Ilustracja: Ashley Webb

Serbski film Reportaż (IV)

12 października 2020

Opowiadanie z serii:
Serbski film. Reportaż

Szacowany czas lektury: 29 min

Milica przerywa na chwilę. Jej oczy płoną teraz blaskiem. Złym, mrocznym ogniem. W tej chwili rozumiem, czemu nazywano ją później Serbską Wilczycą.

– To skończyło się, gdy nasz dowódca Radko Mladić zdecydował się działać. Zorganizował transport dla dzieci i kobiet z okolic Srebrenicy i wywiózł je bezpiecznie do prawdziwych enklaw. Nikt ich nie zaczepił. Ale muslimom to nie wystarczyło. Bo oni są tak naprawdę wielkimi tchórzami. Radko powiedział, że jeśli złożą broń, to każdy z nich wyjdzie żywy… Obiecał im to. Ale oni woleli się przebijać sami. Więc nasza armia z nimi walczyła.

– Rozstrzeliwała jeńców.

– Naszych sprowokowano. Muzułmanie kryli się między dziećmi i kobietami. Przenosili broń. Poza tym… To wszystko było ukartowane. Clinton sam powiedział Chorwatom, że dobrze by było mieć pretekst do interwencji. Powiedział tak: “sprowokujcie jakąś rozróbę Serbów z cywilami, to wejdziemy z NATO. Dajcie nam powód.”

– Wierzysz w to?

– Kurwa, myślisz, że wyssałam to palca? Przecież tak mówili sami ludzie ze Srebrenicy! Bośniacy, nie Serbowie! Ludzie od tego ich Izetbegovicia, prezydenta bękarckiego państewka bośniackiego! Oficjalnie zeznali, że ich własny rząd sprzedał Srebrenicę.

Milica milknie ponownie, ale żar w jej spojrzeniu jakby wygasa. Po chwili odzywa się ponownie, spokojnie i z rezygnacją.

– Tu są Bałkany. Tu nic nie jest proste. Mówiłam ci. My tu od wieków żyjemy, wdychając zapach śmierci. Krew woła o krew. Gwałt rodzi gwałt. Zemsta napędza zemstę. Mamy to w genach – podnosi do góry zniszczone, pomarszczone dłonie i przez chwilę im się przygląda. – To jest tu, w środku. W moich żyłach. Mord. Gwałt. Zbrodnia. Rok za rokiem, wiek za wiekiem. I tak od samego początku. Moją matkę zgwałcił jej brat. A jej matkę? Ile razy kobiety z mojej rodziny musiały rodzić dzieci swoich oprawców? Ile razy moi dziadkowie gwałcili swoje rodaczki, sąsiadki, córki? Czasem zastanawiam się, czy kiedykolwiek w ogóle spotkałam na swojej drodze kogoś, kto nie miał krwi na rękach…

Milczę. Bo co mam powiedzieć? Milica także milknie na chwilę.

– Dlaczego mi to właściwie opowiadasz?

– Nie wiem. Może chcę, żeby ktoś mnie wysłuchał? Wiesz, taki ktoś spoza tego kraju, w którym wiecznie toczy się wojna. Nawet wtedy, gdy akurat jest pokój. Bo ta wojna jest w nas. Jesteśmy na nią skazani. Jesteśmy przeklęci. My, Serbowie. Oni, Bośniacy i Chorwaci. Albańczycy. Zawsze będziemy palić, zabijać się i gwałcić.

– Każdy człowiek ma wybór.

– Nadal nic nie rozumiesz. Czy ja wybrałam, że moim ojcem będzie rodzony brat mojej matki? Czy ja wybrałam, że ludzie w mojej wiosce bardziej cenią wydumany honor niż uczucia matki do dziecka? Czy ja wybrałam sobie, że spocony knur włoży mi łapę w majtki, gdy byłam jeszcze dzieckiem?

– Ale przecież potem ty także zabijałaś. I brałaś udział w gwałtach, porwaniach i mordach? Dlaczego?

Milica zamyka oczy i znowu milczy. Przez chwilę boję się, że przekroczyłam niewidzialną granicę; że złamałam jakąś niepisaną umowę między nami… Ale kobieta przełamuje się i podejmuje rozmowę.

– Miesiąc po tym, jak urodziłam Nadieżdę, zakończyła się operacja wokół Srebrenicy. Rozbiliśmy ostatnie muzułmańskie oddziały, a cywilom Radko zorganizował korytarz humanitarny. Ale Clinton zyskał swój cenny powód. NATO rozpoczęło na nas seryjne naloty. Co mogliśmy poradzić przeciwko potędze USA? Przeciwko nim mogliby coś zrobić tylko Ruscy, ale oczywiście skończyło się na niczym. Więc staliśmy, pod amerykańskimi bombami… i ginęliśmy. Ginęliśmy za to, że ludzie prezydenta Izetbegovicia sprzedali swoich własnych rodaków. A świat miał to w dupie.

– Wiesz, nie do końca. To po Srebrenicy z funkcji wysłannika ONZ zrezygnował nasz były premier, Tadeusz Mazowiecki. On zresztą podkreślał, że nie tylko Serbowie dokonywali zbrodni wojennych. Obarczył odpowiedzialnością obie strony konfliktu i przygotował oskarżycielski raport.

– Zaraz się rozpłaczę ze szczęścia. Naprawdę? Zrezygnował z funkcji? To pewnie uratowało tysiące ludzi, nie? A kilku setkom przywróciło życie.

– A co mógł innego zrobić? Nikt go nie słuchał.

– Nas też. Tyle, że ten twój polityk wrócił sobie do Polski, a my nadal staliśmy pod natowskimi bombami.

Wojna skończyła się w listopadzie 1995 roku, układem z Dayton, który niczego nie rozwiązał. To znaczy, Chorwacja oczywiście może być zadowolona, bo jest pupilkiem Europy. Niedawno przecież wzięliście sobie tych faszystów do NATO i do Unii. Serbia wyszła potrzaskana. Z naszego Kosowa zrobiliście sobie państewko-marionetkę. Straciliśmy Krajinę, która jest częścią tego kuriozum, które nazywa się Bośnią i Hercegowiną. Bo przecież Bośnia i Hercegowina jest tylko połową tego tworu, a drugą połową jest Republika Serbska, która nawet nie jest ujęta w nazwie. Szaleństwo, prawda? W Europie Serbowie mieszkają w Serbii i Republice Serbskiej, której nazwy nie ma na mapie, bo jest częścią Bośni i Hercegowiny. Przecież prędzej czy później to wybuchnie znowu.

– Od końca wojny nie było też wiadomo, co będzie z Kosowem. Ośmieleni upokorzeniem Serbii albańscy bandyci zaczęli tam ostro podnosić głowy. Tak zwana Armia Wyzwolenia Kosowa, czyli KLA, to była zbieranina watażków z czasów wojny bośniackiej, ich podoficerów i prostych zbirów, którzy doskonale wiedzieli, że można wzbogacić się na wojnie, a Europa z przyjemnością znowu dokopie Serbom. Dziś już wiadomo, że wywiad niemiecki sponsorował hojnie całą tę zbieraninę. CIA też maczało w tym swoje brudne paluchy…

Rozbestwione zagraniczną pomocą KLA zaczęło już wprost wprowadzać terror. Mordowano serbskich policjantów, urzędników i przedsiębiorców. Mnożyły się wymuszenia i porwania. Serbia miała związane ręce, bo przecież przegraliśmy wojnę w Bośni. Więc ludzie zaczęli brać sprawy w swoje ręce. Bogatsi serbscy Kosowiacy kupowali sobie ochronę pośród grup, które nie chciały złożyć broni. Takiej, jak nasza. Dymitra już nie było. Zastrzelili go jego właśni ludzie, którym chciał zabronić bzykania nas.

W 1997 roku w Albanii, która graniczy z Kosowem, wybuchła gigantyczna rozróba. Widzisz, tam właściwie rządziły mniej lub bardziej oficjalnie grupy przestępcze. Wpadli na pomysł, jak wyciągnąć resztki kasy od Albańczyków, którzy są ciemni i głupi jak stado śmierdzących owiec, które tak lubią dymać. Wcale ich do tego nie zmuszali, żadnej bandyterki. Oni sami przynosili im pieniądze, do najróżniejszych firm, które obiecywały gigantyczne zyski. To się nazywa, jakoś tak śmiesznie… czekaj… budowla pieniężna…. Stos pieniężny….

– Może: piramida finansowa?

– O, tak, właśnie! Piramida finansowa. Wydoili ich z kasy potwornie, a ci głupcy sami się prosili. No więc w 1997 to wszystko padło i wściekli owcojebcy zrobili sobie regularne powstanie! Tłum rozwścieczonych ludzi zajął nawet stolicę. Wojsko i milicja pochowały się po kątach, więc szybko rozdrapano ich magazyny broni. Takie to było państwo… I pomyśleć, że oni położyli łapę na Kosowie… No, ale to stało się później.

Na razie Albania stała się wrzodem na dupie, a Europa nie chciała kolejnej zadymy na Bałkanach. Jakoś się to uspokoiło, ale dziesiątki tysięcy sztuk broni znalazły się poza kontrolą. I jak uspokoiło się w wśród tych miłośników owczych cip, to ta broń znalazła się w rękach KLA w Kosowie. Reszty możesz się domyślić…

KLA wzrosła w siłę. Miała broń i miała kupę kasy – zarówno od CIA, jak i z handlu żywym towarem, z przemytu i z pospolitych wymuszeń. Pracowało dla nich mnóstwo bandytów. Ameryka patrzyła na to z uciechą. Sami zresztą zachęcali Albańczyków do zadymy w Kosowie, bo marzyła im się następna interwencja. Skurwysyny. A myśmy przecież tylko bronili naszego własnego terytorium. I naszych ludzi. A wszystko dlatego, że ta dziwka Lewinski obciągała druta Clintonowi i trzeba było odwrócić uwagę mediów. A wiadomo, nawet najlepszy lachociąg jest mniej ciekawy niż wojna, nie?

No i NATO przyszło. Amerykanie znowu nas bombardowali, używali pocisków wystrzeliwanych z okrętów i tych swoich kosmicznych bombowców. Śmierć przychodziła z nieba, bez ostrzeżenia, bez szans na reakcję. To trwało przez blisko dwa lata, bo nasze siły trzymały się dzielnie… Ale co mogliśmy im przeciwstawić? Nawet najdzielniejszy żołnierz broniący ojczyzny karabinem nie ma szans w starciu z rakietą…

Skończyło się w połowie 1999 roku. Musieliśmy się wycofać, a do Kosowa weszły siły misji NATO, które radośnie oddały kraj w ręce owcojebców. I zupełnie się nie liczy, że z rąk KLA zginęło tysiące ludzi, w tym dzieci. A wasze wojska ubiły pewnie drugie tyle. Bo liczyło się tylko to, że Ameryka dostała swoją zwycięską wojnę, a o słonym smaku spermy Clintona w ustach Lewinski już nikt nie pamiętał.

– Dobrze, już rozumiem. Naprawdę wierzę, że Kosowo jest ważne dla was…

– Kosowo jest SERBSKIE – w oczach kobiety płonie nacjonalistyczny ogień. – Było, jest i kiedyś znowu będzie. Nawet jeśli ta wasza Unia się temu przeciwstawi. Bo tu jest nasza ziemia, nasza krew!

– Dobrze, ale nie chcę gadać o polityce. Miałaś mi opowiedzieć swoją historię. To dla tej historii i dla ciebie tu przyjechałam – próbuję ją udobruchać.

Milica mierzy mnie podejrzliwie wzrokiem, ale po chwili wraca do przerwanego wątku.

– Jak pamiętasz, 1 czerwca 1995 roku urodziłam Nadię. Ten zboczeniec Dymitr naprawdę chyba wierzył, że my zachodziłyśmy w ciążę z jego psami. Odbiło mu zupełnie. Kurwa, chciał te dzieci – bo w sumie urodziło się parę, choć pierwszy miesiąc przeżyło tylko pięć – karmić mięsem i krwią. Jak wilki. Na szczęście jego przyboczni też mieli go dość. Oczywiście, fajnie było nas sobie używać, fajnie było spędzać czas na piciu, rżnięciu się i rabowaniu okolicy, ale po Dayton wojny właściwie już nie mogło być. W centralnej Jugosławii – choć oczywiście mojego kraju już nie było – zapanowała beznadzieja, ale i niestabilny pokój.

Jedyną szansą na dorobienie się i dalsze boje była walka o Kosowo, która właśnie przybierała na sile. Tyle, że Dymitr nie chciał tam jechać, jemu wystarczała jego chora hodowla wilkołaków. W swoim pokręconym umyśle wkręcił sobie, że nasze dzieci były przecież wilczymi hybrydami. Ale jego kumple mieli dość. Dość swojego herszta, bo oczywiście rabunku i wódy nigdy za wiele. Od paru tygodni próbowali przekonać swojego szefa, kłócili się, wrzeszczeli. Ale zawsze był górą. On i te jego bestie.

Tego wieczora poszło ich pięciu, z automatami. Wróciło trzech, ale Dymitra i jego rottweilerów już nie było na świecie.

Nowym przywódcą został Josif. Wtedy to już powoli brakowało nam wszystkiego: żarcia, broni, pieniędzy… Więc nasz świeżo upieczony komandant zebrał tych, co zostali, i przerzucił nas na południe, do Kosowa. Trafiliśmy do jednego takiego biznesmena… No, powiedzmy, że biznesmena. Zoran mu było, ale wszyscy wołali go Hitler, bo nosił taki wąsik jak Adolf. Zoran był bandytą średniej klasy. Gdzie mu tam było do Antona… Ale w Kosowie nawet średniacy uchodzili za bossów.

– Jakie jest to wasze Kosowo?

– W sumie, nieduże. To raptem teren przypominający prawie równy kwadrat o boku stu kilometrów. Ale jest zabójczo piękne. Wyobraź sobie wysokie góry, poprzecinane zielonymi jarami. Skały są tam czarne i szare. To kraj dziki i wolny, gdzie jest mnóstwo powalonych pni drzew, gdzie potępieńczo świszcze wiatr, a krzyczące ptaki sprawiają, że wygląda to jak obraz krainy umarłych.

– No, prawdę mówiąc nie brzmi to zachęcająco.

– Ech, nie zrozumiesz naszych dusz, jeśli nie odetchniesz powietrzem serbskiego Kosowa, nie pójdziesz samotnie w Góry Prokletije.

– Prokletije? Przeklęte?

– Tak je nazywamy. Bo one są dzikie. Nieujarzmione. Dumne. Może właśnie dlatego w naszych żyłach płynie to przekleństwo? Bo choć to ziemia piękna, to jednak mało urodzajna. Nawet wody brakuje. No, może z wyjątkiem kotlin, tam są szybkie, rwące rzeki. Miast tu też niewiele. Jest oczywiście Prisztina, jest Prizren, Mitrovica… No i jest Kosove Pole, święta ziemia dla wszystkich Serbów. Ale to wszystko bieda z nędzą. Przynajmniej teraz. Żyłoby się tu cudownie, ale ci cholerni dzikusi wszystko rozkradli. Kiedy tam weszliśmy, wszystko wrzało. Albańce bili naszych, myśmy się dzielnie odgryzali. Łupiliśmy ich ludzi, rekwirowaliśmy samochody, kazaliśmy sobie płacić za spokój. No i wszyscy tam coś przemycali.

Nasz nowy szef, Zoran, handlował narkotykami i panienkami. To znaczy, testował je, przyuczał do zawodu, a potem sprzedawał. Ale zachował sobie trzy z nas, to znaczy z tego dymitrowego stada. Resztę dziewczyn odesłał do burdeli. Josif został szefem ochrony, jego ludzie – cynglami, a my jak zwykle dawałyśmy cipy i dupy. Możesz o tym myśleć jak o prywatnym domu publicznym dla podwładnych szefa. Zastanawiałam się tylko, czy ludzie Zorana, którzy nas ochoczo pierdolili, wiedzieli, że nasze cipki, w które tak ochoczo wkładali kutasy, spływały jeszcze niedawno psią spermą? To znaczy, Josif i ci, co byli z nami, oczywiście wiedzieli, ale trzymali mordy na kłódkę.

W każdym razie Zoran mógł być pewien naszej lojalności. Było co żreć, czułyśmy się raczej bezpieczne, mieszkałyśmy w cieple, a poza tym oni mieli nasze dzieci. Ja widywałam Nadię codziennie, no i mogłam z nią spać, o ile nie pracowałam w nocy.

Po jakimś czasie jeden z cyngli wyraźnie polubił mnie najbardziej z tych dziewczyn, co obsługiwały żołnierzy. Sympatyczny był. Niewiele starszy ode mnie. Bzykał mnie często, ale nigdy nie był brutalny. Czasem przynosił flaszkę dobrej wódy. Traktował mnie jak człowieka, jak kobietę. Parę razy przyniósł kwiaty. Kwiaty, rozumiesz? W środku tego całego syfu po raz pierwszy w życiu dostałam od kogoś kwiaty. Zupełnie bezinteresowanie, bo przecież mógł mnie rżnąć, kiedy chciał.

Oczywiście, pieprzyliśmy się – w końcu od czego innego są kobiety? Ale przychodził do mnie nie tylko, żeby mnie ruchać. Czasem po prostu rozmawialiśmy. I tak jakoś się zbliżyliśmy. Mówił mi o swojej rodzinie, jak zginęła w bombardowaniu NATO. Mówił o tym, że czuje się Serbem i tylko to się dla niego liczy. I że chce po prostu walczyć za swój kraj, za ojczyznę. Za Kosowo. Że wcale nie chce być członkiem tej pieprzonej grupy, że ma dość wysługiwania się złodziejom, ale chce żyć w normalnym, serbskim kraju. A innej drogi po prostu nie ma. Uwielbiałam go słuchać. Był taki… inny. W tym całym gównie, w którym znalazły się Bałkany, on próbował zachować jakiś wewnętrzny spokój. Kompas. Mówił, że kiedyś to się zmieni. Że będzie normalnie. Że dzięki takim jak on wszystko się jakoś poukłada. I że to będzie kiedyś kraj, w którym takie jak ja i Nadia będą mogły spokojnie mieszkać.

– Poznał twoją córkę?

– Tak. Powiedziałam mu o niej… Wiesz… rozumiałam już, że on coś do mnie czuje. Nie chciałam, żeby kiedyś poszedł sobie precz tylko dlatego, że mam dziecko. Wiesz, nie jego dziecko.

– Wielu mężczyzn decyduje się na taki związek.

– Może u was, w Polsce. Tu na te sprawy patrzy się inaczej. A ja się bałam. I bałam się tego, że on naprawdę się we mnie… zakochał. Ale najbardziej tego, że ja też zaczynam pękać. Panicznie lękałam się o siebie, o Nadię… To nie był czas na takie rzeczy.

– Zoran by ci pozwolił odejść? Żyć… normalnie?

– Nie wiem. Pewnie kiedyś, tak. Ale przecież temu chłopcu nie przeszkadzało, że może mnie przelecieć każdy, komu szef pozwoli. To była taka… milcząca umowa między nami. Nigdy o tym nie mówiliśmy.

– Nie powiedziałaś, jak miał na imię…

– Nie. I nie powiem. Ono jest tylko moje.

– Rozumiem.

Zapada milczenie. Patrzę na pobrużdżoną zmarszczkami twarz Milicy i próbuję ją sobie wyobrazić jako dwudziestolatkę, która być może po raz pierwszy odnajduje w sobie uczucia, które dla ludzi w jej wieku, żyjących w innych miejscach na ziemi, są po prostu normalne. Czy naprawdę zakochała się w tym bezimiennym, młodym żołnierzu? A może po prostu odpowiedziała na po raz pierwszy okazane jej bezinteresowną, zwykłą, choć nieporadną czułość?

– Co było dalej?

– Dlaczego ty w ogóle chcesz to wiedzieć? – odpowiada pytaniem, jakby wytrącona z nostalgicznego transu.

– Mówiłam ci sto razy. Chcę cię poznać. Zrozumieć. Opowiedzieć twoją historię innym ludziom. Chciałabym, żeby cię wysłuchali. Żebyś mogła mówić o tym, kim jesteś.

Patrzy w dal. Gdzieś w nieistniejącą realnie przestrzeń, gdzie nie ma tego więzienia, tych murów, strażników. Może w tym świecie widzi inną Milicę. Normalną nastolatkę, która chodzi do szkoły; której nikt nie gwałci; która ma przyjaciół w swoim wieku i lubi rozmawiać o muzyce, filmach i marzeniach. Nastolatkę, która powoli zamienia się w kobietę, poznaje miłość i pierwsze rozczarowania. Dziewczynę, która przeżywa rozterki właściwe jej wiekowi. A potem poznaje tego, z którym chce być, dzielić plany i nadzieje. Z którym decyduje się mieć dziecko. Dziecko, które nie widzi wokół siebie padających bomb, które nie słyszy huku dział i jęków umierających.

Nie chcę jej wyrywać z tego marzenia. Może to jest jej jedyna ulga – świadomość, że mogło być inaczej. A może właśnie to nie ulga, tylko tortura?

– Tak, to był czas, kiedy znów ogarniał mnie strach – ciągnie Milica, a w jej głosie pojawia się nowa nuta. Smutku? Żalu? Chyba nie. Raczej zrezygnowanej akceptacji. – Bałam się otworzyć na niego. Wiedziałam, że to po prostu nie może się udać.

– Czemu?

– A jak ty to sobie wyobrażasz? Ja, skurwiona na wszelkie sposoby dziwka, i on, prosty żołnierz mafii. W dodatku z mrzonkami o czystej, zdrowej Serbii. Bez muzułmanów, bez obcych, bez tej waszej Unii. Nadia, której nie był ojcem, ale która się do niego przywiązała. I wokoło szalejąca wojna każdego z każdym. My kontra Albańczycy. Prawica przeciw lewicy. Jeden bandyta przeciwko drugiemu. Czy w takim świecie można żyć? Normalnie żyć?

– Wiesz, u mnie w kraju był taki czas, bardzo ważny dla Polaków. Wojna się kończyła, Armia Czerwona podchodziła pod Warszawę i wtedy wybuchło powstanie. Walki niewielkiej grupki ludzi, w mieście, przeciwko hitlerowcom. Brakowało broni, jedzenia, wody… ale ludzie potrafili się kochać. Jakoś żyli. Chociaż miasto wokół nich umierało na ich oczach. A przyjaciele ginęli jedni po drugich.

Milica słucha. Myśli. Może zastanawia się, czy porównanie jest właściwe.

– To co innego. Walczyliście z Hitlerem.

– Wojna to wojna.

– Ile trwało to wasze powstanie?

– Sześćdziesiąt trzy dni. Walki w Warszawie trwały sześćdziesiąt trzy dni.

Jugosławianka patrzy na mnie, jakbym powiedziała coś niewłaściwego. W końcu przerywa ciszę zmienionym głosem.

– Nic nie rozumiesz. Ale może każdy tak patrzy. Jego ból, jego świat, śmierć jego pobratymców jest najważniejsza.

Zapada cisza. Wreszcie kobieta odzywa się. Jej głos jest pusty, zimny i głuchy.

– Wiesz, ile czasu trwało oblężenie Sarajewa w czasie wojny bośniackiej? Tysiąc czterysta dwadzieścia pięć dni. Blisko pięćdziesiąt miesięcy. A późniejsza wojna w Kosowie – cztery lata.

Próbuję jakoś zestawić ze sobą te rachunki. Czy rzeczywiście nie powinno się ich porównywać? Jak to przeliczyć? Na liczbę ofiar? Na zabitych i zaginionych? Na liczbę zburzonych domów, rozbitych rodzin, osieroconych dzieci? Czy taka statystyka ma w ogóle sens…?

– Wiedziałam, że to się nie może udać. Nie ci ludzie, nie ten czas, nie ten kraj… A mimo to, jakoś tego chłopaka pokochałam… – spojrzenie kobiety znowu biegnie gdzieś w przestrzeń. – Tęskniłam za nim, gdy szedł w miasto. I Nadia tęskniła. Wiesz… on był zazdrosny o tych gości, którzy mnie rżnęli, ale nigdy nie powiedział mi złego słowa. Wiedział, że nie mam wyjścia. I tylko czasem widziałam w jego oczach… Nie, nie gniew. Żal. Żal do tego popierdolonego świata.

– Mówił ci o tym?

– A skąd. Kiedy był ze mną, kochaliśmy się, bawiliśmy się z Nadią albo rozmawialiśmy. O tym, jak mogłoby być. Jak powinno być. A on zawsze mówił, że tak będzie, tylko musimy trochę poczekać. Jeszcze miesiąc, jeszcze rok, jeszcze dwa…

– A co robił, gdy nie byliście razem?

– To, co trzeba było. Kradł samochody, chodził w obstawie, a jak trzeba było – zabijał.

– Kogo?

– Tych, których mu wskazano. Zazwyczaj Albańczyków, bandytów i wichrzycieli. Albo konkurentów. To był 1997 rok, w Kosowie wtedy można było stracić życie, idąc do miasta, po prostu dlatego, że stało się w złym miejscu w złym czasie. Wybuchały samochody, my strzelaliśmy do czarnych, a oni do nas.

– Czarnych?!

– No, tak tu się mówi. Czarni albo brudasi. Albańczcy, znaczy się. Patrzymy na nich z nienawiścią, bo wyrwali nam nasze serce, nasze Kosowo. Wtedy, na początku 1997 roku głośno już było o UÇK, czyli skurwysynach z tak zwanej Armii Wyzwolenia Kosowa. Rok wcześniej zorganizowali pięć głośnych zamachów bombowych na obozy naszych uchodźców z Krajiny. Ich szefem był wyjątkowy nawet jak na nich łotr – Hashim Thaçi. Wtedy jeszcze ukrywał się pod pseudonimem – Gjarpëri, czyli Wąż. Nacjonalista albański, oficer wywiadu, handlarz bronią, szef mafii. Mówi się, że jego grupa, tak zwani Drenicanie, odpowiadała za jedną trzecią całej przestępczości w Kosowie.

– Czym się zajmowali?

– Wszystkim. To znaczy: po pierwsze chcieli zabijać Serbów i stworzyć Wielką Albanię. Ale potrzebowali na to kasy, kasy i jeszcze raz kasy. Więc ją zdobywali – kradli, zabijali, wymuszali haracze. Zorganizowali własne grupy przemycające narkotyki do Europy. A od nas szmuglowali ludzi. Mieli konszachty z mafią w Rosji i z Włochami. No i z Macedończykami. Łapali dziewczyny na ulicach, a potem sprzedawali je do burdeli. No i dzieci. Na masową skalę. To, co działo się ze mną w sierocińcu, to były rozkoszne wakacje w porównaniu z ich wyczynami.

– Nikt nie reagował?

– A kto miał reagować? Europa? Bo przecież Jugosławii już nie było. A Kosowo stało się pedofilskim zagłębiem. Jeśli znałaś odpowiednich ludzi, to w ciągu miesiąca mogłaś sobie sprowadzić dziecko dowolnej płci i wieku z dyskretną dostawą do domu. Bezpiecznie, bez żadnych papierów, bez paszportów, bez śladu. A wtedy mogłaś je zamknąć w piwnicy i gwałcić choćby codziennie. Wiem, że organizowali też pedofilskie tournée dla bogaczy we włoskich miasteczkach nad Adriatykiem.

– Skąd wiesz?

– Są filmy. Raz mój serbski rycerz brał udział w rajdzie na metę jakiegoś typa. Wrócił blady jak ściana, choć to był twardy zawodnik. Próbowałam pytać, co się stało, bo przecież on nie wymiękał. Dopiero po paru dniach przyznał, co widział. Dorwali go, jak jeden czarny robił narkotykową imprezę z paroma kumplami i wynajętymi dziwkami. Wóda, prochy, rżnięcie – co chcesz. Ale na wielkim, plazmowym ekranie puszczali pedofilskie porno, które sami nagrali. Te dzieci miały po cztery, pięć lat… – ręce Milicy drżą. Ja także czuję, że wysychają mi wargi.

Znowu milczymy. Gdzieś w głębi serca rodzi się we mnie zrozumienie.

– Zabili ich. Wszystkich. Co do jednego. Dziwki też. Dziwki szybko…, a tych skurwysynów powoli. Bardzo, bardzo powoli.

Słyszę tylko uderzenia krwi w skroniach. Jakbym zanurzała się w kolejnych kręgach piekła, jakbym schodziła do dna, tylko po to, aby przekonać się, że to nie koniec. A przecież to wszystko stało się naprawdę. Kilka, kilkanaście lat temu. W cywilizowanej, starej Europie. Tyle, że nikogo to naprawdę nie obchodziło.

– Co było dalej?

– No cóż, siostra Thaçiego wyszła za szefa albańskiej mafii. A sam Thaçi został premierem Kosowa. A potem – prezydentem. Z błogosławieństwem Unii.

– Niemożliwe – kręcę głową. – To nie jest możliwe. Nikt by się nie zgodził.

– Możliwe. To są Bałkany. To jest Jugosławia. Tu jest tak od setek lat. Zabijaliśmy się, rżnęliśmy, gwałciliśmy, paliliśmy i znowu zabijaliśmy. Od zawsze, od niepamiętnych czasów. Mamy to w genach, mówiłam ci.

– Może kiedyś się to zmieni. Może zrozumiecie, że lepiej żyć we wspólnocie.

– Nigdy. Wiesz co, ten stary dziadyga Tito zgrabnie kiedyś zauważył: “Jestem przywódcą państwa, które ma dwa alfabety, trzy języki, cztery religie, pięć narodów, sześć republik i siedmiu sąsiadów.”

– Wszystko można jakoś załatwić. Przecież katolicy z protestantami bili się przez całe wieki, mordowali i przeklinali. A jednak dziś żyją w pokoju. W jednej Europie. W jednym państwie.

– Może… Ale ile na to trzeba było im lat? Sto? Dwieście?

– Czterysta – poprawiam odruchowo.

– Właśnie. Więc może za czterysta lat tu też będą ludzie żyć normalnie.

– Mam nadzieję, że wcześniej – wzdycham. – A co było dalej z wami? Z tym chłopakiem?

– Wkrótce potem macedońska mafia się zemściła. Nie wiem jak, ale dowiedzieli się, kto brał udział w naszym nalocie. I jednego dnia, na ulicy, po prostu zastrzelili wszystkich. Jednego po drugim, każdego z osobna, bez żadnej szansy na obronę. I, skurwysyny, przy każdym podrzucili kartkę “śmierć pedofilowi” oraz pendrive z wyjątkowo obrzydliwymi zdjęciami. Po prostu, żeby nie tylko zabić, ale jeszcze zniszczyć pamięć. Pamiętam ten dzień, kiedy Zoran przyszedł mi o tym powiedzieć. Spodziewałam się, że wejdzie on…, a wszedł Zoran. Poważny i smutny. I wtedy się domyśliłam. Nie musiał nic mówić. Ryczałam i wyłam, przeklinałam ten cały pojebany świat. Podobno zachowywałam się tak, że wezwali lekarza, żeby wstrzyknął mi coś na uspokojenie. Nie wiem, czy tak było. Nie pamiętam.

Trzy dni spędziłam na prochach. A potem narodziłam się po raz kolejny. Poszłam do szefa i powiedziałam obstawie, że chcę się z nim widzieć. Zoran miał chyba do mnie jakąś słabość, bo przyjął mnie dość szybko. A ja wygłosiłam mu przemowę, że już nie chcę być tylko zwykłą kurwą, że chcę się bić. Chcę zemsty. I mam do niej, kurwa, pieprzone prawo.

– Zgodził się?

– A skąd! Roześmiał się tylko. A potem uświadomił mi, żebym się nie wygłupiała, bo do zabijania ludzi trzeba mieć umiejętności. Trzeba być w tym dobrym, a ja się nadaję najlepiej do ciągnięcia druta. Więc zrobiłam to, co mogłam.

– Przekonałaś go?

– Podeszłam do niego na kolanach, jak niewolnica, którą zresztą byłam. A potem, z wiernopoddańczym spojrzeniem, które faceci tak lubią, zaczęłam rozpinać mu rozporek. Robiłam to powoli, żeby mógł się napawać każdą chwilą władzy nade mną. Jego ochroniarze stali wokoło i patrzyli, nie wiedząc jak reagować. Wyrzucić mnie, czy pozwolić na to, co chciałam zrobić.

– A on?

– Przez chwilę też się wahał. Ale ja znałam swój fach. Uwiodłam go spojrzeniem, dotykiem i pokorą – zanim jeszcze wzięłam go do ust. Nie mógł mi się oprzeć. Nie mnie, dwudziestoletniej, doświadczonej dziwce, która na kolanach, wiernie, błagała spojrzeniem, aby mu obciągnąć. A jego cyngle stali obok i zazdrościli. Niemal czułam, jak im zaczyna stawać od samego patrzenia. Mogli mnie mieć każdego dnia, ale w tej jednej, konkretnej chwili byłam nieosiągalną dla nich dziwką ich pana.

– Kupił to? – nie mogłam powstrzymać pytania, w jakiś dziwny, pokrętny sposób zafascynowana opisywaną sceną.

– Widzisz? Nawet ciebie teraz, kobietę, po latach, to intryguje. Nawet jeśli nie chcesz tego przyznać. A on, facet, siedział z pęczniejącym kutasem, otoczony kumplami. Nie mógł tego nie kupić. Łasiłam się do niego, błagałam o łaskę całowania jego chuja. Myślałam, że wystrzeli, gdy tylko go dotknę, ale sukinsyn chciał się pobawić – nagle Milica uśmiecha się i patrzy na mnie. – A ty, Jekaterina, masz faceta? Takiego na stałe? Z obrączką?

Drgnęłam, skonfundowana i wytrącona z równowagi.

– Nie – kręcę głową. – Takiego nie mam. Jakoś nie mam głowy do tych spraw. Mam kogoś… bliskiego. Ale to raczej romans. Nie na stałe.

– Faceta trzeba mieć – poucza mnie, kręcąc głową. – My, kobiety powinniśmy o siebie umieć zadbać, ale najlepiej mieć faceta. Zdradzę ci jedno: oni są bardzo prości. Jeśli będziesz mu obciągać, łykać jego spermę i zachwycać się jego kutasem, to każdy będzie jadł ci z ręki. Powiedz mu, że na widok jego chuja od razu robisz się mokra, a potem zrób loda, z oddaniem patrząc mu w oczy, i połknij. Zrobi dla ciebie wszystko.

– Dziękuję za radę, ale chyba sobie daruję.

– Głupia jesteś. Po prostu wykorzystaj to, że masz cycki, szparę i usta. A jak się nie boisz, to możesz jeszcze dać dupy. Jak się przyzwyczaisz, to nawet nie boli. A będziesz za to szczęśliwie sobie żyć. Sam gość jest nieważny, wystarczy że jest i daje ci to, czego potrzebujesz. Wiesz, pieprzyłam się z setkami facetów, a każdy fiut jest w sumie podobny do innego, ale tylko kilku z nich pamiętam, jakby to było dziś. Tego sapiącego spaślaka z bidula, który mnie zgwałcił, gdy miałam siedem lat. Skurwieli od Dymitra, którzy przez całą noc nie dawali mi spokoju i używali po tym, jak psy Dymitra rżnęły mnie jak reprodukcyjną sukę. I Zorana. Ale z nim to było inaczej. Zoranowi robiłam loda dlatego, że chciałam. Dlatego, że było mi to potrzebne. Pamiętam, że miał strasznie grubego chuja i wielki, mięsisty naplet. Kurwa, czułam się, jakbym obciągała koniowi. Ale robiłam to konkursowo.

Minęło tyle lat…, a ja to wciąż pamiętam. Każdy szczegół. Mogłabym ci opisać, jak był ubrany każdy z jego cyngli. I ten dźwięk. Mlaszczący, obleśny dźwięk wydawany przez usta suki, która z upodobaniem, na kolanach obciąga swojemu panu. A Zoran pławił się w tym. Nie wiem, co sprawiało mu większą przyjemność – czy mój język obracający się na jego chuju, moja kiwająca się głowa czy podniecenie ochroniarzy, którzy stali wokoło. Doskonale wiedziałam, że patrzą na mnie jak zaczarowani i boleśnie świadomi, że nie mogą się dołączyć.

U Dymitra był taki jeden owczarek, czarny jak noc i większy od pozostałych. Kiedy on brał się za którąś z nas, pozostałe psy, choćby nie wiem jak podniecone, nie próbowały kopulować. To był samiec alfa. Kiedyś, raz jeden, któryś z nich chciał skorzystać na jednej z nas… Czarny przerwał rżnięcie, rzucił się na tamtego i zagryzł go. Po prostu zabił. A potem, pijany świeżo potwierdzoną władzą, wrócił do dziewczyny i dokończył swoje. Bo ona cały czas na niego czekała. Na kolanach, z cipką pulsującą jeszcze po przerwanym rżnięciu. Nie odważyła się nawet podnieść głowy. A gdy wrócił, oddała mu się pokornie. Była nagrodą za jego zwycięstwo. Słodką i uległą. Była potwierdzeniem jego dominacji. Pierdolonym potwierdzeniem jego siły. Nigdy potem żaden pies nie próbował podważyć pozycji tego samca.

Myślę, że ci ochroniarze podświadomie czuli to samo. Lęk. Paniczny strach przed najsilniejszym. Więc tylko stali nad nami i z głupkowatymi minami patrzyli na dziewczynę, która ciągnie druta ich szefowi. Mówię ci, a to jest rada doświadczonej kobiety: znajdź sobie samca alfa i przywiąż go do siebie.

– Rozważę to – wzdycham. – Lepiej powiedz, co było dalej.

– A co miało być? Zlał mi się w usta, zapiął rozporek i kazał sobie przynieść whisky. Ci jego ochroniarze gratulowali mu i chwalili jego potencję. A ja wstałam, przełknęłam i ustami, na których nadal czułam jego smak i zapach, powtórzyłam swoją prośbę: że chcę zabijać. I żeby mnie posłał w miasto.

Zoran roześmiał się i spytał, czy wiem, co to znaczy: zabić człowieka. Odwarknęłam, że zginęło już tylu ludzi wokół mnie, że się przyzwyczaiłam. Spoważniał. Łyknął burbona i twardo rzekł, że to nie to samo. Na to ja zażądałam, żeby dał mi szansę się sprawdzić. Jedną, jedyną szansę. Z początku nie chciał, ale zrobiłam mu loda tak dobrze, że w końcu machnął ręką. Obiecał mi to. Przy świadkach.

Sposobność przydarzyła się jakieś dwa tygodnie później. Zwinęli z ulicy jakiegoś cyngla od Albańców. Posadzili w piwnicy i przepytali. Tak po naszemu. Wiesz, paru naszych robiło w jugosłowiańskim SB, mieli praktykę. Wtedy Zoran posłał po mnie. Akurat któryś z jego ludzi rżnął mnie w dupę, ale ponieważ szef po mnie posłał, więc musiał szybko skończyć i mnie puścić. Założyłam majtki i z obolałym tyłkiem pełnym spermy zeszłam do piwnicy.

Widok był straszny. Facet, przywiązany do krzesła, pobity, pokrwawiony siedział ze spuszczoną głową. Dwóch naszych, rozebranych do pasa – bo było strasznie gorąco, a piwnica nie miała okien – stało obok, paląc papierosy. Zapach, jaki się unosił, jest nie do opisania: potworny smród potu, krwi, moczu i bólu. Ból pachnie, wiesz? To znaczy: śmierdzi. Czuć w nim lęk, zbliżanie się śmierci i te wszystkie płyny ustrojowe, które mamy w sobie.

Zoran obrócił się na mój widok. Błysnęły mu oczy, bo miałam na sobie tylko majtki i buty, więc świeciłam gołymi cyckami. Na twarz wypełzł mu taki lubieżny, straszny uśmiech. Wtedy chyba po raz pierwszy takim go zobaczyłam. Zezwierzęconym do szpiku kości. Kazał chlusnąć facetowi wodą na twarz. Więzień ocknął się i, parskając i prychając, spojrzał nieprzytomnym wzrokiem. A wtedy Zoran skinął na mnie, abym się zbliżyła. Ujął mnie pod brodę i spytał, czy nadal chcę go przekonać do swojej prośby. Potwierdziłam. Zarechotał i kazał mi zdjąć majtki. Zrobiłam to. Potem jednym ruchem głowy dał mi do zrozumienia, żebym klęknęła przed nim. Wiedziałam, czego chce. Więc byłam posłuszna. Kurwa, to było pojebane. Piwnica, w której torturował tego brudasa, jego ludzie i on. I ja, na klęczkach, jęcząca i robiąca mu kolejne obciąganie. Wszystko to w migotliwym świetle słabej żarówki, w syfie, w śmierdzącym śmiercią, dławiącym fetorze spoconych ciał.

Kiedy w końcu się spuścił, spytał, czy nadal chcę. Kiwnęłam głową. Roześmiał się pijany swoją potęgą i powiedział, że najpierw muszę wkupić się w łaski. Siadł sobie na krześle, a potem kazał mi się oprzeć na poręczach, do których przywiązany był ten Albaniec, i wypiąć tyłek. Wielkopańskim gestem pozwolił swoim psom ulżyć sobie na mnie. Musieli się wcześniej wykazać, uczciwie spuszczając łomot brudasowi, więc rzucił im mnie jako nagrodę. I jako przypomnienie dla mnie, że zawsze będę jego własnością. Ciałem, które dla kaprysu może oddać, sprzedać albo zabić, jeśli mu tylko przyjdzie na to ochota.

Ale ja akceptowałam ten układ. Więc dałam się wyjebać po kolei czterem facetom, jednemu po drugim. Nadstawiałam się im bez przyjemności, ale chętnie, bo wiedziałam, że kupuję w ten sposób moją zemstę. Mogli mnie mieć, mogli obryzgać mnie spermą do woli, bo koniec końców miałam to, po co przyszłam do tej pierdolonej ciemnicy. Pieprzyli mnie jak swoją nagrodę. Ostro, szybko. Wiesz, czasem faceci tak mają: wyciągnąć kutasa, wbić go w szparę, zacisnąć dłonie na dziewczynie i jak najszybciej skończyć. Wtłoczyć spermę do cipy, udowodnić sobie, jej i swoim kumplom, jakim się jest ogierem. A potem wyjąć fiuta, klepnąć dziewczynę w tyłek i pokazać, że jest się tu panem. Że ona jest tylko dziwką do zerżnięcia. Że nie zależy ci na niej w ogóle; że teraz chętnie popatrzysz, jak rżnie ją twój kumpel, dokładnie w ten sam sposób. Na zimno. Fizjologicznie.

Przyjęłam ich po kolei, zaciskając zęby i patrząc w znajdującą się o parę centymetrów ode mnie twarz pieprzonego Albańca. Nic nie rozumiał. Pewnie pytał się w duszy, czemu najpierw go biją, a potem młoda laska rżnie się mu na oczach z jego oprawcami. Moje cycki dyndały tuż przed nim, choć oczywiście nie mógł ich dotknąć, bo krępująca go taśma trzymała mocno. A ja z każdym ruchem fiuta w mojej cipie byłam bliżej.

W końcu ostatni z nich skończył. Zoran rechotał i bił brawo. Chłopaki powoli chowali fiuty do spodni. Wyprostowałam się. Sperma wyciekała ze mnie obficie i spływała po udach. Uchodziła ze mnie jak resztki jakichkolwiek emocji. Zimno, twardo powiedziałam mu, że chciałabym, aby dotrzymał obietnicy. Musiałam mieć coś w oczach, bo śmiech zamarł mu na twarzy. Wreszcie, zły na siebie rzucił wkurwiony, że jeśli chcę mu udowodnić swoją wartość jako żołnierza, to mam zabić tego siedzącego Albańczyka.

– Zrobiłaś to?

– Nie wahałam się ani pół sekundy. Chciałam, żeby jego śmierć odpłaciła mi za wszystko. Za gwałty, za poniżenia, za to że byłam tylko ciałem do rżnięcia. Za Kosowo. Za przegraną wojnę. Za utraconą normalność z facetem, który chyba mnie kochał. Mnie i moje dziecko. Nawet za to, że moją matkę zapłodnił jej własny, rodzony brat.

– Ale…

– Co, kurwa, “ale”? Że to nie jego wina? A jaka była w tym wina mojej matki? A jaka była wina siedmioletniej dziewczynki, której własna rodzina się wyrzekła, a która była od dziecka tylko ciasną szparką dla zboczeńca w sierocińcu? Nie, kurwa, nie żałowałam go ani chwili. Na stole leżał nóż. Zwykły, kuchenny nóż. Taki, którym kroisz ciepły chleb. Wzięłam go, podeszłam do gościa, nachyliłam się nad nim. Nawet nie krzyknął. Przyłożyłam mu rękę do ust i wbiłam ostrze w brzuch. Weszło zadziwiająco łatwo, wiesz? Jakbyś wbiła je w kawałek szynki. Jego oczy rozszerzyły się w przerażeniu i bólu, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Cofnęłam rękę i uderzyłam ponownie. I jeszcze raz. Jucha buchała z niego jak ze szlachtowanej świni. Po chwili zwiotczał i odpłynął. Popatrzyłam w dół… wszystko pływało we krwi. Zrzygałam się. Zrzygałam się na tego biednego, martwego skurwysyna.

A potem wyprostowałam się ponownie. Naga, obrzygana, pokryta krwią i spermą musiałam wyglądać jak uosobienie koszmaru. Ale taka właśnie byłam. Jak zwierzę. Jak bestia, która pierwszy raz zasmakowała krwi.

Rzuciłam nóż pod nogi Zoranowi. Był blady. “Jebeno vučica” – mruknął. Tak. Stałam się nią. Wtedy, w tamtej chwili stałam się Wilczycą.

– Jezu… – myślę. – Mówi to tak spokojnie…

Przełykam ślinę. Przez moją głowę przelatują setki myśli. Gdzieś tam, pośród nich rodzi się pytanie: “Dlaczego?”. Co sprawiło, że ta kobieta, tak mocno doświadczona przez życie, stała się morderczynią. Fatum? Los? A może – jak sama o tym mówi: geny? Co sprawia, że człowiek staje się morderczą bestią, gotową zadawać cierpienie, kraść, torturować, gwałcić i zabijać?

Ten tekst odnotował 13,930 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.97/10 (18 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (3)

0
0
Wciągnęłam wszystkie 4 części. W jakąś godzinę. Gratuluję.
Interesująca historia. Poprawnie napisana. Nie powiem, że lekko się czyta bo tematyka nie pozwala, ale tekst wchodzi jak nóż w masło.
Ravenheart did you think to make from this a book?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Zmień pendrive na płytę cd. Przed rokiem 2000 pendrive ?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Dobrze napisane opowiadanie. Dobrze zadane pytania. Czy każdy z nas może stać się bestią zdolną do zabijania? Kidyś czytałem wspomnienia żołnierza rosyjskiego z wojny Afgańskiej. Mówił, że zabić wroga to za mało, to bardzo łatwe. Aby pomścić śmierć swoich kumpli, chcesz, aby wróg przed śmiercią cierpiał. Aby błagał cię o litość, gdy obcinasz mu kolejny palec, aby błagał cię o szybką śmierć, gdy ty walisz go kolejny raz w głowę kolbą karabinu.
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.