Ilustracja: playgroundai.com

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (IV)

24 października 2021

Szacowany czas lektury: 50 min

No i stało się – prezentuję Wam, Czytelniczki oraz Czytelnicy, ostatni spośród napisanych rozdziałów opowieści o Estelli. Mam nadzieję, że choć trochę się spodobała i zaczekacie cierpliwie na ciąg dalszy, bo ten będzie...

...a przynajmniej takie było początkowe założenie, że najpierw napiszę około połowy historii, później zrobię sobie przerwę na nieco lżejsze tematy, a po paru miesiącach zabiorę się za dokończenie. Jednak po raczej obojętnym – i to bardzo oględnie mówiąc, bo wyświetlenia leżą i kwiczą, a komentatorów mogę policzyć na palcach jednej ręki – przyjęciu dotychczasowych części, niespecjalnie mam chęć i ochotę poświęcać kolejny rok (bo tyle mniej więcej by mi to zajęło) na pracę nad czymś, czego i tak nikt nie doceni. Dlatego też owszem, finał historii powstanie, natomiast w znacznie skróconej formie. Wybaczcie.

Na koniec dziękuję raz jeszcze wszystkim wymienionym we wstępie do pierwszego rozdziału za okazaną pomoc, a także administracji Pokątnych za umożliwienie publikacji w następujących po sobie dniach.

 




 

ROZDZIAŁ 4 – ANIELA

 



 

Do ostatniej chwili wahałam się, czy pójść na pogrzeb. I to nie tylko z powodu jakże nagłej i niespodziewanej śmierci męża, który zostawił mnie w kompletnej rozsypce oraz niezdolności do podejmowania jakiejkolwiek decyzji. Szczerze obawiałam się, że na widok przystrojonej zgodnie z górniczą tradycją trumny, orszaku, orkiestry i całej reszty – bo cokolwiek nie mówić, zarówno przedstawiciele kopalni jak i śląscy sąsiedzi mieli zamiar pochować Bynka ze wszystkimi honorami – po prostu nie wytrzymam i całkiem się załamię. Dostanę ataku histerii lub wręcz odwrotnie: poddam się i zapadnę w sobie tak głęboko, że z cmentarza będą musieli mnie wyprowadzać specjaliści zawezwani z Tworek. Jakby tego było mało, wciąż pozostawała jeszcze kwestia Gity, która zionęła w moją stronę taką nienawiścią, aż groziło to pożarem całej okolicy.

Ostatecznie jednak zebrałam się w sobie, ubrałam odpowiednio do sytuacji i jakoś to wszystko przeżyłam. Jakoś – to dobre określenie. Tak samo jakoś udało mi się uniknąć publicznego wypatroszenia przez Gitę oraz jej popleczników, a potem jakoś powrócić do codzienności. Nie na długo jednak. Cóż bowiem z tego, że wspierały mnie nie tylko przyjaciółki na czele z Melą, Hesią i przede wszystkim Maryną, ale także dyrekcja zakładu czy najzwyklejsi znajomi, skoro wszystko dokoła przypominało mi o Bynku? Dosłownie wszystko, włącznie z codziennymi przedmiotami w rodzaju szklanek w plecionych koszyczkach, z których lubił popijać herbatę. Na dodatek coraz częściej i mocniej dopadała mnie ta sama frustracja, co po odejściu Anieli. Tyle że tym razem znacznie bardziej świadomie. Czułam narastające pragnienie, lecz jednocześnie wiedziałam, że jego zaspokojenie nie przyniesie mi ulgi.

Poza tym, jak niby miałabym to zrobić? I z kim? Na mężczyzn nie miałam najmniejszej ochoty – po pierwsze, przez wzgląd na Bynka, a po drugie, nawet gdybym wyzbyła się wyrzutów sumienia, nie dostrzegałam nigdzie żadnego sensownego kandydata na partnera. W przypadku partnerek sytuacja była jeszcze gorsza, bo po głowie bezustannie chodziła mi Mela, jednak w tym przypadku wiedziałam doskonale, że nie mogłam się do tego przyznać. Ani jej, ani żadnej innej. Co jak co, ale nie miałam zamiaru zostać publicznie zlinczowana jako drapieżna wdowa, która zaciąga do jeszcze ciepłego łóżka nie tyle nawet cudzych facetów, co kobiety.

 

Nie mogąc sobie nijak poradzić z narastającą frustracją, rozgoryczeniem i najzwyklejszą złością, poświęciłam się pracy. Brałam tyle nadgodzin, ile tylko się dało, a gdy kierownik zaczął mi otwarcie grozić rękoczynami za przesiadywanie w biurze od świtu do nocy, kombinowałam, jakby tu wyjechać na jakąś delegację. Jak najdłuższą i jak najdalej. Niestety, nie zawsze się to udawało. Nie miałam też zamiaru spędzać samotnych godzin w mieszkaniu, więc zabijałam czas coraz dłuższymi spacerami. Także po ciemku i w takie okolice, w których nawet sam diabeł nie mówił dobranoc, bo dawno stamtąd czmychnął. Być może takim nieuzasadnionym ryzykanctwem nieświadomie kusiłam los? Nieprzymuszana przez nikogo pchałam się w sam środek paszczy lwa – i to takiego wybitnie rozdrażnionego – jakbym chciała sprawdzić, czy może mnie spotkać coś jeszcze gorszego.

No i w końcu sprawdziłam. Pewnego zimowego wieczoru, w który postanowiłam najpierw nie mniej i nie więcej tylko się upić, a potem równie samotnie zwiedzić nowo budowaną dzielnicę, wciąż straszącą rozkopanymi ulicami, stertami cegieł i wyrzuconymi poza margines ludźmi bez perspektyw, szukającymi choć namiastki schronienia. A skoro tak sobie postanowiłam, nie było siły, która by mnie przed tym powstrzymała! Zarzuciłam więc palto, nałożyłam nijak niepasujący ani do okazji, ani zacinającego śniegu z deszczem toczek, po czym odważnie wyszłam na spotkanie z ledwo rozświetloną porozstawianymi z rzadka lampami ciemnością…

 


 

Obudziłam się w jasno oświetlonym pomieszczeniu, przykryta ciężkim, nieprzyjemnie drapiącym w skórę kocem. W oczach mi się ćmiło, nos i usta piekły od duszącej woni karbolu, a głowa pulsowała tępym bólem. Dosłownie jakby ktoś zakręcił ją w imadle i jeszcze dodatkowo uderzał młotkiem. Sięgnęłam do niej bezwiednie i ku własnemu zaskoczeniu dotknęłam palcami nie skóry, a czegoś szorstkiego. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że to bandaż, a ja leżę najprawdopodobniej w tym samym – sądząc po charakterystycznych wzorkach na ścianie oraz zasłonach – szpitalu, w którym okazano mi ciało Bynka. I wtedy, najpewniej od nadmiaru emocji, znowu zemdlałam. 

Dochodziłam do siebie powoli, raz po raz tracąc świadomość, budząc się i tak na okrągło. Dlatego dopiero po jakimś tygodniu dopuszczono do mnie policmajstra, który jednak szybko zrezygnował z jakichkolwiek pytań, bo i tak odpowiadałam na każde: „nie wiem, nie pamiętam, nie widziałam”. Szczerze. Nie miałam pojęcia, czy ktoś mnie śledził, nie zauważyłam nikogo podejrzanego, nie słyszałam żadnych hałasów. Nic. Ot, urwał mi się w pewnym momencie film i tyle. Spróbowałam więc sama dowiedzieć się czegoś więcej, jednak uzyskane informacje były naprawdę skąpe. Co nie oznaczało, że nieistotne. Wręcz przeciwnie – dały mi wiele do myślenia. Bardzo wiele.

Okazało się, że jeden z takich właśnie społecznych wyrzutków, poszukujący pod osłoną nocy resztek kabli, złomu, szmat i czegokolwiek, co dałoby się spieniężyć, natknął się na mnie. Leżącą z zakrwawioną głową tuż za stertą gruzu. Przez jakiś czas był nawet głównym podejrzanym, lecz śledczy szybko doszli do wniosku, że to nie jego sprawka, a właściwy winowajca zapewne umknął spłoszony. I ani dalsze poszukiwania, ani przetrząśnięcie miejscowego targowiska, melin oraz paserów nie dały rezultatu – sprawca nie odnalazł się od razu, a z każdym dniem szansa na jego złapanie dążyła nieubłaganie do zera.

Nie to jednak zszokowało mnie najbardziej, ale fakt, w jakim stanie mnie znaleziono. Nie tylko bez ducha, torebki, zegarka i złotego łańcuszka, lecz przede wszystkim z rozpiętym płaszczem, podciągniętą spódnicą i ewidentnymi śladami obcych rąk na częściowo już ściągniętych majtkach. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak wielkie miałam szczęście w nieszczęściu. Równie dobrze tego złomiarza mogło tam nie być wcale, napastnik zaś mocniej zadałby cios, względnie po zgwałceniu uderzył ponownie, udusił czy choćby poderżnął gardło, po czym wrzucił do pobliskich dołów z wapnem dla zatarcia śladów. Na samą tę myśl oblał mnie lodowaty pot, a serce podeszło do gardła. O buntującym się żołądku nie wspominając.

 

W końcu ozdrowiałam fizycznie na tyle, że wypisano mnie do domu, jednak psychicznie byłam wrakiem. Mimo starań nie znajdowałam ukojenia już nawet w pracy, moje życie uczuciowe nie istniało, a towarzyskie było na najlepszej drodze ku równie efektownej dezintegracji. Dlatego też, dopóki zachowałam jeszcze resztki sił i nie zdążyłam zniechęcić wybitnie odpychającym zachowaniem wszystkich dokoła, stwierdziłam, że dość tego! Niech się dzieje, co chce! Wracam z powrotem na Śląsk!

Przez chwilę rozważałam jeszcze starsze śmieci w postaci Warszawy, jednak bałam się, czy zderzenie ze wspomnieniami młodości nie zniszczy mnie do końca. Co by się stało, gdybym odnalazła na przykład Halszkę – a na pewno nie darowałabym sobie przynajmniej spróbowania – i jej widok obudziłby we mnie dawne emocje? Czy potrafiłabym sobie z nimi poradzić? A jeśli nie, do kogo miałabym się w wówczas zwrócić o pomoc? Poza tym, cokolwiek nie mówić, parę śląskich psiapsiółek wciąż darzyło mnie sympatią, znałam dobrze realia, a i fach w ręku też miałam. Zaczęłam więc obdzwaniać starych znajomych, aż w końcu jeden z nich obiecał mi pomóc w rozkręceniu własnej praktyki jako księgowa. Wynajęłam też nowe lokum, wystarczające aż nadto dla samotnej kobiety, i w ciągu ledwie miesiąca znów pakowałam tobołki. Tym razem jednak możliwie jak najskromniejsze, wyprzedając się z w większości i tak zbędnych mi rzeczy.

Nim jednak wyjechałam, postanowiłam porozmawiać z Hesią, Melą i Maryną. Najpierw z tą ostatnią – w przedostatni wieczór mojego pobytu zaprosiłam ją do siebie, poczęstowałam ciastem oraz resztką nalewki, którą jeszcze nie zdążyłam cichaczem się schlać, po czym uprzedziłam, że na pożegnanie chcę się do czegoś przyznać. Najpierw ostrożnie, zaczynając od ujawnienia słabości do kobiet, którą, jak nieśmiało podejrzewałam, ona podejrzewała u mnie – dla odmiany bardzo słusznie – co najmniej od czasu pamiętnego przyłapania na robieniu sobie dobrze. I faktycznie, miałam rację. Maryna nie udawała specjalnie zdziwionej i nawet stwierdziła na koniec, że: „twoje łóżko, twoja sprawa”.

A skoro tak, postanowiłam wyznać jej całą prawdę. Naprawdę całą, bez pomijania tematów co bardziej kontrowersyjnych i zwłaszcza intymnych. I to był mój błąd. Sądziłam naiwnie, że jako moja zaufana powierniczka przyjmie bezkrytyczne wszelkie rewelacje, poklepie po pleckach i pogratuluje, więc poszłam na całość, nie szczędząc najbardziej nawet pikantnych szczegółów. Tymczasem gdy już skończyłam, ignorując po drodze kilka naprawdę nadto dobitnych sygnałów, że posuwam się o wiele za daleko, Maryna tylko podziękowała za spotkanie i życzyła wszystkiego dobrego. Wyjątkowo chłodnym tonem. Po czym wyszła, nawet nie odwracając się w progu.

Po prawdzie czułam się po tym gorzej, niż gdyby mnie zwyzywała i odsądziła od czci, wiary oraz godności. Przynajmniej wtedy wiedziałabym jasno, że według niej postępowałam źle. A tymczasem znów zostałam sama ze własnymi problemami, bo na dyskusję ani z Hesią, ani tym bardziej jej siostrą już się nie zdecydowałam. Nawet się z nimi nie zobaczyłam, tylko po cichu podpisałam wszystkie dokumenty odnośnie pracy oraz mieszkania, zapakowałam rzeczy na wynajętą ciężarówkę i tyle mnie widzieli.

 


 

Nie było mnie na Śląsku zaledwie niecałe dwa lata, a chwilami miałam wrażenie, jakbym powróciła do zupełnie innego świata. Niby z pozoru wszystko wyglądało podobnie, zaś codzienne życie toczyło się własnym rytmem, jednak atmosfera wyraźnie gęstniała. Wiosną Adolf definitywnie doprowadził do tego, na co tchórzliwe zachodnie mocarstwa pozwoliły mu w Monachium jeszcze jesienią, czyli zagarnął całą, leżącą przecież tuż obok Czechosłowację. Jakby tego było mało, głośne majowe przemówienie ministra Becka de facto tylko potwierdziło najgorsze przewidywania największych pesymistów – a może po prostu realistów? – że wojna zbliża się wielkimi krokami. Czy komuś się to podobało, czy nie.

Nim jednak padły pierwsze strzały, pomiędzy wieloma nie tylko znajomymi, ale nawet członkami rodzin rozgorzały na nowo tlące się w ukryciu zaszłości. Bo ten czuł się bardziej Polakiem, tamta Niemką, a jeszcze inny stawiał rozumianą w taki czy inny sposób „śląskość” ponad wszystko, opowiadając się za jak największą autonomią całego regionu, rozdartego aktualnie pomiędzy dwa zwaśnione państwa. Do tego dochodziły narastające napięcia z całkiem liczną gminą żydowską, która z wiadomych powodów obawiała się hitlerowskiego najazdu. W efekcie jakiekolwiek głosy zdrowego rozsądku – zwłaszcza wypowiadane przez podobnych mnie goroli – były momentalnie zadeptywane przez wszystkie skonfliktowane strony.

W pewnym momencie doszłam do mało budującego wniosku, że mój przyjazd tutaj był błędem, jednak nie zdążyłam już tego zmienić. Zresztą dokąd miałabym uciekać? Do kogo zwrócić się o pomoc? Miałam znów rzucić wszystko i zaczynać życie na nowym miejscu, nijak nie mając pewności, że tam będzie „lepiej”? Ostatecznie więc zostałam na miejscu, zainstalowana w niewielkim i skromnie urządzonym, lecz całkiem przytulnym mieszkanku w oficynie jednej z kamienic. Żywiąc szczerą nadzieję, że jakoś się wszystko poukłada. Tymczasem nadzieja okazała się, jak to zwykle, matką głupich.

 

Wojna jako taka skończyła się dla mnie tak naprawdę zanim w ogóle zaczęła, przechodząc po ledwie kilku dniach lokalnych starć w regularną okupację. Co nie znaczyło, że nagle odetchnęłam i przestałam się bać. Wręcz przeciwnie – wystarczająco wiele słyszało się o aresztowaniach, grabieżach i przede wszystkim egzekucjach, by z choćby cieniem nadziei patrzeć w przyszłość. Zwłaszcza że mimo patriotycznych, podnoszących na duchu apeli, radio podawało coraz to gorsze wiadomości, aż w końcu ostatniego dnia września nadało pamiętne: „Czy nas słyszycie? To nasz ostatni komunikat! Dziś oddziały niemieckie wkroczyły do Warszawy…” 

Choć nie potrafiłam tego logicznie wytłumaczyć, nowe okupacyjne władze nie zwracały na mnie większej uwagi. Z początku owszem, musiałam spędzać całe dnie w urzędach, gdzie jako była żona miejscowego górnika o mocno teutońskim nazwisku byłam usilnie nakłaniana do podpisywania różnych podejrzanych list, jednak potem wszystko się skończyło. Tak nagle i niespodziewanie, aż wydało mi się to mocno podejrzane. Bo o ile czyjś syn został siłą wcielony do armii, córkę wywieziono na roboty, ciotka zamarzła z braku opału, matkę zabrała choroba, na którą zdobycie leków okazało się niemożliwe, a ojciec w ogóle gdzieś przepadł, to mnie podobne nieszczęścia omijały szerokim łukiem. Ciekawe czy z powodu uśmiechu opatrzności, czy raczej tego, że po prostu nie miałam już nikogo bliskiego?

Jednak mimo grobowego nastroju i najzwyklejszych obaw o jutro musiałam przyznać uczciwie, że wcale nie żyło mi się tak tragicznie, jak wskazywałyby na to okoliczności – miałam przecież pracę, czyste łóżko i (zazwyczaj) pełny garnek. Czasami nawet co bardziej wdzięczny klient, w zamian za wyjątkowo kreatywną księgowość, obdarował mnie jakimś przyjemnym drobiazgiem: a to paroma workami węgla na zimę, a to pudłem może i nieco nadrdzewiałych, lecz wciąż jak najbardziej jadalnych konserw, a to ciepłym płaszczem, który na jego żonę czy córkę już nie pasował. Raz czy dwa trafiła mi się nawet podniszczona, lecz wciąż zawierająca odrobinę kruszcu biżuteria, którą czym prędzej ukryłam w sobie tylko znanym miejscu. A im więcej takich osób obsługiwałam, tym częściej polecali mnie swoim znajomym jako pewną i wyjątkowo zaufaną buchalterkę, która dobrze wiedziała, gdzie trzeba coś dopisać, a gdzie indziej skreślić, by na końcu wynik pokrywał się raczej z oczekiwaniami niż prawdą.

 

Co zaś się tyczyło spraw sercowych… cóż, najzwyczajniej nie miałam na nie ochoty. Chęci. Siły. Niczego. I to zarówno na poważniejszy, oparty o zaangażowanie emocjonalne związek, który pomógłby oderwać się choć na chwilę od tragicznej codzienności, jak i całkiem niezobowiązujące, przelotne romansiki, z założenia mające jedynie przynieść chwilową przyjemność. Choć parokrotnie naprawdę niewiele brakowało.

Najbliżej złamania mej nieustępliwej do tej pory woli był chyba kandydat, który pozornie najmniej się do tego nadawał – mieszkający w tej samej kamienicy drobny cwaniaczek, geszefciarz, przemytnik i przy okazji stary kawaler w jednej osobie, imieniem Stachu, który wyraźnie chciał mi zaimponować już od pierwszej chwili znajomości. Niby mimochodem przechwalał się, kogo to nie zna i jak wiele jest w stanie zrobić, nieraz wpadał bez zapowiedzi z kwiatkiem w dłoni i flaszką zdobytego nie wiadomo skąd „konjaku” pod pachą. Kiedy natomiast pewnego razu zobaczył, że uginam się pod ciężarem znoszonego do piwnicy opału, bez pytania zakasał rękawy i w godzinkę ogarnął to, co mnie zajęłoby chyba pół dnia. A ja naprawdę nie wiedziałam, w jaki sposób powinnam się wobec niego zachować.

I wbrew pozorom największą przeszkodę nie stanowiło wcale to, kim był on sam. Wręcz przeciwnie! Niezaprzeczalny fakt, że potrafił całkiem nieźle kombinować, był w ówczesnej chorej rzeczywistości wartością wielce pożądaną. Wiedziałam, że z takim człowiekiem nie zginę w okupacyjnej zawierusze, bo w razie jakichkolwiek kłopotów albo załatwi, co trzeba, albo przekupi – względnie zaszantażuje – kogo trzeba. Nie przeszkadzało mi także, że najlepsze czasy zostawił dobre dziesięć lat i z piętnaście kilogramów za sobą. Ostatecznie ja także nie miałam już alabastrowej skóry bez śladu zmarszczek.

Prawdziwą przeszkodą były moje seksualne skłonności, które wściekle wyły na widok krewnej Stacha, Izabeli. Teoretycznie krewnej, bo praktycznie traktował ją jak rodzoną córkę, o ile nie lepiej – chuchał, dmuchał i dbał z takim zaangażowaniem, jakby chciał jej tym coś wynagrodzić. A może przed czymś ochronić? Ocalić? Zwłaszcza że już samo nasze poznanie było… osobliwe.

Pewnego letniego dnia roku czterdziestego Stachu zaprosił mnie do siebie, ugościł prawdziwą kawą oraz wspomnianym trunkiem i oznajmił, że chce mi kogoś przedstawić. Konkretnie swoją kuzynkę, którą teraz będzie się opiekował, bo jej rodzice odeszli i już nie wrócą. Po czym poprosił do pokoju kryjącą się do tej pory za ścianą mniej więcej dwudziestoletnią dziewczynę, ta zaś grzecznie się ukłoniła, przywitała paroma słowami i zaraz wyszła. I to wszystko.

A mnie aż skręcało. Także ze zwyczajnej ludzkiej ciekawości. Parokrotnie próbowałam podpytać o jakieś szczegóły ich relacji rodzinnych, jednak bezskutecznie. Odpuściłam więc zbytnie wścibstwo, tym bardziej że widziałam, iż rola przyszywanego ojca nie była dla Stacha łatwa. I nawet nie w tym rzecz, że próbował jakoś pogodzić własne mocno szemrane interesy z możliwie przykładnym wychowaniem młodej pannicy. Ani to, że – moim skromnym zdaniem – Izabela nijak nie była z nim spokrewniona, a „odejście” jej rodziców oznaczało bardziej ich wywózkę, względnie rozstrzelanie. Po prostu ona była… specyficzna. Bardzo. O ile udało mi się zauważyć, praktycznie nigdzie nie wychodziła i z nikim nie rozmawiała, żyjąc jakby we własnym, ukrytym przez zazdrosnymi spojrzeniami świecie. Pełnym sekretów, niespełnionych marzeń i… czyżby także pragnień?

Gdybym tylko los dał mi sposobność, bez zastanowienia padłabym przed Izabelą na kolana. Poprosiła, by obdarzyła mnie jednym z najcudowniejszych uśmiechów, jakie w życiu widziałam, zamieniającemu w gruncie rzeczy bardzo przeciętną, pulchną twarz z nieco przydużym nosem w najprawdziwszego anioła. Objęła pozornie niezgrabne, a przecież jakże cudnie apetyczne biodra i przytuliła się do krągłego brzuszka. Wstała powoli, wciąż wpatrując się w przepełnione melancholią oczy. Przeciągnęła dłonią po kibici. Biuście. Szyi. Policzkach. Z największą delikatnością podważyła wargę palcem. Tak, by lico zapłonęło uroczo niewinnym zawstydzeniem. A później wstała, przyciągnęła do siebie mocno i pocałowała… I Bóg mi świadkiem, że na ustach by się nie skończyło!

Tylko cóż z tego, że aż mnie trzęsło na samą myśl o takim spotkaniu, skoro doskonale wiedziałam, że me pragnienie nigdy się nie ziści. Przez wzgląd na nią. Na jej przyszywanego ojca… wuja… zresztą nieważne. Na pamięć o Anieli i Bynku. No i na siebie samą. A nawet gdybym jakimś cudem okiełznała pragnienia ciała, to rozszalałego umysłu nie dałabym rady powstrzymać. I prędzej czy później doszłoby do tego, że może i dłonią, biustem lub czymkolwiek innym dotykałabym Stacha, jednak tak naprawdę mą prawdziwą kochanką byłaby Izabela. Do niej bym wzdychała, ją ukradkiem podziwiała, o niej marzyła i śniła.

 

Dlatego też owszem, wyjątkowo grzecznie i szczerze dziękowałam Stachowi za jego pomoc, wsparcie i naprawdę miłe słowa, lecz nieodmiennie trzymałam go na dystans. Paradoksalnie to Izabelę dopuściłam nieco bliżej, gdyż widziałam jak bardzo brakowało jej kobiecego towarzystwa. I o ile o żadnej imitacji relacji matki z córką nie mogło być mowy, o tyle sama nieraz zapraszałam ją choćby na zwyczajne pogaduszki. I choć z początku nie było mi łatwo, to z czasem nauczyłam się panować nad niegodnymi kobiecej czci podnietami. A przynajmniej w obecności Izabeli, bo tego, co działo się po jej wyjściu, powstrzymywać już nie potrafiłam. A może po prostu nie chciałam?

Tak czy inaczej starałam się jakoś żyć. Czy raczej przetrwać z dnia na dzień, bez wielkich planów, nadziei i przede wszystkim angażowania się w jakiekolwiek bliższe relacje, by znów nie dać sobie złamać serca. I trwało to i trwało miesiącami, aż wreszcie pewnego wyjątkowo zimnego wieczoru mój może i smutny, niebezpieczny oraz wypełniony strachem, lecz równocześnie osobliwie stabilny świat znów został wywrócony do góry nogami. A naprawdę mało brakło, by się to nie stało…

 


 

Najpierw druga rocznica kapitulacji, a później mało budujące wieści z frontu – gdzie Niemcy podchodzili pod Moskwę i wydawało się, że po zeszłorocznym zagarnięciu Skandynawii, rozjechaniu zdradzieckich żabojad… znaczy Francji i całkiem świeżym zajęciu Bałkanów już nikt i nic nie stanie na ich drodze do podboju reszty świata – tak mnie przygnębiły, że naprawdę nie miałam wielkiej ochoty dodatkowo smucić się na cmentarzu. Jednak stwierdziłam, że przynajmniej w ten jeden dzień w roku należy tam być. Odczekałam tylko do wieczora, by przypadkiem nie spotkać Gity, kupiłam kwiaty, znicze, no i poszłam.

Gdy po wszystkim wychodziłam już za bramę, w tumanach sypiącego śniegu dostrzegłam znajomą nie tylko sylwetkę, ale przede wszystkim charakterystyczny wzór na płaszczu. A może tylko mi się wydawało? Ostatecznie nie widziałam go od lat, a do tego migoczące lampy mogły sprawić niemiłego psikusa. Wiedziona ciekawością podążyłam jednak za ginącą w śniegu postacią, śledząc ją aż do dwóch niepozornych nagrobków, zwieńczonych zbitymi ze nieoheblowanych desek krzyżami.

Wciąż niezauważona podchodziłam ostrożnie coraz bliżej, aż w końcu nabrałam pewności. Tak, to była Aniela! I jej dwaj synowie, którzy – zgodnie z datami, wypisanymi wyblakłą farbą na kawałkach pogiętej blachy, przyozdobionej czymś, co kiedyś było chyba harcerską lilijką – polegli zaraz pierwszego dnia wojny. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam zrobić raczej tysiąc innych rzeczy, lecz po prostu stanęłam przed nią jak gdyby nigdy nic, rozsunęłam podbity futrem kołnierz i uśmiechnęłam się na powitanie.

Przez moment Aniela wpatrywała się we mnie, jakby upewniając się, czy dobrze widzi. Przez tę samą chwilę byłam święcie przekonana, że znów rzuci się do ucieczki, jednak tylko skrzywiła usta w pełnym zrezygnowania grymasie i opuściła głowę. Stałyśmy więc w milczeniu naprzeciwko siebie, aż w końcu otwarcie zaproponowałam, żebyśmy poszły do mnie i porozmawiały. Pierwszy raz od… ilu to już lat? Ostatecznie mieszkałam niedaleko, piecyk grzał przyjemnie, coś słodkiego też by się znalazło. Aniela coś tam wychrypiała, że musi już iść i nawet zrobiła parę kroków, gdy nagle się potknęła. I gdyby nie mój refleks, upadłaby bezwładnie na oblodzony chodnik.

Już wcześniej coś mi nie pasowało, teraz jednak byłam pewna – nawet przez sztywne od mrozu, zdecydowanie zbyt cienkie paletko poczułam, jak bardzo schudła. Podniosłam ją z taką łatwością, jakbym dźwigała dziecko, a nie kobietę w sile wieku, po czym otrzepałam ze śniegu i nieznoszącym sprzeciwu głosem oznajmiłam, że idzie ze mną. Bo tak.

 

Na miejscu szybciutko się zakrzątnęłam się i w kilka chwil postawiłam przed Anielą może i lekko przyschnięty, lecz wciąż jadalny placek z marchewki oraz parujące lipowym naparem szklanki. Po czym, niepytana o zgodę, zaczęłam ściągać z niej płaszcz. I się przestraszyłam.

Teraz, w jasnym świetle lamp i ubrana w samą tylko spódnicę oraz sweterek, Aniela wyglądała, jakby uciekła z transportu śmierci. Spod cienkiej jak papier skóry prześwitywały sinawe żyły, oczy zapadły się głęboko, a zębom wolałam się nawet nie przyglądać. Że o ich policzeniu nie wspomnę. Owszem, naoglądałam się różnych rzeczy w życiu, ale czym innym było stykanie się z cierpieniem zupełnie obcych ludzi, choćby nawet umierających na moich oczach, a innym oglądanie kogoś, kogo znałam. I… musiałam to przyznać, choćby ze względu na uczciwość względem nas obu – szczerze i prawdziwie kochałam. Być może wciąż, bo sam widok Anieli, nawet w takim stanie i w takich okolicznościach, przyprawił mnie nie tylko o szybsze bicie serca, ale i niedające się pomylić z niczym innym drżenie w dole brzucha.

Dłuższą chwilę rozważałam, co powinnam zrobić. Ostatecznie postanowiłam darować sobie całkowicie zbędne konwenanse i zapytałam Anielę, czy ktoś czeka na nią w domu – zgodnie z moimi podejrzeniami odpowiedziała, że nie. Kolejne pytanie, czy ma czym palić w piecu i co zjeść, zbyła nadto wymownym milczeniem. A skoro wyszła na trzaskający mróz w co najwyżej jesiennym, pamiętającym jeszcze naszą pamiętną znajomość ubraniu, to i poważniejszych braków w garderobie mogłam się domyślić. Usiadłam więc naprzeciwko i zaczekałam spokojnie, aż zje ciasto i popije je ersatzem herbaty. I dopiero gdy zaczęła odzyskiwać choć trochę ludzkie kolory na policzkach, oznajmiłam wprost: zostaje u mnie. I nawet niech nie próbuje protestować!

 

A protestowała, protestowała! Może i niezbyt energicznie, lecz aż nadto zdecydowanie, uparciucha jedna! Dopiero gdy walnęłam piąchą w stół i oznajmiłam prosto z mostu, że ma się mnie wreszcie przestać wstydzić i bać nie wiadomo czego, odpuściła. Ja zaś, nie czekając, aż znowu zmieni zdanie, zaprowadziłam ją do łazienki. Bo choć nie chciałam mówić tego na głos, stan jej higieny urągał wszelkiej godności… Postawiłam wodę na rozgrzanej do czerwoności kuchennej płycie i po niedługim czasie napełniłam nią zajmującą lwią część łazienki balię po brzegi. Po czym wręczyłam Anieli mydło, szczotkę, ręcznik i kazałam się rozebrać. Dla przyzwoitości wyszłam, by nie czuła się skrępowana, prosząc jeszcze tylko o pozostawienie odzienia przy wejściu.

Gdy już to zrobiła, ostrożnie wrzuciłam przypominające bardziej szmaty do podłogi niż prawdziwe ubrania do gotującego się ługu, by chociaż spróbować doprowadzić je do stanu używalności. Albo zniszczyć do końca, bo i taką możliwość przewidywałam. O tym, że na wszelki wypadek będę potem musiała rozsypać tu i ówdzie trochę proszku przeciwko wszom, postanowiłam póki co nie myśleć. Starając się nie podglądać, położyłam za drzwiami najbardziej pasujące jej rozmiarem ciuchy i zaczęłam krzątać się po kuchni. Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście… W końcu Aniela weszła do pokoju – musiałam przyznać, że z czystymi włosami i wyraźnie zarumienionymi policzkami wyglądała nawet znośnie, choć moja koszula nocna i narzutka na ramiona wisiały na jej wychudłym ciele jak na strachu na wróble. Co prawda coś tam pomarudziła na widok oczekującego już talerza gęstej zupy, zasypanej utopionymi w smalcu kostkami ciemnego chleba, lecz jedno moje spojrzenie wystarczyło, by dała sobie spokój z udawaniem.

Zaczekałam cierpliwie, aż wybierze z talerza ostatnie okruszki, potem dolałam jej naparu do szklanki, zaś do niego porządny chlust wódki. I słuchałam. Z początku urywanych zdań, które jednak dość szybko zamieniły się w spójną historię. Co prawda zdawałam sobie sprawę, że pewne wątki celowo pomijała – choćby ten, dlaczego po procesie uciekała przede mną jak Lucyper przed wodą święconą – jednak całość okazała się finalnie całkiem logiczna. I bardzo, baaardzo smutna, mimo że opowiadana z zaskakującym spokojem.

Dopiero gdy Aniela dotarła do momentu, w którym jej wiedzeni wszechobecnym hurrapatriotyzmem synowie w ostatnich dniach pamiętnego sierpnia zadeklarowali, że jako harcerze będą bronić ojczyzny do ostatniej kropli krwi, zamilkła. Nie rozpłakała się, nie wznosiła lamentów, nie histeryzowała. Po prostu przestała opowiadać. Po czym wstała, przeprosiła – choć nie bardzo rozumiałam za co – i spytała nieśmiało, gdzie może się położyć spać, bo nie zauważyła w moim małym mieszkanku drugiego łóżka.

Nie minął kwadrans, a przykrywałam ją najgrubszą kołdrą, jaką posiadałam, taką z jeszcze przedwojennego pierza. Bacząc na mróz za oknem, dołożyłam węgla i położyłam się obok, pod drugą, znacznie cieńszą narzutą. Przez kilka chwil zastanawiałam się, czy nie powinnam jeszcze porozmawiać z Anielą, może o coś zapytać albo wręcz się przytulić, lecz przytłoczona emocjami nie zauważyłam nawet, kiedy zasnęłam.

 

Obudziła mnie smuga światła, wpadająca przez krzywo zaciągnięte zasłony. Przeciągnęłam się nieco teatralnie, chcąc niby to przypadkiem sięgnąć leżącej obok nowej współlokatorki, lecz ręka trafiła w próżnię. Poderwałam się gwałtownie i wiedziona podejrzanymi hałasami wpadłam najpierw do kuchni, a potem, nie widząc nikogo także i tam, do łazienki.

Owszem, byłam co tylko obudzona i mocno skołowana zarówno fizycznie, jak i psychicznie po przeżyciach wczorajszego dnia, jednak przez te kilka sekund zobaczyłam dość. Zrozumiałam, że stojąca nago Aniela nie tylko wyglądała jak po pobycie w obozie, ale… czyżby naprawdę w nim kiedyś była? Bo o ile trupią chudość czy skórę przypominającą raczej zmięty papier mogłam jeszcze wytłumaczyć ciężkimi warunkami życia, o tyle przecinające całe plecy sine pręgi już nie. Kiedy zaś mnie dostrzegła, wówczas jakby celowo się odwróciła, pokazując brzuch pocięty źle zagojonymi bliznami, których na pewno wcześniej tam nie było. I zgięcia łokci, pokryte plamami nakłuć.

Nie zdążyłam dobiec do umywalki i zwymiotowałam wprost na podłogę. A potem, gdy wyplułam z siebie już absolutnie wszystko, włącznie z żółtozieloną, ciągnącą się obrzydliwie flegmą, usiadłam i z bezsilności zaczęłam ryczeć. W tamtej chwili zrozumiałam jedno: niech się dzieje, co chce! Nie będę już kłamała. Nie będę udawała, że mnie to wszystko nie dotyczy. Nie będę! Za to na pewno postaram się ze wszystkich sił, by choć trochę wynagrodzić Anieli krzywdę. Od zaraz.

Kiedy wreszcie doprowadziłam się do stanu używalności, mimo protestów zaciągnęłam ją do znajomej krawcowej, która obiecała wyczarować jakiś ładny a niekoniecznie drogi strój. Potem nakupiłam takich rarytasów jak całkiem spory kawał koniny czy wcierkę do włosów, a u zaprzyjaźnionego aptekarza udało mi się wyprosić słoiczek maści na zmiany skórne, choć kosztował krocie. I w każdej wolnej godzinie, minucie i sekundzie, gdy tylko byłam w domu, robiłam wszystko, by Aniela czuła się jak najlepiej.

 

Nie przewidziałam jednej, acz fundamentalnej sprawy – mianowicie na pewne rzeczy po prostu nie miałam wpływu. O ile moje starania na początku przynosiły widoczny już na pierwszy rzut oka skutek, o tyle po krótkiej poprawie Aniela znów zaczęła wyglądać i czuć się coraz to gorzej. Na tyle, że jeszcze przed końcem miesiąca prezentowała się równie tragicznie, co w chwili naszego poznania. Kiedy zaś raz czy drugi dostała ataku krwawego kaszlu, którego mimo marnych prób nie potrafiła przede mną ukryć, nie wytrzymałam. Sięgnęłam do żelaznych rezerw na najczarniejszą godzinę i skontaktowałam się z lekarzem. Może i drogim, lecz przede wszystkim zaufanym i o którym wiedziałam, że dyplomatycznie przemilczy każdy ślad na ciele badanej.

Po paru dniach doktor przyszedł, zbadał Anielę bardzo starannie, po czym poprosił o gorącą wodę, mydło i ręcznik. A gdy już zużył chyba połowę kostki, dodał do listy życzeń jeszcze butelkę wódki i trzy kieliszki. Następnie wypił, zachęcił nas do tego samego, nalał sobie jeszcze raz i powiedział krótko: gruźlica. W takim stadium, że nawet w lepszych czasach mógłby co najwyżej opóźniać nadejście nieuniknionego.

Tym razem poczułam się nie jakbym oberwała młotkiem, a raczej po staranowaniu przez rozpędzony wóz z węglem. Nie mogłam uwierzyć w ani jedno jego słowo. Nie chciałam! Nie potrafiłam! Nie!

 


 

Ocknęłam się, dopiero gdy lekarz zatrzasnął za sobą drzwi. Nie miałam pojęcia, co właściwie dalej robić. Przeklinać cały świat? Znowu się rozryczeć w nadziei, że mi to pomoże? A może chociaż spróbować jakoś pomóc Anieli w jej ostatnich chwilach? Ona zaś tylko kołysała się na krześle, wyraźnie unikając mojego wzroku. Kiedy zaś nasze spojrzenia wreszcie się spotkały, uśmiechnęła się słabo, jakby znów chciała mnie przeprosić. A może mi się zdawało?

Jednak nie – po kolejnych kilku minutach milczenia wreszcie się podniosła, napełniła kieliszek po brzegi i wychyliła. Zapytała ochryple, czy nie poczęstuję ją papierosem – niestety, żadnego nie miałam, za to niezawodny w takich wypadkach Stachu i owszem, więc poleciałam do niego tak jak stałam, by odkupić choćby parę sztuk. A gdy wróciłam już ze zdobyczą, Aniela uśmiechnęła się słabo i najpierw wypaliła wszystko, co przyniosłam, a następnie nalała sobie raz jeszcze. Po czym podeszła do mnie chwiejnie, chwyciła za dłoń i położyła ją na swojej nieprzyjemnie chłodnej twarzy. I tak stała, a ja nie miałam pojęcia, jak zareagować. Zwłaszcza gdy objęła palce wargami i zaczęła delikatnie ssać. Tak jak dawniej, jak kiedyś…

Miałam cichutką nadzieję, że na tym się nie skończy, zwłaszcza gdy Aniela najpierw pociągnęła mnie w kierunku łóżka, a później przytuliła. Kiedy jednak chciałam odwzajemnić czułość i pocałować ją choćby w policzek, odsunęła się i poprosiła, bym jej wysłuchała. Ten ostatni raz.

 

Mówiła długo i jednocześnie niezwykle chaotycznie, co rusz urywając jakiś wątek i przechodząc do innego, zupełnie z nim niezwiązanego. Jakby wiedziała, że nie ma już dość czasu i w ten w jeden wieczór chciała wyrzucić z siebie wszystko, co dotyczyło mnie. Jej. Nas? A ja tylko uzupełniałam pusty kubek, talerzyk i – jeśli zaszła i taka potrzeba – kieliszek, oraz podawałam coraz mocniej zaplamioną chusteczkę, gdy zaczynała kasłać. I słuchałam.

O tym, że tak naprawdę z początku uważała mnie za rozkapryszoną pannicę, która na dodatek jakoś dziwnie jej się przyglądała. Że wcale nie chciała się zgodzić na przymiarki tej feralnej sukni, zaś moje zaskakujące zachowanie skrępowało ją dokumentnie. Tak bardzo, że nie była w stanie nawet zaprotestować, gdy ją rozebrałam, natomiast po powrocie do domu poważnie zastanawiała się, czy w ogóle do mnie wrócić. I gdyby nie tak potrzebne pieniądze, nigdy by się nie zdecydowała.

Opowiadała o nieprzespanych nocach, podczas których rozmyślała czy w ogóle jest jeszcze kobietą ze swoimi kobiecymi potrzebami i pragnieniami, czy tylko samotną matką, harującą dla dobra dzieci? Właściwie czemu bez porównania bardziej atrakcyjna, zamożna, inteligentna i przede wszystkim sporo młodsza dziewczyna tak otwarcie ją adorowała? Co to mogło znaczyć? I dlaczego czuła się z tą myślą tak dobrze? Może wręcz przyjemnie?

Przyznała się, że kiedy po raz kolejny mnie nie zastała, cichaczem podkradła z witrynki jedno ze zdjęć – to, na którym rozwiane włosy rywalizowały w swawolach z równie szaloną, letnią sukienką, odsłaniającą nie tylko spory kawałek dekoltu, ale i calutkie łydki. I że jeszcze tego samego wieczoru, leżąc samotnie w niewygrzanym łóżku, nadstawiła fotografię pod padające przez niezasłonięte okno światło księżyca. Że walczyła sama ze sobą z całych sił, tłumacząc sobie, że przecież tak nie można! Że nie powinna! Że jej synowie przecież śpią w tym samym pokoju ledwie kilka metrów obok! A jednak wsunęła dłoń pomiędzy nogi. Przypomniała sobie o dawno zapomnianych miejscach. O niezwykłych odczuciach, jakie wywoływał najzwyklejszy przecież dotyk. O spełnieniu, które zaskoczyło ją swą gwałtownością tak mocno, aż musiała wcisnąć twarz w poduszkę. Po raz pierwszy, lecz zdecydowanie nie ostatni tej nocy…

Potem zaś każdego kolejnego dnia wyczekiwała tylko, aż zakończy pracę, oporządzi dom i dzieci, a następnie znajdzie choć kwadrans tylko dla siebie. Dla zaniedbywanych latami ciała oraz umysłu, które dostrzegały coraz wyraźniej, że brak mężczyzny wcale nie musi oznaczać braku satysfakcji. I to nie tylko mężczyzny na stałe, ale tak w ogóle, bo przecież druga kobieta także mogła być podniecająca!

Czym innym było jednak intymne spotkania z moim zdjęciem, a co innego ze mną, czego wciąż się obawiała. Choć, jak sama przyznała, znacznie mniej niż wcześniej. Na dodatek obok strachu i niepewności pojawiła się już nie tylko ciekawość, a wręcz chęć, by sprawdzić, jak to jest naprawdę. Dotknąć ciała, a nie fotografii. Nie pieścić się samemu, a pozwolić na to innej. Sprawdzić, jak pachnie i smakuje nie zwyczajny do bólu mężczyzna w średnim wieku, a młodziutka dziewczyna z cokolwiek wyższych sfer. A skoro znów pojawiłam się na drodze…

 

W tym momencie Aniela niespodziewanie przerwała. Wpatrywała się to we mnie, to w bliżej nieokreślony punkt w oddali, wyraźnie wahając się, czy kontynuować opowieść. Ja też nie bardzo wiedziałam, co robić. Z jednej strony pragnęłam, by ta historia trwała i trwała. By wreszcie było mi dane naprawdę poznać jedyną osobę, którą darzyłam niedającym się pomylić z żadnym innym uczuciem. Dowiedzieć się, co myślała, co czuła, co się z nią działo przez te wszystkie lata. Z drugiej jednak… tak, byłam coraz bardziej podniecona! I naprawdę bałam się, że nie wytrzymam i rzucę się na Anielę. Tak po prostu. Nie zważając ani trochę na stan, w jakim się znajdowała.

Autentycznie przestraszona własną reakcją poderwałam się spanikowana, próbując zająć czymś zarówno ręce, jak i umysł. Wyciągnęłam zachomikowaną na wyjątkowe okazje najprawdziwszą kawę i paczkę ciasteczek na równie koszernym maśle, po czym przygotowałam godną królewskiego stołu ucztę. Mając nadzieję, że w międzyczasie wstydliwy rumieniec przestanie wreszcie palić mi policzki. A gdy już wróciłam do pokoju, przysiadłam z powrotem na łóżku i czekałam, obserwując jak Aniela powoli zbiera się w sobie. Jak coraz częściej na mnie zerka. Jak nalewa intensywnie czarnego, parującego płynu do połowy kubka, po czym uzupełnia go kończącą się wódką. Jak wypija miksturę jednym haustem, krztusząc się przy tym gwałtownie. I jak znów zaczyna mówić.

 

Po ledwie paru zdaniach zrozumiałam jakże boleśnie, że nieważne jak długo i jak bardzo starałabym się uspokoić – zupełnie nie byłam przygotowana na słowa Anieli. Na cichutkie szepty, które ledwie mogłam zrozumieć. Na przesycone nieokiełznanymi emocjami, pełne wulgaryzmów pokrzykiwania. Na momenty tak wzruszające jak pogrzeb synów, w trakcie których nie potrafiłam powstrzymać wzbierającej w kącikach oczu słonej wilgoci. Na historię życia kobiety upadłej, poniewieranej oraz pogardzanej, która według jej własnych słów tylko raz w życiu czuła się naprawdę szczęśliwa. Potrzebna. Kochana. Pożądana.

Właśnie ta intymna, wypełniona najbardziej osobistymi z osobistych zwierzeń opowieść o odkrywaniu siebie, najbardziej mnie poruszyła. Gdy Aniela wyznawała mi jak na spowiedzi, że to nasza znajomość pozwoliła jej wreszcie zrozumieć, kim tak naprawdę jest. Kim zawsze była. I że od pewnego momentu już ani nie potrafiła, ani tym bardziej nie chciała zaprzeczać swoim skłonnościom. Ja zaś z każdym kolejnym zdaniem pojmowałam, dlaczego przed laty postępowała tak, a nie inaczej. Czemu uwodziła i dawała się uwodzić. Dlaczego nie tylko pozwalała, ale sama chciała dawać się tak wykorzystywać. Czemu mnie prowokowała, bym wymierzała jej karę na coraz bardziej wyuzdane sposoby.

Ale to wciąż nie było wszystko, bowiem niespodziewanie Aniela zmieniła temat i opowiedziała, jak została zmuszona szantażem do zeznawania przeciwko Zdzichowi. Na krótko przed rozprawą mieli ją odwiedzić smutni panowie i oznajmić, że albo złoży odpowiednio obciążające oświadczenie, albo oni złożą wniosek o odebranie jej synów. W trybie natychmiastowym. A ją oskarżą o niegodne prowadzenie się, brak zdolności do samodzielnej egzystencji i cokolwiek jeszcze zechcą, by równie szybko wylądowała na przymusowym leczeniu w zakładzie zamkniętym. Z którego wyszłaby albo po długich latach jako wrak człowieka, albo i wcale. 

 

Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć po tej wiadomości, gdy Aniela znów powróciła do wyznań natury intymnej i walnęła prosto z mostu, że to właśnie nasze seksualne perwersje obudziły w niej uśpione od zawsze demony. I nawet nie tyle moja dominacja, co własna uległość stała się dla niej źródłem autentycznej satysfakcji. Tak po prostu. Od zawsze bowiem znęcano się nad nią, poniżano i traktowano gorzej niż źle, lecz przy mojej pomocy nie tylko zaakceptowała własną naturę, a wręcz nauczyła się czerpać z niej przyjemność. A skoro nie mogłyśmy się już widywać, musiała znaleźć sobie nowych oprawców. Więc znalazła.

Do pewnego momentu wydawało mi się, że miałam dość sił, by znieść coraz obrzydliwsze opisy okropieństw, które mi serwowała. Nawet jeśli parokrotnie musiałam odruchowo przysłonić dłonią usta, by nie zwymiotować na stół, jak choćby przy scenie z dwoma podstarzałymi małżeństwami, traktującymi ją nie tylko jak żywy worek do bicia, ale i toaletę. Albo kiedy wspomniała o spotkaniu z niedoszłym panem doktorem, który mimo dyscyplinarnego relegowania z medycyny tak bardzo pragnął poznać sekrety kobiecej anatomii, iż nie wahał się słono płacić za możliwość pogrzebania w tym czy owym… To jeszcze jakoś wytrzymałam, lecz w pewnym momencie Aniela doszła do zdecydowanie zbyt szczegółowej relacji, jak najpierw została naszprycowana jakimiś proszkami, a potem pozostawiona na łaskę i niełaskę niewyżytych uczestników czegoś, co zapowiedziano jej jako „niewinną wieczorną orgietkę pana barona Hómanieskiego”, a co faktycznie zamieniło się w festiwal zezwierzęcenia. Także dosłownego. Zwłaszcza w finałowym etapie, trwającym do białego rana w stajni.

Szczęście w nieszczęściu, że tym razem zdążyłam dobiec do zlewu. No, prawie… Nie potrafiłam jednak, choć kolejne chlusty kwasu zalewały mi usta, wyrzygać wyrzutów sumienia, że wszystko to stało się przeze mnie oraz moje nieprzemyślane i nieodpowiedzialne decyzje. Nie mogłam pozbyć się sprzed załzawionych oczu każdej blizny, nakłucia czy śladu po przypaleniu, które wcześniej zrzucałam na sadyzm okupanta, a które okazały się być świadectwami zupełnie czegoś innego. Nie dawałam rady opanować niekontrolowanych skurczów ciała, nieumiejącego sobie poradzić z tak nagłym przejściem od podniecenia do wstrętu.

Gdy wreszcie dowlekłam się z powrotem do pokoju, nie miałam już siły. Na wysłuchiwanie dalszego ciągu losów mej ukochanej, na przeprosiny, na pretensje, na płacz… na cokolwiek. Opróżniłam tylko butelkę z resztki nieprzyjemnie ciepłego alkoholu, próbując choć trochę uspokoić rozregulowany żołądek, po czym nie pytając o pozwolenie położyłam się na podołku Anieli i zamknęłam oczy.

 


 

Kolejne dni spędziłam na odwiedzaniu miejsc, które w każdej innej sytuacji omijałabym wyjątkowo szerokim łukiem. Targowałam się ostro nie tylko ze Stachem, lecz także – gdy akurat moje wygórowane życzenia przerastały jego możliwości aprowizacyjne – z najgroźniejszymi zakapiorami, rezydującymi w najbardziej obskurnych melinach. Byle tylko zdobyć dla Anieli wszystko, na co zasługiwała, a czego los zawsze jej skąpił. Puchową kołdrę, mięciutką piżamkę z najdelikatniejszej bawełny, gołębie mięso na rosół, pachnące olejki… W końcu zaś, widząc jak cierpi, posunęłam się jeszcze dalej. Wparowałam bez kolejki do wiadomego lekarza, rzuciłam mu na stół wszystkie kosztowności jakie posiadałam, a w zamian bezczelnie zażądałam towaru, za którego posiadanie i on, i ja wylądowalibyśmy z miejsca w gestapowskich kazamatach. Oczywiście na początku nie chciał o tym słyszeć, więc najpierw dołożyłam do puli może i lekko schodzone, lecz mimo wszystko podbite prawdziwymi lisami futro, a potem otwarcie zaszantażowałam. W końcu co jak co, ale pokątne kurowanie byłych więźniarek – bo mimo że znałam już prawdę o bliznach Anieli, nie miałam zamiaru ujawniać jej doktorowi, który miał na temat ich pochodzenia zgoła inne teorie – nie spotkałoby się raczej z wdzięcznością władz.

Odebrałam niewielkie, mieszczącą się na dłoni kartonowe pudełeczko dosłownie w ostatniej chwili. Anieli tak się pogorszyło, że nie tylko prawie nie wstawała z łóżka, ale i ewidentnie przestawała pojmować, co się dookoła niej działo. Ja natomiast wiedziałam, że postępuję źle. Wstrętnie. Obrzydliwie. Nieludzko wręcz. Jednocześnie miałam jednak świadomość, że nie mogłam inaczej. A może po prostu nie chciałam? Łudziłam się, że to, co miałam zamiar zrobić, będzie aktem łaski? Miałam tylko nadzieję, że Bóg mi to wszystko wybaczy…

Najpierw, zgodnie z poleceniem lekarza, nabrałam zawartość ampułki z brązowego szkła do strzykawki i wkłułam się w ramię półprzytomnej, ubranej jedynie w halkę ukochanej. Potem zaś, tym razem już otwarcie ignorując instrukcje, powtórzyłam to samo z drugą dawką. I trzecią. Zdając sobie doskonale sprawę, że podana ilość morfiny dalece przekracza tę zalecaną w uśmierzaniu bólu.

 

Po wszystkim jak najczulej przeczesałam włosy Anieli i natarłam jej policzki oraz szyję pachnącym egzotycznymi kwiatami balsamem. Następnie przygasiłam lampę, rozebrałam się do naga i przykryłam nas obie kołdrą. Zaczęłam delikatnie całować płatki uszu, szyję, policzki, podskubywałam usta. Miałam świadomość, że ma oblubienica zapewne zupełnie nie czuła, co z nią robiłam, lecz wcale z tego powodu nie przerwałam. Podążałam się niżej, przez sutki, do brzucha. Rozpięłam guziczki koszulki i rozsunęłam materiał tak, by odsłonić jak najwięcej. Przytuliłam się policzkiem do wychudłego łona, walcząc usilnie z samą sobą, czy posunąć się jeszcze dalej. Ostatecznie złożyłam samotny pocałunek na pokrytej nastroszonym zarostem skórze i zawstydzona zakończyłam ową dziwaczną ceremonię.

Przytuliłam się całą sobą do nieruchomego ciała i nasłuchiwałam coraz płytszego oddechu oraz słabnącego powolutku serca. Próbowałam walczyć z narastającym gwałtownie podnieceniem, czując, że jeszcze chwila i nie dam rady się dłużej powstrzymywać. Przecież całe lata marzyłam, by jeszcze choć raz zobaczyć Anielę! Przytulić się do niej i dotknąć jak kiedyś. Wsunąć w nią palce, objąć udami, pocałować nie tylko w usta… A teraz znów miałam ku temu okazję. Jedną jedyną, którą musiałam wykorzystać tutaj i teraz. Zamknęłam więc wilgotniejące od napływających łez oczy i szepcząc Anieli wprost do ucha: „kocham cię, kocham, kocham, kocham” doprowadziłam się palcami do ostatniego wspólnego orgaz…

Nie! Tego nie zrobiłam! Dla dobra nas obu. Na powrót naciągnęłam halkę na gasnącą w oczach Anielę, przykryłam ją szczelnie kołdrą i objęłam po raz ostatni. Zamknęłam oczy.

 

Bałam się, że gdy wreszcie podniosę oświetlane porannym słońcem powieki, znów nie wytrzymam i się rozkleję, ale nie. Nie potrafiłam już dłużej rozpaczać. Resztkami sił przywołałam najwspanialsze ze wspaniałych wspomnień o Anieli – to, w którym kochałyśmy się po raz pierwszy. Kiedy wtulała się we mnie, tryskając namiętnością. Z rozpalonym licem i żarem w oczach, wyznająca rozedrganym emocjami głosem swe najintymniejsze sekrety. Wciąż nieśmiała i obawiająca się mojej reakcji, lecz z drugiej strony jakże odważna i zdeterminowana w osiągnięciu celu. Przepełniona pasją oraz chęcią życia. Szczęśliwa. I taką właśnie pragnęłam ją zapamiętać. Na zawsze.

Tymczasem leżała biała jak kreda, chłodna, wpatrująca się we mnie szklistymi oczyma. A ja nie byłam w stanie nawet zapłakać.

Nie uroniłam ani jednej łzy, kiedy ją przebierałam, uzgadniałam z księdzem i grabarzem niezbędne szczegóły, ani nawet na samym pogrzebie, na którym zresztą byłam jedyną żałobniczką. Zamiast smutku czułam raczej wzbierającą gorycz. Złość. Zawód. Poczucie tłamszącej wszystko niesprawiedliwości.

Miałam dość. Wszystkiego i wszystkich. Na czele z samą sobą.

 

I gdy tak siedziałam na ławeczce, wpatrując się beznamiętnie w ścięty mrozem wieniec, podjęłam odkładaną o wiele zbyt długo decyzję. Jedyną w moim mniemaniu słuszną. A nawet jeśli nie… cóż innego miałam zrobić? Walczyć dalej? Tylko po co? Z kim? Dla kogo? Aniela nie żyła. Rodzice nie żyli. Brat od przesłania owego tajemniczego zdjęcia nie odezwał się ani razu. Gita oskarżała mnie o całe zło tego świata, ze śmiercią Bynka na czele. Mnie zaś każdego dnia mogli zgarnąć w łapance i albo zastrzelić od razu, albo z zimnym okrucieństwem miesiącami torturować w jednej z owianych najgorszą sławą katowni, o których mówiło się, że nie ma z nich powrotu. Poza tym nie miałam najmniejszego zamiaru naiwnie udawać, że w ciągu tych kilku tygodni dzielenia nie tylko mieszkania, ale i łóżka z umierającą na gruźlicę Anielą, nie zaraziłam się od niej paskudztwem, które i tak prędzej czy później by mnie wykończyło.

Teoretycznie w takiej sytuacji mogłam jeszcze ofiarować swoje życie ojczyźnie, zgłaszając się do wykonania jakiegoś zadania z góry skazanego na niepowodzenie, lecz najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam się zdobyć na takie poświęcenie. Smutna prawda wyglądała tak, że byłam tchórzem. Chwiejem, cykorem i strachajłą. Już sama wizja zgłoszenia się do odpowiedniej komórki konspiracyjnej dalece przerastała moją wrodzoną odwagę – nie mówiąc o ryzyku uznania mnie za nasłaną przez okupanta prowokatorkę – a co dopiero mówić o wykonaniu jakiejś akcji? Poza tym, co miałoby to niby być? Zorganizowanie zamachu na kogoś tak ważnego, że ucieczka z założenia byłaby skazana na niepowodzenie? Wparowanie jak gdyby nigdy nic do restauracji czy innego tramwaju „nur für Deutsche” i wystrzelanie tylu wrogów, ilu się dało, a na koniec wysadzenie się granatem? Wolne żarty… Zawodowym egzekutorom w takiej sytuacji mogłaby zadrżeć ręka, a co dopiero mnie. Zrezygnowałam więc szybko z tego pomysłu i postanowiłam, że zakończę życie inaczej. W do bólu zwyczajny sposób. 

 


 

W ciągu ledwie paru dni – i oczywiście przy wydatnej pomocy Stacha, który nauczony doświadczeniem na szczęście nie zadawał zbędnych pytań – upłynniłam wszystko, co jeszcze miałam wartościowego, zostawiając sobie jedynie ubranie oraz parę osobistych drobiazgów, których nie byłam w stanie ot tak się pozbyć. Mimo że właściwie nie były już do niczego potrzebne. Porozliczałam też wszystkich klientów, uprzedzając ich jednocześnie, by koniecznie znaleźli sobie nową księgową.

W noc poprzedzającą Wigilię praktycznie nie spałam, chcąc zdążyć ze wszystkim, co sobie zaplanowałam. Bardzo dokładnie. Z samego rana zaniosłam więc co bardziej potrzebującym znajomym jeszcze ciepłe bochny, wypieczone z pozostałych resztek mąki, potem rozliczyłam się z nawiązką z właścicielką mieszkania, aż wreszcie około południa zostały mi do załatwienia jeszcze tylko dwie sprawy. Wzięłam pod pachę wciąż buchające parą świąteczne ciasto, wsadziłam w kieszeń ostatki biżuterii i poszłam w odwiedziny do sąsiada. Oraz jego kuzynki, bo także – a może przede wszystkim – z nią chciałam się zobaczyć.

Przeprosiłam, że w tak nagły i bezczelny sposób stawiam ich przed faktem dokonanym, lecz muszę wyjechać. Na zawsze. I pragnę pożegnać się najlepiej, jak tylko potrafię. Wyściskałam Stacha, niepotrafiącego ukryć nie tylko wzruszenia, ale i zwyczajnego smutku, a później, nie próbując nawet pytać o zgodę, zawiesiłam na szyi Izabeli srebrny łańcuszek, a na palce wsunęłam dwa błyskające kamieniami pierścionki. I – chociaż w głębi duszy wiedziałam doskonale, że pod żadnym pozorem nie powinnam tego robić – położyłam dłoń na jej przeuroczo uśmiechniętym policzku. I dotknęłam ustami jej ust. Jakże cudownie słodkich. Miękkich. Wilgotnych…

Całowałam długo. Bardzo długo. Podchodząc pod samą granicę nawet nie namiętności, a czystego pożądania. Po czym, nie czekając na jakąkolwiek reakcję, ostentacyjnie oblizałam wargi, dygnęłam na do widzenia i wyszłam.

 

Nie minęło pół godziny, a stałam pod wejściem do gospody. Tej samej, w której powinnam była się zjawić lata wcześniej. Niestety i tym razem los postanowił ze mnie zakpić, gdyż za ladą nie dojrzałam ani burzy blond loków, ani kasztanowego koka, ani tym bardziej rudej koafiury, tylko nieco zaniedbany warkocz, należący do nieznanej mi dziewczyny. Chcąc nie chcąc zapytałam ją o Lusię, Kristę i nawet Rojzę, ale dowiedziałam się tylko, dwóch pierwszych nie było tego dnia wcale, a trzeciej… cóż, najwidoczniej od moich czasów nic się nie zmieniło, bo wciąż przesiadywała całymi dniami w kantorku, nie pozwalając nikomu sobie przeszkadzać. Po takich wieściach przez chwilę zastanawiałam się, czy po prostu bezczelnie nie wtarabanić się na górę, lecz ostatecznie poprosiłam tylko o kawę – prawdziwą kawę z prawdziwym cukrem, bo ten ostatni raz nie miałam zamiaru sobie odmawiać – papier i coś do pisania.

Na początku myślałam, że braknie mi czasu i dostarczonych przez kelnerkę kartek, gdy zaledwie pod koniec drugiej strony zorientowałam się, że napisałam już wszystko. Naprawdę. Podziękowałam za współpracę i znajomość? Tak. Wytłumaczyłam, dlaczego postanowiłam ze sobą skończyć? Też. Pożegnałam? Aż nadto wylewnie. I co dalej? Ano nic. Skoro bowiem nie było w pobliżu nikogo, kto odpowiedziałby na dręczące mnie pytania, to samo ich zadawanie mijało się z celem. Widocznie miałam nigdy się nie dowiedzieć, co właściwie stało się ostatniego dnia mojej pracy. Albo na przykład dlaczego obdarzona wybitnie żydowskim nazwiskiem Rojza nie tylko wciąż prowadziła restaurację, ale wręcz przyjmowała w niej przedstawicieli tak bardzo antysemickiego reżimu, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Cóż…

Położyłam na ladzie wszystkie pieniądze, jakie mi jeszcze pozostały, przykryłam je listem i przycisnęłam pustą już filiżanką. I to wszystko.

 

Teraz pozostawało mi tylko czekać. Pragnęłam jeszcze ten jeden, ostatni raz zobaczyć pierwszą wigilijną gwiazdkę, która jednak tego dnia miała zwiastować nie nadejście, a koniec życia. Gdy zaś się pojawiła, wiedziałam już, że mój czas nadszedł. Szybkim krokiem podążyłam nad niedaleką rzekę, całkowicie ignorując zerkający na mnie z nieukrywaną podejrzliwością patrol. Nie miałam jednak najmniejszego zamiaru przejmować się ani tym, ani po prawdzie niczym innym. Już nie.

Wychylałam się parokrotnie poza barierkę, aż w końcu znalazłam odpowiednie miejsce, w którym bystry nurt był wyraźnie widoczny. Niby mróz ostatnimi czasy nie ściskał zbyt mocno, jednak mimo wszystko cokolwiek głupio byłoby skoczyć i zamiast zniknąć pod lodem, jedynie połamać na nim nogi…  

Nie zwracając zupełnie uwagi na pokrzykiwania biegnących ku mnie żandarmów, stanęłam na balustradzie. Przeżegnałam się, zamknęłam oczy i rzuciłam w oczekującą mnie otchłań.

 

Już po sekundzie wiedziałam, że bardzo, ale to baaardzo pomyliłam się we własnych przewidywaniach. Wyjątkowo naiwnych, oderwanych od rzeczywistości i po prostu głupich. Wydawało mi się, że najtrudniejsze będzie samo podjęcie decyzji, pójście na most i skok. A potem tylko zaczekam, aż zabraknie mi oddechu, mając przed oczami najwspanialsze ze wspaniałych wspomnień, a na ustach spokojny błogi uśmiech pogodzenia się z losem. I już. Odejdę w spokoju oraz godności, by spotkać się z największymi miłościami życia w wiecznym…

Kurwa, co za brednie!

Najpierw tysiące lodowatych igieł wbiło się we wszystkie odsłonięte części ciała: dłonie, kostki, kark, a przede wszystkim twarz, paląc skórę żywym ogniem. Nasiąkający błyskawicznie płaszcz ciągnął mnie na samo dno, skutecznie uniemożliwiając jakiekolwiek próby ocalenia, podejmowane przez walczące rozpaczliwie ciało. Nie dość, że nie potrafiłam opanować napędzanego przez wyjący instynkt samozachowawczy szamotania, to przede wszystkim nie chciałam! Pragnęłam już tylko wypłynąć na powierzchnię! Pragnęłam na nowo zaczerpnąć życiodajnego powietrza! Pragnęłam żyć! Tak mocno jak nigdy wcześniej!

Nie będąc w stanie już dłużej wstrzymywać oddechu, zachłysnęłam się napierającą bezlitośnie wodą. Odruchowo otworzyłam oczy i dostrzegłam gdzieś nad sobą migoczące światełka, jakby ktoś omiatał lód latarką. A może tylko mi się zdawało? Zresztą to nie miało żadnego znaczenia – wiedziałam, że przecież nikt i nic nie mogło mi już pomóc.

Po raz ostatni w życiu przymknęłam powieki…

 


 

Ogarnia mnie dziwne poczucie, jakbym nagle znalazła się poza czasem i przestrzenią. Jakbym śniła, tylko tak całkowicie świadomie. Jakbym wiedziała, że to, co się dookoła dzieje, nie jest do końca prawdą, tylko… no właśnie – czym? Co w takim razie mogę nazwać rzeczywistym, a co nie? W jaki sposób mogę to rozpoznać? Jak się dowiedzieć? Na podstawie czego zadecydować?

Ponownie otwieram oczy i momentalnie rozpoznaję miejsce, w którym się znajduję – to gabinet Rojzy. Widzę też samą Rojzę, stojąca naprzeciwko i wyciągająca ku mnie rękę. Gdy sięga policzka, wzdrygam się lekko, lecz momentalnie ogarnia mnie jakże kojący spokój. W tym momencie nabieram pewności, że to wszystko jest jak najbardziej prawdziwe. Dotyk pulchnej dłoni, wszechogarniająca błogość i… podniecenie! Pragnę, by ta chwila trwała i trwała, a wraz z nią narastało promieniujące cudnym ciepłem drżenie pomiędzy udami, którego nie mam zamiaru ani tłumaczyć, ani tym bardziej powstrzymywać.

Czuję, jak palec prześlizguje się po mojej wardze. Jak ostra krawędź paznokcia postukuje cichutko o zęby. Jak dłoń podąża niespiesznie po szyi i dekolcie. I dalej: ku brzuchowi i biodrom. Jak przesuwa się przez łono, podciąga krawędź sukni i dotyka majtek. Jak wnika pod nie, zagarniając kleistą wilgoć, która nie wiadomo skąd ani kiedy się tam pojawiła… Chcę coś powiedzieć, jednak nie mogę. Nie jestem w stanie. Choćbym nie wiadomo jak bardzo się starała, nie potrafię wydobyć z ust nawet jęknięcia.

Rojza także milczy. Dosuwa się tylko na odległość, na jaką pozwala jej gigantyczny biust, a następnie drugą ręką unosi mi brodę. Przez ułamek sekundy przemyka mi przez myśl, jaka jest wielka także w tę stronę, bo przewyższa mnie prawie o głowę – a przecież i ja nie należę do niskich – jednak szybko porzucam te zupełnie nieistotne dywagacje, skupiając się na nieodparcie kuszących piersiach, falujących centymetry od moich oczu. Od ust. Nagle ogarnia mnie niedające się powstrzymywać pragnienie, by ich dotknąć. Pocałować. Posmakować nieziemskiej słodyczy, która…

 

Spoglądam na Rojzę błagalnie, a ona tylko uśmiecha się pełnymi, lekko rozchylonymi ustami, po czym bierze w palce tasiemkę wiążącą gorset. Pociąga za nią, uwalniając tym samym biust. Drugą zaś dłoń wysuwa mi spomiędzy nóg, po czym – w co wpatruję się jak zauroczona – rozciera lśniącą lepkość dookoła ciemnoróżowych sutków. Oczekujących coraz bardziej niecierpliwie, aż je poliżę.

Cała aż płonę. Goreją mi policzki. Dosłownie się ze mnie leje. I wcale nie mam na myśli jedynie spływającego po plecach potu.

Ssę ogromne, sterczące sztywno brodawki, próbując jakimś cudem opanować zatrważająco obfity ślinotok. Jednocześnie usiłuję, zupełnie na ślepo, rozsupłać gordyjskie węzły ubrania Rojzy. Tak bardzo pragnę dotrzeć pod nie i dotknąć apetycznego ciała dłońmi, a potem przyklęknąć i je pocałować. W absolutnie każdy, nawet najskrytszy i najbardziej wstydliwy fragment.

Gdy docieram do ostatnich pętelek, Rojza nagle mi przerywa. Chwyta za dłoń i ciągnie w kierunku stojącego naprzeciw strzelającego iskrami kominka fotela. Tak szerokiego, że przypomina raczej niewielką sofę, obitą pobłyskującym w płomieniach bordowym welurem.

Stojąc naprzeciwko niego, każe mi gestem uklęknąć, a następnie w ciągu dosłownie paru mgnień oka zrzuca rozwiązany już gorset, skórzane botki na obcasiku, spływającą aż do ziemi spódnicę oraz wysokie, sięgające ponad pępek majtki z czarnego jedwabiu. Rozsiada się wygodnie i przerzuca nogi przez podłokietniki.

Z wrażenia aż uginają się pode mną nogi. I to dosłownie – zbliżam się do Rojzy na czworakach, obcałowując po kolei malutkie, zupełnie niepasujące do reszty ciała stópki o pomalowanych paznokciach, pulchne łydki oraz potężne uda. Później zakręcam dokoła opadających swobodnie piersi, by przez kołyszący się pod najlżejszym nawet dotknięciem brzuch dotrzeć do łona. Porośniętego aksamitnymi loczkami, otaczającymi rozchylone szeroko palcami płatki. Tak ciemne, aż wręcz burgundowe, pokryte ciągnącym się lśniącymi pasmami śluzem. Kuszące bezwstydnie, bym je wypieściła, wycałowała, wylizała…

 

Biorę głęboki wdech, zaciągając się oszałamiającą słodyczą. Rozchylam wargi. Wysuwam język. Dotykam… I dosłownie eksploduję! Choć nigdy nie odważyłam się tknąć żadnej mocniejszej używki niż alkohol, dość nasłuchałam się o wpływie pewnych substancji na ciało oraz umysł. O niemożliwej do opanowania euforii, poczuciu nieograniczonego niczym szczęścia oraz rozszalałych zmysłach. I tak właśnie teraz się czuję! Liżę Rojzę, przeżywając jednocześnie coś na kształt jednego, nieustającego orgazmu. Niekończącej się rozkoszy. Spełnienia, którego nie daje się porównać z absolutnie niczym! Oczy zachodzą mi mgłą, mięśnie drżą, a spomiędzy ud dosłownie się leje. A gdy już myślę raz czy drugi, że to już koniec, Rojza najpierw otwiera się przede mną jeszcze szerzej, a następnie kładzie dłoń na karku i przyciąga do siebie mocno.

Ciężkie pojękiwania wypełniają pokój, uda zaciskają się mocno dokoła głowy, a ciepła, gęsta słodycz zalewa gardło. Choć nie jestem w stanie zaczerpnąć oddechu, wciąż liżę jak oszalała wypełniającą usta, mięsistą cipkę. Cipę. Spływającą gęstą, sklejającą wargi wilgocią picz. Trzęsąc się z podniecenia, pragnę tylko jednego – by ta chwila nigdy się nie skończyła! I faktycznie: orgazm Rojzy trwa i trwa, a wraz z nim i mój. W końcu jednak, gdy już niemalże zaczynam mdleć, napięcie ustaje. Nogi na powrót się rozchylają, a dłoń zaczyna gładzić mi włosy z wdzięcznością, jakiej nie doznałam od nikogo wcześniej.

O, nie! Wcale nie przesadzam! Taka właśnie jest najprawdziwsza prawda! Nie przeżyłam czegoś takiego ani ze Zdzichem, ani Bynkiem, ani Anielą. Nigdy żaden mężczyzna ani żadna kobieta…

 


 

Wówczas poczułam ukłucie niepewności. Jakby kawałeczek otaczającego mnie świata nagle wypadł z właściwego sobie miejsca, odsłaniając niedającą się niczym wytłumaczyć pustkę. Tylko dlaczego? Przecież wszystko było w najlepszym porządku! Pokój i fotel. Ja i Rojza. Mój narzeczony, mąż i kochanka.

I wtedy nagle zrozumiałam! Przecież to było absolutnie niemożliwe, bym nagle znalazła się w tamtym miejscu i czasie! Całkowicie niedorzeczne i przeczące wszelkiej logice! Nawet gdybym naprawdę przeżyła coś takiego z Rojzą – co samo w sobie było wystarczająco nierealne – to nie mogłabym porównywać tych doznań z jakimikolwiek innymi, bo one miały miejsce później! Całe lata później!

Otrząsnęłam się gwałtownie, chcąc wybudzić się z tego absurdalnego… widu? Mary? A może jednak całkowicie prawdziwego wspomnienia, które wcześniej było skryte tak głęboko w czeluściach pamięci, że nie byłam nawet świadoma jego istnienia? Na powrót spojrzałam na Rojzę, która zdawała się blaknąć i rozmywać, podobnie jak pokój dokoła niej. Wszystko zatracało kształt, niknąc w gęstniejących cieniach.

 

Zatrzepotałam powiekami raz i drugi, lecz tym razem obraz już nie znikał – widziałam nadto wyraźnie ten sam pokój tej samej Rojzy, tyle że tym razem rozświetlony nie promieniami słońca, a zatopiony w słabym blasku pojedynczej lampy naftowej, zawieszonej na haczyku pod sufitem. Przeciągnęłam roztrzęsioną dłonią po sztywnej od krochmalu kołdrze, która wydawała się tak samo realna, co duszący zapach jakby kadzidełka i palonych ziół, drażniący napuchnięte gardło. Podniosłam się ostrożnie na łokciach i powolutku zaczęłam skupiać wzrok na detalach: począwszy od pozastawianego różnymi dziwnymi, jakby wyciągniętymi z apteki przedmiotami, przez mój własny płaszcz oraz suknię, złożone starannie na krześle tuż obok, aż po wiszący na ścianie kalendarz, pokazujący pierwszy dzień roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Pod nim zaś… Rojzę! Śpiącą sobie spokojnie na fotelu! Dokładnie tym samym, który był świadkiem naszych perwersyjnych ekscesów, tyle że wyraźnie bardziej zużytym, z poprzecieranymi bokami i wyblakłym tu i ówdzie kolorem.

Stęknęłam z radości i zaskoczenia jednocześnie. Nie tyle na sam jej widok, bo ostatecznie kogo innego miałabym się tutaj spodziewać, lecz z powodu zmian, jakie w niej zaszły. A raczej ich braku. Nie widziałyśmy się przecież… no dobrych kilkanaście lat, a w przeciwieństwie do mebla wyglądała identycznie. Owszem, była ubrana w inną suknię, zaś wytworną koafiurę zamieniła na skromny koczek, jednak poza tym nie zestarzała się ani dnia. Ani godziny. Dosłownie.

 

Na dodatek nie byłyśmy w pokoju jedynie we dwie. Przez moment wydawało mi się, że mam jakieś zwidy – co w moim stanie byłoby całkiem uzasadnione – jednak nie. Obok wciąż drzemiącej Rojzy stała, dla odmiany całkowicie przytomna i wpatrująca się we mnie z nieukrywaną ciekawością, niewysoka osoba w kitlu. Dokładnie ta sama, która opatrywała mnie, gdy zasłabłam po aresztowaniu Zdzicha. Co jak co, ale wystarczająco dobrze zapamiętałam nie tylko burzę jedwabiście czarnych loków, lecz przede wszystkim budzącą zaufanie, młodą twarz. Tak samo młodą wówczas, jak i teraz.

Mimo huczącego kominka i puchowej kołdry poczułam wystarczająco wyraźnie, że lodowaty pot spływa mi po plecach. W tym momencie sama już nie wiedziałam, co właściwie widzę i w jaki sposób mam to rozumieć. Czy był to sen, czy może jednak jawa? A jeżeli naprawdę to wszystko się działo, to jakim cudem?

I wówczas pielęgniarka – a może jednak lekarka? Wciąż nie miałam pewności – odsłoniła bielutkie ząbki w uśmiechu pełnym czułości oraz ulgi jednocześnie, a następnie niespodziewanie podeszła i przysiadła na krawędzi łóżka. Przez mgnienie oka chciałam odruchowo się cofnąć, jednak nagle ogarnął mnie osobliwy spokój. Jakby wszystkie obawy, troski i niepewna przyszłość momentalnie gdzieś uleciały. Bez słowa sprzeciwu pozwoliłam się podnieść do pozycji siedzącej, dokładnie obejrzeć i osłuchać stetoskopem. A na koniec, gdy niespodziewanie ciepła dłoń dotknęła mojego czoła, wiedziałam już, że wszystko będzie dobrze. Tak bardzo, że nagle odrzuciłam kołdrę i pochyliłam się ku mej wybawicielce, pragnąc nie tylko objąć ją w podzięce, ale najlepiej od razu obcałować.

 

Ona jednak się odsunęła. Na tyle daleko, bym wciąż była na wyciągnięcie ręki, lecz już nie mogła się przytulić. Po czym bez żadnego ostrzeżenia… wyrwała mi włos z głowy, zmięła go w palcach i wrzuciła do stojącego na stoliku porcelanowego tygielka, z którego już wcześniej unosiła się smużka srebrzystego, uwodzicielsko słodkiego dymu. Naczynko momentalnie buchnęło strzelającym iskrami płomieniem, a tym razem nie przypominająca lekarki, a bardziej jakąś ogarniętą transem wiedźmę kobieta podniosła go i pomachała dokoła nas obu, kreśląc w powietrzu spiralne znaki, unoszące się niczym żywe.

Po paru dłuższych chwilach ów osobliwy rytuał dobiegł końca. Pielęgniarka wstała, sama zaciągnęła się mocno zanikającym już dymem, podeszła do Rojzy i szepnęła jej coś na ucho. Z początku nic się nie działo, lecz wtem śpiąca się ocknęła, przeciągnęła niespiesznie i dopiero wtedy otworzyła oczy.

Wpatrywałam się jak zauroczona w pełne, rozpalone nagłym rumieńcem policzki, unoszące się powoli w uśmiechu. W widoczne coraz wyraźniej dwa kły, które mimo otwierających się coraz szerzej ust, wciąż sięgały aż do dolnej wargi. We dwoje… przepraszam, w dwie pary oczu, bo zarówno te Rojzy, jak i znów obróconej w moim kierunku pielęgniarki, płonęły nieludzkim, rubinowym blaskiem.

 

Zamarłam w przerażeniu. Całe moje postrzeganie świata zawaliło. Nie próbowałam już nawet tłumaczyć sobie ani co się właściwie działo, ani przewidywać, co mogłoby wydarzyć się choćby za chwilę. W jednej sekundzie byłam absolutnie przekonana, że wciąż śniłam, by w drugiej wierzyć w absolutny realizm wszystkiego dokoła. Lecz co najdziwniejsze, a czego zupełnie nie potrafiłam pojąć, to że mimo strachu, niepewności i roztrzęsienia czułam się… szczęśliwa? Nawet nie z powodu tego, że wciąż żyłam – a przynajmniej taką miałam nadzieję – lecz faktu, iż była przy mnie Rojza. Owa tajemnicza kobieta w kitlu zresztą też, choć wciąż nie znałam nie tylko jej imienia, ale także faktycznej profesji. Jakby było to w tym momencie istotne…

Cała reszta natomiast, począwszy od przecież wciąż trwającej wojny, a skończywszy na mojej nadal niepewnej przyszłości, nie miała już tak naprawdę znaczenia.

 

Absolutnie żadnego. Liczyło się tylko to, co tutaj i teraz.

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

Ten tekst odnotował 5,996 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.7/10 (12 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (9)

0
0
Na książkę to już jakiś materiał jest ,ale na ten portal nie za bardzo bo za dużo w opowieści dramatu a za mało erotyki .
I to widać po ilości czytających którzy niestety wolą gnioty o pięciu razach w piętnaście minut
Sugeruję umieszczenie opowiadania na dobrym portalu literackim ,a i koniecznie proszę o link 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
@Tetryk - bardzo dziękuję za uznanie, porady i miłe słowa, ale... no właśnie - ALE. Teksty tego typu są mocno niszowe z założenia. Dużo za dużo fabuły i ogólnie zbyt poważny nastrój dla fanów typowej pornografii, z kolei dla wielu nieerotycznych czytelników tej erotyki jest zbyt wiele i zbyt dosłownej.

W tej postaci tekstu nie przyjmie na przykład najpopularniejszy z portali literackich, czyli Wattpad - a coś o tym wiem, bo mnie stamtąd wywalili. Właśnie za nadmiar erotyki. Teoretycznie są też inne miejsca i przynajmniej w jednym z nich ten tekst się pojawi, ale i tak w dokładnie tej samej wersji, co tutaj.

A co będzie dalej, to się zobaczy 😊
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+3
0
Przeczytałem wszystkie części i uważam, że to świetne dzieło. Mam nadzieję że dopiszesz ciąg dalszy, bo zakończyłaś bardzo nieoczekiwanym zwrotem akcji. A że miłośnikom trywialnego porno nie przypadło to opowiadanie do gustu to chyba żadne zaskoczenie. Pozdrawiam i czekam na kontynuację.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+2
0
Dołączam się do przedmówcy: kiedy ciąg dalszy? Mam nadzieję, że nie na rocznicę publikacji części pierwszej? 🙂
Przy okazji: policmajster to urzędnik policyjny w starych, dobrych czasach, a nie określenie każdego policjanta. Miałem napisać dawno temu, ale jakoś nie wyszło.
PoZdrawiam.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Na wstępie baaardzo dziękuję za komentarze do tej akurat historii, zwłaszcza że ona już jako nowa nie cieszyła się specjalnym zainteresowaniem. I szczerze mnie cieszy, że nie zapadła się jeszcze zupełnie w otchłań niepamięci 😉 Żeby więc nie przedłużać, od razu odpowiem na zasadnicze pytanie, mianowicie ile będziecie musieli czekać na kolejne części. I...

...nie mam pojęcia. Naprawdę. Nie wiem nawet nie tyle "kiedy", ale "czy w ogóle" kontynuacja się ukaże, a przynajmniej w dającym się przewidzieć czasie. I od razu przepraszam za to wszystkich oczekujących, którzy narobili sobie nadziei na więcej. Zwłaszcza że otwarta obietnica dokończenia tego cyklu padła już na początku publikacji. I wierzcie lub nie, ale czuję się z tym paskudnie, bo autentycznie nienawidzę nie dotrzymywać danego słowa czy to prywatnie, czy "służbowo" 🙁

Nie chcę tutaj wnikać w prywatne szczegóły, niemniej z pewnych powodów - zarówno czysto literackich, jak i powiedzmy rodzinno-życiowych - od mniej więcej jesieni zeszłego roku mocno ograniczam swoją aktywność pisarską. I o ile na krótsze formy jeszcze jakoś znajduję chęci oraz możliwości*, o tyle zakończenie historii Estelli (zwłaszcza takie, które będzie trzymało i poziom, i sens przede wszystkim) to bardzo lekko licząc pół roku pracy. Oczywiście mogę pisać fragmenty i potem je sklejać, ale przy tekście tej objętości (powyższe cztery części to jakieś 2/5 planowanej całości) zachowanie jednolitości stylu, odpowiedniej ciągłości fabularnej oraz logiki wymagają całkowitego, stuprocentowego zaangażowania w tylko i wyłącznie ten jeden projekt. Że nie wspomnę o przygotowaniu historyczno-społecznym - np. jeden z epizodów ma się dziać w czasie i miejscu budowy tzw. wielkiej pętli bieszczadzkiej (odsyłam do google). Tak czy inaczej prosta matematyka tutaj nie działa i napisanie jednego dłuższego tekstu na 250000 znaków to zdecydowanie nie jest ten sam czas oraz wysiłek, co pięciu krótkich i niezwiązanych ze sobą, po 50000 każdy.

Natomiast w kwestiach pomniejszych:
- wiem, że ten policmajster to może nieco zbyt duży anachronizm, ale jednak mi się spodobał,
- cóż, twist na koniec jest dość mocny, ale zaznaczany parokrotnie wcześniej. Można sobie na przykład policzyć już na samym początku, ile bohaterka musi mieć lat, gdy zaczyna opowiadać historię Adelinie (zresztą samo to imię jest użyte nie bez powodu), a w finale pojawia się postać pielęgniarki, obecnej wcześniej w "To (nie) jest kolejna opowieść o wirusie z koroną". I już wiadomo, że "coś jest na rzeczy" i że nie będzie to typowa "normalna" historia. Natomiast do większych wyjaśnień planuję przejść nieco później. Ale to na ten moment jest niestety pieśń przyszłości, co mam nadzieję mi wybaczycie.

*bądźcie za to czujni, bo na dniach na Pokątnych ukażę się jedno nowe opowiadanie, tyle że sporo krótsze i dalece bardziej "zwyczajne" niż to.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Ha! Czyli mój niezawodny instynkt okazał się niezawodny: dobrze myślałem, że pielęgniarka to nawiązanie do tamtej miniaturki z wiosny 2020. 😀
Trzymam jednak za Ciebie kciuki i mam nadzieję, że uporasz się ze wszystkimi swoimi problemami. I nie tylko dla tego, że chciałbym poznać zakończenie tej historii. 🙂
PoZdrawiam.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
@Szerksznasie - zakończenie właściwie już jest, w postaci początkowej rozmowy Estelli z Adeliną. Taki wstęp i finał jednocześnie 😉 Chociaż przyznam, że coś jeszcze szykuję ekstra. Natomiast to, co się stanie po drodze i w jaki sposób bohaterka dotrze do finału, to już inna sprawa 😉

Teoretycznie mam rozpisane w głowie podstawy na kolejnych kilka epizodów (mniej więcej od 1941 do 1970 roku + ogólny plan na lata 90), ale zobaczę, co z tego wyjdzie. Zwłaszcza że nie do końca zgadzają mi się objętością, a nie chcę pisać jednego na czterdzieści minut czytania, a innego na półtorej godziny. Tak czy inaczej, jak już przyjdzie co do czego, na pewno zajawki ukażą się na stronie autorskiej, a zapewne także i tutaj w komentarzach. Tyle że naprawdę nie polecam nastawiać się na nic w tym roku.

Ech, narobiliście mi zamieszania w moich planach, i teraz jak wyjdę z twarzą (a nie tylko dupą) z moich złożonych nieopatrznie obietnic? 😀
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Wspaniałe opowiadanie, czekam na ciąg dalszy
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
@jutrzenki2 - dziękuję za miłe słowa, natomiast co do kontynuacji, to szczerze nie wiem, kiedy i czy w ogóle ona powstanie. Zresztą odsylam do obszernego komentarza powyżej (tego z 7 lipca).
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.