, a sądząc po tym jak zaatakował Roberta, niepokornym i wojowniczym pozostał mimo upływającego czasu. Bez wątpienia kary należał tylko do jednego pana; właściciela, który oddając mu serce, otrzymał w zamian wierność i zaufanie. Był czas, kiedy Drugi dobierał i szkolił konie, więc rozumiał, jak wiele trzeba poświęcić uwagi i cierpliwości, aby cieszyć się posiadaniem tak dobrze ułożonego, czworonożnego towarzysza. Nie sposób było nie docenić kunsztu jeźdźca, który potrafił zapanować nad zwierzęciem, zachowując wrodzoną ufność, odwagę i waleczność – cechy czyniące je tak wyjątkowym. Takiej istoty nie wolno było łamać, należało oswoić i pozwolić być sobą…
W duchu uśmiechnął się gorzko do siebie. Przewrotność tego świata była niewiarygodnie żałosna. Niewolnicy w relacji człowiek-zwierzę nie mieli szans z tymi drugimi. Zanim stał się jednym z nich, nigdy nie pomyślałby o tym w taki sposób, ale teraz, sprowadzony do najniższej warstwy społecznej, zauważał to wyraźnie. Kompletnie pozbawiony praw, funkcjonował jako bezwolne coś, co miało służyć i z czym można było uczynić wszystko, dosłownie. Nikt, poza małymi wyjątkami, nie chciał zachować charakteru niewolnika, wykorzystać jego możliwości i potencjału. Widział i doświadczał tak wiele okrucieństwa fizycznego, ale nigdy przedtem nie pomyślałby, jak straszne może być okrucieństwo psychiczne i świadomość, że człowiek sam nie stanowi o sobie. Czym był ból fizyczny w porównaniu z upodleniem psychicznym i z nieuchronnym, podłym końcem?
– Pragniesz jej? – Robert musnął ustami skórę na karku niewolnika. – Jest taka piękna… – zamruczał, przeciągając wyzywająco sylaby. – Taka fascynująca… I wiesz, co? – Dotknął dłonią szyi niewolnika, po czym delikatnie, zmysłowo zaczął masować palcami. Drugi mimowolnie zesztywniał, zawsze w takich sytuacjach czuł się szczególnie upokarzany.
– Smakuje tak bosko… – szeptał – i ten jej zapach… Czułeś, prawda?
Pewnie, że czuł, całą drogę, aż do tej pory. Jaśmin nierozerwalnie będzie mu się kojarzył z Martą Rays.
– No, co, Drugi… chciałbyś jej dotknąć? Posmakować? – Nuta narastającego napięcia w jego głosie stawała się niebezpieczna. – Chciałbyś… Chciałbyś być blisko…? Bardzo blisko… Tak blisko, jak to tylko jest możliwe… Chciałbyś, prawda? – Palce właściciela coraz mocniej zaciskały się na karku niewolnego, z premedytacją wbijał ostre paznokcie. – Prawda, Drugi? – Robert mruczał mu do ucha. Usta znów zaczęły błądzić po skórze jasnowłosego osobistego. – Jesteś mężczyzną?
Do czego zmierzał? Chodziło mu o sytuację w samochodzie? O to, że obserwował ich w lusterku? Robert tego nie mógł zauważyć i tylko Marta dwa razy nakryła go na podpatrywaniu rodzeństwa.
– Jesteś mężczyzną… – stwierdził Rays i odsunął się nieco od niego, ciągle jednak mocno zaciskając palce na karku chłopaka. – Chociaż niektórzy uważają inaczej… niektóre – poprawił się, ale nietrudno było wyczuć zamierzone przejęzyczenie. – Jeszcze jesteś…
Ta rzucona od niechcenia groźba spowodowała, że po plecach przebiegł niewolnemu zimny dreszcz. Skurwiel jeden, niczego mu nie oszczędzi? Wciąż nienasycony… Wszystko i do końca? Nic się nie dzieje bez przyczyny… Co komu pisane… Jak wyraziste okazują się zwykłe frazesy w zetknięciu z rzeczywistością i jak cierpkiego znaczenia nabierają dawno i lekko wypowiedziane słowa.
Uwodzicielski, miękki ton głosu jego pana stawał się coraz bardziej chłodny i nieprzyjemny.
– Odpowiedz! – Paznokcie ponownie wbiły się boleśnie w skórę niewolnika. – Chciałbyś?!
– Tak, Panie! – Drugi odparł nagle wyschniętymi wargami.
– Co „tak”? Co „tak”, Justin? – dręczył go. Prowokował i czekał, aby osobisty dał mu pretekst do bicia. – Fantazjujesz o niej? – Drugi mimowolnie zesztywniał speszony, a Rays parsknął cichutko: – Pamiętasz ją, ale nie taką… – zadowolony odpowiedział sobie, upewniony brakiem reakcji niewolnika. – Marzysz o niej nocą? Albo wtedy, kiedy cię rżnę? – Oddech Roberta na jego karku był równie wulgarny jak wyszeptane słowa. – Wyobrażasz sobie, jak to byłoby jej dotykać, wsłuchiwać się w jęki, westchnienia… smakować ustami jej soczystych warg… czuć zapach rozkoszy na jędrnej i falującej skórze piersi… – przerwał podniecony i nagle twardo dodał: – Marzysz… I myślisz o tym, jak mogłeś to tak spierdolić. – Pogłaskał swojego osobistego czule po policzku. – Jedno słowo za dużo i tyle straciłeś. Żałujesz teraz – stwierdził pełnym fałszu aksamitnym głosem. – Mam rację? Mam? – powtórzył twardo.
– Tak, czułem zapach panny Rays, Panie! – Drugi niemalże wykrzyknął.
Przez maleńki moment napięcie było niemal dotykalne, a on w ostatniej chwili zapanował nad rękoma, aby nie uderzyć Roberta, gdy ten odepchnął go mocno i jednocześnie przytrzymując za ubranie, zwrócił przodem do siebie.
– Cwany jesteś – powiedział i ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Nie odrywając od Drugiego czujnego wzroku, dodał: – Boli świadomość straconych szans co, Justin?
Kiedy Drugi rozdygotany próbował poskromić emocje, aby nie okazać, jak bardzo dotknęły go słowa pana, w głosie mężczyzny nie pozostał już nawet cień napięcia, który jeszcze przed chwilą był nie do wytrzymania, tak jak i świadomość, że ma rację. Rays operował słowami równie boleśnie jak ręką.
– Tak, Panie – odparł cicho zgodnie z prawdą. Na szczęście, arystokrata nie dostrzegł tej słabości, gdyż głośny wybuch śmiechu Suzann ściągnął uwagę Roberta na mocno ożywione towarzystwo, ciągle tkwiące na podjeździe.
– Jeśli pozwolisz, tę niezwykle inspirującą rozmowę dokończymy później… w bardziej intymnych okolicznościach. – Posłał jeszcze osobistemu bardzo wymowne spojrzenie, po czym wydał krótki i oschły rozkaz: – Idziemy.
Drugi odetchnął, kiedy jego pan natychmiast skierował się ku rozbawionym mężczyznom i brylującej wśród nich żonie. Pocierając drżące dłonie, podążył za nim ze wzrokiem wbitym w ziemię. Kiedy Rays starał się zwołać wszystkich do wnętrza domu, niewolnik zastanawiał się, do czego tak naprawdę pił Robert. Stojąc tuż przed wejściem do podziemi rezydencji, aby przepuścić przybyłych mężczyzn, spoglądał na szare niebo i ogromne gmaszysko. Szczerze nienawidził tego miejsca, ale musiał jednak przyznać, że widok na posiadłość był niezwykle malowniczy. Położona u podnóża wzgórza rezydencja, otoczona z dwóch stron lasami i olbrzymim stawem w centrum urokliwego parku, sprawiała wrażenie niesamowitego spokoju i bezpieczeństwa. Estetyki okolicy dodawały położone niżej zadbane budynki gospodarcze, z okalającymi je łąkami pociętymi białymi ogrodzeniami dla koni, wśród wielkich, starych drzew wyznaczających granicę gospodarstwa. Wymarzone miejsce do zamieszkania, o którym kiedyś w ten sposób myślał, a o tym, jak przewrotnie marzenia potrafią się spełniać, przekonał się na własnej skórze. Uważaj, czego pragniesz…
Mimowolnie zadrżał, opuścił wzrok i pochylił się kornie przed niespiesznie podążającymi mężczyznami, od których wyraźnie czuć było alkohol. Podpici i rozbawieni zachowywali się krzykliwie, o coś się między sobą spierając i zachwalając walory Suzann Rays. Drugi niecierpliwie oczekiwał, aż wszyscy wejdą. Powinien już znajdować się przy Robercie, aby nie narazić się na jego gniew, lecz goście ociągali się z wejściem do środka. W końcu, jako ostatni, przynajmniej tak się zdawało niewolnemu, przeszedł brodaty, lekko sepleniący Nargis Mormon, którego bezbłędnie rozpoznał po głosie i z którym spotkał się w nieprzyjemnych okolicznościach, przebywając z Raysem na dzielnicach. Nabrał powietrza do płuc i podniósł wzrok, natykając się na uważne spojrzenie ciemnych oczu. Natychmiast skłonił się i odsunął jeszcze dalej od drzwi prowadzących do sutereny, aby ułatwić przejście. Mężczyzna przystanął na chwilę, aby przyjrzeć się niewolnikowi, a po chwili opieszale podążył za towarzyszami. Jasnowłosy zerknął kątem oka za odchodzącym: niewysoki i szczupły, krótko ostrzyżony, kogoś mu przypominał. W jego powolnych, ale rytmicznych ruchach dostrzegł coś niepokojącego. Cholerny dzień! Przez skórę czuł kłopoty. Robert od rana nie miał humoru, Martin podniósł mu ciśnienie na plantacji, a rozmowa z siostrą mocno nadszarpnęła jego nerwy. W duchu osobisty miał nadzieję na spokojny wieczór, licząc, że pan zajmie się swoimi gośćmi i resztę dnia oraz większość wieczoru spędzi na piciu. W sypialni służył Raysowi nowy młodziutki niewolnik, którego przywiózł z północnego dystryktu i choć Drugiemu szkoda było dzieciaka, to cieszył się z odrobiny wytchnienia. Od kiedy powrócił Robert, musiał być w nieustannej gotowości do służenia w dzień i w nocy, więc organizm dopominał się trochę więcej niż krótkich chwil snu, wykradanych w momentach nieuwagi właściciela. Szczególnie po ostatnim biciu, jakie mu urządził i po którym wciąż bolały go żebra oraz niedowidział na jedno oko, należało mu się nieco wytchnienia.
Podążył długim korytarzem, zastanawiając się, dokąd poszedł Rays. Czy udał się do biura i sąsiadujących z nim pokoi, w których spędzał większość czasu, czy może do apartamentu na piętrze? Sądząc po odgłosach dobiegających z parteru, raczej skierował się na górę. Drugi przyspieszył kroku i gdy miał już wejść na schody prowadzące na piętro, w drzwiach gabinetu dostrzegł opartego niedbale o futrynę bruneta, który bacznie lustrował niewolnika. Wyraźnie na niego czekał. Chłopak szybko spuścił wzrok. Miał nadzieję ominąć budzącego lęk gościa, ale – tak jak podpowiadało mu przeczucie – mężczyzna nie pozwolił na to.
– Stój – padł cichy, ale nietolerujący sprzeciwu rozkaz.
– Panie. – Zatrzymał się naprzeciw gościa, wbijając wzrok w podłogę.
Zza drzwi dobiegały śmiechy i głośne rozmowy, zabawa rozkręcała się w najlepsze.
– Jesteś osobistym Roberta. – Nie było to pytanie, a stwierdzenie. Drugi wstrzymał bezwiednie oddech, strach ścisnął mu żołądek.
– Tak, Panie.
– Dobrze, dobrze. – Ciemnowłosy, ująwszy niewolnika za podbródek, delikatnie podniósł głowę. Uśmiechnął się przewrotnie i przesadnie uprzejmym gestem polecił wejść do środka. Dreszcz przebiegł niewolnikowi przez plecy, a przyspieszone bicie serca wywołało nudności. Przez skórę czuł, co się kroi. Wewnętrzny niepokój nakazał mu natychmiastowe wycofanie się.
– Wybacz, Panie, jestem wezwany… – próbował wymówić się obowiązkami wobec właściciela, ale nie zdążył nawet dokończyć zdania, gdy mężczyzna błyskawicznie i sprawnie wykręcił niewolnemu nadgarstek w taki sposób, że Drugi zgiął się w pół, ze świstem wciągając powietrze do płuc. Pozornie niedbałe i leniwe ruchy, zmuszające do całkowitego posłuszeństwa, oraz niewielki wysiłek włożony w tę czynność dowodziły sporych umiejętności w obezwładnianiu. Bolesne naciągnięcie ścięgien i nacisk kości na stawy uświadomiły niewolnemu, że facet zna się na fachu i jakikolwiek opór był bezsensowny.
– Niedobrze, niedobrze… – wycedził przez zęby arystokrata. – Źle wychowany chłopiec… – Pchnął Drugiego delikatnie, choć stanowczo. – A podobno służba Raysów jest najlepsza…
Wprowadziwszy zgiętego wpół niewolnika, zawołał donośnie, aby przekrzyczeć głośne towarzystwo:
– Panowie, zobaczcie, co tu mamy!
***
Robert wyszedł z łazienki, wycierając szorstkim ręcznikiem włosy. Słowa siostry nie dawały mu spokoju. Przerażała go. Nigdy nie spodziewałby się po niej takiej determinacji w osiągnięciu celu. Oczywiście, nie było w tym nic złego, gdyby nie chodziło o zemstę. Bał się o Martę… Kurwa! Bał się o jedyną istotę, dla której jego życie miało jeszcze jakiś sens. Gdyby nie ona… W co ta mała cholera się wdała! Zawsze były z nią kłopoty, no, zawsze. Jak kot chadzała własnymi drogami, nikogo nie słuchała i nigdy nie zdradzała swoich zamierzeń. Chyba że sama uznała to za stosowne… Jak dziś! Ot, tak postanowiła sobie, że zrobi z niego przewodniczącego Rady! Pojebało ją. Gdyby miał ochotę, sam by do tego doprowadził, bez niczyjej pomocy. Pytanie tylko – po co? Kurwa, no, po co?! Żadnych korzyści z pełnionej funkcji, a duża odpowiedzialność i ciągła walka o utrzymanie dupy na koślawym stołku, w którym na wyścigi zachłanni członkowie Rady podcinali nogi. Takie gierki go nie bawiły. Sprawy załatwiał dużo prościej i szybciej, mając na głowie o wiele mniej problemów… A po kiego fiuta Marta ładowała się tam, gdzie nie powinna? Siebie… Kurwa, po kiego chce władować w to gówno jego? Jak pokrętne są myśli tej dziewczyny, za którą był w stanie oddać życie i którą do dzisiaj wydawało mu się, że dobrze zna? Gówno tam, zna… Czuwał nad siostrą, strzegł przed niebezpieczeństwem z zewnątrz i dbał jeszcze, aby się nie dowiedziała o tych działaniach, a tak naprawdę, to trzeba było chronić ją przed nią samą. Mało tego! Sam powinien się przed nią strzec, a na pewno przed jej pomysłami.
Od dłuższego czasu stał w drzwiach jak głupek i tarł bezsensu osuszone włosy, zupełnie nie zdając sobie sprawy z obecności Martina w sypialni. Lekko przygarbiony zarządca, zwrócony twarzą do okna, pocierał założone na plecach dłonie. Nie spostrzegł Roberta albo udawał, że go nie widzi. Jedna cholera. Rays zgrzytnął zębami i bezwiednie pomasował zziębnięty kark. Lanie zimnej wody na głowę niewiele pomogło. Ćmiący ból w skroniach nie ustąpił. Stary szybko dotarł za nim z plantacji. Robert domyślał się, w jakim celu się przypałętał. Może zapomnieć o jakimkolwiek ustępstwie! Niech w końcu ruszy tyłek i do czegoś się przyda.
Ciemnowłosy mężczyzna rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu kurtki. Prześlizgnął wzrokiem po klęczącym w rogu młodym niewolniku i poczuł przeszywający ciało, miły dreszcz; przyjemne mrowienie pożądania w okolicach lędźwi. Całkiem zapomniał o chłopaku. Tak dużo się wydarzyło… Ale od czego ma osobistego? Kurwa, gdzie jest Drugi?! Jak zwykle, gdy jest potrzebny, to go nie ma. Czuł, jak narasta w nim furia. Drugi ma przejebane jak nic. Poczucie, że nie miał czasu, aby znów pogładzić delikatną skórę niewolnika i zatopić się w jego młodym ciele, nie sprzyjało zapanowaniu nad tak bezlitośnie zszarganymi dziś nerwami. Rozumiał, że nieuchronność zdarzeń w niedalekiej przyszłości odciska piętno na psychice Justina, ale, kurwa, żadne schizy nie zwalniają go ze spełniania obowiązków wobec swego pana! No, może ostatnio trochę za mocno go sprał, jednak sam sobie był winien… Zresztą, to wszystko na jego własną, pierdoloną prośbę! Dostał od Roberta wystarczająco dużo czasu, aby zmienił decyzję…
– Blas! – zawołał głośno, aby oczekujący za drzwiami osobisty niewolnik usłyszał go, i zaraz potem zwrócił się do Martina, który obejrzał się na dźwięk głosu: – Mam zamiar się ubrać. – Chłodne spojrzenie posłane Martinowi wyrażało tylko jedno: precz! Na dzisiaj miał dość zrzędzenia starego uparciucha i wszelkich uwag w ogóle.
– Nie przeszkadzaj sobie. – Rządca zignorował ostrzeżenie; oparłszy się wygodnie o wysoki barek z licznymi butelkami alkoholu, ostentacyjnie nie spuszczał wzroku z młodego mężczyzny.
Robert zmełł w ustach przekleństwo, miał ochotę po prostu go wyrzucić, ale wolał uniknąć niezręcznej sytuacji przy wchodzącym właśnie osobistym.
– Przekaż w recepcji, aby przygotowano pokoje dla moich gości i zapewniono wszelkie rozrywki, jakich sobie zażyczą – rozkazał, przyglądając się z uwagą niewolnikowi, który nie patrząc w twarz swemu panu, z fascynacją spoglądał na jego ciało. – Słyszysz, co do ciebie mówię?!
– Oczywiście, Panie. Mam iść na recepcję… – W kilku słowach wypowiedzianych przez niewolnika, Robert wyczuł pewną seksualną miękkość. – Czy masz dla mnie jeszcze jakieś polecenie…? – Bez wątpienia barwa głosu jasnowłosego chłopaka wyraźnie wskazywała na flirt. – Jakieś szczególne…
– Jak cię zaraz huknę, to się nie pozbierasz. – Rays postąpił krok do przodu, aby wymierzyć niewolnikowi siarczysty policzek, ale powstrzymał się przed uderzeniem. Miał ukarać tę małą hienę, a nie sprawiać mu przyjemność. Westchnął tylko, obiecując sobie rozprawić się z osobistym w najbliższym sprzyjającym czasie i dodał:
– Jak zobaczysz Drugiego, przekaż mu, że ma natychmiast stawić się u mnie i zająć tym burdelem. – Rozejrzał się wściekle po sypialni, bałagan jednoznacznie wskazywał na to, co się działo w sypialni kilka godzin wcześniej. – A teraz, won!
– Jak rozkażesz, Panie. – Smukły chłopak, zgiął się w pół i wycofał. Robert odprowadził niewolnego wzrokiem, aż ten zniknął za drzwiami, następnie odwrócił się do zarządcy, obserwującego sytuację.
– A czego ty ode mnie chcesz? – spytał, podchodząc do olbrzymiego łoża, na którym leżało czyste, a przede wszystkim suche ubranie. Bez skrępowania zsunął ręcznik z bioder, po czym odwrócił się do Martina. – Wszystkie wytyczne dostałeś na plantacji…
Starszy mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem w odpowiedzi na jawną prowokację, nie wyglądał na zmieszanego lub doskonale maskował zażenowanie.
– Pamiętam cię jako małego smyka, zmężniałeś – westchnął z nostalgią, a na twarzy pojawił się grymas ojcowskiej wyrozumiałości.
Rays, nie mogąc wymyślić nic sensownego, aby zripostować uszczypliwość, spojrzał na niego spode łba i zgrzytnął zębami.
– Nie zmienię decyzji co do twojego wyjazdu – powiedział ostro z zamiarem ucięcia rozmowy, zanim dojdzie do kolejnej sprzeczki pomiędzy nimi. Sięgnął po czarne spodnie i udając zainteresowanie, przyglądał się im nadzwyczaj dokładnie.
– Wiem i nie z tym przychodzę. – Zarządca zdawał się nie zważać na nieprzyjemny ton głosu swego wychowanka. – Chodzi o Justina…
Robert naprężył mięśnie i przerwał mu zirytowany:
– Nie znam nikogo takiego – wycedził przez zęby. – Chyba że masz na myśli tego kundla Drugiego. Był zdecydowany nie wchodzić z tym starym durniem w jakąkolwiek rozmowę o swoim osobistym.
Mężczyzna zmarszczył brwi, a dłonią pomasował skronie. Odwrócił też na moment twarz, jakby chciał ukryć nagły ból wywołany słowami, które przed chwilą padły, lub nabrać odwagi do przeprawy z człowiekiem, z którym już od dłuższego czasu nie potrafił się porozumieć. Nie zdołał jednak zatuszować wyraźnych oznak znużenia.
– Twoi przyjaciele dobrze się bawią i… – odezwał się, ale Rays kolejny raz mu przerywał:
– To nie są moi przyjaciele! – parsknął gniewnie. – To tylko wspólnicy w interesach i nic więcej.
Martin wzruszył ramionami i nie dając po sobie poznać, że zaskoczyła go tak gwałtowna reakcja młodszego mężczyzny, oraz próbując zachować spokój w głosie, dodał:
– A więc dobrze, jeden z twoich wspólników, taki niewysoki, zawsze milczący – umyślnie nie powiedział wprost, kogo ma na myśli – zgarnął Justina.
Robert na chwilę zaprzestał wkładania na siebie spodni. Zapomniał, kurwa, zapomniał, aby trzymać Drugiego z dala od tych pajaców. Ten pierdolony Cichy! Został z tyłu, za wszystkimi, a Rays przecież powinien był się domyślić, w jakim celu skurwiel się ociągał. Robił to specjalnie. Od zawsze napalony na jego niewolnika, czyhał, aż nadarzy się odpowiednia okazja. Szarpnął ze złością zamek od rozporka. Znał tego pieprzonego milczka! Był typem myśliwego, który tak długo nie odpuści, dopóki nie dopadnie swej ofiary i nigdy nie zrezygnuje z raz obranego celu, dopóki go nie osiągnie.
– No, i co w związku z tym? – Ze wszystkich sił starał się zapanować nad drżeniem głosu.
– Obaj wiemy, co z nim zrobią – Martin po krótkim milczeniu przypomniał, że nie obce mu są praktyki z dzielnic, które bez zahamowań przenosili poza ich granice dopiero co przybyli goście. – Nie jedno widziałem…
– Masz jakiś problem? Z widzeniem? Czy z innymi przypadłościami?– Zamierzona zaczepka w głosie zawierała ostrzeżenie. – Wydaje mi się, że wychodzisz poza swoje kompetencje.
– Jakie kompetencje? O czym, do cholery, gadasz? – Martin zirytowany nie wytrzymał. – Widziałem z antresoli, jak Justina… – mężczyzna przełknął ślinę i poprawił się – Drugiego…
– No, to ma problem… – Rays ostro wszedł mu w słowo. – Niech się nie da… – Uspokoił oddech, chociaż wściekłość aż rozsadzała go od środka. – Przyszedłeś tylko po to, aby mnie o tym poinformować?
– To za mało? Obaj wiemy, że się przed nimi sam nie obroni. – Nietrudno było wyczuć, że Martin też próbuje panować nad sobą; wyraźnie rozmowa nie szła po jego myśli, a Robert nie miał zamiaru mu ułatwiać.
– No, i chuj! Drugi ma duży problem… – stwierdził, przeglądając się w wielkim lustrze i jednocześnie obserwując odbicie zarządcy. Oskarżycielski wyraz twarzy bardzo go zirytował, więc chcąc zrobić starszemu mężczyźnie na złość, dodał: – A jak się da wyruchać, to ma naprawdę duży problem, bo jeszcze gówniarzowi za to dopierdolę.
Rozejrzał się za swoją kurtką, wściekłość w nim narastała, ta głupia rozmowa była zbyteczna, a ten żałosny człowiek grał mu na nerwach. Sam wiedział bez głupiego gadania, po co go tam zaciągnęli i że sobie z nimi nie poradzi. Po cichu jednak liczył na respekt, który przed nim czuli, ale nie mógł być już tego pewien w stosunku do Cichego.
Kiedy odnalazł ubranie sięgnął do kieszeni i wyjął małą torebkę z tabletkami. Wysypał na dłoń dwa krążki i szybko połknął, popijając burbonem. Odetchnął głęboko, za chwilę wróci do formy, przynajmniej miał taką nadzieję, bo póki co, wszystko od samego rana się pieprzyło.
– Dlaczego to robisz? – zarządca drążył temat. Rays przymknął powieki, odchylił głowę i spiął mięśnie ramion, aż zatrzeszczały stawy. – Dlaczego to robisz jemu…
Robert ze świstem wciągnął powietrze, otworzył oczy i przyglądał się zawieszonemu u sufitu olbrzymiemu kandelabrowi, jakby go widział po raz pierwszy. Musiał się uspokoić, bo zaraz zrobi albo powie coś, czego będzie żałował… A swoją drogą, to był bardzo stary żyrandol, masywny i nawet nie pasował do wystroju wnętrza, mało tego – praktycznie nieużywany. Od cholera wie ilu lat nie pozwalał tu nic zmieniać. Mroczne i przytłaczające pokoje odstawały od reszty odrestaurowanej rezydencji. Odzwierciedlały stan ducha? O, tak, stan ducha i rodziny idealnie wpasowywał się w klimat apartamentu. Uśmiechnął się gorzko do siebie, może jednak powinien nakazać coś zrobić z tą sypialnią. Ale z drugiej strony – po co? W suterenie było przyjemniej…
Nagle gniewnie spojrzał na zarządcę i energicznie przeszedł na drugą stronę łoża, gdzie odwrócony do ściany klęczał młodziutki niewolnik. Trząsł się jak galareta z zimna albo ze strachu, nie miało to żadnego znaczenia. Złapał chłopaka za włosy, pociągnął głowę do tyłu… i nie mógł oprzeć się przerażonym, jakby na wpół śpiącym oczom… Nachylił się i ustami dotknął delikatnych warg, a po chwili wgryzł się zębami w miękką skórę szyi, czując przyspieszony puls. Niewolny spiął się, a Robert jęknął, walcząc z pobudzonymi żądzami. Chętnie zająłby się tym młodym ciałem, ale nie miał czasu. Nie mógł oderwać dłoni od jedwabistej skóry ramion, których naprężone mięśnie, obiecywały wyjątkową przyjemność.
Niestety, pozostawienie gości zbyt długo samych groziło destrukcją domu lub w najlepszym razie długotrwałą destabilizacją. Lata spędzone na dzielnicach wyzwoliły w nich pierwotne instynkty; nie szanowali niczego i nikogo, a respekt czuli jedynie przed silniejszymi od siebie. Tworzyli dość hermetyczny światek, o czym przekonał się, gdy chciał wejść na przyznane Raysom terytorium. Otrzymał bolesną nauczkę, że uzyskanie koncesji nie równało się z utrzymaniem zwierzchnictwa na podzielonym na strefy obszarze. Ważniejsza okazała się przepustka do gett, którą nieformalnie odbierało się od grupy osób, mających powiązania z miejscowymi bonzami. Rays, aby wejść na wyznaczony mu teren, zapłacił dość spore frycowe. Strata kilkunastu ludzi, kilku terenówek i sprzętu była niczym w porównaniu z haraczem, jaki przyszło zapłacić za możliwość pozyskiwania towaru. O bólu wątroby po wypiciu morza alkoholu i o zwykłych prostackich bójkach wolał już nawet nie wspominać. Ważne, że bezwzględnym dążeniem do celu udowodnił, kim jest Robert Rays, a dzielnice wraz z całym ich dobrodziejstwem należały wyłącznie do niego. Błyskawiczne dostosowywanie się do konkretnych sytuacji, umiejętność naginania faktów do swoich potrzeb oraz wrodzona skłonność do obrony własnego zdania za wszelką cenę szybko wykreowały go na przywódcę tej kompletnie niezdyscyplinowanej, choć niebezpiecznej grupy; bandy składającej się w dużej mierze z arystokratów, znudzonych i rozpasanych, którzy ze stref pozyskiwania żywego towaru uczynili swój prywatny świat, a do domów wracali, aby przekazać ów towar i podreperować nadwątlone pijaństwem zdrowie.
– Zupełnie nie rozumiem, czego ode mnie oczekujesz… – Robert nie spuszczał wzroku z chłopaka, delektując się jego strachem. – Cóż takiego robię własnemu osobistemu, że potrzebuje interwencji samego głównego nadzorcy?
– Wiesz, o czym mówię – Martin puścił mimo uszu przycinek. – Nie udawaj, że nie rozumiesz. Czy trochę litości to zbyt wiele, o co proszę? – Najwyraźniej nie miał zamiaru odpuścić. Zwykle starał się unikać rozmów na temat Drugiego, aby nie irytować Raysa, a tym samym nie ściągnąć na siebie podejrzeń o szczególne traktowanie niewolnika. Głupiec! Nie zdawał sobie sprawy, że Robert od początku przez te wszystkie lata miał świadomość ochrony, jaką roztaczał nad Justinem zarządca i – co najśmieszniejsze w tym wszystkim – udawał, że nie dostrzega poczynań starego, pozwalając mu na takie działania. Jednak dziś, najwidoczniej, w przeciwieństwie do Roberta, naszła go potrzeba przeprowadzenia poważnej rozmowy.
– Litość jest formą kłamstwa – Robert zadrwił i w niedbałym geście machnął ręką. – Za dużo ode mnie wymagasz, nie mogę przecież oszukiwać sam siebie… To byłoby okrutne tak samo dla mnie, jak i dla niego.
Dłoń Raysa ślizgała się po nagle spoconym ciele blondynka. Mocno masował plecy chłopca, zbyt mocno, tak samo bezlitośnie po chwili potraktował sutek, sprawiając, że młody wygiął się nienaturalnie, próbując zachować równowagę.
– Ale żyjesz złudzeniem, niczego nie wyrównasz w ten sposób i nie uciszysz sumienia, czyniąc dobro i zło jednocześnie. – Niezamierzony wyrzut w głosie wyrażał tłumioną emocję i siłę, z jaką starał się panować nad sobą.
– Teraz chcesz prawić mi morały? Teraz, gdy wszystko dobiega końca? Chyba żartujesz… – arystokrata żachnął się i zbladł, jakby został ugodzony w czuły punkt. – Przeginasz, kurwa, przeginasz Shlazing!
Starszy mężczyzna zignorował niewątpliwą przestrogę, jaką było nazwanie go przez Raysa nazwiskiem, i zniecierpliwiony pokręcił głową.
– Pamiętasz tamto popołudnie? Nie tak miało to wyglądać. Nigdy nie miał być niewolnikiem…
W tym momencie Martin posunął się za daleko. Robert zareagował na słowa przeciągłym sapnięciem i przybierając najpaskudniejszą z min, utkwił w świadomym celności swej wypowiedzi mężczyźnie rozbłysłe gniewem, złote oczy. Doskonale pamiętał tamten późnojesienny dzień, mglisty, ponury i zimny. Pamiętał wszystkich obecnych i wciąż czuł opary alkoholu i dymu papierosowego, spowijające pokój, w którym odbywało się biznesowe spotkanie kilkunastu przedstawicieli arystokratycznych klanów. Przerywana toastami i żartami rozmowa o rodzinnych interesach szybko przerodziła się w zażartą dyskusję na temat bliższej lub dalszej, mniej lub bardziej realnej przyszłości egzystowania kilku rodów. Odżyły pretensje i roszczenia, a wraz z ilością wypitych trunków pojawiły się zarzuty i oskarżenia. Czekał na tę chwilę, bardzo długo wyglądał odpowiedniego momentu, aby spełnić dawno powzięty zamiar. W tamten ponury dzień nadszedł czas wyrównania rachunków. Bez wahania rzucił na jedną szalę czyjeś dobre imię i godność, a na drugą zemstę i szacunek do siebie samego. A wszystko przewrotnie oddał pod rozwagę i presję ogółu. Nastąpiła ugoda… O, tak! Szafowano honorem i autorytetami, nie istniały rzeczy niemożliwe, nie liczył się nikt i nic. Nikt teraz nie miał prawa doszukiwać się w tamtych wydarzeniach winy Raysa: to nie on ujął się dumą, nie on dysponował ludzkim życiem i nie on igrał z cynizmem losu. Dług poświęconych lat obciążał sumienie kogoś zupełnie innego. Nie zapomniał o umowie i jej postanowieniach, każdego dnia miał ją przed oczami i każdy dzień przypominał, że będzie musiał spełnić jej warunki, a szczególnie ten jeden, który w międzyczasie trochę się zmodyfikował… Kurwa! Gdyby mógł cofnąć czas!
Gdyby nie czyjś upór, może to wszystkiego by się nie wydarzyło… Ale… Nie ma ale! Nie ma gdyby, gdyby, gdyby… Z perspektywy czasu nie miał już pewności, że historia by się nie powtórzyła. Nie potrafił godzić się z porażką, nigdy nie wybaczał i nigdy nie zapominał; podświadomie dążył do konfrontacji i zawsze regulował zobowiązania. W tym wszystkim najmniej było jego winy.
– Nie takim niewolnikiem – zarządca poprawił się pod wpływem zimnego spojrzenia. – Nie musisz być oprawcą – przerwał na chwilę, aby dokończyć z oburzeniem – lub przynajmniej nie pozwól katować go innym sadystom, do jasnej cholery!
– Nie tym tonem! – Robert syknął przeciągle. Odepchnął brutalnie chłopaka i błyskawicznie doskoczył do zarządcy. – Licz się ze słowami! Wszyscy chcemy być lepsi, niż jesteśmy, ale to nie działa. Rozumiesz? – Zbliżył się na tyle, że czuł na twarzy przyspieszony oddech Martina. – Masz wyrzuty sumienia i chcesz naprawić coś, do czego przyłożyłeś rękę, ale przeliczyłeś się. – Uderzył Martina palcem w ramię, aż ten się zachwiał. – Wszystko, co robimy, ma swoje konsekwencje. Drugi jest następstwem czyjegoś działania. Fatalnie się dla niego złożyło, że w międzyczasie sprawy się nieco zmodyfikowały. No, cóż, to tylko życie… Ja wystawiłem rachunek, odebrałem należność…
– Doprowadziłeś do tego – przerwał mu zarządca. – Uczyniłeś wszystko, aby do tego doszło. – Rozgoryczenie na twarzy mężczyzny było aż nadto wymowne, a w oczach czaiło się nieme oskarżenie. – Rachunek, należność… o czym ty, do cholery, mówisz?! To nie jest zabawa smarkaczy, tutaj nie da się posprzątać zabawek i zapomnieć o wszystkim! Robert, niszczysz ludzi – mężczyzna widział, jak Rays się spina i zaciska zęby, a oddech przyspiesza – niszczysz Justina… Za co? Za kogo? W imię czego? – Przerwał na chwilę, aby dać Robertowi czas na zastanowienie, lecz charakterystyczne dla Raysów przymrużenie nabierających ciemnozłotej barwy oczu świadczyło, że jego słowa wywołały inny od zamierzonego skutek. – Dosyć już zła, nie można tego tak ciągnąć w nieskończoność. A moje sumienie pozostaw mnie! – zarządca ostatnie słowa pogardliwie rzucił w twarz przyobleczoną w maskę obojętnego znudzenia.
Bez wątpienia wyprowadził młodego arystokratę z równowagi. Przez chwilę milczeli, ważąc siły i gotowość do dalszej konfrontacji. O ile młodszy walczył ze sobą, aby nie dać ponieść się emocjom i potraktować z szacunkiem wiernego towarzysza, to Martin starał się wbrew rozumowi dotrzeć do człowieka, jakim był dawniej jego wychowanek.
– Obwiniasz mnie za wszystkie zło tego świata, ale to nie ja rozpętałem to piekło… – pierwszy odezwał się Robert – a zapomniałeś, gdy potraktowano mnie jak kundla… Mnie! – roześmiał się krótko i okrutnie. – Nie tylko mnie! Nas… pamiętasz? Nie znaliśmy dnia ani godziny, sami byliśmy jak parszywe psy. Czy to nie było złe? Nikt nie podał ręki… O, przepraszam, jeden Sanders – poprawił się zacietrzewiony – i też musiał za to zapłacić. Dźwignęli się szybko, bo to duża i potężna rodzina, ale my też wstaliśmy z kolan i przyszedł czas na regulowanie długów… Wystawiłem rachunek i zażądałem zapłaty, takie było i jest moje prawo… I nie wyskakuj mi tu z jakimś niewolnikiem, to trybik w machinie, którą w ruch wprowadził ktoś inny, a jego być albo nie być na pewno nie sprawi, że to monstrum się zatrzyma. Za wszystko trzeba płacić!
– Ale nie w taki sposób! – Martin, choć musiał przyznać rację Raysowi, nie był w stanie pogodzić się z pewnym faktami. – Doszedłeś już do granicy, po przekroczeniu której można zrobić każde świństwo. Chcesz tego? Robert, tego właśnie pragniesz?
Rays zrobił dwa kroki do tyłu. W tym momencie spłynęło na niego odprężenie, uczucie rozluźniania się mięśni i nagły przypływ sił; to właśnie sprawiło, że zeszło z niego napięcie, a gniew nieco zelżał.
– Pięknie powiedziałeś – odezwał się i przekrzywił głową raz w jedną i raz w drugą stronę, aż trzasnęły kręgi szyjne – ale nic nie jest takie, jak się wydaje. – Powstrzymał dłonią zarządcę, chcącego coś wtrącić. – Wiem, wiem, zaraz powiesz mi o jakichś wyższych ludzkich uczuciach, ale mnie już nie stać nawet na niższe. Szkoda twojej gadki. – Robert uznał, że tym razem musi być szczery z człowiekiem, który poświęcił mu większość swego życia. – Niestety, ale sprawy zaszły zbyt daleko, nawet dalej, niż mogłoby się zdawać. Naprawdę wierzyłeś, że po tym wszystkim pozwoliłbym mu odejść? – zaintonował koniec zdania w sposób, jakby to było pytanie. – Przykro mi, tu nie ma miejsca dla nas dwóch, już wtedy go nie było, więc jak myślisz, który z nas musi odejść… – Robert domyślał się, jakie wrażenie robią na zarządcy jego słowa. Stał i nie wiedział, co powiedzieć. Wyglądał na przerażonego. Sam Robert w tym momencie uświadomił sobie, że nie ma już odwrotu i chociaż na jego twarzy gościł lekki uśmiech, to spojrzenie było zimne i bez wyrazu. – Wybacz, ale muszę się napić, a poza tym, jak sam trafnie zauważyłeś, jestem zmuszony interweniować.
– Robert, ty nie mówisz poważnie?
– Zawsze mówię poważnie – oświadczył lodowato – i nigdy nie zmieniam zdania. A swoją drogą, zdumiewa mnie twój brak wyobraźni – zawahał się przez moment. – Przecież prawdziwą wartością człowieka jest śmierć… Prawda?
– Nie możesz tego zrobić! – Zarządca na moment wstrzymał oddech. – Nie zrobisz tego, Robert – powiedział martwym głosem. – Nie zrobisz tego… sobie!
– Dość! Szykuj się, wieczorem musicie wyjechać na lotnisko, aby przed północą skończyć załadunek. – Arystokrata wyminął zarządcę, skierował się do wyjścia i dodał: – Ufam, że sam trafisz do drzwi…
– Robert! – mężczyzna zawołał bezsilnie za odchodzącym.
Rays zatrzymał się kilka kroków dalej, ale nie odwrócił, uniósł jedynie dłoń w geście uciszenia.
– O Drugiego się nie martw, wystarczy, jak sam zadbam o swoją własność.
***
– Prezes ma pierwszorzędny gust! – Usłyszał za plecami głos mężczyzny, który obchodził go już kolejny raz. Dotykał twarzy, szyi, obmacywał ramiona; palce wędrowały do ust i szczypały płatki uszu. – Całkiem, całkiem – cmokał i chuchał w policzek.
Ten, który zaciągnął tu Drugiego, rozsiadł się na kanapie i obserwował go w milczeniu. Twarz bez cienia jakiejkolwiek emocji przypominała maskę; ten człowiek widział i doznał w życiu wszystkiego, a teraz szukał szczególnych wrażeń.
– Rasowa suka z niego. – Niewolnik bez trudu poznał załamujący się z podniecenia, świszczący głos Nargisa Mormona i zadrżał, starając się za wszelką cenę zapanować nad oddechem. – Zawsze myślałem, że Raysa rajcują tylko młodziaki.
Doskonale orientował się, że strach ofiary działał na tych ludzi jak najlepszy afrodyzjak. Wystarczyło, że raz towarzyszył Robertowi przez kilka tygodni na dzielnicach, aby poznać nowe oblicza ludzi inteligentnych, wykształconych, dobrze urodzonych, o które nikt nigdy by ich nie posądzał. W sytuacjach, kiedy normy społeczne nie obowiązywały, uwalniały się skrywane na co dzień demony żądz i wynaturzeń. Panowie życia i śmierci nie krępowali się swojej brutalności, żyli nią; potrzeba dominacji i czerpanie z niej przyjemności były zupełnie naturalne. Bardzo szybko pojął, że przemoc w każdej formie stawała się odpowiedzią na pewny rodzaj samotności i uwięzienia samego siebie. Jednocześnie sprawiała, co zaobserwował niejednokrotnie na przykładzie własnego pana, że będąc kompletnie wyczerpanymi, po zanurzeniu się w cudzym bólu powracali do pełni sił. Drugi nie miał wątpliwości co do zamiarów tych ludzi i z trudem panował nad strachem. Sadyści seksualni to nie brutalne osiłki z ulicy. O ile ani jednych, ani drugich nie trzeba było uczyć bić, to ci drudzy, choć obojętni na gehennę innych, wykazywali większą wrażliwość, przez co stawali się znacznie bardziej niebezpieczni.
– Myśleć a wiedzieć, to dwie różne sprawy – zaśmiał się ktoś z boku, zbliżając do niewolnego.
Nowe silne dłonie obłapiały ramiona, badały twardość mięśni, a w miarę zbliżania się do pośladków ruchy stawały się bardziej gwałtowne i brutalne.
Świadomość, że jest obserwowany przez wielu mężczyzn, epatujących lubieżnym zadowoleniem, przyprawiała go o mdłości. Zamknął oczy, starając się odizolować, oderwać świadomość od tego, czego doświadczało ciało.
– To pierwsze na pewno ci nie grozi – odciął się, odpychając kumpla, po czym ugryzł Drugiego boleśnie w szyję. – Smakuje wybornie… zadbany – sapał – i założę się, że czyściutki, wypielęgnowany…
– Nie może być inaczej, pieski Raysów są najlepsze i najdroższe… – Sarkazm zawarty w tych słowach wywołał falę niewyrafinowanych żartów, które niewolny starał się ignorować. – Podobno.
– A, tam, zaraz najlepsze, pewne jest tylko, że najdroższe…
– Osobisty Robercika musi być najlepszy…
– I najdroższy.
– Pierdolicie trzy po trzy, zamiast sprawdzić. – Ktoś roześmiał się szyderczo i dodał: – Tego macie za friko, przynajmniej na razie.
Serce Drugiego trzepotało w piersi jak oszalałe, zimny dreszcz przechodził po plecach na samą myśl, co czeka go teraz i co będzie, gdy Robert się dowie. W tej chwili miał tylko jedno pragnienie – aby wreszcie położyć kres temu wszystkiemu, miał dość tego życia. Tracił już siły i wytrwałość, które sprawiały, że egzystował dla dobra sprawy. Już tak wiele razy był bliski tego, aby skończyć ze sobą, ale nawet nad tym Robert miał kontrolę. Pieprzony, cholerny świat!
Gdy następny facet, mrucząc coś pod nosem, przylgnął do jego pleców i pozostawiając mokrą ścieżkę, zaczął ślinić kark, zawrzał, a kiedy dłoń cuchnącego tytoniem i nieprzetrawionym alkoholem człowieka spoczęła na kroczu, niewolnik nie wytrzymał. Wywinął się, zrobił krok w tył i z całej siły walnął go w twarz. Z przestrachem poczuł, jak pod pięścią trzeszczy nos tamtego. Pomimo lęku i zdumienia, że tak łatwo udało mu się zaskoczyć bądź co bądź wyszkolonego przeciwnika, nie dopuścił, aby ten zareagował i wymierzył precyzyjne uderzenie w przeponę. Rozległ się głuchy odgłos, który świadczył, że mężczyzna zdążył zablokować mięśnie brzucha i zasłoniwszy twarz dłonią, jęknął, z trudem chwytając powietrze. Drugi ze zdziwieniem stwierdził, że tak silny cios, powinien zwalić agresora z nóg, ale rosły, przynajmniej o głowę wyższy i drugie tyle cięższy człowiek tylko się zatoczył i z niedowierzaniem spoglądał na zaczerwienioną od krwi dłoń. Niewolnik szybko rozejrzał się wokół – na wszystkich bez wyjątku twarzach dostrzegł nieme zaskoczenie; nikt nie spodziewał się po nim takiego porywu. Zadziałał instynktownie, w odruchu buntu, który zrodził się nagle, zupełnie poza jego wolą.
Spiął się, kiedy bardziej wyczuł, niż zauważył jakiś ruch z boku. Zniżył się i wyprowadził szybkie okrężne kopnięcie stopą w brzuch atakującego, ustawiając się jednocześnie bokiem, aby wykonać skręt. Powtórzył manewr z uderzeniem tą samą stopą w głowę, tym samym odrzucając napastnika z dużą siłą w odległy kąt. Posypały się przekleństwa i śmiechy, pomieszane z okrzykami i radami, w jaki sposób obezwładnić niepokornego niewolnika. Korzystając z dezorientacji zebranych osób, rozejrzał się wokół i szybko ocenił sytuację – nie miał szans. Gdyby jeszcze udało mu się zbliżyć do drzwi, może byłaby jakaś możliwość ucieczki, ale w obronie za bardzo oddalił się wgłąb sali, a na dodatek pomiędzy nim a drogą ewentualnego odwrotu znajdował się właściciel rozbitego i obficie krwawiącego nosa. Olbrzym otrząsnął się z pierwszego szoku i szykował do natarcia z miną, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do zamiarów wobec niewolnego, gdy już dostanie go w swoje ręce. W jednej chwili przez głowę przebiegło Drugiemu milion myśli i wizji, co dla niego szykują ludzie, którym zaszedł za skórę, a zwłaszcza gdy o wszystkim dowie się Robert. Niewolnik podniósł rękę na pana, to było czymś niemożliwym do przyjęcia. Z jednej strony był przerażony swoim czynem, a z drugiej coś w nim szalało z radości i zupełnie nie przejmował się, że każdy z mężczyzn miał prawo zastrzelić buntownika na miejscu. I niech by się tak stało! W tym momencie nie miał nic do stracenia, nie ze swojej winy straciłby życie.
Jeszcze jakiś młodziutki, niewysoki blondyn doskoczył do Drugiego, wyciągnął ramiona, próbując otoczyć nimi niewolnego, a głowę nienaturalnie odchylił do tyłu. Domyślił się, że miał zamiar uderzyć go czołem w twarz i pot nagle spłynął mu po plecach na samą myśl, co by było, gdyby chłopak miał więcej wprawy. Drugi instynktownie wyrzucił rękę do przodu, aby nie dopuścić do zakleszczenia, co kosztowało go cios w żołądek, który wywołał falę mdłości, jednak nie był wystarczająco silny, żeby uniemożliwić w odpowiedzi kopnięcie zaskoczonego przeciwnika w pachwinę i wyprowadzenie uderzenia otwartą dłonią w skroń, sprawiającego, że młodziak z impetem przeleciał ślizgiem spory kawałek posadzki, podcinając przy okazji stojących w kręgu towarzyszy. Upadkowi towarzyszyła salwa nerwowego śmiechu. Kolejnemu mężczyźnie, który padł na podłogę po trafieniu stopą w klatkę piersiową, nawet nie zdążył się przyjrzeć. Niewolnik spięty, ale jednocześnie z poczuciem przyjemnej lekkości, wyładowywał nagromadzoną latami frustrację i upokorzenie, zadawał ciosy z całą siłą i dziką satysfakcją. Roztrącał wszystko wokół siebie, był coraz dokładniejszy, coraz bardziej precyzyjny, był niemal bezbłędny…
– Kurwa! Jak długo macie jeszcze zamiar się bawić z tą dupą! – Drugi kątem oka dostrzegł, jak brunet, który go tu wprowadził, poprawił się wymownie na skórzanej kanapie i flegmatycznie zaciągnął papierosem. – Dawać mi tu tego lachociąga, później sobie z nim potańczycie.
– Cichy, nie za dobrze ci tam, kurwa? – Nargis oglądając różnej długości baty, zwrócił się szyderczo do rozpartego na kanapie bruneta. – Krążyłeś już kiedyś jak sęp koło blondasa… bardzo nie podobało się to Robertowi…
– Spadaj, cieniasie, pieprzysz tak jak twój fiut po pierwszym razie. – Brunet zmarszczył brew i wypuścił dym nosem.
– Dzieciaku, mój fiut jebał kolesi, gdy ty za matką majtki w zębach nosiłeś – odciął się wciągając ze świstem powietrze, a na twarz wypłynął paskudny uśmiech. – Uważaj, bo każę ci „na pan” do mnie mówić, „dzień dobry” i „do widzenia”.
W odpowiedzi Cichy uśmiechnął się i pokazał środkowy palec.
– A ja wyruchałbym laskę pięć razy, zanim wy dwaj się zabierzecie do tego gnojka.
– Albercik, pytał cię kto o zdanie? – Mormon pomachał końcówką długiego pejcza na rozsiadającego się wygodnie na drugim końcu kanapy arystokratę. – Masz ochotę poskromić tego pajacyka? To nie żałuj sobie…
– Co będę chłopakom przeszkadzał – odparł arystokrata z dziwnym błyskiem w oku. – Wystarczy, że na dzielnicach zapieprzam… Dzięki, zaczekam.
– Jak zwykle, więcej gadasz, niż robisz – końcówka rzemienia przeleciała niebezpiecznie blisko głowy siedzącego – a potem, aby na krzywy ryj się załapać.
– Ale z was ruchacze, jeden przez drugiego. – Blondyn podszedł do nich, lekko się chwiejąc.
Machnął głową, aby odrzucić długie, niemalże do pasa włosy i podając najbliżej stojącemu Nargisowi butelkę z alkoholem, stwierdził: – Panowie, bez wódki tego nie rozgryziecie…
– Eminencja, spadaj! – mruknął zdegustowany Nargis i zwrócił się do van Riyena: – Albercik, chodź, ogarniemy ten burdel, bo blondas rzuca tymi zapijaczonymi mordami, jak chce, a cosik mi się zdaje, że za długo to trwa.
Drugi w duchu dziękował sobie za godziny spędzone na siłowni, co prawda zmuszony był w zupełnie innym celu rzeźbić ciało i dbać o kondycję fizyczną. Wyćwiczenie i sprawność pozwalały na obronę, nie czuł zmęczenia, a umysł sprawnie analizował sytuację. Ze spokojem obserwował, jak zakrwawiony osiłek, klnąc coś pod nosem, zbierał się do ataku na niewolnika. Chociaż był ciężki i zwalisty, na sprawności i szybkości mu nie zbywało, niewolnik w ostatnim momencie spostrzegł, że przeciwnik jest mańkutem. Tylko dzięki refleksowi obrócił się na tyle szybko, aby uniknąć ciosu pięścią lewej ręki i jedynie poczuł na twarzy pęd powietrza, gdy spora, zaciśnięta dłoń mijała jego nos. Wolał nie myśleć o konsekwencjach, gdyby jednak dotarła do celu. Facet z rykiem i impetem otarł się o Drugiego i zatrzymał dopiero na stole do tortur, zrzucając wszystkie zabaweczki Roberta. Wybuch śmiechu pomieszał się z brzękiem upadających ulubionych akcesoriów. Komizm sytuacji przykuł na sekundę także uwagę niewolnego, co skrupulatnie wykorzystano. Coś niespodziewanie oplotło szyję niewolnika, a wraz z piekącym bólem, rozchodzącym się po ciele, dobiegły go słowa: – Panienko, koniec balu!
Długi bicz wrzynał się w szyję, blokując dostęp powietrza. Drugi instynktownie stanął w rozkroku, spodziewając się za chwilę mocnego szarpnięcia, które miało zwalić go z nóg. Zaparł się z całych sił, aby uprzedzić działania właściciela pejcza i zachwiać jego równowagę. Błyskawicznie obrócił się, co pozwoliło rozluźnić uścisk na tchawicy i nie czekając na reakcję brodatego Mormona, chwycił obiema rękami rzemień, aby przyciągnąć do siebie mężczyznę z lekceważącym grymasem na twarzy. Drugi w euforii przez moment pomyślał, że rozbawiony człowiek o aparycji drwala popełnił błąd i że nie powinien był dopuścić, aby niewolny przejął inicjatywę, niestety szybko przekonał się, że uczestnik niejednego polowania na ludzi zastosował fortel, mający odwrócić jego uwagę. Nie spostrzegł przyczajonego za plecami van Riyena, który kantem dłoni uderzył niewolnego w kark; nie zdążył zablokować kopnięcia od tyłu pod kolana. Ten manewr pozbawił go szans na dalszą obronę. Szarpnął w desperacji pleciony rzemień, wciąż owinięty na szyi, i oparł się na nim, aby wykonać obrót. Tych dwóch ludzi uświadomiło mu, że kiedy minął efekt zaskoczenia, unieszkodliwienie niepokornego sługi nie nastręczyło większych trudności zawodowcom; z nonszalancją zdławili opór. Nie mógł już zrobić nic, oprócz zwinięcia się w kłębek dla osłony przed razami, które niewątpliwie dosięgną go w momencie zetknięcia z podłogą.
I to byłoby na tyle, w temacie jego spontanicznego buntu.
Wraz z pierwszym kopnięciem w brodę padły słowa: – Zabiję skurwysyna, zabiję! – Następne uderzenia ciężkim, wojskowym butem pozbawiały oddechu i podrywały skulone ciało niewolnika do góry. – Skurwiel, chyba złamał mi nos!
– Ty te resztki nazywasz nosem? Kunaj, uspokój się i przestań go kopać! Jak mu coś zrobisz, to masz u Roberta przejebane … – ktoś próbował interweniować i powstrzymać rozjuszonego mężczyznę.
– Pierdolę Roberta! Nie będzie mi jakiś dupolizaj gęby przestawiał! – Po tych słowach kopnął chłopaka raz jeszcze i głośno sapiąc, dodał: – Ja pierdolę, co tu są, kurwa, za porządki?
Drugi z każdym uderzeniem słabł, z coraz większym trudem przychodziło mu chronienie twarzy i głowy przed bezlitosnymi kopnięciami. W chwili, gdy zdał sobie sprawę, że ten facet go zabije, bicie ustało. Poczuł czyjeś kolano na żebrach i dłoń na policzku przyciskającą twarz do podłogi. Zerknął kątem oka i dostrzegł podchodzącego Nargisa, który płynnym ruchem odpiął kajdanki zza paska spodni i ukląkł obok unieruchomionego niewolnego.
– Wojownicza gadzina – stwierdził i chwycił bez pośpiechu jeden, a potem drugi nadgarstek i sprawnie zatrzasnął na nich metalowe obręcze. Mężczyzna, nie zwracając uwagi na ból zadawany wykręconiem ramion, precyzyjnie i szybko podciągnął łańcuszek kajdanek do góry, aby możliwie wysoko podpiąć skute dłonie do obroży.
Drugi odczuwał wszystko, co mu robiono, lecz w taki sposób, jakby nie do końca jego to dotyczyło. Znajdował się na granicy utraty świadomości i liczył, że ewentualna kolejna dawka razów zafunduje błogosławione omdlenie. Ostatkiem sił spróbował wierzgnąć, aby sprowokować cios, który ten proces by dopełnił, ale skończyło się tylko na mocnym klepnięciu w pośladek.
Nad obezwładnionym niewolnym toczyła się dyskusja na temat wyglądu i ewentualnej przydatności do użycia.
– Całkiem zgrabny tyłeczek.
– Rays wie, co dobre, widziałeś kiedyś, aby posuwał pośledni towar?
Wyluzowane głosy wokół niego zupełnie nie pasowały do sytuacji, jaka przed chwilą się tu rozegrała. Tak naprawdę banda pijanych facetów miała jego kosztem całkiem niezły ubaw.
– Zapiąłbym go od tyłu, oj, zapiął…
Niewolnik zaskowyczał, gdy poderwano go za łokcie do góry, o mało nie wyrywając rąk ze stawów barkowych.
– Zostawcie go, Robert się wścieknie – głos protestu z głębi sali wydawał się w niewielkim stopniu przekonywujący.
– Bo mało razy Robert się wścieka. – Ktoś ściągnął bluzę i rozerwał na nim koszulę; ktoś inny dobierał do spodni. – Gości przyjmuje się… odpowiednio… – Niewolnik słyszał nad sobą niecierpliwe, pełne napięcia okrzyki podnieconych mężczyzn. – Nie zapewniono rozrywki, to sami ją sobie ogarniemy.
Pchnięty wylądował między nogami bruneta. Odruchowo spojrzał mężczyźnie w twarz i przełknął ślinę – w jego oczach nie dostrzegł niczego poza lodowatą obojętnością. Ciemnowłosy zaciągnął się papierosem, po czym złapał Drugiego za włosy i przycisnął twarz do swego krocza.
– Bierz się do roboty – zamruczał i luzując trochę chwyt, pozwolił na znikomą swobodę ruchu głowy. – Odpinaj zębami.
Niewolnik gwałtownie wciągnął powietrze do płuc. Jak widać ulubiona zabawa Roberta była dość popularna. Bez pomocy rąk, samymi zębami i językiem rozpiąć rozporek, guzik i wypuścić przeważnie już sterczący członek – nie należało to do najłatwiejszych zadań w sytuacji, kiedy czyjeś ręce brutalnie uciskały i rozchylały pośladki niewolnego. Próbował stawić opór, ale bolesne uniesienie łokci stłumiło wszelki bunt. Dłonie wielu mężczyzn błądziły pomiędzy rozsuniętymi nogami, łapska zaciskały się na genitaliach, a palce pożądliwie oceniały użyteczność otworu.
– Dobry jest, widać że ma wprawę – słyszał nad sobą rozbawione głosy. – Dawaj, młody! Dawaj, nie przestawaj… – Mocny klaps w mokry od potu pośladek rozniósł się echem po całym pomieszczeniu. – Musisz nam wszystkim obciągnąć.
– Ja tam wolę laski – oznajmił zdegustowanym tonem człowiek, wydawałoby się całkowicie pochłonięty szperaniem w sporych zasobach alkoholu w ciężkiej szafie. – Ale porządnej wódki to tu też, kurwa, nie ma…
– Zamknij się, Dayton, ty zawsze chcesz tego, czego nie ma. – Długowłosy blondyn również podszedł do mebla i po krótkiej chwili rozpatrywania się wśród najróżniejszych gatunków alkoholi, zdjął z jednej z półek dwie spore butelki. – Są dziwki, chcesz kutasów; masz całkiem przyzwoitą dupę, chcesz dziwki, a whisky jest z całkiem udanego rocznika… i czysta też odpowiednio sponiewiera… – Wcisnął niezadowolonemu kumplowi jedną flaszkę i dodał: – Weź, stary, zaparkuj w dupie młodego, to od razu ci się polepszy.
– Kurwa, rozwalił mi nos, rusza się… – Olbrzymi mężczyzna majstrował coś przy twarzy, patrząc w spore lustro wiszące na ścianie.
– Mówiłem ci, Kunaj, że stary już jesteś na te zabawy. – Nargis z zainteresowaniem spoglądał na akcję przy kanapie. – Zwykły osobisty cię załatwił.
– Bo mnie wziął z zaskoczenia… – Kunaj najwyraźniej próbował nastawić sobie nos. – Skurwiel jeden… – nagle odwrócił się i błyskawicznie doskoczył do klęczącego niewolnego, po czym kopnął niewolnika w bok. – Zaraz mu tak dupę przewecuję…
Drugi wygiął się w pałąk i na chwilę stracił oddech. Cios był tak silny, że gdyby brunet nie trzymał niewolnego wystarczająco mocno za włosy, odrzuciłoby go za kanapę. Łzy same cisnęły się do oczu, kiedy energia ciosu rozeszła się wzdłuż obolałego boku i sięgnęła uda, wywołując skurcz łydki. Bez wątpienia ten człowiek wiedział, jak sprawić ból.
– Z zaskoczenia cię wziął… – zakpił z boku entuzjasta lasek. – I co, dobrze ci było?
Drwina wywołała ostrą reakcję dryblasa, który zamierzał znowu przyłożyć osobistemu, ale ciemnowłosy na skórzanej kanapie powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie widzisz?! Zajęty jest – Cichy wycedził przez zęby z delikatnym jękiem zadowolenia, gdy w tym samym momencie wbił penis w usta niewolnika, sięgając prawie przełyku.
– Nie tak łapczywie, kochanie – zaszydził mężczyzna – pomału, języczkiem… mamy czas…
Pomruki aprobaty i przymknięte lekko oczy świadczyły o przyjemności, jakiej doznawał podczas posuwania niewolnika w miarowym tempie. Nie trwało to jednak długo, przyciągnął głowę chłopaka mocniej za włosy i wbił się głębiej w gardło, przytrzymując go tak przez dłuższą chwilę. Drugi zaczął się szamotać, aby zaczerpnąć trochę powietrza, a nie ułatwiało tego przeszywające kłucie w boku i ręce skute na plecach. W końcu, gdy poczuł, że za chwilę odleci, mężczyzna oderwał twarz ofiary od swego podbrzusza, pozwalając na złapanie oddechu. Odgiął głowę niewolnego, tak aby spojrzał mu w oczy i z obojętną miną oświadczył: – Znam cię.
Drugi nie zdążył pomyśleć, co brunet miał na myśli, bo czyjś kutas wbił się w niego od tyłu. Zawył i wygiął się w łuk w paroksyzmie bólu, ale nacisk kciuka na krąg lędźwiowy natychmiast sprowadził go do idealnie wypiętej pozycji.
– Ciasny… – wydyszał właściciel organu, bezlitośnie wdzierając się w głąb, spływającego potem ciała. – Chyba nasz kochany Robercik mocno go oszczędza…
– A może to Rays jest pasywem w tej kombinacji ? – Rozległy się śmiechy otaczających ich mężczyzn. – Może lubi być na dole…
– Ty się lepiej nie odzywaj, bo jak szef to usłyszy, to znów dostaniesz od niego, tak jak na powitanie… Kurwa, daj tej wódki i nie chlej sam…
– Dobra, złaź z niego, ja też chcę! – Nargis odepchnął kolegę. – Dawaj, zażyję trochę tego ukwiała, bo jak przyjdzie Robert to naprawdę będzie po ptakach..
– No, rzuć się, kurwa, tą butelką! – Odsunięty poprawił spodnie i pociągnął spory łyk alkoholu.
Wśród podniesionych głosów, sapań i pojękiwań, wchodzących na zmianę kutasów, zaspakajał ustami człowieka, który z sadystyczną przyjemnością stale zwiększał nacisk na tył głowy i coraz głębiej wpychał mu do gardła swój członek, przyciskał jednocześnie twarz niewolnika do brzucha, tym samym odcinając dopływ powietrza. W momencie, kiedy gwałcony już naprawdę się dusił, pozwalał na krótki haust, aby znów powrócić do tego samego.
– Chłopaki, miejsce dla wujka, teraz ja… – Drugi usłyszał nad sobą przytłumiony głos, a po chwili poczuł na biodrze mocny uścisk lepkiej dłoni. Nie miał wątpliwości, do kogo należała. Zadrżał.
– Spadaj, Kunaj… Ty zrobisz z niego miazgę – wysapał łamiącym się głosem facet, który nie miał ochoty przerywać ostrego rżnięcia – a tego… Robert może nam akurat nie darować…
– Ale on mi złamał nos… – mężczyzna nie odpuszczał.
– Kurwa! Przestań pierdolić w kółko o tym nosie, chodź się lepiej napić. – Długowłosy blondyn oparty o ścianę na zachętę uniósł butelkę. – Wiesz, że z ciebie to jest taka ciota, że już nawet słuchać cię nie można? – Nalał sobie do szklaneczki złotego płynu do pełna i odrzucił pustą butelkę. – Jakbyś jaja stracił, to ja bym cię zrozumiał, nawet ubolewałbym nad tobą… albo nad jajami… albo mniejsza nad czym… – upił łyk i skrzywił się lekko – nawet bym ci współczuł, bo wtedy byłaby przykrość dla ciebie i poważny problem… – czknął głośno – ale teraz tylko nosek się trochę przestawił i wyjesz jak jakiś jebany dzieciak! – Czkawka nie dawała spokoju. – Lepiej od razu przyznaj, że nie nos cię boli, tylko… – Kolejne czknięcie nie pozwoliło dokończyć myśli, co skwapliwie wykorzystał zwalisty mężczyzna:
– Zamknij się, Eminencja, bo upity jesteś, a ja niepełnosprytnych nie biję – odciął się gniewnie, mocniej napierając na szczytującego kumpla.
Drugi natomiast poczuł w ustach lekko słonawy smak nasienia i natychmiast targnęły nim odruchy wymiotne. Prawie zachłysnął się strzelającą wprost do przełyku spermą, kiedy penis ostatni raz głębiej wbił się w gardło.
– Nawet o tym nie myśl – warknął Cichy. – Wylizuj do czysta. Grzeczny chłopiec… bardzo grzeczny…
W końcu odprężony i wyraźnie zadowolony brunet odepchnął go od siebie, wciągnął spodnie i zasunął rozporek. Podniósł się energicznie z kanapy, zaciągnął dymem z dopalającego się papierosa i popatrzył z góry na to, co pozostali robili z niewolnikiem.
– Chyba jednak macie przerąbane – skwitował krótko, rzucając niedopałek na podłogę, i wyjął flaszkę z ręki stojącego w kolejce kumpla, by pociągnąć z niej spory łyk. – A mimo to życie jest piękne.
– Filozof pieprzony. – Nargis splunął i ziewnął. – Nie bądź taki do przodu, to ty blondasa tu ściągnąłeś.
– Ja?! – Brunet uśmiechnął się z satysfakcją. – Ja tylko przeprowadziłem z nim konwersację na temat ewentualnej znajomości.
– I co?
– No, nic, zgłębiłem temat.
– Ja tam wolę bzykać panienki niż konwersować. – Mężczyzna dobrze po czterdziestce, ze szramą na policzku, spoglądał z zafrasowaniem w głąb prawie pustej szklaneczki. – Dzieciaki z was, ciągle głupie dzieciaki. Nie umiecie smakować życia, dla was dupa to dupa, ale jest jeszcze coś więcej…
– Nie pierdol, Dayton, wszyscy wiedzą, że rżniesz, co popadnie. – Albert van Riyen wtrącił się, klepiąc kolegę po ramieniu, i dołączył do towarzyszy obserwujących zmagania Kunaja z własnym ubraniem. – A nic mądrego do powiedzenia też nie masz.
– No, na pewno! Nie ma takiej możliwości, żebym wydupczył faceta! Wolę nie pieprzyć pół roku, a poza tym mam żonę – uniósł się Dayton – i kochankę też!
– Dobra, nie szczurz się tak. W końcu dupa to dupa, każda z tyłu wygląda tak samo – zadrwił Riyen.
– Żona jak żona, ale ta kochanka to już argument – wtrącił Nargis i wszyscy oprócz Daytona się roześmiali. – Lepiej zróbcie coś z tym kretynem, bo Robert będzie musiał się postarać o nowego osobistego.
Drugi, pociągnięty za skute dłonie, zsunął się na podłogę, uderzając głową w posadzkę. Zajęczał, gdy na twarzy poczuł obutą stopę i kolano na plecach.
– Ja ci teraz pokażę, kurwi synu, co to jest podnieść rękę na pana… Zafunduję ci taką jazdę bez trzymanki…
Niewolny zawył nieludzko, ale zakrwawiona dłoń natychmiast wylądowała na jego ustach, a to co, do tej pory działo się z jego tyłkiem, było niczym w porównaniu z tym, czego doświadczał w tym momencie rozrywany odbyt. Próbował wyślizgnąć się spod mężczyzny, ale przyciśnięty do brudnej podłogi wielkim cielskiem nie miał szans na najmniejszy ruch.
– Kunaj! – zawołał Mormon. – Złaź z niego, debilu, nie jesteś na polowaniu.
– Radziłbym posłuchać…
Drugi kątem oka spostrzegł wchodzącego do środka Roberta i nigdy w życiu nie pomyślałby, że tak ucieszy go widok Raysa w znienawidzonym pokoju zabaw.
– Ale on, kurwa…
– Tak, złamał ci nos! – Ktoś z boku dopowiedział z rozbawieniem.
Jęk ulgi wydobył się z ust chłopaka, kiedy sztywny kutas po kolejnym brutalnym pchnięciu, wyślizgnął się z głośnym mlaśnięciem, a but zniknął z policzka.
– To jest mój osobisty – oświadczył lodowato Robert, nie zważając na rozbawionych kumpli. Złociste, przymrużone oczy skupiły się na Drugim i Kunaju.
– I co z tego? – Zaczepka w tonie mężczyzny nieudolnie maskowała strach, jednak potrzeba odegrania się za zniewagę brała górę nad rozsądkiem.
– A jak myślisz? – Robert wycedził wolno przez zęby, postępując krok naprzód.
W pomieszczeniu zapadła złowieszcza cisza, wszyscy zamilkli w oczekiwaniu na rozwój sytuacji.
– Myślę, że przesadzasz i szukasz zwady, której żaden z nas nie chce. – Mężczyzna wstał powoli i prawie niezauważalnie trzęsącymi się dłońmi doprowadził do porządku dolną część garderoby. – Chyba że się mylę? – Kunaj wytarł wierzchem dłoni krew wyciekającą z nosa.
– Właśnie wjebałeś swego parszywego chuja w mojego osobistego i myślisz, że wszystko jest w pierdolonym porządku?! – Robert, siląc się na opanowanie, bezwiednie zacisnął dłonie w pięści. – I to niby ja szukam zwady? – zapytał spokojnie, ale jego głos brzmiał nienaturalnie.
Wszyscy wokół zdali sobie sprawę, że potężna awantura wisi w powietrzu. Chcąc zapobiec zaostrzającej się wymianie słów, najmłodszy z mężczyzn zwrócił się do Raysa:
– Robert, nie wściekaj się, chyba nie będziesz robił afery o jakiegoś głupiego niewolnika, nic mu się przecież nie stało…
Sposób w jaki Robert odwrócił się i wyraz oczu, który utkwił w młodym, sprawiły, że ci, którzy stali najbliżej niego, cofnęli się o dwa kroki.
– To nie jest jakiś niewolnik – szepnął wściekle, z trudem tłumiąc przekleństwo. – To jest mój osobisty niewolnik… Mój – zaakcentował ostatnie słowo, a z twarzy obecnych znikła resztka wesołości i wkradło się wyczekujące napięcie. Senne spojrzenie prześlizgnęło się po każdym z mężczyzn i zatrzymało na Cichym, który przybrał niedbałą pozę znudzonego przedstawieniem widza. Dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, oceniając sytuację i gotowość do konfrontacji.
– Rozkuj go – warknął Rays i chociaż nie spuścił z Cichego oka, nikt nie miał wątpliwości, do kogo były skierowane słowa.
– Dobrze wytresowany niewolnik. – Na twarzy bruneta, na której do tej pory gościł delikatny uśmiech, pojawiła się czujność i jakaś niezrozumiała zjadliwość. – Brakuje mu jednak pewnego szlifu…
Robert nabrał powietrza do płuc i rozejrzał na boki, chcąc uspokoić nerwy, a zauważywszy dźwigającego się z podłogi Drugiego, syknął: – Ubieraj się.
Niewolnik nie bez problemu wciągnął na siebie spodnie, rozdygotane ciało oraz nasilający się ból w boku sprawiały, że nie potrafił skupić się na odnalezieniu reszty ubrania, które – jak przypuszczał – i tak nie nadawało się już do użytku. Nie pozostało mu nic innego, jak przyjąć pozycję uległego obok Roberta. Gdy tylko padł na kolana tuż przy nodze Raysa, poczuł, jak paznokcie pana wbijają mu się w kark, zadrżał mimowolnie, mając świadomość, jak bardzo jego pan był wściekły.
– Widzę, że podjąłeś się tego… szlifowania – ironia w głosie arystokraty stłumiła nieco furię.
Niski brunet zbliżył się do klęczącego niewolnika, przyjrzał mu się przez chwilę z uwagą, po czym zerknął spod oka na Raysa i z szerokim uśmiechem oświadczył:
– Przyjmuję tę uszczypliwość jako komplement… – W chwili, gdy wypielęgnowana dłoń Cichego znalazła się na głowie Drugiego, paznokcie Roberta przebiły skórę niewolnika. – Możesz na mnie liczyć… szczególnie, gdy jest to taki diament…
– Armand, zadziwiasz mnie – Rays podjął grę na słowa. – Skąd to nagłe zamiłowanie do jubilerstwa i cudzych klejnotów?
Mężczyzna wzruszył lekceważąco ramionami i odparł:
– Zawsze miałem słabość do egzotycznego piękna i szlachetnych kamieni. Ale ty powinieneś zrozumieć mnie najlepiej – zawiesił na chwilę głos, czujnie obserwując reakcję Roberta – wydobywasz przecież ten cenny kruszec i znasz tajemnicę najlepszych kamieni…
– Jak będę potrzebował szlifierza, to wtedy może porozmawiamy o posadzie dla ciebie. – Rays popatrzył na kumpla z góry i przekrzywił głowę, dodając: – A na razie, po przyjacielsku i po starej znajomości radzę Ci trzymać się z daleka od mojego przemysłu wydobywczego, a osobistej służby szczególnie, bo pasje bywają bardzo kosztowne… – w słowach, oprócz irytacji, wyczuwało się zawoalowaną groźbę.
– Oczywiście – przytaknął skwapliwie Armand. – Wezmę sobie twoją radę do serca… Ale, ale… tak między nami… – Mężczyzna delikatnie, wręcz pieszczotliwie i bez pośpiechu przegarniał jasne włosy Drugiego, zupełnie nic sobie nie robiąc z tłumionej wściekłości Roberta. – Nie odnosisz wrażenia, że jest do kogoś łudząco podobny?
– Rozgadałeś się dzisiaj, Cichy… – ton głosu Raysa zawierał wyraźne ostrzeżenie, którego brunet już nie mógł zlekceważyć. Zmierzwił ostatni raz jasne włosy niewolnego i cofnął rękę.
– Tak! O klejnotach można rozmawiać bez końca, tylko… – zastanowił się przez chwilę – teraz tak przyszło mi do głowy… Ponoć jesteś znawcą w temacie szlifowania jednego i drugiego…
– Mów, o co ci chodzi – Robert w głosie Cichego wyczuł groźbę – i kończmy tę farsę – ponaglił.
Armand odchrząknął, spojrzał gdzieś w bok, potem na kumpli, przykuwając ich uwagę, i na powrót na Raysa.
– Nie sztuką jest schwytać albo kupić niewolnika – pochylił głowę ku spiętemu arystokracie i puścił do niego oczko – sztuką jest stworzyć niewolnika… Dużą przyjemnością. Mam rację?
Rays wstrzymał oddech, nie zdołał ukryć, że słowa wywołały na nim pewne poruszenie i chwilę trwało, zanim odezwał się: – Rozumiem, że jesteś zadowolony z obsługi. – Chwycił kurczowo Drugiego za obrożę. – Czy może masz jeszcze jakieś uwagi?
– Jestem całkowicie usatysfakcjonowany, a co więcej, uważam, że to miłe popołudnie dobrze rokuje na nadchodzący wieczór. Panowie – mężczyzna odwrócił się do pozostałych – co się dzieje? Kontynuujmy tak dobrze rozpoczętą imprezę w tak doborowym towarzystwie!
Armand raz jeszcze spojrzał na Roberta, klepnął go w plecy i odszedł raźnym krokiem w kierunku kanapy, po drodze zwracając się do długowłosego blondyna:
– Aniele mój piękny, może usiądźmy? – Wskazał dłonią miejsce na meblu. – Trudy ostatniej wyprawy dały mi się we znaki… A tak między nami – to jakie atrakcje nam szykujesz, Eminencjo?
Rozległy się okrzyki i głosy aprobaty pomieszane z brzękiem butelek.
– Chłopaki! Pijemy zdrowie gospodarza!
– Ale ten mały skurwiel….
– Zamknij się wreszcie, Kunaj! – ktoś uciszał ciągle niezadowolonego olbrzyma. – Masz, napij się, nie takie rzeczy przeżyłeś. Jutro i tak nie będziesz pamiętał…
– Po haku! Zdrowie Roberta!
– Zdrowie!
– Panowie! Zaraz będzie świeży towar – wykrzyknął Robert nienaturalnie głośno. – Coś do picia, palenia i pieprzenia, wąchania i co tylko będziecie chcieli. Mój dom jest waszym domem!
Entuzjazm w głosie Raysa był wymuszony, ale świadomość tego miał tylko Drugi, gdyż będąc wystarczająco blisko swego pana, słyszał spłycony oddech i ze świstem wciągane do płuc powietrze.
– Robercik, ty stary byku, wiesz, jak należy się bawić! – Nargis podał butelkę whisky, po którą z małym wahaniem sięgnął arystokrata. – Nie masz chyba do nas pretensji, prawda?
W odpowiedzi przechylił do ust flaszkę, pociągnął solidny łyk i skrzywił się, kręcąc głową, po czym rzekł zmienionym głosem:
– Dobra, należy nam się wytchnienie. Nie pamiętamy tego za nami i nie wiemy, co przed nami, liczy się tu i teraz!
– No, kurwa, ty to masz jednak klasę, Rays! – Mormon złapał Roberta za szyję i przycisnął do siebie. – Wiesz, kiedy odpuścić, i za to cię, kurwa, szanuję!
– Po haku! Pijemy, bo wódka się grzeje, a pora jeszcze wczesna, za co teraz chlejemy?
– Za nas, robaczki, za nas!
Drugi wydał z siebie głuchy odgłos, nie mogąc złapać powietrza, gdy Robert szarpnął obrożą, która uciskając grdykę, powodowała dławienie. Atmosfera wśród gości ulegała odprężeniu, nie rozluźniał się tylko jego pan. Uśmiech i pozornie beztroski głos był tak fałszywy, że zimny dreszcz przebiegł niewolnemu po plecach. Wściekłość nie tylko mu nie mijała, a wręcz narastała, o czym przekonał się, kiedy pan poderwał go z kolan i niemalże wlokąc, skierował do wyjścia. W chwili, gdy zamknęły się za nimi drzwi, Robert z przeciągłym sykiem i potwornym impetem cisnął Drugiego na ścianę po drugiej stronie korytarza. Prawą ręką przyszpilił niewolnika za gardło do muru niczym szmacianą kukłę, a drugą otwartą dłonią brutalnie uderzał po twarzy i głowie. Tłukł jak w amoku, wypluwając z siebie słowa, które w większości nie miały szans dotrzeć do skołowanego chłopaka. Drugi ujął obiema dłońmi przedramię właściciela i zacisnął rozpaczliwie palce na napiętym długim mięśniu promieniowym w nadziei na wywołanie skurczu odwiedzenia ręki, aby zluźnić uścisk, ale bez powodzenia. Przed oczami miał mroczki i robiło mu się zimno, tracił orientację, kiedy jedno uderzenie się kończy, a kiedy zaczyna kolejne. Zsunął się po ścianie, nie będąc w stanie ustać na nogach, i całym ciężarem zawisł na trzymającym go ramieniu. Dopiero wtedy Robert zaprzestał bicia. Drżał i dyszał z nagłego wysiłku i furii, a niewolnik trząsł się z bólu, strachu i przyduszenia.
– Kurwa, dałeś się zerżnąć jak dziwka! – wysapał w twarz osobistemu. – Jak ostatnia, tania dziwka!
Drugi spod przymkniętych oczu patrzył na niego z niedowierzaniem. Z tego, co mówił jego właściciel, wynikało, że sam nadstawił tyłek tym bydlakom. Słowa Raysa ugodziły niewolnego bardziej niż jakikolwiek cios do tej pory.
– Co ja mam, kurwa, teraz z tobą zrobić?! No, co?! – Robert jeszcze raz uderzył jasnowłosego w twarz. – No, gadaj! Co, do kurwy nędzy, mam z tobą zrobić! Słyszysz?!
Chłopak zwilżył językiem usta. Czuł na twarzy przyspieszony, nierówny oddech rozwścieczonego mężczyzny i było mu już wszystko jedno, co z nim zrobi. Cichy szept z trudem wydostał się z zaciśniętego gardła:
– Zostaw mnie albo… – nie bez bólu zmusił się, aby podnieść głowę i spojrzeć w oczy arystokraty, lecz ten szybko opuścił wzrok, w którym niewolny ze zdumieniem ujrzał udrękę – albo dobij mnie. Dobij mnie, Robert…
Rays nabrał głęboko powietrza w płuca, puścił gardło chłopaka i chwycił za ramiona, aby nie osunął się na podłogę, przyłożył głowę do czoła osobistego.
– Justin… Ja nie… Czy… Cholera, Justin…
***
Drugi ostrożnie usiadł na podłodze tuż obok nowego, młodziutkiego niewolnika. Oparł się o ścianę, wyprostował i wziął głęboki oddech, pulsowanie w skroniach przyprawiało o zawrót głowy. Pod prysznicem porażony bólem organizm trochę doszedł do siebie, ale tylko na chwilę, bolało go wszystko: głowa, szczęka, bark, żebra i tyłek. Był dosłownie rozbity.
– Chcesz coś wiedzieć? – spytał, czując na sobie nieśmiałe i wystraszone spojrzenia chłopaka.
Widział się w lustrze, wyglądał strasznie, bał się pomyśleć, co będzie jutro; jak podniesie się z łóżka, o ile w ogóle do niego trafi. Robert nakazał mu czekać na siebie w sypialni, najwyraźniej jeszcze z nim nie skończył i pozostała jedynie nadzieja, że spije się na umór i wyrok odwlecze się na jakiś czas… Tylko na jakiś czas, bo jeśli nie dziś to jutro, on nigdy nie zapominał i zawsze kończył to, co zaczął.
– Pobił cię?
Drugi podkulił kolana, szukając odpowiedniej pozycji, aby złagodzić ostre kłucie w boku.
– Tak jakby – odpowiedział cicho. Przez moment ciało zalała fala gorąca, a przed oczami pojawiła się purpurowa plama. – Nie przejmuj się, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz – dodał, kiedy chwilowa słabość minęła.
– Za co?
Drugi popatrzył z uwagą na chłopaka i skrzywił się w grymasie uśmiechu na tyle, na ile pozwoliły rozbite usta i obolałe mięśnie twarzy. Młodziak jeszcze nie rozumiał, że nie potrzeba jakiegoś szczególnego powodu, żeby dostać solidne lanie.
– A ty za co dostałeś? – zapytał, widząc, że pod okiem chłopaka zakwitał duży siniak. Nie czekając na odpowiedź, burknął: – No, właśnie, za to samo.
– Nie wiem… – zdezorientowany i rozgoryczony zaczął się tłumaczyć. – Nic nie zrobiłem… – Odwrócił twarz i chociaż głos mu się załamywał, dodał hardo: – Zresztą sam wiesz…
– Wiem, przepraszam. – Żałował, że w taki sposób zwrócił się do młodego niewolnika.
Rays po powrocie do domu z samego wieczora przypomniał Drugiemu, kim jest i do czego służy swemu panu, a potem skrupulatnie i gorliwie zajął się tresowaniem swego nowego nabytku. Zmuszony do pozostania przez całą noc w sypialni, osobisty widział, co z nim wyprawiał i domyślał się, jaką traumę teraz przechodził dzieciak, chociaż starał się nic nie pokazywać po sobie.
– Jak masz na imię? – spytał, aby zmienić temat.
– Damian – odpowiedział z wahaniem.
A więc otrzymał od Raysa nowe imię i jeszcze nie przyzwyczaił się do niego, albo opierał się takiej szykanie. Drugi położył coraz cięższą głowę na kolanach. Szkoda mu było dzieciaka, drobniutki, ale proporcjonalny, o niebagatelnej urodzie, oczywiście jasnowłosy, z inteligentnym spojrzeniem wielkich zielonych tęczówek w ciemnej oprawie, był idealnie w typie Roberta. Na dodatek nie należał do uległych i z trudem podporządkowywał się, co sprawiało, że dla Raysa stał się atrakcyjnym kąskiem.
– Dla twojego dobra: żaden Damian już nie istnieje. – Znów musiał zmienić pozycję, z trudem oddychał i miał mdłości. – Więc jak masz na imię? – powtórzył pytanie.
– To jest moje prawdziwe imię! – krzyknął w odruchu nagłego buntu i z impetem zwrócił się ku starszemu niewolnikowi: – Mam na imię Damian… Damian…!
– Jak uważasz… – Drugi przerwał chłopakowi, wyczuwając w głosie histerię. Nie widział potrzeby spierać się z dzieciakiem o coś oczywistego i brakowało mu też sił na tłumaczenie, że im szybciej zapomni o przeszłości, to przyszłość może być nieco mniej bolesna. – Powiedz to swemu panu. – Nie dał po sobie poznać, że dostrzega nieme błaganie o choćby najmniejszy gest wsparcia albo cień nadziei, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
– Lan – powiedział zgaszonym tonem po krótkiej chwili milczenia.
Niewolnik miał mieć krótkie, łatwe do zapamiętania imię i bezwarunkowo pamiętać swój numer identyfikacyjny; oprócz tego i pańskiej łaski, nic więcej niewolnemu nie było już do życia potrzebne.
– Jadłeś coś? – spytał, gdy przypadkowo zwrócił uwagę na krwawą wybroczynę w zgięciu łokcia u chłopaka, która była efektem nieudolnie wprowadzonej igły.
– Nie.
– Nie pozwól, aby cię tylko kłuli, musisz jeść, bo na wlewkach długo nie pociągniesz. Są bardzo ubogie i błyskawicznie opadniesz z sił. – Funkcyjni dla własnej wygody karmili Lana dożylnie, aby był “czysty”. Niewolnicy pozostający w służbie Raysa w każdej chwili musieli być dyspozycyjni.
– A niby jak mam to zrobić? – spytał cicho. – Wczoraj dali mi jakąś kroplówkę i nie wolno mi się stąd ruszyć. Chce mi się jeść i jest mi zimno…
Drugi przymknął oczy zachodzące mgłą, tracił ostrość widzenia, a słowa Damiana przepływały gdzieś obok.
– Później ci wytłumaczę, cholernie źle się czuję…
Walczył z ogarniającą go sennością, ale bezskutecznie. Schował głowę między kolana, aby zagłuszyć szum w uszach i nie myśleć o śnie, który byłby wybawieniem, ale gdyby powrócił jego pan… We śnie tak nie boli… tylko na chwilę… Robert szybko nie wróci… Robert… Co chciał mu powiedzieć Robert w korytarzu? Czy wyobraźnia płatała mu figle, że Rays się przestraszył… Musi usnąć… ból stawał się nieznośny. Robert żałował? Czy to możliwe? Przyśnie tylko na moment… Nieprawdopodobne, ale to spojrzenie… Zdrzemnie się momencik… Oczy nie kłamią…
Najpierw poczuł kopnięcie w biodro, a później szarpnięcie za ramię, z trudem uchylił powieki.
– No, wreszcie! Królewna się budzi! – usłyszał nad sobą.
Zasnął? Niemożliwe, przymknął oczy na minutę… Cholera! Czyżby Rays już wrócił? Dał się złapać?
– Wstawaj – ktoś go ponaglał szarpiąc. – Ocknij się, kurwa mać, idziesz służyć.
To nie był jego właściciel. Rozejrzał się, ale słabo widział, chciał przetrzeć oczy, lecz trzymano go za ręce, chcąc unieść do góry.
– Nie wydurniaj się, Drugi, i podnoś dupę do góry, bo nie będziemy cię nieść… – Teraz dopiero poznał po głosie funkcyjnego strażnika.
– Komu? – spytał, nie do końca rozumiejąc, czego od niego żądają. Rozejrzał się, nie widział Damiana. – Gdzie ten nowy? Gdzie jest Lan?
Dwaj mężczyźni najpierw otaksowali go krytycznym wzrokiem, a potem rozbawieni spojrzeli po sobie.
– Chłopie, ty się martw o siebie, jemu nic nie będzie, ale ty…? Jak ty w takim stanie będziesz służył?
Dobrze usłyszał, że ma służyć? Chyba nie Robertowi…
– Komu? – wydusił z siebie. – Suzann? Wiktorii?
– Dowiesz się w swoim czasie. Rusz się, do cholery, bo musimy cię jeszcze doprowadzić do stanu używalności – odparł jeden ze strażników, po czym poderwali niewolnego do góry.
– Ty, trzeba będzie go naszprycować czymś, bo on jest całkiem niepatomny – dodał poważnie drugi. – Nie wiem, czy z niego coś będzie…
Pod Drugim ugięły się nogi.