Ilustracja: International Federation of Red Cross

Serbski film. Reportaż (I)

28 września 2020

Opowiadanie z serii:
Serbski film. Reportaż

Szacowany czas lektury: 28 min

Opowiadanie, które przedstawiam tym razem jest - nie ukrywam - treścią trudną w odbiorze, o czym chciałbym uprzedzić już teraz. To z jednej strony stylizowana na reportaż historia zdarzeń, które rzeczywiście miały miejsce, z drugiej - ponura diagnoza tego, do czego może posunąć się człowiek.

Tekst (zwłaszcza w kolejnych częściach) zawiera opisy scen, które mogą wydawać się okrutne, ekstremalne i odpychające. Jak uznał jeden z Czytelników: można tu odnaleźć klimat "Malowanego ptaka", "Rozmów z katem" i książek o rzezi Ruandy. You have been warned.

Jeśli nie boicie wysłuchać historii Serbskiej Wilczycy - zapraszam do jej mrocznego świata...

Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia”

Fallout, 1997

*

Boeing 737 jest samolotem demokratycznym. Latają nim wszyscy: europejscy oficjele, biznesmeni, globtroterzy i niedzielni turyści. Te poczciwe, zapracowane maszyny bezustannie kreślą podniebne drogi nad Europą, Afryką, Azją i obu Amerykami. Wykorzystuje je wiele linii lotniczych na świecie, więc 737 można spotkać na wielu połączeniach krajowych i międzynarodowych. Ten, którym właśnie lecę, należy do Lufthansy. Wszystko jest w nim przepełnione spokojnym, niemieckim Ordnungiem – od eleganckich, złotowłosych stewardes po gustownie podane menu w postaci kolorowej książeczki. Ja jednak nie decyduję się na posiłek. Moje myśli krążą wokół półmilionowego, liczącego ponad pół tysiąca lat miasta, ku któremu zmierzam.

Tymczasem pode mną faluje spokojna panorama pól i rzek południowych Niemiec. Kraj to zurbanizowany, uprzemysłowiony, urządzony z bawarskim przywiązaniem do porządku i racjonalnego gospodarowania. Serce kapitalistycznej Europy. Warto dodać, że Bawaria jest landem katolickim i może właśnie dlatego tak cenią ją sobie Polacy. Poza tym jest tu pochowany Wit Stwosz; stąd pochodziło wielu wybitnych teologów chrześcijańskich, no i kardynał Ratzinger, który w swoim czasie został następcą Jana Pawła II. To tu wydano drukiem najbardziej znane dzieło Kopernika. Piękny, zasobny i uporządkowany kraj.

Samolot nabiera wysokości. Pod nami zaczynają się wspinać ku niebu potężne Alpy. Słońce podpala białym ogniem śnieżnych czap górskie szczyty. Gdzieś tam, pode mną, znajduje się malownicze Bertechsgaden. Tam, w obrosłej złą sławą willi Berghof führer Tysiącletniej Rzeszy planował anschluss Austrii. Tam decydowały się losy sudeckiej części Czech. I tam po raz pierwszy Niemcy zażądały przyłączenia Gdańska. Czy pogoda w marcu 1939 roku była podobna do tej, którą mamy dzisiaj, osiemdziesiąt lat później? A ludzie, którzy gdzieś tam, na dole, pomiędzy tymi plamami bieli i zieleni zajmują się własnymi sprawami, nieświadomi przelatującego nad nimi skrzydlatego boeinga – czy są tacy jak wówczas? Czy rodzi się wśród nich nowy Dürer – czy może nowy brunatny zbrodniarz?

Lot nad tą sielską dziś i odległą ziemią prowadzi moje myśli ku skomplikowanym losom Europy. Przymykam oczy i przypominam sobie zasłyszane jeszcze w szkole historie: Hannibal, przekraczający Alpy w drodze na Rzym; Suworow śpieszący, by pobić Francuzów; Hitler – szalony Austriak z przerażającym ogniem w oczach, ze słowami pełnymi nieludzkiej nienawiści, wyrzucanymi spod chaplinowskiego wąsika. I nieco podobny wąsik Gavrilo Principa, który gdzieś tam, ponad wiek temu, w ciemnej izbie czyścił broń, którą potem wymierzył w arcyksięcia Ferdynanda…

Przyglądam się współpasażerom. Obok mnie miejsce zajął wysoki, tęgi biznesmen. Natychmiast po starcie otworzył laptopa i zanurzył się w plątaninie excelowych tabelek. Przegląda je z namaszczeniem i powagą. Przez chwilę próbuję odgadnąć ich znaczenie. Może właśnie jednym pociągnięciem palca zaplanował przeniesienie fabryki z Czech na Ukrainę? A może poprawia prognozę sprzedaży, dzięki której dziesiątki menedżerów średniego szczebla dostaną kwartalną premię? A może w chwili, gdy nacisnął klawisz Enter, skazał na bezrobocie połowę pracowników chorwackiej firmy? O czym teraz myśli?

Albo ta siedząca opodal para młodych ludzi. Ona – na oko dwudziestoletnia – sympatyczna dziewczyna o ciemnej karnacji. Hiszpanka? Greczynka? On jest od niej zapewne trochę starszy, wygląda na świeżo upieczonego magistra dobrej uczelni. Jakaż zachcianka splata ich drogę z moją? Jadą odwiedzić tani i atrakcyjny turystycznie kraj? A może to tylko punkt przyziemienia i za chwilę ruszą dalej, ku starożytnej Helladzie, by szukać śladów półbogów i herosów? Może śni im się wspólny, beztroski czas gdzieś na greckich wyspach, pośród nieskalanego lazuru Morza Egejskiego?

Przed nimi siedzi grupka ciemnowłosych, rozgadanych i wyglądających na powracających do domu robotników Bośniaków. A może właśnie nie Bośniaków tylko Boszniaków? Bałkany, ku którym zmierzam, to obszar, gdzie nic nie jest proste.

Weźmy choćby słowo używane na samookreślenie, na deklarację swojej tożsamości. Wydaje się, że nic prostszego niż takie słowo mieć. Słowo, którym określa się swoje korzenie, swoje pochodzenie, swój naród. Ale tu wszystko jest skomplikowane. Jeśli ktoś uznaje się za Bośniaka, to mówi tylko tyle, że jest obywatelem Bośni i Hercegowiny. Nic więcej. Może być muzułmaninem, katolikiem, prawosławnym – lub zgoła niewierzącym. Z kolei Boszniak – to już zupełnie inna para kaloszy. Boszniak wyznaje islam. Musi go wyznawać, bo to jest cecha, która wyróżnia go od innych lokalnych Słowian, z którymi łączy go pochodzenie etniczne: Serbów i Chorwatów. Boszniacy przeszli na islam pod wpływem Ottomanów, którzy rozpanoszyli się tu za czasów świetności swojego imperium. Traktowali oni innowierców raczej dobrze i nie przeszkadzali w sprawowaniu kultu – pod warunkiem płacenia specjalnych podatków.

W tym słowiańskim kotle żyją też Macedończycy. Z nimi oczywiście też jest problem, bo współcześni Macedończycy (wbrew własnej mitologii) nie mają nic wspólnego z Grekami, Aleksandrem Wielkim ani jego podbojami. Są Słowianami i chrześcijanami – tyle, że prawosławnymi.

Jak żyć w takim tyglu, gdy każdy wydaje się mieć dziesięć twarzy, piętnaście tożsamości i ze dwadzieścia życiorysów. A co z małżeństwami mieszanymi? Jak oni patrzą w lustro? Kogo tam widzą? Kogo widzą ich wspólne dzieci?

Te rozważania przerywa mi zapalenie się światełek ostrzegawczych nad moim fotelem. Wreszcie nadchodzi koniec podróży! Samolot obniża lot i spokojnie spływa ku lądowisku.

Bywają porty lotnicze nowoczesne i intrygujące. Odważna myśl architekta zamieniła je w pomniki innowacji, przywodzące na myśl futurystyczne miejsca startowe niosące Ludzkość w epokę podboju kosmosu. Wszystko jest tam chromowane, szklane i silikonowe. Pasażerowie poruszają się w nich jak liście niesione wartkim prądem czystej i nieskalanej rzeki. Bywają porty lotnicze ciche i zapomniane, jakby wysiadły gdzieś na przystanku z odwiecznie pędzącego pociągu postępu. Mają w sobie ducha starości, który przywołuje miłe wspomnienia i nostalgię za czasami, kiedy byliśmy młodzi, a świat był prosty i zrozumiały. Ale takie porty lotnicze są też często zapyziałe i brudne, na pierwszy rzut oka odstraszające i odstręczające. Ludzie korzystający z nich są zwykle biedni, smutni i wyprani z kolorów. Nie dla nich ultranowoczesne Dreamlinery i Airbusy, nie dla nich kosmiczna czystość nowej epoki. Mnóstwo takich lotnisk jest na terenach dawnego Związku Radzieckiego. Zakurzone i zapomniane, są tylko echem Świetlanej Przyszłości, która nigdy nie nadeszła.

Međunarodni Aerodrom Sarajevo nie należy ani do pierwszej grupy, ani do drugiej. Zbyt duży, by być lotniskiem zapomnianym, jest zbyt mały i zbyt prowincjonalny, aby zbliżyć się do standardów, które panują na zachodzie Europy. Jest portem stojącym w rozkroku, czy może nawet w jakimś rozdarciu pomiędzy smętną socjalistyczną przeszłością a nieosiągalną kapitalistyczną przyszłością. Lotnisko Sarajewo cierpi bowiem na chorobę tej części Europy – zastygłej w nagłym niezdecydowaniu.

Miasto, w którym Aerodrom się znajduje, też jest wyrzutem sumienia kontynentu. To właśnie tu, jeszcze niedawno temu, rozegrał się potworny dramat ludzkości. Dramat, który przez sytą, zachodnią część społeczeństwa jest zupełnie zapomniany. Wyparty ze świadomości. Bo choć działo się to zaledwie ćwierć wieku temu, to my, w naszej zadowolonej z siebie Europie wolimy myśleć, że ostatnia groza wojny wiąże się ze znikającą już z pokoleniem naszych dziadków traumą Hitlera. Z traumą nieludzkich wynaturzeń, które są lekcją już dawno odrobioną i przepracowaną.

Jak łatwo zapomnieć. Jak łatwo nie wiedzieć. Jak łatwo uznać, że to nas nie dotyczy.

Dla Polaków zmitologizowaną grozą i mitem założycielskim jest Powstanie Warszawskie, które trwało 63 dni. Oblężenie Sarajewa trwało bez przerwy czterdzieści siedem miesięcy.

*

Hotel, a właściwie hotelik jest taki jak sama Serbia. Trochę zapyziały, a trochę dumny ze swojej przeszłości. Na ścianach staromodne, czy może nawet: zupełnie przestarzałe zdobienia, które trącą myszką, ale są całkowicie pozbawione uroku czasów minionych. Zbyt młode, by porosnąć szlachetną patyną jak ramy konterfektu dziadka z czasów CK monarchii; zbyt stare, żeby je polubić. Ten wystrój za jakieś pół wieku będzie pewnie mógł uchodzić za stylowy skansen, przyciągający amerykańskich turystów i amatorów nostalgii za latami zimnej wojny. Dziś jest tylko przepełnionym stęchlizną wspomnieniem po socjalizmie.

Recepcjonista jest znudzonym, starszym mężczyzną, którego nie interesuje nic więcej niż wielkie pudło telewizora, pamiętającego chyba jeszcze czasy komuny. Kiedy patrzę na jego pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami twarz, wąsko osadzone, wodniste oczy i niedogoloną szczękę, przychodzą mi na myśl filmy grozy klasy B. Ale może ta zmęczona twarz nie kryje mrocznych tajemnic, tylko po prostu stanowi płótno, na którym życie odmalowało wszystkie swoje niedostatki, zwątpienia i frustracje. Przez chwilę zastanawiam się, czy to właściciel czy wynajęty pracownik? W każdym razie wydał mi klucze do pokoju z miną, która stanowiła jeden, wielki wyrzut o zakłócanie spokoju.

Myślę o tym, czy mój dziennikarski, albo raczej: reporterski obowiązek nie powinien mi kazać zająć się losem tego człowieka, rzuconego przez historię w sam środek Sarajewa przełomu wieków. Ale czy jego historia jest w czymkolwiek szczególna? W stolicy Bośni i Hercegowiny mieszka czterysta tysięcy ludzi… czy akurat jego życie warte jest opowiedzenia?

Dziwne pytanie sobie zadaję. Reporter powinien rozumieć, że każdy człowiek jest niepowtarzalny. A przecież jest nas tyle miliardów… Każdy jest, na swój sposób, wyjątkowy. Życie każdego jest – subiektywnie rzecz biorąc – najważniejszym istnieniem w całym Wszechświecie. I tylko my, dziennikarze, staramy się mówić o tych, którym nie dane jest mówić za siebie.

Weźmy takiego Steve’a McCurry’ego. Był 1984 rok, gdy ten słynny fotoreporter znalazł się w Pakistanie, w obozie dla afgańskich uchodźców. Od pięciu lat trwała wojna. Upiorna, mordercza, okrutna wojna. Ta wojna, o której światowa opinia publiczna niewiele wiedziała. A przecież ten konflikt trwał w sumie dwa razy dłużej niż druga wojna światowa…

I oto w tym obozie McCurry podszedł do młodej, siedemnastoletniej Pasztunki (któż z nas, Europejczyków, potrafiłby coś powiedzieć o tym narodzie?!). Nazywała się Sharbat. Sharbat Gula. Fotograf poprosił ją o możliwość zrobienia zdjęcia… I tak świat poznał niesamowite oczy dziewczyny, która znalazła się na okładce National Geographic. Chyba każdy to zdjęcie zna: młoda, ciemnowłosa, piękna dziewczyna, spowita w karminowoczerwony zawój. Spod kaptura patrzyły na czytelników przenikliwe, magnetyczne oczy. Zielone z ciemną, tajemniczą obwódką. Oczy, w których odbijało się wszystko: dramat wojny, przerażenie, fascynacja i lęk przed tym, co przyniesie następny dzień. Te oczy hipnotyzowały.

To jedno zdjęcie sprawiło, że tysiące ludzi zaczęło pytać: kim jest siedemnastoletnia piękność? Jakie są jej losy? Jakie są losy jej ludu? Zaczęli pytać o jej historię…

Reporterzy National Geographic spróbowali odszukać Sharbat, choć było to jak próba znalezienia igły w stogu siana. Wojna, upływający czas, brak administracji państwowej, zmiana ustroju… A przecież udało się. Po prawie dwudziestu latach fotograf i modelka spotkali się znowu. Ona miała już męża i trójkę dzieci. A on – dziesiątki pytań. Ale spotkanie potoczyło się bardzo zwyczajnie. Okazało się, że piękne, zielone oczy przygasły. Trudy życia odcisnęły swoje piętno na dziewczynie. Przestała być magiczną istotą o niesamowitym spojrzeniu, a stała się jedną z wielu. Z bardzo wielu.

Zawsze zastanawiam się, czy McCurry zrobiłby to zdjęcie, gdyby wiedział, co stanie się po dwudziestu latach. I w takich chwilach zawsze stawiam sobie pytanie, czy świat chce usłyszeć opowieść o spotkanym właśnie przeze mnie człowieku.

Czy ktokolwiek chciałby posłuchać o życiu zmęczonego recepcjonisty z Sarajewa? Czy kogoś będzie obchodziło, dlaczego siedzi tu sam, z trudem usiłując związać koniec z końcem?

Te niewesołe myśli towarzyszą mi do momentu, gdy otwieram drzwi mojej kwatery. O dziwo, pokój jest wyposażony w telewizor z płaskim ekranem. To jakby element niepasujący do tego postsowieckiego hotelu, dwudziestowiecznego pokoju i zmęczonego życiem portiera. W sumie jednak muszę przyznać, że wnętrze jest zadziwiająco schludne – przynajmniej jeśli nie zagląda się do łazienki, która chyba nie widziała nigdy środka czyszczącego. Odczuwam instynktowny opór przed wejściem pod prysznic – a kiedy się przełamuję, okazuje się, że woda jest jedynie letnia i w najlepszym wypadku smętnie sączy się ze słuchawki. Wzdycham i rezygnuję.

Jestem zmęczona, więc szybko kładę się spać. Przed zaśnięciem patrzę na zawieszoną na ścianie olbrzymią mapę dawnej Jugosławii. Jestem w Bośni i Hercegowinie, w samym sercu tego regionu. Na północy i zachodzie, zakręcony rogalik Chorwacji podchodzi aż pod Węgry. Jeszcze dalej jest Słowenia, którą wojna potraktowała w sumie najłagodniej. Południe to najmniejsza spośród tych krajów Czarnogóra. Stare ziemie, pamiętające czasy Imperium Romanum, ale ciążące ku Bizancjum, w którego granicach ostatecznie się znalazła. Na wschodzie – wielka, groźna, niebezpieczna Serbia. Od razu przychodzi mi na myśl Gavrilo Princip. I rozciągający się nad krajem, ciemny, złowrogi cień putinowskiej Rosji.

A może to tylko klisze? Może to tylko uprzedzenia? Wszak kiedyś polscy dziennikarze rozpisywali się o rozrzucających stonkę Amerykanach. I o ciemnych interesach CIA.

Wzdycham. Jutro zmierzę się z tematem. Jutro spotkam tu kogoś, z kim starałam się porozmawiać przez ostatnie dwa lata. Czy będzie to nowa Sharbat? A może to po prostu jedna z setek tysięcy osób, której wojna przetrąciła życie?

Jutro się dowiem.

Sen nadpływa niepostrzeżenie.

*

W całej Bośni jest jedynie 15 więzień. To, do którego zdążam, jest teoretycznie najbardziej nowoczesne, bo zbudowane w większości z funduszy europejskich. Otacza je niewysoka, dwu– lub trzypiętrowa zabudowa pamiętająca jeszcze chyba czasy Josifa Broz-Tito. Aby się tu dostać i przeprowadzić wywiad, musiałam odbyć istną pielgrzymkę między urzędami, biurami i adwokatami. Wiedziałam jednak, na co się ważę. A procedury, jak to w bałkańskim kraju, zawsze dłużą się niemiłosiernie.

To jeszcze dziedzictwo czasów sowieckich, gdy człowiek w zetknięciu z Władzą musiał zrozumieć swoją małość. Lenin, a potem Stalin zaszczepili to podejście swoim satelitom. Człowiek, który musi prosić, musi w uniżony sposób zdobywać przychylność decydującego o wszystkim urzędnika, nie ma czasu, aby myśleć o buncie. Całe jego jestestwo pochłania jedna myśl: jak zadowolić system; jak sprawić, aby system nie okazał mu zbyt wielkiego zainteresowania.

Dlatego załatwiając coś w postsowieckim kraju, trzeba przywdziać maskę uniżoności. Tak, rozumiem, że trzeba przynieść jeszcze zaświadczenie. Czy będzie można dosłać je elektronicznie? Nie? Dobrze, w takim razie przyślę pocztą. Tak, oczywiście w trzech kopiach. I z pismem przewodnim od sekretarza wiceministra. Nie, jeszcze nie mam, ale na pewno zdobędę. Tak, dziękuję za pomoc. Do zobaczenia i życzę miłego dnia.

Także tu, u kresu drogi, w tym bośniackim więzieniu każdy urzędnik, każdy oficer dokładnie sprawdza wszelkie moje papiery. Każda pieczątka, każde pełnomocnictwo jest tu trzykrotnie kontrolowane. Każdy przystanek na tej biurokratycznej drodze musi przystawić własny stempel. Wykreować swoją własną, potwierdzoną kopię; dać zajęcie komuś, kto zaniesie papier do archiwum, wprowadzi do systemu, nada numer i odnotuje. To jest jak wielka, sapiąca, warcząca, samonapędzająca się urzędnicza fabryka. Tu każde ogniwo, każdy – najmniejszy nawet trybik – czuje przemożną potrzebę, by uwiarygodnić i uprawomocnić własne istnienie.

Wreszcie – koniec męczarni. Prowadzą mnie do wydzielonego, odizolowanego pokoju o przygnębiającym wyglądzie. Ściany, chyba betonowe, jakby żywcem przeniesione z reportażu o zimnowojennych bunkrach. Brak okien. Przede mną tylko szeroki, drewniany stół. Dwa plastikowe, odrapane krzesła. I chłodne oczy kamer podwieszonych pod sufitem. Oficer wskazuje mi, abym siadła. Wykonuję polecenie i kładę na stole dyktafon. Także trzykrotnie sprawdzony. Zastanawiam się, na czym polegał ten przegląd? Co miałabym przemycić? Drabinkę sznurową? Pilnik? Sprzęt nagrywający ukryty w dyktafonie?

Kiedy wprowadzają aresztantkę, pierwszą moją myślą jest: jak ona staro wygląda. Wedle danych Milica Dragunovic urodziła się w 1975 roku. Dziś ta czterdziestoparoletnia kobieta na pierwszy rzut oka dobiega sześćdziesiątki. Jest ubrana w czerwony, więzienny strój zarezerwowany dla najgroźniejszych przestępców. Oto i ona. Milica, zwana Serbską Wilczycą. Zastanawiam się, jak będzie wyglądało nasze spotkanie. Nasza rozmowa. Dotychczas kontaktowaliśmy się jedynie przez jej prawników. Teraz jestem z nią sam na sam.

Twarz Milicy jest poorana bruzdami zmarszczek. Usta są suche i popękane. Serbka ma głęboko osadzone, ciemne oczy. Ich źrenice są nieprzeniknione, niespokojne i błyszczące – jakby na przekór szarości ziemistej, zmęczonej skóry twarzy. Kobieta lustruje mnie jednym spojrzeniem. Taksującym, oceniającym, niosącym zawoalowaną groźbę. Jest jak polująca, dojrzała lwica. Ma w sobie mądrość wielu polowań, siłę zahartowaną w niekończących się próbach. Widziała wiele. Nieszczęścia, krew, wojnę i gwałt. Była świadkiem zła i sama zło zadawała. Czy sama w sobie jest zła? A może po prostu nie zaznała nigdy dobra? Czy gdybym ja była na jej miejscu – podążyłabym jej drogą czy też inną? A może załamałabym się w którymś momencie i zginęła. Bo taki był jej świat – zabijaj albo będziesz zabity. Litość była słabością, na którą nie można było sobie pozwolić.

Dwie kobiety. Dwa światy. Dwie historie. Łączy nas zbliżony wiek. Dzieli – prawie wszystko.

Milica zajmuje miejsce naprzeciw mnie. Siedzimy w milczeniu, skupione i nieruchome. Badamy się wzrokiem. Próba sił? Charakterów? A może po prostu nie wiemy jak zacząć.

– Dzień dobry – chowam się za konwenansem, mając świadomość, że mój głos brzmi sztucznie. Sama zastanawiam się, jak nawiązać rozmowę.

– Katarzyna, tak? – pyta Milica po chwili milczenia. – Jekaterina?

– Katarzyna – potwierdzam. – A jak mam się zwracać do ciebie?

Chwila ciszy. Jak przełamać lody? W końcu uciekam się do najstarszego i najprostszego sposobu. Wyjmuję paczkę papierosów i podsuwam ją Milicy. Cienkie chesterfieldy pomagają przekroczyć granicę. Serbka przyjmuje prezent. Wyciąga jeden papieros, chwilę mu się przygląda i wkłada do ust. Podaję ogień. Błyska płomień i po chwili otacza nas siwy obłok dymu. XXI-wieczna fajka pokoju.

– Jestem Milica, mów mi po imieniu.

Kobieta zaciąga się długo.

– Słaby – ocenia krytycznie. – Wy, na Zachodzie nie wiecie, co to są papierosy. Ale dziękuję. No i do rzeczy. Masz to?

– Mam.

Kładę przed sobą białą kopertę. Biały prostokąt odcina się jasną plamą od politurowanego na czarno stołu. Siedzimy w ciszy, przyglądając się sobie w wyczekującym milczeniu. W końcu Milica odwraca wzrok i z wahaniem przyciąga kopertę do siebie. Potem zagląda do środka, a następnie wysypuje zawartość na stół. Jej wzrok przykuwa zdjęcie przedstawiające młodą dziewczynę. Stoi nieco zamyślona przed białym domkiem, typowym dla przedmieść Wschodniego Wybrzeża USA. Serbka długo wpatruje się w fotografię. Nie przerywam jej rozmyślań. Wreszcie, moja rozmówczyni wzdycha i odzywa się nienaturalnie spokojnym głosem:

– Dobrze, czas na moją część umowy. Zaczynaj. Co chcesz wiedzieć?

– Będę nagrywać, nie przeszkadza ci to?

– Nie – potrząsa głową. Uruchamiam więc dyktafon i kładę go między nami.

– Jak to się zaczęło? Opowiedz mi o sobie. Skąd jesteś? Jakie było twoje dzieciństwo?

– Urodziłam się w 1975 roku, w małej wiosce. I już na samym początku wszystko było popierdolone. Mój ojciec… No cóż. Moją matkę zgwałcił własny brat. Miała wtedy czternaście lat, a on – dwadzieścia. I już za pierwszym razem zaszła w ciążę. Pieprzony brak farta. Trzeba mieć pecha. I tak oto pojawiłam się na świecie. Matka mogła mnie wyskrobać – takie rzeczy zdarzały się w końcu dość często i nikt by się nie dziwił. Ale nie chciała. Zawsze zastanawiałam się dlaczego.

Milica ponownie zaciąga się papierosem. Milknie. Jej oczy na chwilę zachodzą mgłą, jakby Serbka przeniosła się w czasie do tamtych dni, w chłopskiej, siermiężnej izbie gdzieś na końcu cywilizowanego świata. A może nawet poza jego granicami.

– Mój dziadek, taki typowy stary Serb i głowa rodu, oczywiście się wściekł, gdy usłyszał o ciąży. Wrzeszczał, że wyrzuci moją matkę z domu. Moją matkę, rozumiesz? Tak jakby to była jej wina. Bo oczywiście sprawcy ciąży nic się nie stało, poza obiciem po pysku. Że co, że niesprawiedliwe? Na wsi takie sprawy widziało się inaczej. Gdyby mnie matka wyskrobała, nikt by nie pisnął złego słowa. Ludzie by udawali, że nic się nie stało. Ale ona nie chciała. I na złość wszystkim, ona się postawiła i mnie urodziła. Ale tego już było za wiele – dla tych ludzi byłabym żyjącym wyrzutem sumienia i jawnym dowodem hańby. Więc oddali mnie do domu dziecka. Tak po prostu. Jakbym była niepotrzebnym sprzętem, którego nikt nie chce.

Milica pali z lubością, namiętnie i łapczywie, za każdym razem głęboko wciągając dym do płuc. Mam wrażenie, że w jej oku coś błysnęło. Łza? Od gryzącego dymu czy może od wspomnień?

– W Jugosławii była wtedy potworna bieda. Kryzys zaczął się już w latach 70-tych. Byliśmy zawieszeni między Wschodem a Zachodem – choć tak naprawdę wszyscy mieli nas w dupie. Nikt nas nie lubił, a już na pewno nie Ruscy, bo Tito stale przeciwstawiał się wszystkim moskiewskim kacykom. Ale za tę jego zabawę w niezależność płaciliśmy wszyscy. A Zachód niby nam sprzyjał, ale cały czas uważano nas za komunistów z jakiejś zapadłej, europejskiej dziury.

– U nas też było wtedy ciężko – pozwalam sobie na wtrącenie.

– Gówno prawda. Mieliście swoją Solidarność, mieliście papieża, mieliście kontakty z USA. Mieliście paczki z Niemiec albo od waszych emigrantów, tych z USA. Nawet u nas, na zadupiu zadupia się o tym mówiło. Co wy, kurwa, wiecie o biedzie? U nas wówczas zdarzało się, że ludzie umierali z głodu. Z głodu i z beznadziei. W domu dziecka, do którego mnie posłano, przez cały czas było ciemno i zimno. Ogrzewanie w zimie nawalało, więc w największym pomieszczeniu ustawiono taki wielki piec, w którym się rozpalało co rano. Węgiel z piwnicy nosili wszyscy. Zaczęłam, gdy miałam pięć lat. Bo to było jedyne ciepłe miejsce, a swój kąt przy piecu mieli tylko ci, co nosili te cholerne wiadra.

Milczę. Co mogę powiedzieć? Ja w wieku pięciu lat całymi dniami bawiłam się w pociąg, w jasnym, ciepłym przedszkolu. Pamiętam Wojtka, chłopaka, który miał rodziców, jak to się mówiło, “wysoko stąd”. Czasem przynosił zachodnie czekoladki. Pamięć o ich smaku niosę ze sobą przez życie od czterdziestu z górą lat… A potem był obiad, przy którym strasznie grymasiłam, i leżakowanie. W końcu, po dniu pełnym zabaw, po południu, przyjeżdżała po mnie mama. Pachnąca ładnymi perfumami, które dostawała od ojca-marynarza.

– W 1980 roku zmarł nasz ukochany przywódca. Znaczy Tito. Stary kutafon miał blisko 90 lat i rządził Jugosławią od samej wojny. Tej wielkiej, światowej. A rządził, skurwiel, żelazną ręką. Więc jak go zabrakło i zniknął bat znad głowy – ludzie zaczęli skakać sobie do gardeł. Zaczęło się oczywiście w Kosowie. Potem były demonstracje studenckie, rozpędzone przez wojsko. Było sporo rannych. Ja oczywiście byłam za mała, żeby wiedzieć, czemu to wszystko się dzieje, ale zamieszki w całym kraju sprawiły, że nawet z żarciem były problemy. I znowu często szłam spać głodna. Głód pamiętam. Więc, kurwa, nie mów mi, że wiesz, co to znaczy kryzys.

Zapada milczenie. Milica przymyka oczy i ponownie przenosi się w czasie. Parę lat zaledwie. Ale te dni już przecież dobrze i świadomie pamięta, tak jak ja pamiętam swój pierwszy tornister. Nie nosiło się wtedy plecaków, tylko tornistry. Skórzane, ciemne z pięknymi odblaskami z Pewexu, których zazdrościło mi pół klasy. Tymczasem Serbka zaczyna znów mówić, chrapliwym i urywanym głosem.

– Pierwszy raz zgwałcili mnie, jak miałam siedem lat. To był jeden z pracowników domu. Wielki, gruby facet. Ten jego tłusty, owłosiony brzuch wylewał mu się ze spodni, więc musiał nosić szelki. Obleśny typ, choć na początku wydawał się miły. Tego dnia kazał mi wieczorem stawić się u siebie. Zrobił kolację. Ciepłą, pożywną kolację. A potem poczęstował winem. Słodkim. Kręciło się po nim w głowie, czułam się bardzo dziwnie, ale nie miałam siły protestować. A on po prostu wsadził mi rękę pod koszulkę i zaczął macać. Chyba podniecało go to, że nie miałam jeszcze piersi. Dyszał obleśnie i mówił do mnie rzeczy, których nie rozumiałam. Sapał. Zwłaszcza wtedy, jak wepchnął mi rękę do majtek i zaczął tam gmerać. Pewnie bym uciekła, ale u niego w pokoju było tak ciepło… No i kręciło mi się w głowie od tego wina. On rozebrał się i wciągnął mnie ze sobą do łóżka. Nie zgasił światła. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem kutasa dojrzałego faceta. Wydawał mi się dziwny. Gruby, pękaty i czerwony. Ale nie przypatrywałam się długo, bo facet wcisnął mnie pod kołdrę, a potem sam się tam wpakował. Pamiętam tylko, że wsadził mi najpierw swój ośliniony palec, poczułam ból, a potem przygniótł mnie sobą i zgwałcił. Do dziś pamiętam jego ciężar, cholerne, miarowe skrzypienie metalowego łóżka i jego język w moich ustach. Śmierdział tytoniem. I sapał. To sapanie pamiętam najbardziej, wiesz? Kiedy skończył, nie pozwolił mi nawet się umyć. Przytulił mnie i powiedział, że jestem jego śliczną dziewczynką. Że chciałby mieć taką córeczkę jak ja i odtąd on będzie o mnie dbał. I żebym się nie bała, bo za drugim razem już nie boli. Dał mi jeszcze wina i poszliśmy spać.

– Powiedziałaś o tym komuś?

– Ty chyba nie rozumiesz, o czym ja mówię – prycha Milica. – Komu niby miałam powiedzieć? Kierownikowi? Przecież on robił to samo, tyle tylko że wolał chłopców. Chyba każdego zaliczył. Ślinił się na samą myśl o nowym wychowanku. Tak to wyglądało. To był kurewsko zapomniany przez wszystkich dom dziecka, na zabitej dechami prowincji. I nikogo to nie obchodziło. Tak po prostu było. A ludzie w Jugosławii mieli wtedy swoje własne problemy. Nikogo nie obchodziły sieroty z domu dziecka. Brakowało jedzenia, paliwa, ubrań – wszystkiego.

– Nawet dla dzieci?

– Nie byliśmy dziećmi. Byliśmy towarem. Niczym więcej niż seksualnymi zabawkami. Chwilą przyjemności dla pracowników i opiekunów w długie, beznadziejne dni. I nie tylko dla nich. Czasem przychodzili do nas ludzie z zewnątrz. Wtedy kierownik ustawiał nas rządkiem w sali, a oni wybierali sobie do woli. Starsze dziewczyny szły chętnie, bo jeśli dobrze się sprawiły, mogły liczyć na jakieś ciuchy, a nawet kosmetyki. Bywało też, że przyjeżdżali do nas chętni klienci z zagranicy. Ale oni wybierali najczęściej najmłodszych. Dziewczynki i chłopców. Po takich wizytach kierownik naszej placówki pił dużo lepsze wódki, opłacane niemieckimi markami.

– Co było dalej?

Znowu chwila ciszy. Milica zapada się w sobie, jakby chcąc zaczerpnąć głębiej z przeszłości. Czy przed jej niewidzącymi oczami, utkwionymi w dawnych dniach przesuwają się teraz obrazy brutalnej rzeczywistości, która była jej najwcześniejszym doświadczeniem?

– W 1987 roku znowu wybuchły walki w Kosowie. Albańczycy bili tam Serbów. Widzisz, musisz zrozumieć, że Kosowo jest dla nas kurewsko ważnym miejscem. I zajebiście popapranym. Tam od wieków mieszkała taka zbieranina, że nigdy nie wiadomo było, czyja właściwie jest ta ziemia. Serbowie, Albańczycy, Grecy, Ormianie, Bułgarzy i pełno Cyganów. No i mieszańce we wszelkich konfiguracjach. Ale to my, Serbowie, byliśmy tam najsilniejsi – mieliśmy tu swojego pierwszego cara. Kosowo to nasze gniazdo rodowe. Tam powstała serbska dusza i serbski honor. Ale po śmierci cara wszystko poszło w pizdu. I wtedy przyszli Turcy. Pierwsza wielka bitwa z nimi to właśnie bitwa na Kosowym Polu. Tu każde dziecko o niej wie. Serbowie są z niej bardzo dumni. W bitwie zginął nasz król Lazar I, ale zatłukliśmy im tam sułtana Murada I. Tyle, że potem Turcy przyszli większą kupą i narzucili swoje prawa. Sporo naszych przeszło na islam. Ale, co gorsza, osiedliło się mnóstwo Albańczyków. Przybłędów. Poczuli się jak u siebie – bo rdzenni Serbowie odeszli na zachód. Ale i tak co parę dziesiątków lat wybuchały wojny… Przez kilkaset lat, rozumiesz? Ludzie tu się wyrzynali przez kilkaset lat. Systematycznie. To, kurwa, musi mieć jakiś wpływ na nasze geny, nie? Mordowanie wchodzi w krew. No i oczywiście, kto akurat był górą, gwałcił kobiety wszystkich pozostałych. Rosły im brzuchy, przychodziły nowe pokolenia… a rachunki krzywd nabrzmiewały. W takich warunkach krew robi się śmiesznie tania i powszednia. I tak się to toczyło, aż do czasu gdy przyszli komuniści i złapali wszystkich za mordę. Jedno im trzeba przyznać – spokój był. Bieda, aż piszczało, ale spokój był. Ale jak zmarł Tito, to znowu ludzie skoczyli sobie do gardeł. Wiesz, dlaczego ci o tym mówię? Bo bez tego nie zrozumiesz mojej historii. Bo ja jestem dzieckiem tych pierdolonych walk plemiennych. Gwałtów, rabunków, biedy i zacofania. Przez całe wieki. Gdybym przyszła na świat w tej twojej Polsce, we Francji czy w Szwecji, to nawet w najbardziej prowincjonalnym domu dziecka dostałabym opiekę. I może nawet zachowałabym dziewictwo do chwili, kiedy sama chciałabym się bzykać. Może, kurwa, wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Więc powiedz, czy to moje gówniane życie to jest moja wina, czy tego, że moją matkę zgwałcił jej własny brat, w kraju w którym gwałcenie słabszych jest pierdoloną historyczną tradycją?

Patrzę na palce mojej rozmówczyni. Zaciska je konwulsyjnie, jakby chciała pobielałymi pięściami kogoś za chwilę uderzyć. Ale poza mną nie ma w pokoju nikogo. Tylko cienie przeszłości i bezsilna złość.

Kim jest ta siedząca przede mną kobieta? Jest przedziwną konfiguracją, niespotykanym złożeniem tak różnych osobowości… Z jednej strony widzę w niej prostą dziewczynę, której los poskąpił wszystkiego: dzieciństwa, miłości, szkół. Ta Milica jest rozżalona, przegrana i przepełniona gorzką rezygnacją. Pali papieros za papierosem, przeklina, nie zwraca uwagi na swój wygląd ani to, co się z nią dzieje. Gdyby nie wojna, skończyłaby pewnie jako niedouczona żona, harująca dniami i nocami, pijąca rakiję i zajmująca się dziewięciorgiem dzieci. Cierpliwie znosząca prostackiego męża, który uważa ją za swoją własność, bije i wyzywa. Druga Milica ma zaskakująco szerokie horyzonty, sypie szczegółami z historii najnowszej swojego kraju, jest niczym działaczka nacjonalistycznej partii. Jest energiczna, zaczepna, w obronie godności swojej Serbii jest gotowa kłócić się, a nawet skoczyć do bitki. A przecież jest jeszcze w niej Milica-Wilczyca, bezwzględna, zimna członkini najbardziej brutalnych grup przestępczych. Gdzieś tam, jak sądzę, jest też w niej dziecko. Kilkuletnia dziewczynka, odepchnięta przez najbliższych, wielokrotnie gwałcona przez zwyrodniałych opiekunów; od najmłodszych lat systematycznie niszczona, deprawowana, odzierana z szans na normalne życie. Która z nich jest prawdziwa? Każda? A może żadna?

– W 1990 miałam 15 lat. Byłam już całkiem zgrabną nastolatką, ładną i z cyckami, które już szybko rosły. I wtedy zostałam kupiona. Jak krowa na targu. Jak niewolnica.

Milica przełyka ślinę.

– Sprawnie to załatwili. Zresztą, kurwa, mieli doświadczenie. Najpierw przyjechała jakaś para. Wydawali się sympatyczni. Facet w wieku na oko trzydziestu paru lat i jego żona, chyba trochę młodsza. Powiedziano mi, że mam szansę na adopcję i mam być miła, bo to jest dar od losu. Zabrali mnie na wycieczkę. Że niby mamy się poznać. Po raz pierwszy ktoś mi wtedy kupił obiad. Prawdziwy obiad w jebanej restauracji. Czułam się jak królowa. Wygrałam życie. A potem pojechaliśmy nad jezioro. Takie ładne, dzikie jezioro w środku lasu. Moi przyszli rodzice kazali mi pójść po wino do takiego jednego sklepu w głuszy. Zrobiłam to, oczywiście. Jaka byłam, kurwa, dumna, że mnie traktują jak dorosłą. Tylko że to chodziło o to, żeby mnie ktoś w tym sklepie zapamiętał. Jak wróciłam, nie było już miło i grzecznie. Facet uśmiechnął się obleśnie. Bardzo obleśnie. Pchnął mnie na maskę samochodu i pocałował. Dyszał. Dyszał tak samo jak ten w ośrodku. I tak samo wodził rękami po moim ciele. Potem kazał mi zdjąć ubranie. Zbaraniałam. Potem próbowałam prosić, żeby dał mi spokój. Ale jak strzelił mnie w twarz, to przestałam protestować. Więc zaczęłam się rozbierać. Majtki też kazali mi zdjąć. Ubranie rzucili na brzegu jeziora, a ja, zupełnie goła, musiałam wsiąść do auta. Bałam się wtedy. Bałam się, że mnie zabiją. Nawet nie wiesz, co to jest – taki potworny, zwierzęcy strach. On sprawia, że zrobisz wszystko, czego od ciebie chcą.

– Chcieli? Czego? – w momencie, gdy wypowiadam to pytanie, zdaję sobie sprawę z jego absurdalności. Ale sposób, w jaki moja rozmówczyni mówi – beznamiętny, zimny i wyzuty z emocji – w przedziwny sposób mnie hipnotyzuje. Jakbym oglądała kronikę filmową. Ta celuloidowa taśma, na której zarejestrowano tajemnice zbrodni w Katyniu, przekazuje fakty, pozostawiając emocje w otchłani historii. Ktoś powiedział, że jedna śmierć to tragedia, zaś milion śmierci to statystyka. Czy to samo odnosi się do zła? Jeden gwałt to zbrodnia, dziesięć – to już po prostu życiowy pitawal?

Moje pytanie, moja fascynacja grozą nie robi na Milicy żadnego wrażenia. Nie boli. Równie dobrze mogłabym spytać, czy lubiła chodzić do zoo albo jaki jest jej ulubiony kolor. A przecież usiłuję przeniknąć najbardziej traumatyczne wydarzenia jej młodego życia!

– Pytasz, czy mnie zgwałcili? Oczywiście. Odjechaliśmy kawałek, w jeszcze bardziej ustronne miejsce. On prowadził, ona siedziała ze mną z tyłu. Nie broniłam się, strach mnie zupełnie sparaliżował. Dotykała mnie, wkładała ręce między nogi. Potem robiła sobie dobrze, szepcząc mi do ucha jakieś zboczone rzeczy. W końcu zatrzymaliśmy się i musiałam wyjść. Nie wiem, czy dygotałam bardziej ze strachu, z przerażenia czy z obrzydzenia. Facet kazał mi się położyć na masce samochodu, kobieta trzymała mnie za ręce. Byłam już oczywiście zupełnie naga, więc tylko zaszedł mnie od tyłu, klepnął w dupę na dobry początek i ulżył sobie we mnie. Płakałam – a jemu się to chyba podobało. Ale płakałam nie dlatego, że mnie rżnął, tylko dlatego, że bałam się śmierci. Bałam się, że po wszystkim mnie po prostu zabije. I że będę tak leżeć w tym lesie, zupełnie naga, ze spermą wylewającą się ze mnie, a po moim zimnym ciele będzie chodzić robactwo. Kiedy skończył, kobieta zajęła moje miejsce na masce, a on zmusił mnie, żebym wylizała jej cipę. Trzymała mi głowę i mówiła, jak mam jej wkładać język. Pamiętam do dziś, jak wiła się pode mną. Pamiętam każdy pieprzony centymetr jej wygolonej cipy. A mój adopcyjny “tatuś” podniecił się znowu. Jeszcze zanim dolizałam kobietę do końca, chwycił mnie za tyłek i ponownie wsadził mi kutasa. W tym czasie jego żona tylko silniej przyciskała moją twarz do swojej cipki i wyzywała od dziecięcych kurew. Po wszystkim znowu wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą podróż. Nawet jakieś ciuchy mi dali, zamiast tych, które zostały nad jeziorem.

– Po co to wszystko było?

– O, to było wszystko bardzo zgrabnie zaplanowane i zorganizowane. Do domu dziecka już nie wróciłam. Od razu zabrali mnie do takiego lokalu przejściowego. Potem się dowiedziałam, jak to działa. Kierownictwo domu dziecka ogłosiło, że uciekłam. Oczywiście, powiadomiono milicję, były nawet poszukiwania. A potem odnalazły się moje ubrania. Pracownica sklepu zeznała, że kupiłam alkohol. I że byłam sama. Uznano więc, że upiłam się i poszłam pływać. No i cóż, jednej głupiej dziewczyny mniej na świecie. Prokurator umorzył sprawę.

– Nie miał żadnych podejrzeń?

– Pan prokurator był częstym gościem w naszym domu dziecka. Szczególnie upodobał sobie dwunastolatków. Kazał im się malować, przebierać w sukienki i rżnął aż miło.

– I nikt się w tym nie zorientował?

– Mówiłam ci, że to było zorganizowane. To była mafia. A domy dziecka to były doskonałe miejsca pozyskiwania towaru. Dziewczynek i chłopców. Sprzedawano nas klientom albo do burdeli. Niektóre, zwłaszcza najmłodsze dzieci szmuglowano na Zachód. U nas nie było to aż tak modne, u nas liczyły się takie jak ja – najlepsze były piętnastolatki – ale pedofile z Niemiec i Austrii mogli spokojnie wybierać jak w ulęgałkach. Płacili twardą walutą, a za nią można tu było dostać wszystko. Zresztą, podobno parę starszych dziewczyn przerobili nawet na organy. Może zresztą tylko tak nam mówiono, żeby nas zastraszyć?

Milica kontynuuje opowieść. Zimnym, beznamiętnym głosem opowiada o lokalu przejściowym. To był wielki dom, stojący na odludziu i strzeżony przez strażników z psami. Trafiały tam kobiety i dziewczyny kupione, porwane albo pozyskane w inny sposób. Tu już była selekcja – chłopcy trafiali w inne miejsca.

Najpierw było mycie i strzyżenie. Jeśli któraś z nowych dziewczyny miała wszy – ją i wszystkie jej towarzyszki strzyżono na zero. Nazywało się to doprowadzeniem towaru do stanu używalności. Potem krótka lekcja przystosowawcza.

Spędzały miesiąc w wygodnych, czystych i przytulnych pokojach, gdzie była nawet telewizja. Niektóre z nich po raz pierwszy widziały pościel, która nie była brudna i pełna robactwa. Do dyspozycji miały także cztery wielkie łazienki, a w nich kosmetyki, ciepłą wodę do woli oraz wspaniałe, grube i kolorowe szlafroki. Do tego w pokojach, w których spały, był barek z winem, czipsami i świeżymi owocami. Wiele z dziewczyn myślało, że właśnie trafiły do nieba.

 

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Opowiadanie premierowo ukazało się premierowo w serwisie NajlepszaErotyka.com.pl

Kontakt do autora:.
i.ravenheart@gmail.com

fb.com/raven.heart.5667

Ten tekst odnotował 26,170 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.75/10 (37 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (8)

+1
0
Cóż, daję 10 i czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg. Świetne, przy okazji, poglądowe studium dziejów krajów Jugosławii. 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
-1
Cóż mogę napisać... jprdl...
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Erudycja, oczytanie i włożona praca - super. Pytanie czy "tam decydowały się losy" jest poprawne? Czy nie powinno być "tam decydowano" albo "tam ważyły się losy"...?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+5
-2
Cytat ze wstępu powiedział generał Sherman podczas wojny secesyjnej, a nie jakiś Fallout. I rok też nie ten ;]
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Dziękuję i bardzo doceniam, że zwróciliście uwagę na "research". Tak, w całej serii opisuję wiele prawdziwych postaci i wiele scen, które wydarzyły się naprawdę. Spędziłem sporo czasu na przygotowaniu się do pisania tego tekstu.

@GreatLover: dziękuję. Nie widziałem. Człowiek uczy się przez całe życie!
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
@GreatLover - mógłbyś proszę podać źródło? Googlałem troszkę i nijak nie znalazłem info, że to słowa gen. Shermana 🙁
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Nie da się edytować więc tylko dodam:
https://english.stackexchange.com/questions/292351/what-is-the-origin-of-the-phrase-war-never-changes

Wygląda na to, że przypisywanie to gen. Shermanowi jest błędne i faktycznie Fallout pierwszy raz użył tego cytatu. Więc Ravenheart poprawnie go zacytował.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
-1
Jest jeszcze inny cytat, niejakiego Counter'a Strike'a: "schowaj karabin i wyciągnij nóż - pobiegniesz szybciej".
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.