Arystokrata (III)
16 czerwca 2019
Arystokrata
Szacowany czas lektury: 18 min
Robert zerknął na elektroniczny zegar na ścianie. Było dobrze po północy, a on ciągle siedział w biurze w suterenie. Nieprzeniknione podziemia stały się jego domem; azylem, w którym nie musiał niczego udawać ani niczego nikomu udowadniać. W tym miejscu znajdował wszystko, czym żył od jakiegoś czasu. Tutaj znajdowało się główne centrum zarządzania i tu nie niepokojony przez klientów, w większości zblazowanych perwersów, mógł oddawać się wszelkim przyjemnościom. No, przyjemności i popierdolony świat – tylko to mu zostało. Pieprzyć to wszystko! Nalał sobie wódki do szklaneczki i wypił jednym haustem, lekko się przy tym krzywiąc. Alkohol – jego wierny przyjaciel. Teraz już jedyny…
Był tak bardzo zmęczony – zmęczony beznadziejnym życiem. Cholerne piętno ich rodziny, pieprzona arystokracja z dziada pradziada. W tym domu nikt nigdy nie był szczęśliwy, a chyba nawet normalny. Zawsze liczyło się tylko dobro interesów, za wszelką cenę. Przodkowie Marty i Roberta z pokolenia na pokolenie mozolnie gromadzili fortunę, stając się jedną z najbardziej wpływowych arystokratycznych rodzin, a ich dwoje, jedynych spadkobierców nazywano szczęściarzami. Bzdura! Totalna bzdura! Pieprzyć takie szczęście… Chociaż Marta może i była szczęśliwa; wyrwała się z tego miejsca i nie przesiąkła do końca aurą domu… Czy była inna? Czy potrafiła wyłamać się z ustalonych w klanie wieki temu zasad, które czyniąc ród Raysów potężnym, unieszczęśliwiały jego członków? Była pierwszym żeńskim potomkiem, takim małym klejnocikiem w ciężkiej i mrocznej koronie Raysów. Wszyscy ją ubóstwiali, ale on chyba najbardziej. Dla ukochanej siostry zrobiłby wszystko. Nigdy nie zapomni też słów dziadka sprzed lat, wtedy jeszcze dla niego niezrozumiałych. Wypowiedział je pewnego letniego popołudnia, kiedy wraz z ojcem stali na rozległym tarasie, z rozbawieniem obserwując jej zmagania z niesfornym kucem, który nie chciał przeskoczyć przez niewielki parkan z żywopłotu na wypielęgnowanym trawniku, pośród klombów żółtych róż. Najeżdżała na przeszkodę kilkanaście razy i za każdym razem mały srokaty konik, z właściwym swej rasie uporem, w ostatnim momencie najazdu zatrzymywał się przed przeszkodą lub odskakiwał w bok. Marta z takim samym zaparciem, klepiąc małą rączką konika po szyi, aby uspokoić znarowione zwierzę, robiła nawrót i najeżdżała od nowa. Historia się powtarzała, czasami dochodziło do tego widowiskowe wyrzucenie z siodła przez szyję wierzchowca. Upadki absolutnie nie zniechęcały młodziutkiej amazonki, a wręcz jakby dopingowały. Nie przyjmując pomocy od towarzyszącego jej osobistego niewolnika, sama wdrapywała się na siodło i zaczynała manewr od nowa. Długo trwało, zanim przekonała kuca do pokonania przeszkody, ale gdy już to nastąpiło, nie żałując srokaczowi pieszczot, odjechała w stronę stajni, pozostawiając za sobą zmaltretowany małymi kopytkami trawnik.
– Moja krew! – Klasnął w dłonie ich ojciec, zadowolony z córki i położył rękę na ramieniu syna. – Udane mam dzieci.
Gdy Marta zniknęła za drzewami, dziadek odwrócił się w ich stronę. Pamięta do dziś jego poważną minę i skupione na ojcu oczy o barwie chłodnej stali.
– Dbajcie o to dziecko jak o skarb największy. – Słowa starego mężczyzny, ciężko wspartego na lasce, zabrzmiały niepokojąco. – To jest krew z krwi naszej starożytnej i nigdy nie chciej stanąć przeciw niej.
– Co też ojciec opowiada – żachnął się Robert Rays senior. – To mała dziewczynka, która niczego świadoma jeszcze nie jest…
Zirytowany starzec, przerwał mu w pół zdania i uderzył laską, zakończoną metalową końcówką, w tarasową płytkę, aż ta pękła na kilka części.
– Ślepy i głuchy, jak zawsze! – mówiąc te słowa do syna, skierował się w stronę wnuka: – Przekleństwo naszego rodu działa – co jedno pokolenie zbuduje, drugie zrujnuje! Nadzieja w moich wnukach.
– Pamiętaj, Robercie juniorze, pilnuj swojej siostry jak oka w głowie. Chroń i nie dopuść nigdy do sytuacji, w której będziecie po dwóch stronach barykady. – Ton i powaga, z jaką zwracał się do niego ten stary człowiek, któremu wszyscy w rodzinie okazywali respekt, sprawiały, że czuł się kimś bardzo ważnym, a słowa stawały się świętością. – Trzymajcie się razem, a wtedy będziecie nie do pokonania. Mieć w niej przyjaciela to najlepsze, co może cię spotkać – pogłaskał chłopca po policzku – ale wroga… – zmełł w ustach jakieś przekleństwo – ona nigdy nie odpuści, nigdy nie zapomni… Zapamiętaj, juniorze, to, co ci powiedziałem!
Spojrzał jeszcze raz na swojego syna wzrokiem pełnym wyrzutu i stukając miarowo laską, oddalił się w kierunku szerokich schodów, prowadzących wprost do parku. Robert nigdy nie sprzeniewierzył się słowom swego dziada, którego mądrość i dalekowzroczność docenił po latach. Dzisiaj przekonywał się o ich prawdziwości, aż nadto wyraźnie i boleśnie – Marta była w stanie poświęcić wszystko dla dobra rodziny.
Kurwica go brała na samą myśl o Trybunale! Co oni sobie wyobrażają?! Myślą, że jak zabiorą mu koncesję, to się tym przejmie? Zwykła banda kretynów! Mógł ich kupić wszystkich, razem z ich koncesjami. Najbardziej wkurwiło go, że kilku palantów chce cokolwiek mu odebrać i że w ogóle ważą się na to. No, pojebało ich! Jemu– Raysowi, coś zabrać…! Gdyby nie był taki zmęczony i gdyby mu się chciało…
Niepokoiła go jedna myśl: jakim cudem Marta dała się wmanewrować w rozgrywki z Trybunałem? Dlaczego Rada zwróciła się do niej, nie dając mu najmniejszego ostrzeżenia? W dosyć hermetycznym światku arystokracji rozdźwięk pomiędzy rodzeństwem nie był żadną tajemnicą, więc dlaczego od razu do niej? Żeby mu dokopać? Żeby pogłębić konflikt pomiędzy nimi i nie dopuścić do ewentualnego pojednania, które dla wielu byłoby nie na rękę. Chyba, że te wyliniałe kutasy, liczą, że rękoma jego siostry rozłożą cały holding.
Zaśmiał się w głos. Marta może i wglądała na przejętą całą tą głupią sytuacją, może nawet trochę była przestraszona, ale na pewno nie pozwoliłaby sobą manipulować. Nie kontaktowali się ze sobą ponad dekadę i miał prawo nie wiedzieć do końca, co jej w duszy gra, ale jednego był pewien – jeśli szacowne grono Rady liczyło, że wykorzysta jego siostrę do swoich celów, to tkwiło w głębokim błędzie. Od dłuższego czasu obserwował z satysfakcją, jak wielu przekonywało się, co znaczy zadrzeć z panną Rays – w interesach była równie bezwzględna jak on sam. Jest nieodrodną córką ich rodu, w pełni godną noszenia nazwiska Rays.
Znów sięgnął po butelkę. Na trzeźwo nie da rady przetrwać tej nocy. W sumie mógł przelecieć jakiegoś chłopaka, ale po zastanowieniu stwierdził, że wódka wymaga mniej zachodu.
Marta… Jego piękna i mądra siostra! Drugiej takiej kobiety nie znał. Kochał ją bez pamięci. Jedyną istota, za którą oddałby życie… Ale nie jedyną, którą kochał…
Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na klęczącego Drugiego. Miał ochotę skopać mu dupę; dać taki wycisk, żeby popamiętał na długo; zobaczyć jego krew, zobaczyć jak wije się u jego stóp. Czuł, jak narasta w nim wściekłość, ale coś go też powstrzymywało przed wyładowaniem się na osobistym… Czyżby miał sumienie? To niemożliwe – Raysowie nie mieli sumienia! Wszyscy o tym wiedzieli, jak świat światem i odkąd istniała arystokracja i niewolnictwo. Tak jak to powiedział kiedyś Standford senior. Bo niewolnictwo wymyślili przecież właśnie oni.
Pieprzeni Standfordowie! Przyjaciele rodziny! Zasrani pacyfiści!
Sięgnął po flaszkę, ale spostrzegł, że pozostała w niej tylko odrobina. Zakręcił szkłem i wypił prosto z butelki.
– Śpisz! – wrzasnął do stojącego obok młodziutkiego osobistego.
– Nie, Panie. – Chłopak ruszył natychmiast po kolejną porcję alkoholu do lodówki umieszczonej w ciężkiej dębowej szafie. Patrzył za niewolnikiem, jak kręci tyłkiem. Mały, pieprzony pedałek. Rzucił w niego pustą butelką, ale celnością się nie popisał.
Przywiózł go z ostatniej akcji jako prawiczka – śliczny, zagubiony, delikatny chłopaczek. Szybko okazało się, że stworzył demona. Cherubinek kochał pieprzyć i kochał być pieprzonym. Ten gnojek czytał mu w myślach. Czasami miał wrażenie, że jest bardziej perwersyjny niż on sam. Na dodatek pokazał, jakim jest przebiegłym sukinsynem: nie było rzeczy, której by nie popełnił, aby zostać jego prawą ręką; żeby być jak najbliżej niego i służyć tak, by móc wspiąć się jak najwyżej w hierarchii jego osobistych niewolników. Miał chłopak ambicje, tylko musiał się jeszcze dużo nauczyć – przede wszystkim tego, że Robert nie lubił uległych i spełniających każdą zachciankę niewolników. On kochał łamać, opór go podniecał, a cudzym strachem karmił perwersyjne upodobania. Był koneserem okrucieństwa.
Sięgnął po papiery leżące na biurku, rozsunął je i znalazł kartkę, tę z podpisami jego i siostry. Ciekawe, ile ją kosztował ten świstek papieru od wszechmogącego Trybunału. Co im dała w zamian?
A swoją drogą, musi sprawdzić, od kogo uzyskała informację, że Rada przedsięwzięła jakieś kroki przeciw niemu, i jak to się stało, że jego informatorzy nie zasygnalizowali o jakichkolwiek decyzjach. To wszystko było bardzo zastanawiające, a już najbardziej zadziwiający był fakt, że o niczym nie doniósł jego zwykle dobrze zorientowany teść. Czyżby, w co trudno uwierzyć, nie posiadał żadnej wiedzy na ten temat? Ten człowiek wiedział o innych więcej niż oni sami o sobie. Ale za to Marta była na tyle rozeznana w sprawie, aby podjąć negocjacje z przedstawicielami Rady i wypracować z nimi ugodę… Kurwa! Nie! To wszystko jest nie do pojęcia na trzeźwo… Marta, jego piękna siostra, tak miła i pełna ciepła, zawsze wydawała się Robertowi uosobieniem dobra i bezradnej łagodności… Uśmiechnął się smutno do swoich myśli: może kiedyś tam, może kiedyś, zanim zginęli ich rodzice i może jeszcze jakiś czas potem tak było, ale na pewno nie teraz. Po części sam przyczynił się do tego. Nie wybaczyła mu, nie zapomniała, przekonał się o tym, odczuł to dzisiaj… Pękało mu serce… Nie chciał tego…
Za wszystko trzeba płacić. On już zapłacił. Musi się spić… Dzisiaj musi się spić, musi zagłuszyć świadomość swej bezsilności… Jutro będzie łatwiej… A może pojutrze? Pierdolić to wszystko! Wyjedzie. Zostawi zabawki swojej siostrzyczce i niech się bawi. Niech zobaczy, jak to jest. Niech pokaże, na co ją stać w miejscu, które przytłacza swoją przeszłością, gdzie z każdego kąta wyglądają upiory żądne krwi.
Czknął głośno. Jego spojrzenie znów powędrowało w stronę Drugiego, który od kilku godzin tkwił w tej samej pozycji. Widział, z jakim trudem utrzymuje już ręce na plecach. Wręcz czuł ten ból wykręconych ramion. Mógł kazać je skuć, aby mu trochę ulżyć, ale uznał, że okazałby zbyt wielką słabość.
Głupi gnojek! Głupi, uparty gnojek!
Nie chciał być takim skurwielem, Bóg mu świadkiem, że nie chciał tego! Gdyby wtedy nie był taki dumny i wyniosły… On też musi zapłacić. Wszyscy muszą płacić. Drugi też. Pierdolony, ułożony skurwiel! Wszystko przez niego. Zajebie go, po prostu zajebie… Ale nie teraz, bo nie chce mu się wstać. Jak wróci. Wtedy z nim skończy. Teraz wyjeżdża, będzie mógł wreszcie oddać się walce; znów poczuje tę adrenalinę, niebezpieczeństwo i znów będą chlać całe noce, by nad ranem ruszać do akcji i stawać twarzą w twarz ze swoimi demonami, bo walka na dzielnicach z buntownikami to nie jakieś potyczki z mniej lub bardziej uległymi niewolnikami – to bitwa na śmierć i życie z tymi, którzy dopiero mają się nimi stać.
Durnie myślą, że zrobią mu krzywdę, bo odbiorą trochę forsy! Gnoje – na dzielnicach nie przetrwaliby pół doby! Roześmiał się w głos. Nic o nim nie wiedzą. Nie mają pojęcia, że jemu nie można zrobić już większej krzywdy niż ta, którą sam sobie wyrządził.
Zaśmiał się paskudnie sam do siebie i sięgnął po szklaneczkę. Usłużny osobisty ubiegł go i złapał za butelkę.
– Spierdalaj – warknął i wyrwał mu z dłoni szkło. Może i mieszało mu się już w głowie, ale wódkę mógł sobie jeszcze nalać samodzielnie.
Niewolnik odskoczył, by nie pozostać w zasięgu jego ręki. Robert znajdował się w niebezpiecznym stanie: niedopity, rozdrażniony i nikt nie miał najmniejszego pojęcia, co mogłoby mu teraz wpaść do głowy. Szybko się uczyli. Wypracowane metody tresury, odnosiły pożądany przez niego skutek. No i napije się w związku z tym. W ogóle życie było przyjemne… Właśnie gdy delektował się błogością spływającą do żołądka, otworzyły się z impetem drzwi i lekkim, energicznym krokiem weszła ładna, drobna blondynka. Epatowała seksem i drapieżną lubieżnością.
– Witaj, kochany. – Jej głos brzmiał przyjemnie szorstko i namiętnie.
– Niech cię diabli! – Rozparł się wygodniej w fotelu, założył nogi na biurko i pociągnął kolejny łyk. – Czego tu chcesz?
– Ja też cię kocham. – Kobieta posłała mu piękny w swym fałszu uśmiech i miękkim krokiem myśliwego, skradającego się ku swojej ofierze, podeszła do klęczącego niewolnika. Przykucnęła naprzeciw niego. Ujęła twarz Drugiego w obie dłonie i wpiła się w jego usta. Mocno i żarliwie przygryzając mu wargę, mruczała z podniecenia. Oderwała się od niewolnego, ale tylko na chwilę niezbędną, by zaczerpnąć powietrza, po czym ponownie dobrała się jeszcze raz do osobistego. Zsunęła z jego ramion luźną koszulę i przylgnęła do jego nagiego torsu. Głaszcząc po twarzy, trafiła na świeżo zaschniętą krew z rozbitego łuku brwiowego.
– O, biedaczek! Pan znów był okrutny dla swego chłopca – litowała się nad nim, ale z prawdziwą litością nie miało to nic wspólnego.
– Zostaw go… – Robert szepnął wściekle, na co zareagowała natychmiast, zaprzestając obmacywania. Mimo to nie odsunęła się od razu od chłopaka, dopiero gdy zerknęła na mężczyznę, uznała że bezpieczniej będzie dać sobie spokój z niewolnikiem. Z wyraźnym i nie ukrywanym rozczarowaniem, ostatni raz ocierając się o Drugiego i całując go między łopatki, kocim ruchem podążyła w stronę swego męża.
– No, co ja poradzę, że on tak mnie podnieca. – Jej głos autentycznie drżał z podniecenia i pożądania. – Jest taki, taki…nieoswojony!
– Ciebie nawet noga w taborecie podnieci – odparł z irytacją. – Mów, po co przyszłaś i wynoś się.
– Jaki drażliwy ! – zakpiła.
Popatrzył na nią i… wlał w siebie kolejną porcję alkoholu.
– Nie poczęstujesz mnie? – spytała przybierając kokieteryjną minkę, jednocześnie czujnie obserwując reakcję mężczyzny.
Pchnął w jej stronę butelkę, mając gdzieś, z czego będzie piła, ale usłużny niewolnik podał czystą szklaneczkę.
Nalała sobie odrobinę, ale po chwili zastanowienia napełniła naczynie do jednej trzeciej i wypiła za jednym zamachem, tylko na moment tracąc oddech.
– I co? – Rzuciła mu wyzywające spojrzenie. – Marta przejęła firmę?
A więc rozmawiała już ze swoim ojcem… Wiadomości dotarły do Rady. Szybko. Szkoda tylko, że stary tak błyskawicznie nie działał, gdy należało poinformować o spisku Roberta. Zapłaci mu za to. Cholera, szumiało mu już nieźle w głowie i nie miał ochoty na gadanie z tą małą pizdą.
– Spadaj… – Na tyle mógł się jeszcze wysilić.
Zdawał sobie sprawę, że Marta jest im obojgu nie na rękę, ale, kurwa, to ich problem! Stary miał swoje plany – ten przebiegły lis, chciał się posłużyć koneksjami zięcia do usunięcia swojego niewygodnego przeciwnika politycznego. Miał tego świadomość i z zaciekawieniem obserwował podchody wokół swojej osoby. Całe to ich małżeństwo to zwykły kontrakt – on potrzebował głosu w Radzie i niezłego zaplecza politycznego, a ojciec jego żony potrzebował nazwiska zięcia jako furtki, przez którą dostanie się do sfery starej arystokracji, co stanowiło zwieńczenie przerośniętych ambicji zwykłego nuworysza.
Po tym, co się wydarzyło wiele lat temu, było mu wszystko jedno. Nikt nigdy w życiu go tak nie upokorzył jak tamtego wieczoru. Nikt! Nie zapomni tego do końca swych dni! A skoro nie mógł być z kobietą, którą kochał, mógł być z każdą inną, nawet z taką nimfomanką, byle wynikała z tego jakaś korzyść.
– Sprzedałeś Drugiego Wiktorii – żona odezwała się głosem pełnym wyrzutu i z wyraźną dezaprobatą na twarzy.
– Co ci, kurwa, do tego? – Zmierzył ją zimnym wzrokiem. Grała mu na nerwach, miał ochotę wstać i wypierdolić ją za drzwi.
– Ja też mam ci zapłacić, żebyś mi go dał? – popatrzyła na niewolnego, potem na Roberta.
Cmoknęła w stronę niewolnika i odwracając się do męża, uwodzicielsko uśmiechnęła. Kusząco poruszając biodrami, zbliżyła się do Raysa, zdecydowanie zachowując bezpieczną odległość.
– Za głupia jesteś do Drugiego – zachichotał paskudnie. Jej sztuczki nie działały na niego. – Wiktoria zaproponowała bardzo przyjemną cenę, a poza tym, co dla mnie za interes, płacić sobie za swój własny towar.
Z rozbawieniem obserwował, jak blondynka szybko myśli nad jakąś ripostą, choć pozornie wydawałoby się, że gładko przełknęła przycinek.
– Wiem, szalała całe popołudnie. Myślała, że za takie pieniądze będzie używała go przynajmniej kilka dni. – Wyzywające spojrzenie, jakie mu posłała, nie pozostawiało wątpliwości, co chciała mu przekazać. – Wiesz przecież, jaka jest wymagająca…
Skrzywił się i westchnął z irytacją. Aż nadto jasne było, że dobiorą się do Drugiego we dwie. Nie miał jednak zamiaru rozwodzić się nad tym; bolała go głowa i zaczynał trzeźwieć, a to nie był dobry znak.
– Jeszcze coś? Mam zamiar się upić. – Machnął zniecierpliwiony ręką, jakby opędzał się od natrętnego owada. – Sam.
Suzann niezniechęcona wzruszyła ramionami i zeszła na inny temat.
– Już jesteś nawalony jak stodoła i mam wrażenie, że nie dotarło do ciebie nic z tego, co tu się wydarzyło. – Spokój w jej głosie był równie fałszywy jak ona sama.
Z trudem opanował chęć rzucenia w nią butelką. Ciekawe, czy tym razem udałoby mu się trafić. Albo był już tak pijany, albo się starzał, albo cholera wie, co jeszcze. Przeciągnął się leniwie i stwierdził, że chyba ma trochę racji – nawalił się, ale jeszcze trochę może się napić…chyba. Chwycił butelkę… Nie jest źle, do szklanki jeszcze trafił, z rozpędu nalał także żonie.
– Znaj dobre serce pana – zwrócił się do niej. – Przynajmniej tyle razem możemy zrobić… – czknął – … jako mąż i żona… – Zachichotał znów. W sumie, to było miło i trochę się zdziwił, gdy kobieta gwałtownie zrzuciła naczynie na podłogę.
Wypił swoją wódkę i aby ocenić skutki rozdrażnienia małżonki, wychylił się ostrożnie, żeby przypadkiem samemu nie wylądować obok szklaneczki.
– Patrz, nie stłukła się – zakpił, udając głębokie zamyślenie. – Trajektoria lotu wskazywałaby na niechybne roztrzaskanie się o…
– Robert! Coś ty zrobił?! Oddałeś jej pod zarząd całą firmę!
Powoli powrócił do poprzedniej pozycji, starając się skupić na Suzann. No, to właśnie mieli cel tych niespodziewanych odwiedzin. Normalnie jego umiłowana żonka złaziła tu tylko wtedy, kiedy potrzebowała wybrać sobie niewolnika do swoich wyuzdanych zabaw, a i wtedy nie widziała potrzeby składania mu wizyty.
– Tak jakoś wyszło. – Wzruszył ramionami, było mu teraz tak błogo. – Trochę ktoś przyparł mnie do muru… – wykonał gwałtowny, mocno nieskoordynowany ruch ciała w jej stronę i nieprzyjemnie wycedził przez zęby – …i lepiej dla ciebie, aby twój tatuś nie miał z tym nic wspólnego! – Po czym westchnął ciężko i znów przybrał łagodny ton: – Przecież wiesz najlepiej, kochanie, jakie życie potrafi być brutalne.
Rozpierało go coś w środku… Tylko co? Zadowolenie? Wściekłość? Odprężenie?
Z jednej strony był wkurwiony na całą sytuację, ale z drugiej coś wyło w nim z radości. Naprawdę był chyba pojebany, ktoś mu już kiedyś to powiedział. I pięknie, i pieprzyć to wszystko!
Łyknął trunku z butelki, nie będzie się już bawił w napełnianie szklanek. Przyjemne ciepło rozlewało się po trzewiach. Żeby ta dziwka jeszcze chciała sobie pójść. Spojrzał w bok. Drugi ciągle w tej samej pozycji… Mógłby mu ulżyć… Mógłby mu darować… Żeby tylko mógł cofnąć czas…
– Wiesz, że twoja siostra organizuje tu bal dla wielu osobistości? – Zawiesiła na chwilę głos, by dodać zgryźliwie: – Dostałeś zaproszenie?
Doskonale o tym wiedział, Marta poinformowała go o planowanym przyjęciu wydawanym na rzecz fundacji. Była to przykrywka dla spotkania kilku ważnych osób w celu przeprowadzenia rozmów i wybadania nastrojów w Trybunale. Oboje ustalili, że najlepiej będzie, gdy pan Rays nie pojawi się, tłumacząc nieobecność zaplanowanym wcześniej wyjazdem, co akurat nie było nieprawdą.
– Coś cię ominęło, kochanie?– Potarł czoło palcami, głowa bolała coraz mocniej. – Załatwić wejściówkę, pani Rays?
– Zaproszona jest cała rada i parę innych ważnych osób… wysoko postawionych osób. A wiesz, co najlepsze jest w tym wszystkim – zrobiła krótką pauzę dla lepszego wrażenia – zaproszenia poszły już kilka dni wcześniej… – Zignorowała zaczepkę z jego strony, a tajemnicza nuta w tonie Suzann nakazywała mu się skupić.
Wcześniej? Jak to wcześniej? Nie mógł zebrać teraz myśli, nie po takiej dawce przyjętych procentów. Cholera… Coś tu śmierdziało…
– Ojciec zwrócił uwagę, że Marta ostatnio poświęca bardzo dużo czasu przewodniczącemu rady i jego żonie. Uważa, a właściwie jest pewny, że twoja siostra prowadzi jakąś grę. – Złapała go za rękę, próbując skupić na sobie uwagę męża. – Ona chce przejąć całą firmę, Robert, ona chce nas zniszczyć! – Wyczuł w jej głosie strach. – Zobaczysz, zrujnuje nas, ona się mści!
Głupia dziwka, nic nie rozumiała. Była tyle lat w rodzinie i ciągle nie docierało do niej, że cokolwiek wydarzyłoby się między nim a Martą, zawsze będą trzymać się razem. Mogą nie odzywać się do siebie latami, mogą ranić się nawzajem i nie wybaczyć sobie tego nigdy, ale gdy któremuś z nich będzie zagrażało niebezpieczeństwo lub ktoś będzie chciał ich skrzywdzić…
– Kurwa!– zaklął nagle i poderwał się na równe nogi.
Suzann przestraszona zeskoczyła z biurka. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. Czuł, jak w jednej chwili trzeźwieje. Sięgnął po kartkę papieru, którą podpisał kilka godzin wcześniej i której elektroniczny odpis poszedł już do kancelarii Rady. Pośpiesznie przebiegł wzrokiem zadrukowane linijki i odnalazł fragment tekstu. Kilka słów gwałtownie podniósło mu ciśnienie. Nie wierzył, że to podpisał. Zwiodła go, oszukała. Zadrżał, w geście bezsilnej wściekłości jednym machnięciem ręki zrzucił wszystko, co leżało na biurku, na podłogę. Nawet nie dostrzegł, jak wystraszona Suzann ukryła się za masywnym fotelem, nie rozumiejąc powodu tak gwałtownej reakcji. Wzburzenie na moment sparaliżowało jego jasność oceniania sytuacji.
Myśl! Myśl, do cholery! To jedno kołatało mu się po głowie. Kto lub co mogło ją skłonić do podjęcia takiej decyzji? Weszła w spółkę z ich największym wrogiem. Dlaczego? Firmuje swoim nazwiskiem fundację żony przewodniczącego. Po co? Coś chce udowodnić, tylko komu? Po co ta gra? Z kim rozgrywa tę partię?
O, kurwa! Usiadł ciężko na powrót w fotelu i spojrzał w przerażoną twarz żony. Że też dopiero Suzann otworzyła mu oczy. Marta odsunęła go od zarządzania… chociaż nie musiała. Wzięła całą odpowiedzialność na siebie… nie było takiej potrzeby. Omotała go, dał się podejść jak zwykły smarkacz! Rozstawiła ostatnie pionki na planszy. To było takie proste. Ktoś chciał im zaszkodzić, zrobić mu krzywdę. Nie przyjechała ratować firmy, o nie. Wyeliminowała brata z gry, żeby go chronić! Właśnie wykonała pierwszy ruch i poddała pionka. To niemożliwe!
Jego mała siostra rozpoczęła grę… grę z Trybunałem.