Ilustracja: playgroundai.com

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (II)

20 października 2021

Szacowany czas lektury: 55 min

Mam świadomość, że publikowanie tak dużych tekstów jest strzelaniem sobie nawet nie w stopę, a kolano - bo znacznie prościej, szybciej i efektywniej byłoby napisać z dziesięć miniaturek o sumarycznie tej samej objętości - jednak mam nadzieję, że nikogo to nie wystraszy. Jeszcze. Bo to wcale nie koniec...

Zapraszam więc do lektury drugiego rozdziału historii Estelli!

 




 

ROZDZIAŁ DRUGI – ZDZICHO

 



 

Ocknęłam się we własnym łóżku, zalanym chłodnym światłem poranka. Czułam się, jakbym w nocy ostro zabalowała. Tak bardzo, jak chyba nigdy wcześniej, bo ledwo rozpoznawałam, gdzie jest góra, a gdzie dół. Podniosłam się ostrożnie, próbując trzymać w ryzach ciężką głowę i wyraźnie niespokojny żołądek, jednak szybko dałam za wygraną i opadłam ciężko na poduszkę, próbując ignorować wyjątkowo głośno tupiące mewy. Że o kornikach, zapamiętale wgryzających się w futrynę drzwi, nie wspomnę.

Moje marne starania musiały być na tyle hałaśliwe, iż spowodowały pojawienie się w drzwiach najpierw wyraźnie zaciekawionego brata, a chwilę później – dla odmiany – ewidentnie zniesmaczonej matki. I chociaż pojmowanie rzeczywistości miałam wciąż cokolwiek ograniczone, to jednak opierając się na wywodach tej dwójki zrozumiałam, że poprzedniego wieczoru zjawiłam się w domu znacznie później niż zwykle i w stanie urągającym ludzkiej godności. Już od progu zaczęłam się wydzierać, że rzuciłam robotę, więc wreszcie będę miała dość czasu na własne sprawy, a w ogóle to wszystkim jestem młoda, ładna i najwyższa pora, żeby co lepsze chłopaki zaczęły się za mną uganiać! A jeśli nie, to ja sama będę się uganiała za nimi! A co!

Pomimo intensywnych wysiłków umysłowych nie mogłam sobie niczego przypomnieć z tych niegodnych kobiecej czci ekscesów, lecz równocześnie nie miałam powodów, by nie wierzyć w przedstawioną wersję wydarzeń. Zwłaszcza że rozwiązanie stosunku pracy leżało na biurku, wraz z kopertą zawierającą ostatnią wypłatę oraz drugą, podpisaną: „premja na gyszynki”. Po prawdzie zastanawiało mnie także, co właściwie stało się jeszcze wcześniej – pomiędzy moim wtargnięciem do gabinetu Rojzy a powrotem – lecz i w tej kwestii pamięć mnie zawodziła. W zasadzie mogłam wszystkiego dowiedzieć się choćby u Lusi i Kristy, jednak ostatecznie odwlekałam wizytę  tak długo, aż w końcu uznałam, że będzie to cokolwiek niezręczne. Więc dałam za wygraną. No, prawie, bo Gita na wieść o moim odejściu niespodziewanie się rozgadała, co rusz wypytując o najdrobniejsze nawet szczegóły, z wyglądem  mojej byłej już szefowej na czele. Po co? Cóż, tego ujawnić już nie zamierzała, więc opieprzyłam ją za wścibstwo i uznałam temat za zamknięty. 

 

Tak czy inaczej, szybko przeszłam nad tą kwestią do porządku dziennego i zaczęłam najzwyczajniej w świecie szukać nowej pracy. I nawet jeśli wciąż daleko mi było do rodowitej hanyski, to mimo wszystko mówiłam już „po tutejszemu” na tyle dobrze, by tym razem znacznie szybciej zakończyć poszukiwania sukcesem. Co prawda na posadę sprzedawczyni ze stoiska z galanterią rodzice patrzyli krzywym okiem, to na kolejną już znacznie mniej – wraz z nastaniem lata udało mi się bowiem zatrudnić na poczcie. A w końcu, jak powszechnie mówiono, co państwowa posada, to państwowa!

Powoli ogarniałam też życie prywatne. To znaczy: nie, nie powoli. Bardzo szybko. Najpierw lokalni podrywacze z hali targowej, potem zaś nowi pocztowi koledzy co rusz próbowali namówić mnie na kawiarnię czy kino. Nie tylko tam zresztą. Pojawiały się również propozycje prywatek czy wręcz wspólnych wyjazdów weekendowych, jednak i jednych, i drugich z założenia unikałam jak ognia, słusznie obawiając się ewentualnych konsekwencji. A im lepiej wiodło mi się zawodowo – gdyż szybko ze zwykłego gońca awansowałam na „panienkę z okienka”, a niedługo później doglądałam pracy zespołu koleżanek – tym więcej owych zaproszeń dostawałam. I to od coraz wyżej postawionych osobistości.

Zdawałam sobie doskonale sprawę, że taka sytuacja była mocno dwuznaczna i mogła wzbudzać niemałe kontrowersje, jednak naprawdę mi schlebiało, że gdzieś w okolicy jesieni sam kierownik placówki – może i parę lat starszy, lecz wciąż atrakcyjny kawaler, imieniem Zdzicho – zaczął okazywać mi względy. Bardzo skutecznie zresztą. Na tyle, że jeszcze przed końcem roku wręczył mi pierścionek… nie, jeszcze nie zaręczynowy, jednak chciał, bym traktowała go jako świadectwo tego, co do mnie czuje. Och, jaka ja byłam szczęśliwa! Sprawy domowe układały się wręcz idealnie, w pracy z wiadomych powodów stałam się w zasadzie nietykalna (choć starałam się w żaden sposób nie wykorzystywać osobistej relacji z przełożonym), a mój wybranek co rusz doceniał mnie, komplementował, zabierał na różne kolacyjki czy nawet bardziej wystawne rauty…

 

Aż w końcu na jednej z nich – czy raczej niedługo po, w anturażu surowego piękna budzącej się do życia tatrzańskiej wiosny roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego – ofiarowałam mu to, co miałam najcenniejsze. Gdy bowiem mój rycerz wjechał do hotelowej sypialni na nieustraszonym rumaku, ja poddałam się anielskim fanfarom rozkoszy, płynącym wprost z niebios… Nie! Dość! Co za brednie?! Oboje byliśmy nabuzowani zdecydowanym nadmiarem napojów wyskokowych, tańców oraz sprośnych dowcipów, pokój zaś powitał nas przytulnym ciepłem trzaskającego paleniska oraz zbitym z solidnych dech, wyglądającym niezwykle kusząco łożem. No więc ja pocałowałam Zdzicha w usta, on mnie nieco niżej, potem ja zaczęłam się rozbierać, on poszedł w moje ślady, aż w końcu zległam naga na świeżo wykrochmalonej pościeli i rozłożyłam szeroko nogi. I… już.

Ot, stało się. Trochę pobolało, na prześcieradle pojawiło się parę plam podejrzanej proweniencji i tyle. Nie mniej, nie więcej.

Tak naprawdę dopiero następnego ranka zaczęło do mnie docierać, co właściwie zrobiłam. Przecież – nie owijając w zupełnie zbędną i równie spóźnioną bawełnę – straciłam cnotę! Pozwoliłam się rozdziewiczyć w zasadzie obcemu mężczyźnie, na dodatek będącemu ze mną w zależności służbowej i z którym nie byłam nawet oficjalnie po słowie! I nieważne, że za ledwie kilka miesięcy miałam obchodzić dwudzieste pierwsze urodziny, czyli byłam już w wieku, w którym kobieta zaczynała powoli wkraczać w wiek staropanieństwa! Że od lat robiłam sobie dobrze z podziwu godną regularnością, a ilość podglądanych, wycałowanych i nawet obmacanych w międzyczasie chłopców oraz dziewcząt mogłam zliczyć w dziesiątkach! Ja naprawdę nie byłam gotowa, by zrobić ten ostatni krok…

Zaczęłam już rozważać najbardziej katastroficzne scenariusze, włącznie z zostaniem porzuconą bez czci i godności, gdy Zdzicho, który najwyraźniej doszedł do siebie szybciej niż ja, zabronił mi wychodzić z łóżka. Zamówił śniadanie do pokoju i widząc mój daleki od ideału stan, nakarmił najsmakowitszymi góralskimi frykasami, napoił obficie kawą i nawet zaprowadził do łazienki. A kiedy już wyszłam, ze spuszczoną głową zapytał, czy wszystko w porządku. I mimo iż odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że tak, to najwyraźniej nie uwierzył, bo zafundował mi jeszcze indywidualne zabiegi pielęgnacyjne w pobliskim uzdrowisku oraz porządny obiad w restauracji. A przede wszystkim rozmawiał ze mną o wszystkim i niczym, próbując rozgonić zmartwienia oraz troski, których burzowa chmura przesłoniła mą twarz.

W wyniku tychże starań nie tylko udało mi się całkiem szybko pozbyć kaca – również moralnego – ale i poczułam się wielce ukontentowana. Na tyle, że jeszcze przed końcem uczty zaczęły mi chodzić po głowie srodze sprośne myśli. Zamiast więc pakować walizki i zbierać się do powrotu, czmychnęłam do toalety, gdzie przekonałam się, że moje ciało wyraźnie i jednoznacznie znów miało ochotę. Na seks. Od razu! I niezbite fakty, że wciąż pobolewały mnie pewne miejsca, a do odjazdu pociągu pozostała raptem godzina, nie miały znaczenia.

Ot tak zrzuciłam ubrania na podłogę, podeszłam naga do gapiącego się na mnie, zszokowanego Zdzicha i rzuciłam tonem niecierpiącym odmowy: „weź mnie tu i teraz!”. Kompletne szaleństwo!

Cóż, także i owo drugie zbliżenie nie należało do szczególnie przyjemnych, lecz wiedziałam już, że pragnę więcej. I więcej. I jeszcze więcej! Że dłużej nie wystarczą mi usta i palce, choćby nie wiadomo jak bardzo się starały. Że potrzebuję czuć w sobie dorodnego, jurnego samca. Im częściej tym lepiej.

Zwłaszcza że ów samiec – znaczy Zdzicho – wczuł się w rolę tak bardzo, że zaraz po powrocie z gór zaprosił mnie oraz naszych rodziców na obiad do najlepszego lokalu w mieście, podczas którego zrobił to, od czego powinien był zacząć. Mianowicie przyklęknął elegancko, po czym wręczył mi najpierw przeogromny bukiet kwiatów, a po chwili niewielkie, obite atłasem pudełeczko. Zawierające szczerozłoty, błyskający prawdziwym – choć może i malutkim, ale zawsze – brylancikiem pierścionek. Cóż, tak hojnego gestu po prostu nie mogłam odrzucić…

Wieczorem zaś, kiedy już wszyscy się rozjechali, zaprowadził mnie do apartamentu, gdzie… O, nie! Po kolei! Najpierw przeprosił, gdyż planował zaczekać z uroczystością do wspomnianych urodzin, lecz nasz niespodziewany wybuch namiętności przekreślił te plany. Potem zaś otworzył szampana, którego każdy kolejny kieliszek smakowaliśmy coraz bardziej nadzy. Ostatni zaś zlizał już spomiędzy moich ud, mokrych nie tylko od spływających bąbelków.

Wracając jednak do spraw ważnych, to niedługo po oświadczynach Zdzicho pojawił się u mnie w domu, ubrany równie odświętnie jak wówczas w restauracji, po czym poprosił o oficjalne pozwolenie, bym mogła się do niego przeprowadzić. Rodzice na początku kręcili nosem, że „takie rzeczy to dopiero po ślubie”, jednak niezwykle taktowne zachowanie przyrzeczonego – i bądź co bądź naprawdę nieźle sytuowanego – narzeczonego, ostatecznie przełamały opór. No, może jeszcze ma solenna obietnica, że oczywiście będę pilnowała siebie oraz swej godności i nie dam im absolutnie żadnych powodów do wstydu! Oczywiście, jakbym sama w to wierzyła… Niemniej decyzja zapadła, więc korzystając z okazji, szybciutko zainstalowałam się w całkiem sporym mieszkaniu na ostatnim piętrze rozkosznie pięknej secesyjnej kamienicy, w którym błyskawicznie zaczęłam wić przedmałżeńskie gniazdko, nie szczędząc ku temu ani sił, ani środków. Niekoniecznie swoich własnych.

 

Natomiast wciąż nie to było najistotniejsze dla moich przyszłych losów. Uświadomiłam sobie mianowicie w pewnej chwili – nie tylko z niemałym zaskoczeniem, lecz przede wszystkim sporym strachem – że zaczynają podobać mi się kobiety. Bardzo podobać. O wiele za bardzo, niż powinny… Owszem, zdarzało mi się przecież za młodu zerkać ukradkiem na nierozwinięte jeszcze wówczas kształty koleżanek, przebierających się w szkole czy na basenie, nie mówiąc już o i tak wspomnianych podwarszawskich bachanaliach. Jednak nawet gdy przesadziłyśmy z trunkami domowej roboty i przy wtórze zawstydzonych chichotów pomacałyśmy sobie to czy owo – względnie pocałowałyśmy się nie tylko w usta czy szyję, lecz także ociekające owocowo-alkoholową słodyczą sutki – to mimo wszystko wciąż było w tym znacznie więcej dziewczęcej ciekawości typu „ty pokaż mnie, ja pokażę tobie” niż realnej podniety. A już na pewno nie czegokolwiek choćby zbliżonego do szczerego uczucia.

Aż tu nagle, ni stąd ni zowąd, coś zaczęło się zmieniać. Z początku nieszczególnie zwróciłam uwagę, że częściej zerkam na pośladki pochylonej koleżanki z pracy, za głęboki dekolt sklepikarki czy nawet coraz apetyczniejsze kształty Gity, która od momentu podjęcia pracy w fabryce marmolady nabierała i tak już dorodnego ciała w tempie wykładniczym. Jednak później zaczęłam to robić zupełnie świadomie i w równie konkretnym celu: żeby się pobudzić. Tak po prostu. Choć wiedziałam doskonale, że w obecnej sytuacji naprawdę nie powinnam. Nie mogłam!

A może po prostu chciałam i z zimną premedytacją dążyłam do spełnienia owych fantazji? Mimo że przecież pozornie nie miałam powodów do narzekania, w tym także w sferze seksualnej. Jak to w przypadku wciąż młodziutkiej, nabuzowanej nieokiełznaną żądzą dziewczyny, wszystko było ekscytująco nowe, a każde kolejne odkrycie zaostrzało tylko apetyt na kolejne. Zdzicho i owszem, nieraz zostawał w pracy aż do późna albo wyjeżdżał służbowo na kilka dni, lecz poza tymi chwilami rozłąki zajmował się mną z pełnym oddaniem i zaangażowaniem. Czasami tak intensywnym, aż się zastanawiałam, odzyskując siły w wypełnionej pachnącą pianą wannie, skąd u niego tyle werwy? Odwagi i inwencji też mu nie brakowało – on wycałowywał każdy, nawet najbardziej wstydliwy fragment mojego ciała, zaś ja odwdzięczałam się dokładnie tym samym. Ja przeżywałam coraz bardziej satysfakcjonujące szczytowania w jego ustach, on zaś pozwalał sobie niejednokrotnie dochodzić w moich. On co rusz obdarowywał mnie sprośną bielizną, w której w zamian ja paradowałam po całym mieszkaniu, prowokacyjnie zadzierając i tak mało co zasłaniające koronki. Wspólnie czytaliśmy nie tylko dostępne w publicznych bibliotekach, traktujące o miłości sonety, lecz także szczególnie wyuzdane pozycje, które sprowadzali zaznajomieni z tematem antykwariusze. Nie wspominając o weekendach, podczas których odwiedzaliśmy domki letniskowe znajomych, kochając się niemalże na oczach innych działkowiczów.

Cóż jednak z tego? Wspaniałe prezenty prezentami, przesiąknięta namiętnością atmosfera również, jednak ja i tak czułam coraz mocniej, że czegoś mi brakuje. Marzyłam o przeżyciu namiętnych chwil nie z nim, nie z innym mężczyzną i nie z ośmieloną nadmiarem nalewki, ciekawską koleżaneczką, a całkowicie świadomą własnych czynów i pragnień kobietą. Ale jak mówią – jeśli są chęci, znajdzie się i sposobność. Jak się miało okazać, dosłownie na wyciągnięcie ręki.

 


 

Do naszego mieszkania przydzielona była służba, która zajmowała się codziennymi sprawami. O ile doglądający pieców podstarzały wąsacz z założenia nieszczególnie mnie interesował, o tyle na sprzątaczkę zwróciłam uwagę praktycznie od samego początku. Choć zabrzmi to brutalnie, Aniela – bo tak się zwała – nie wyróżniała się ani pięknem, ani inteligencją, ani wykształceniem, ani obyciem… ani w zasadzie niczym poza wielce osobliwym, fiołkowym kolorem oczu. Jednak mimo tych całkiem obiektywnych niedoskonałości lubiłam się przyglądać jak pracuje, gdyż samo jej towarzystwo działało na mnie podniecająco. Zwłaszcza kiedy klękała, próbując sięgnąć pod komody i mimowolnie wypinała opięty fartuszkiem szczupły tyłeczek, względnie wycierała ściereczką spocony dekolt. Wówczas gwałtowne uderzenia gorąca rozpalały mi nie tylko policzki.

Zdawałam sobie jednak sprawę, że wykorzystanie służki do takich celów stwarzało potencjalnie ogromne niebezpieczeństwo. Nie byłyśmy przecież dla siebie anonimowe i obie mogłyśmy wykorzystać tę wiedzę w niezbyt przyjemnych celach. Dlatego najpierw postanowiłam się dowiedzieć, kim ona właściwie była. No i się dowiedziałam, nawet całkiem szybko – okazało się, że owa wymizerowana brunetka o zapadłych policzkach to trzydziestoparoletnia, samotna matka, która po śmierci męża górnika próbowała jakoś związać koniec z końcem i wychować dwójkę chłopaków. I że można było o niej powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, iż „źle się prowadziła”. Wręcz przeciwnie: wszyscy zapytani twierdzili zgodnie, że od momentu owdowienia Aniela żyła jak jakaś… anielica niepokalana, nie zwracając zupełnie uwagi na jakichkolwiek mężczyzn.

Pozostawało pytanie: co z kobietami?

Na początku nie wiedziałam za bardzo co zrobić z natłokiem sprośnych myśli, jednakże i tym razem los się do mnie uśmiechnął – tuż przed Świętami Bożego Narodzenia Aniela zwierzyła mi się, że dostała zaproszenie od rodziny na przyjęcie, ale nie bardzo miała się w co ubrać na taką okazję. Byłam świadoma, że spoufalając się ze mną miała nadzieję na pożyczenie jakiegoś ładniejszego ciuszka, lecz mimo tego – a może właśnie z tego powodu? – postanowiłam wykorzystać okazję. Zaproponowałam więc tonem nieznoszącym sprzeciwu, że następnego dnia ja wezmę wolne, a ona z samiuśkiego poranka przyjdzie na przymiarki. I żeby się nie tłumaczyła, nie wykręcała i nie protestowała za głośno, bo się pogniewam!

 

Powitałam ją ciastem, kawą i nalewką, z których po początkowych obiekcjach zaczęła hojnie korzystać. Tak bardzo, że gdzieś w okolicy czwartej czy piątej sukni była już równie przesłodzona i przekofeinowana, co wstawiona. Kilka kolejnych kreacji później stwierdziłam, że nadszedł właściwy moment, by ją zdobyć. Tak właśnie: pochwycić w swe sidła i już nie wypuścić!

Podeszłam więc do Anieli i niby przypadkiem, chcąc z pozoru jedynie poprawić ubranie, przejechałam dłonią po jej udzie. Wzdrygnęła się, ale nie odsunęła. Dlatego od razu powtórzyłam po chwili ten sam manewr, tym razem z biustem. Wówczas jednak odskoczyła niczym oparzona i zaczęła coś bełkotać, że nie powinna prosić o takie rzeczy jak pożyczanie ubrań, że się zasiedziała i musi już wracać… Nie przewidziała tylko jednego – by to zrobić, musiała się przebrać, co wiązało się nieodwołalnie z pozostaniem w samej bieliźnie. Stała więc naprzeciwko mnie z do połowy ściągniętym ramiączkiem sukienki, odsłaniającym zażółcony płócienny biustonosz.

Wiedziałam doskonale, że powinnam obrócić całą sprawę w niewinny żart lub najlepiej wytłumaczyć, że to niechcący. Jednak nie zrobiłam tego. Wręcz przeciwnie – podeszłam do niej na odległość oddechu, chwyciłam za drugie ramiączko i ściągnęłam je do pasa. Razem ze stanikiem. Po czym, nie czekając na reakcję, złapałam jej dłonie i zaczęłam całować, błyskawicznie przechodząc z nadgarstków do ramion. I dalej w dół, ku sutkom. Niedużym, zaskakująco twardym, zostawiającym na języku słonawy posmak.

Aniela próbowała się bronić przez moimi zakusami, jednak bez większego przekonania. Przez chwilę myślałam, że jednak przesadziłam z dolewaniem jej do kieliszka i zaraz osunie mi się na rękach, ale nie… Wydawała się mimo wszystko na tyle trzeźwa, by doskonale rozumieć, co się dokoła działo. Nie uciekała już, nie broniła chaotycznie, nie protestowała. Oddychała za to coraz ciężej i głośniej, odchylając jednocześnie głowę go tyłu i pozwalając rozpuszczonym włosom, by swobodnie spływały po odsłoniętych plecach. Kiedy zaś, będąc nieco wyższą, wyprostowała się i celowo nadstawiła biust wprost pod moje usta, miałam już pewność!

Nie czekając ani chwili dłużej, pociągnęłam Anielę w stronę łóżka. Wsunęłam palce pod sukienkę i majtki jednocześnie, po czym jednym ruchem pociągnęłam je w dół. Odeszłam na krok, taksując mą potencjalną kochanicę wzrokiem.

Stała naprzeciwko całkowicie naga, przysłaniając własną intymność chyba bardziej na skutek odruchu niż prawdziwej chęci. A ja widziałam wszystko jak na dłoni. Nieduże, sterczące nieco nierówno piersi. Poruszające się lekko w rytm  urywanego oddechu, odstające żebra. Kościste biodra. Wystający spoza palców ciemny zarost, sięgający aż do wychudłych ud. A pomiędzy tym wszystkim daleki od ideałów symetrii oraz ogólnej estetyki, pobrużdżony głębokimi zmarszczkami brzuch.

 

I wtedy poczułam, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem. Wyjątkowo ciężkim zresztą. Pojęłam nagle, że potraktowałam Anielę jak zabawkę, mającą jedynie zaspokoić głupawą podnietę, gdy tymczasem była starszą o kilkanaście lat, styraną życiem kobietą z krwi i kości. Spojrzałam w jej równie wielkie, co podkrążone oczy, dostrzegając w nich jedynie pustkę. Bezsens. Brak nadziei na lepsze jutro. Wyrażały wszystko poza ciepłem, namiętnością i tym wszystkim, czego tak bardzo pragnęłam. Czego oczekiwałam. Czego ona dać mi najzwyczajniej w świecie nie mogła.

Schowałam twarz w roztrzęsionych dłoniach, próbując zatamować wilgotne ciepło, wypływające  spomiędzy palców. Bezsilnie opadłam na krawędź łóżka i zaniosłam się dławiącym płaczem. Pewnie wyłabym tak do końca dnia, gdyby nie chłodna ręka, która pojawiła się znikąd i zaczęła głaskać mnie po głowie.

W końcu udało mi się uspokoić na tyle, że przetarłam oczy nadgarstkiem i podniosłam się, próbując zachować ostatnie resztki przyzwoitości w sytuacji, do której żadną miarą nie powinnam była dopuścić. Wciąż nie patrząc na Anielę, wymamrotałam jakże nędzne przeprosiny i zaproponowałam, by się ubrała. Nie zaprotestowała. W ogóle nie powiedziała nic, tylko odwróciła się, zebrała leżącą na podłodze bieliznę i wyszła. Odczekałam parę chwil, nasłuchując dochodzących zza drzwi stłumionych odgłosów szurania materiału oraz przestępowania z nogi na nogę, a gdy uznałam, że już się ogarnęła, poszłam za nią.

Stała w sieni, wyraźnie unikając kontaktu wzrokowego. Wiedziałam, że powinnam ją zatrzymać, jeszcze raz przeprosić – tym razem porządnie – i porozmawiać o tym, co się stało, lecz nie byłam w stanie. Patrzyłam w milczeniu, aż dopnie zdecydowanie zbyt cienki jak na bieżącą pogodę płaszczyk w pepitkę, owinie szyję wyliniałym szalikiem i wyjdzie, pozostawiając niedomknięte drzwi.

 

Przez kolejne dni nie robiłam nic poza bezczelnym kłamaniem w żywe oczy. Okłamywałam Zdzicha, że wszystko w porządku, tylko dopadły mnie jakieś złośliwe migreny i dlatego nie mogłam się na niczym skupić. Okłamywałam matkę, która co rusz proponowała pomoc w przygotowaniu kolacji wigilijnej czy chociaż kupnie prezentów – na co odpowiadałam, że na pewno spokojnie ze wszystkim zdążę, chociaż tak naprawdę nie chciało mi się nawet grzać wody na herbatę. Okłamałam też Bogu ducha winnych Gitę i Bynka, którzy wpadli któregoś dnia z niezapowiedzianą wizytą – tym razem nie wysiliłam się na żaden pretekst, tylko zamknęłam im drzwi przed nosem, położyłam się na sofie i szczelnie nakryłam kocem.

No i przede wszystkim okłamywałam Anielę. Tym razem czynem, a nie słowem, co było chyba jeszcze gorsze. Za każdym razem, gdy miała przyjść i wykonać swe wciąż aktualne obowiązki, po prostu się ulatniałam, uprzedzając tylko portiera, że ma ją pod moją nieobecność najpierw wpuścić, a potem dopilnować, by wyszła. A że jednocześnie nie chciałam się spotykać z nikim innym, to zwykle spacerowałam – względnie kazałam się wozić dorożką, zależnie od pogody i chęci – bez sensu po okolicy, zastanawiając się, co właściwie dalej robić?

Zapewne myślałabym nad tym do przyszłego roku, a może nawet jeszcze dłużej, gdyby nie kolejny, pozornie niewinny splot przypadków. Pewnego bowiem dnia Aniela – o czym nie wiedziałam – miała się spóźnić, ja zaś szybciej niż zwykle przegrałam pojedynek z wyjątkowo dokazującym wiatrem. Wróciłam więc nieco wcześniej i praktycznie już wchodziłam do kamienicy, gdy zauważyłam grupkę dzieciaków, próbujących się choć trochę ogrzać przy ustawionym na rogu ulicy koksiaku. Najpierw przyjrzałam się przykrótkim kurteczkom, umorusanym czapkom i dziurawym butom, a potem spojrzałam na własne odbicie w witrynie sąsiedniej cukierni. I spłonęłam wstydem. Za równowartość rękawiczek z koźlej skórki mogłabym ubrać jednego z tych synków – względnie dziewuszkę, bo i takie korzystały z darmowego ciepła – od stóp po głowę. Za torebkę ze złoconymi cekinami kolejnych dwoje, może i troje. Za etolę ze srebrnego lisa, dogrzewającą przykryte płaszczem z kaszmirskiej wełny ramiona… wolałam nawet nie próbować tego liczyć.

Nie myśląc zbyt wiele, kupiłam w rzeczonej cukierence tyle frykasów, ile tylko byłam w stanie unieść, a następnie podeszłam do chuchającej parą grupki. Co prawda z początku zerkali na mnie cokolwiek podejrzliwie, lecz kolejne podtykane pod zmarznięte nosy słodycze szybko rozwiały wszelkie wątpliwości. Korzystając z okazji, podpytałam ich ostrożnie, kim są i co tu właściwie robią. I z każdą kolejną odpowiedzią robiło mi się gorąco. I to nie z powodu bliskości żaru, a najzwyklejszego wstydu. Okazało się bowiem, że nie był to żaden młodociany gang zbieraczy kitu, a najzwyklejsze dzieci, tyle że urodzone pod mniej szczęśliwą gwiazdą niż moja. Tylko tyle i aż tyle.

Zaczęłam się nawet rozglądać, czy w pobliżu nie było jakiegoś miejsca gdzie mogłyby się porządnie ogrzać – najlepiej przy gorącej herbacie albo nawet jakimś ponczu – gdy jeden z chłopaków nagle zakrzyknął: „mamulka!” i wraz z drugim podbiegł pod doskonale mi znaną bramę. Ja zaś na widok wychodzącej z niej osoby, odzianej w niedającej się pomylić z żadną inną pepitkę, stwierdziłam oficjalnie i przy świadkach, że jestem skończoną idiotką. Mając w głębokim poważaniu, że wszyscy dookoła musieli to słyszeć. Głośno i wyraźnie.

 

Następnego dnia zaraz po pracy odwiedziłam rodziców, by ustalić z nimi plan na oczekujące już za progiem Boże Narodzenie, sylwestra i inne podobne atrakcje. Później wpadłam bez zapowiedzi do Gity – tym razem jej samej, bo Bynek znów gdzieś zniknął – na której wymusiłam tak bardzo mi potrzebny pogaduszkowy wieczór. Natomiast na trzecie popołudnie musiałam zapewnić sobie wolne mieszkanie, więc już z samego rana pomachałam Zdzichowi przed nosem gołym tyłeczkiem i zwierzyłam się, że w pobliskiej hali targowej widziałam takie ładniutkie szlafroczki w japońskie wzorki. I gdyby akurat przejeżdżał w pobliżu, to… o, nie! Czy mu się to podobało, czy nie, musiał przejeżdżać i znaleźć to konkretne stoisko z tym konkretnym towarem! I żadne inne!

Przy czym nie, zdecydowanie nie planowałam dokończyć z Anielą tego, co zaczęłyśmy w czasie przymiarek sukni! Wręcz przeciwnie – chciałam z nią po prostu usiąść i porozmawiać. Spokojnie, bez niepotrzebnych pretensji czy oskarżeń i przede wszystkim szczerze. Nawet gdyby bolało. I to bardzo. Zdawałam sobie sprawę, że ani łatwa, ani specjalnie przyjemna owa dyskusja nie będzie. Miałyśmy sobie do powiedzenia zdecydowanie zbyt wiele zbyt ważnych spraw, by wszystko miało bezboleśnie rozejść się po kościach.

Aniela była ewidentnie zaskoczona moim widokiem, a na wieść, że tego dnia nie będzie sprzątała, aż się wzdrygnęła. Wyjaśniłam jej szybko, że wcale nie mam nie wiadomo jak niecnych planów, po czym zaprosiłam do salonu na kolejne ciasto, kawę i… tym razem ani kropli alkoholu! A gdy już usiadłyśmy, powoli zaczęłam wszystko opowiadać.

Zgodnie z przewidywaniami, nie było to dla mnie wcale proste. Chwilami musiałam przerwać wątek by zaczerpnąć oddechu, lecz mimo wszystko z każdym kolejnym zdaniem było mi lżej na duchu. Do tego stopnia, że na koniec skwitowałam wszystko żarcikiem, że gdybym była mężczyzną, to na pewno nie poddałabym się tak łatwo! Była to jednak dopiero połowa tego, co sobie zaplanowałam, więc płynnie przeszłam do wypytywania Anieli o jej sprawy rodzinne. Zgodnie z tym, czego się spodziewałam, niespecjalnie chciała o tym mówić, jednak ostatecznie wywiedziałam się aż nadto. I wcale nie nastroiło mnie to pozytywnie.

Dlatego też, ignorując wszelkie protesty, podałam Anieli suknię, która najlepiej wówczas na niej leżała – a dla mnie po prawdzie i tak była zbyt długa i wąska – i oznajmiłam, że od tej chwili należy do niej. Bo tak. Bo taki miałam kaprys. Bo chciałam zagłuszyć resztki wyrzutów sumienia, a jednocześnie chociaż trochę pomóc kobiecie, która zdecydowanie nie zasłużyła na taki los. Następnie położyłam na stole pasujące do sukienki srebrne kolczyki i wisiorek, jako mój prezent pod choinkę dla niej, oraz wielką puszkę oryginalnych wedlowskich czekoladek dla dzieci. Na koniec wręczyłam czek na okaziciela, który mogła spieniężyć i wydać wedle uznania, po czym oznajmiłam, że ma to wszystko przyjąć bez gadania! Bo ja nie, to osobiście się do niej wybiorę i zostawię podarki choćby pod drzwiami!

Po tej deklaracji Aniela patrzyła dłuższą chwilę na zastawiony podarkami stół, potem na mnie, aż wreszcie stwierdziła, że dobrze, zgadza się, ale nie chce niczego za darmo! I teraz będzie do mnie przychodziła poza harmonogramem, aż do chwili, gdy spłaci dług! A następnym razem zamiast krępujących prezentów wolałaby raczej, bym poleciła ją swoim znajomym jako pewną, uczciwą i robotną pracownicę. Zgodziłam się na owe warunki bez wahania, a wówczas ona zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. A może przeciwnie – gdzieś w najgłębszych i najbardziej wyuzdanych marzeniach pragnęłam całą sobą, tylko bałam się do tego przyznać?

Najpierw zapytała niedyskretnie, o której może wrócić Zdzicho. Odparłam, że nieprędko, a wtedy poprosiła o możliwość skorzystania z łazienki. Zaskakująco długą. Na tyle, że zniecierpliwiona w końcu wstałam i nieśmiało zapukała, chcąc się upewnić czy wszystko w porządku. Zamiast odpowiedzi drzwi otworzyły się na oścież i…

 


 

Aniela stała na wprost mnie. Na wyciągnięcie ręki. Na szeroko rozstawionych nogach, rozparta rękoma o futrynę.

Naga.

I powtórzyła ponownie, już bez zbędnych konwenansów, czy naprawdę podoba mi się tak bardzo, aż chciałam się z nią przespać?

A mnie zamurowało. Nie tylko z powodu samego widoku – a dzięki ułożonym w zgrabny koczek włosom, poczernionym w międzyczasie oczom i pociągniętym szminką, uniesionym w bezczelnie prowokacyjnym uśmieszku wargom, wyglądała wprost oszałamiająco – lecz także ze względu na atakujące mnie zewsząd wątpliwości oraz pytania, na które nijak nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi, Wciąż nie potrafiłam wytłumaczyć sobie nie tylko dlaczego w ogóle zainteresowałam się kobietami tak na poważnie, ale także czemu skierowałam swe pożądanie właśnie na nią. Bo ją znałam? Bo jej ufałam? Bo wydawała mi się pozornie najbezpieczniejszą kandydatką? Bo… była starsza i podświadomie szukałam w niej swego rodzaju nauczycielki czy przewodniczki? Nie miałam pojęcia.

Poza tym, choć wiedziałam doskonale, że postępuję źle – ba, znacznie gorzej niż źle – nie mogłam się powstrzymać. A może nie chciałam? W końcu w czasie ostatniego wspólnego spotkania Aniela, gdy minął już pierwszy wstyd, wcale nie wydawała się specjalnie zbulwersowana tym, co chciałam z nią zrobić… Doskoczyłam więc do niej bez namysłu, pocałowałam w usta i momentalnie się odsunęłam, jakby czekając na reakcję. Ona zaś uśmiechnęła się lekko, objęła mnie w talii i odwzajemniła pieszczotę.

Drogę do łóżka znaczyły kolejne elementy garderoby: bluzka, sukienka, stanik, majtki… A potem byłyśmy już tylko my. Zdawałam sobie sprawę, jak bardzo byłam mokra, lecz wciąż wahałam się przed sprawdzeniem, czy i Aniela także. Raz po raz cofałam dłoń w ostatniej chwili, zaledwie muskając jej łono, aż w końcu się przemogłam i zanurzyłam palec w ciepłym, śliskim wnętrzu. I ponownie. I jeszcze głębiej! Nawet się nie zorientowałam, kiedy dołożyłam nie tylko drugi, ale i trzeci. W odpowiedzi Aniela jęknęła głośno, oparła się o poduszkę i rozłożyła nogi, ukazując siebie w całej okazałości.

Wpatrywałam się w nią jak zauroczona, gdyż nigdy wcześniej nie widziałam intymności z tak bliska. Nie mogłam oczywiście powiedzieć, że byłam jej nieświadoma – choćby dlatego, iż swego czasu dość regularnie podglądałam się w zwierciadełku, a i Zdzicho miał wybitny talent do opisywania mnie w sposób wielce poetycki – jednak Aniela była obcą kobietą, na dodatek tak różną fizycznie ode mnie. Z płonącymi policzkami wpatrywałam się w gęsty, ciemny zarost, wspaniale kontrastujący z jaśniutką skórą. W ociekające kleistą wilgocią, pofalowane płatki. We własne palce, które rozchylały je na całą szerokość, odsłaniając nabrzmiałą, wręcz bordową perłę na ich szczycie.

Gdy zaś pochyliłam się nieco, chcąc nieco się poprawić, uderzył mnie nieznany, ostry zapach, któremu nie mogłam się oprzeć.

 

I wówczas znów spanikowałam. Zbyt wiele wrzało we mnie emocji, zdecydowanie zbyt wiele… Widząc to, Aniela uniosła się na łokciach, wysunęła ostrożnie mą mokrą dłoń ze swojej kobiecości i obróciła tak, że teraz to ja leżałam na łóżku. Pochyliła się nade mną, całując zawstydzone ciało. Szyję, biust, brzuch… Kiedy doszła niżej, odruchowo zacisnęłam uda, lecz ona się niespecjalnie tym przejęła i podążała dalej. Musiałam przyznać, że Zdzicho niezbyt sprawnie zajmował się moimi stopami, a tymczasem okazało się, że leciutkie łaskotki sprawiały mi niewypowiedzianą rozkosz! Ośmielona delikatną czułością, rozluźniłam spięte ciało. Ona zaś widząc to, bez ostrzeżenia mnie dosiadła. Tak właśnie – rozsunęła me uda i opadła biodrami pomiędzy nie, splatając nasze nogi.

Jęknęłam ile sił w płucach, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł mi prąd. Byłam upojona rozszalałymi emocjami i ledwie rejestrowałam, co się faktycznie działo. Podziwiałam półprzytomnym wzrokiem, jak kochanka zaczyna mnie ujeżdżać. Coraz szybciej i szybciej! Jak ściska w palcach kołyszące się piersi. Jak napiera na mnie kobiecością, rozcierając własną lepką wilgoć po naszych łonach. Jak…

Szczytowanie dopadło mnie tak niespodziewanie, że zorientowałam się dopiero po fakcie. Zdezorientowana odruchowo chciałam się podnieść, lecz Aniela nie dość, że nie przerywała, to jeszcze zaczęła sama dopieszczać się dłonią. Aż do momentu, w którym jej gardłowe postękiwania wypełniły pokój.

Tak właśnie przeżyłam swój pierwszy raz z kobietą. I – jeśli miałam być całkowicie szczera – jeszcze dwa kolejne, bo na tyle wystarczyło nam sił i czasu tego popołudnia.

 

Z początku nie zastanawiałam się szczególnie nad istotą naszej relacji, ani tym bardziej nie nazywałam jej w ten sposób, jednak karnawał roku trzydziestego nawet jeszcze dobrze się nie zaczął, a już zdążyłyśmy zostać regularnymi kochankami. Gdy tak się złożyło, że Zdzicho akurat przebywał w domu, wówczas zachowywałyśmy oczywiście wszelkie niezbędne pozory – Aniela po prostu przychodziła, sprzątała, czasami dla towarzystwa napiła się z nami herbaty czy chwilę poplotkowała, po czym po mniej więcej półtorej godziny wychodziła. Kiedy jednak zostawałyśmy jedynie we dwie, nic nie było w stanie nas powstrzymać. Dosłownie nic!

Po pewnym czasie doszłyśmy do takiej wprawy, że wystarczał nam ledwie kwadrans, by się nawzajem zaspokoić – najczęściej siadałyśmy wtedy na sofie w salonie, splatałyśmy nogi i wsadzałyśmy sobie nawzajem dłonie w majtki. Jeśli natomiast miałyśmy więcej czasu, to potrafiłyśmy po kolei sprawdzać wygodę nie tylko łóżka, ale także szezlongu, foteli, krzeseł, nawet dywanu. Ba, nieraz bywało i tak, że mimo obecności Zdzicha nie potrafiłam się powstrzymać i wówczas pod byle pretekstem zaciągałam Anielę na poddasze, gdzie tuż po przekroczeniu progu kazałam zadzierałam kieckę i kazałam jej klękać. A jak już po wszystkim wracałyśmy zdyszane, wysłuchiwałyśmy troskliwych porad Zdzicha, że przecież mogłyśmy poprosić go o pomoc! Bo jak to tak, że on przesiadywał w fotelu z gazetą, a my w tym czasie pracowałyśmy w pocie czoła! Gdyby tylko wiedział, że nie tylko głowy miałyśmy całe mokre…

No właśnie: Zdzicho. Nie miałam pojęcia, kiedy i w jaki sposób miałabym mu się do wszystkiego przyznać. Ba, czy w ogóle powinnam! Owszem, był otwarty na nowości w sferze intymnej, lecz mimo wszystko wiadomości, iż jego narzeczona jest biseksualna i ukradkiem oddaje się sprośnościom ze sporo starszą sprzątaczką, raczej nie przyjąłby z zadowoleniem. Poza tym, co było nawet ważniejsze, o ile za obcymi mężczyznami nawet się nie oglądałam, o tyle nie traktowałam stosunków z Anielą jako zdrady. O, nie! Dla mnie z założenia nie był to żaden „skok w bok”, tylko dodatkowa, całkowicie osobista przyjemność, o której nikt poza nami dwiema nie musiał wiedzieć.

Tym bardziej że przeżycia z nich płynące były zupełnie różne od tych przeżywanych ze Zdzichem. Znacznie subtelniejsze, delikatne – przynajmniej z początku – i bardziej duchowe aniżeli czysto fizyczne. Po intymnych chwilach z Anielą mogłam bez żadnego problemu wziąć szybką kąpiel, poprawić fryzurę i po raptem godzince uprawiać figle z narzeczonym, nie odczuwając ani specjalnego zmęczenia, ani tym bardziej wyrzutów sumienia. Jakby tego było mało, sama świadomość, że mój mężczyzna wylizuje mi miejsca, którymi chwilę wcześniej w identyczny sposób zajmowała się nasza wspólna służąca, było osobliwie podniecające. Perwersyjnie wręcz bym rzekła. Szczególnie gdy czasami celowo nie odświeżałam się po wizycie Anieli, tylko wciąż cała mokra kucałam nad twarzą Zdzicha i pozwalałam kleistej mieszaninie namiętności i śliny spływać leniwie wprost w nieświadome niczego usta…

 

Co zaś się tyczyło tego typu pieszczot, to dość długo nie mogłam się przemóc, by pocałować Anielę „w tamto miejsce”. Pobudzałam ją dłonią, udem, biustem, nawet palcami stóp, lecz nie ustami. Nawet kiedy ona raz za razem sprawiała mi kolejne orgazmy językiem, ja wciąż zatrzymywałam się o krok przed finałem. Przełom nadszedł całkiem niespodziewanie – któregoś razu Aniela uprzedziła mnie już w progu, że miała ciężki poranek i nie da rady oddać się większym namiętnościom.

Zwykle w takich przypadkach, które przecież się zdarzały, rozsiadałam się wygodnie w fotelu i tylko ją oglądałam, pobudzając się mniej lub bardziej ostentacyjnie. Tego jednak dnia byłam wyjątkowo napalona i postanowiłam nie odpuścić tak szybko. Towarzyszyłam jej w sprzątaniu, poklepywałam po pupie, nawet obcałowywałam szyję, mając nadzieję na zmianę zdania, lecz bez efektu. Dopiero gdy otwarcie przyparłam ją do ściany, przyznała wreszcie, że nie jest wystarczająco świeża, a wstydziła się wprost prosić o kąpiel.

Gdy to usłyszałam, aż się we mnie zagotowało! Zrugałam ją, że chyba sobie żartuje! Przecież nigdy nie zabraniałam, by po skończonych namiętnościach skorzystała z… i wtedy zrozumiałam. Owszem, Aniela sprzątała wszystkie pomieszczenia bez żadnego wyjątku, lecz w razie potrzeby zawsze korzystała z zapasowej toalety, zaopatrzonej jedynie w kran, lustro i miskę na stojaku. Tymczasem mieszkanie dysponowało przecież główną, wielką łazienką, zaopatrzoną w wielką wannę, wielkie lustro i równie wielką kolekcją mydełek, pachnidełek oraz innych upiększających ingrediencji.

Nie czekając ani chwili dłużej, chwyciłam Anielę za rękę i zaprowadziłam do rzeczonej świątyni dumania, gdzie kazałam jej się rozebrać. Sama również szybko zrzuciłam ubranie, odkręciłam kurki i wlałam solidną porcję olejku do wanny, by napełniła się pachnącą wiosennym kwieciem pianą.

Kiedy podeszłam do Anieli bliżej, zorientowałam się, że faktycznie, nie kłamała ani trochę. Owszem, zazwyczaj pachniała dość mocno, lecz tym razem, prócz zwyczajowej kobiecej chuci, me nozdrza atakował ostry zapach spracowanego ciała. Nie namyślając się długo, usadziłam ją na niewielkim szezlongu, na którym zwykle trzymałam zapasowe ręczniki, szlafroki i tego typu rzeczy, po czym zaczęłam całować. Usta, dekolt, sutki, brzuch… Gdy dotarłam niżej, zatrzymałam się na dłuższą chwilę i zmarszczyłam brwi. A może właśnie nadszedł najwłaściwszy moment, bym przekonała się, jak smakuje druga kobieta? Taka do przesady naturalna: bez perfum, bez mydła, bez niczego.

Aniela zorientowała się najwyraźniej, co chciałam zrobić, więc próbowała mnie nieśmiało powstrzymać, lecz jej nie pozwoliłam. Nie chciałam. Nie! Pragnęłam skosztować jej taką, jaka była naprawdę. I zrobiłam to! Zagarnęłam językiem kleistą, słono-kwaśną żądzę. Włożyłam nos w spocone włosy. Byłam tak nakręcona, że nie zwracałam uwagi na oczywisty fakt, że tak naprawdę powinnam ją najpierw porządnie wyszorować, a dopiero potem w ogóle dotknąć, nie mówiąc już o…

 

Tak! To wówczas pierwszy raz wylizywałam kobiecie cipkę. I cholernie mnie to podnieciło! Kiedy zaś zwyczajowo wsadziłam w nią trzy palce i zaczęłam pieścić tak energicznie, aż jej wilgoć i moja ślina zalały mi dekolt, pomyślałam, że zwariuję. Aniela najwyraźniej też, bo niespodziewanie szybko napięła mięśnie, złapała mnie za głowę i przyciągnęła do siebie mocno. I wręcz wybuchła.

Wstałam oszołomiona, ocierając odruchowo ociekające namiętnością usta. Aniela zaś leżała bezwstydnie na szezlongu, dysząc ciężko i spoglądając na mnie wzrokiem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałam. Owszem, zdarzało mi się sprawiać jej naprawdę mocne orgazmy, jednakże nawet nie zbliżały się do tego, co właśnie przeżyła.

Ja natomiast wręcz wrzałam! Musiałam jednak zważać na stan mej kochanki, więc najpierw pomogłam jej wejść do wanny, gdzie powoli i z największą czułością wymyłam calutkie jej ciało, nie omijając najmniejszego nawet fragmentu. Potem powróciłyśmy na szezlong, gdzie chciałam natrzeć jej błagającą o troskliwe nawilżenie skórę pachnącymi balsamami, jednak najwyraźniej Aniela miała inne plany. Pchnęła mnie na plecy i, nim zdążyłam zrobić cokolwiek, zaczęła całować. Nie tylko w usta. Owszem, było mi cudownie i pragnęłam przeżyć rozkosz jak najszybciej, lecz wciąż czułam na podniebieniu smak Anieli, który tak bardzo mnie kręcił. Dlatego poprosiłam ją, by to ona się położyła, a ja usiadłam na niej tyłem. Znałam dobrze tę pozycję, lecz tym razem zamiast męskości miałam naprzeciwko twarzy kobiecość. I było mi z tym wprost cudownie!

 

Od tego momentu przestałam się kryć przed Anielą z najbardziej nawet wyuzdanymi pragnieniami. Celowo przesunęłam jej godziny wizyt nie tylko po to, by widywać się z nią jeszcze częściej, ale także by była już po całym dniu pracy. I brałam ją wówczas właśnie taką – pachnącą i smakującą tak mocno, tak ostro, tak niesamowicie… A skoro było mnie stać na zbytki, postanowiłam z tego niezaprzeczalnego atutu skorzystać. Zamawiałam u bieliźniarek najbardziej wyuzdane stroje, jakie tylko przyszły mi do głowy. Względnie takie, które podpatrzyłam w co bardziej sprośnych broszurkach.

Na dodatek co bardziej zaufani kupcy sprowadzali specjalnie dla mnie mocno niegrzeczne akcesoria, pokroju sztucznych fallusów, figurek przeznaczonych nie tylko do podziwiania, różnego rodzaju fetyszystycznych masek i całych strojów… Raz nawet trafiła mi się okazja nabycia profesjonalnego „masażera do leczenia histerii”, z którego zresztą w przypływie euforii skorzystałam. Choć po prawdzie nie miałam bladego pojęcia, gdzie go schowam przed czujnym wzrokiem Zdzicha.

No właśnie… znowu Zdzicho! Choć przecież byliśmy oficjalną parą od zaledwie nieco ponad roku, to trzepoczące jak szalone motylki w brzuchu uspokoiły się na tyle, że zaczęłam dostrzegać narastający spadek zainteresowania z jego strony. Przy czym nie mogłam powiedzieć, że nagle zaczął się do mnie gorzej odnosić, nic z tych rzeczy! Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że coraz częściej i pod byle pretekstami unikał dłuższych spotkań – za to przesiadywał w pracy do nocy, a gdy już się widywaliśmy, nie okazywał mi drobnych czułości jak wcześniej. Nie przytulał pod byle pretekstem, nie obcałowywał, nie szeptał miłych słówek… Niestety – a może przede wszystkim – także sprawy intymne zaczęły się między nami psuć. Kochaliśmy się rzadziej, krócej, nie tak namiętnie. Owszem, odbijałam to sobie później w czasie spotkań z Anielą, jednak mimo wszystko ona wciąż była – tylko i aż – mą sekretną kochanicą, a Zdzicho oficjalnym narzeczonym.

Próbowałam wielokrotnie z nim porozmawiać, sugerując mniej lub bardziej zawoalowany sposób byśmy coś zmienili i na przykład spróbowali nowych doznań, jednak nie był szczególnie zainteresowany dyskusją na takie tematy. Podobnie rzecz się miała z moimi prowokacjami, włącznie z bezczelnym podstawianiem gołego tyłka pod samą twarz. Doprowadzona do ostateczności zapytałam w końcu otwarcie, czy może jego pretensje wynikają z tego, że pomimo intensywnych, trwających już dłuższego czasu starań nas obojga, nijak nie potrafiłam znaleźć się w stanie błogosławionym? Tak, żebym jeszcze zapytała… wydarłam się na całe gardło, że to przecież nie moja wina! I było mi co najmniej tak samo przykro jak jemu, że albo zupełnie nic się nie działo, albo w najlepszym – lub najgorszym, zależy jak patrzeć – razie, dostawałam co jakiś czas mocniejszych krwawień, kończących wszelkie nadzieje. I nawet różnorakie lekarstwa, zabiegi, terapie i czego tam jeszcze nie próbowałam, włącznie z wizytami u jakichś mocno podejrzanych wsiowych znachorek, niewiele zmieniały.

Tym razem Zdzicho zbył mnie milczeniem absolutnym. I nader wymownym.

 

Mijały w ten sposób kolejne dni i tygodnie, a ja czułam, że mimo raptem dwudziestu dwóch lat i otaczającego mnie luksusu, życie przeciekało mi przez palce. Wstawałam coraz bardziej zmęczona i kładłam się rozbita, nieraz ledwie tylko ogarniając, co się właściwie dokoła działo. Nie cieszyły mnie ani ani wizyty u rodziny, ani pogaduchy z Gitą, ani wyjazdy „do wód”, ani bogato obchodzone rocznice czy kolejne święta, huczne bale, wykwintne zakupy… Na dodatek, choć z początku tego nie zauważałam – czy raczej nie chciałam zauważać – zaczęłam wyżywać się na Anieli. Za wszystko. Za ewidentnie rozpadający się związek ze Zdzichem, za stres w pracy, za niesnaski rodzinne, za wszystko. Nie tylko psychicznie, wytykając jej najmniejsze nawet niedociągnięcia w wykonywaniu obowiązków sprzątaczki, którą przecież cały czas była, lecz przede wszystkim fizycznie. Podczas seksu.

O ile nasze zbliżenia można było jeszcze nazwać seksem, bo coraz częściej przypominały raczej zboczoną tresurę. Wszystko zaczęło się dość niewinnie: od mocniejszego słowa lub uderzenia dłonią, jednak szybko przerodziło się w jawne znęcanie. Potrafiłam wcisnąć mą kochankę w uprząż ze skórzanych pasków, wyglądającą jak wyjętą wprost ze szczególnie wyuzdanego gabinetu osobliwości, potem wsadzić niewielkie (za to ciężkie) kuleczki we wiadome miejsce i polecić sprzątać tak, by nie pozwoliła siłą mięśni im wypaść. Kazałam jej chodzić po domu na czworakach, poklepując skórzanym palcatem po wypiętych pośladkach oraz kołyszących się swobodnie piersiach. Wreszcie zaczęłam ją krępować i traktowałam… no właśnie? Jak?

Nazywając rzeczy po imieniu, przywiązywałam Anielę do łóżka, zakładałam knebel i pieprzyłam sztucznym kutasem tak długo, aż zaczynała wyć. Z rozkoszy czy nie, było mi wszystko jedno. Choć wiedziałam doskonale, że niespecjalnie za tym przepadała, nieraz siadałam jej na twarzy i kazałam wylizywać nie tylko celowo nieumytą cipkę, ale i inne okolice. A jeśli nie dość się starała, nie tylko potrafiłam przyduszeniem wymusić odpowiednie zaangażowanie, lecz także w ramach zemsty dobrać się do jej własnego tyłka. Zwłaszcza kiedy piłam. A że dolewałam sobie coraz częściej i coraz więcej, to… Zapuszczałam głośno gramofon, bo nawet zasłonięte usta nie były w stanie powstrzymać wrzasków Anieli, po czym dosłownie gwałciłam ją analnie. Tak upokarzająco i boleśnie, jak tylko potrafiłam, wyzywając przy tym od najgorszych. A gdy nawet tak chore rzeczy już mnie nie zaspokajały, wówczas chwytałam za autentyczny, zakończony ostrym chwościkiem jeździecki bat, którym okładałam całe jej ciało. Tyle co zerżniętą dupę, napuchnięte od szarpania sutki, że o wymęczonej piczy nie wspomnę. Do krwi!

Po wszystkim zaś, kiedy zaczynałam trzeźwieć, a podbite kacem wyrzuty sumienia stawały się nie do zniesienia, zaczynałam histeryzować. Jak ostatnia wariatka przepraszałam najdroższą ukochaną, głaskałam ją, całowałam, wycierałam łzy, obsypywałam komplementami, prezencikami, pieniędzmi. Przytulałam z największą czułością i troską, jakbym to ja służyła jej, a nie odwrotnie…

I tak do następnego razu. Do kolejnego znęcania się nad w gruncie rzeczy Bogu ducha winna, biedną kobietą. Coraz bardziej i bardziej nieludzkiego.

Mimo usilnych prób nie potrafiłam tego wszystkiego objąć swą wciąż przecież naiwnie dziewczęcą, zupełnie nieprzygotowaną na takie przeżycia świadomością. Nie rozumiałam ani dlaczego pastwiłam się nad Anielą, ani czemu ona wciąż na to pozwalała? Ba, żeby tylko pozwalała… W pewnym bowiem momencie obie wpadłyśmy w jakiś chory, sadystyczno-masochistyczny trans, z którego nie potrafiłyśmy – a może nie chciałyśmy? – się wyrwać, a który doprowadzał nas do coraz to nowych granic szaleństwa. Im bardziej brutalnie ja traktowałam Anielę, tym ona wydawała się robić wszystko, by mnie do tego sprowokować.

Przychodziła wyraźnie wstawiona i celowo zrzucała rzeczy z półek, rozlewała wodę, albo po prostu stała i bezczelnie patrzyła, wyczekując mojej reakcji. A jeśli wciąż się powstrzymywałam, potrafiła usiąść okrakiem na stole i zacząć się bezczelnie brandzlować. Miętosiła palcami naturalistycznie nieogoloną, posklejaną ciągnącą się żądzą pizdę, a potem bezwstydnie je oblizywała, pozostawiając błyszczące ślady na policzkach i szyi. Najpierw brała własne majtki do ust, a gdy były już całe mokre, wpychała je do dupy. Albo klękała na tym samym stole i wypinała się w moim kierunku w taki sposób, bym wyraźnie widziała napisany krzywymi literami napis „tutej mnie jebaj” i strzałkę prowadzącą we wiadome miejsce. Więc jebałam tak długo i mocno, wciskając w nią na siłę całą dłoń aż po nadgarstek, aż w końcu obie padałyśmy nieprzytomne.

Nasze zawody w zwyrodnialstwie trwałyby pewnie do momentu, w którym jedna z nas nie wytrzymałaby co bardziej perwersyjnej licytacji i rozpętała niemały skandal, gdyby nie… jeszcze większy skandal.

 


 

Pewnego mroźnego dnia na pocztę weszło kilku policmajstrów. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego – w końcu przedstawiciele władzy też ludzie, co to kartkę z okazji zbliżających się Świąt chcieliby wysłać – gdyby nie to, że łypali wyjątkowo groźnie spod nisko naciągniętych daszków czapek i z miejsca skierowali kroki do gabinetu naczelnika. Znaczy Zdzicha. Skąd, przy akompaniamencie wyjątkowo nieprzyzwoitych pokrzykiwań, wywlekli go zakutego.

W jednej chwili wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. A ja spanikowałam! Porwałam palto, torebkę i wybiegłam za nimi na mróz. Nie tak szybko jednak, by udało mi się dogonić więźniarkę. Wizyty na komisariacie obawiałam się o tyle, że byłam nie tylko narzeczoną, ale także podwładną Zdzicha, który przecież został zaaresztowany nie w domu, a właśnie w pracy. Następnego dnia udałam się więc nie tam, a jakby nigdy nic na pocztę, mając nadzieję, że ktoś wreszcie zechce mi wyjaśnić, co się właściwie stało. I przede wszystkim dlaczego.

Tym kimś okazał się sam dyrektor, który na tę okazję przybył osobiście aż z województwa. Dopadł mnie już na schodach i bez śladu uprzejmości zaciągnął na stronę, gdzie w asyście równie nieprzyjaznych smutnych panów z wydziału skarbowego zaczął ostro maglować. Z początku niewiele z tego rozumiałam, jednak ze strzępów informacji, których mi udzielano, powoli składałam obraz sytuacji, w której się znalazłam. Mocno niewesołej i grożącej nawet odsiadką za współwinę. Okazało się mianowicie, że Zdzicho, mówiąc bardzo oględnie, nie żył zbyt uczciwie. I nie miał na koncie jedynie okazyjnych machlojek, jakie nieraz przydarzały się odpowiednio wysoko postawionym i jednocześnie zbyt słabo opłacanym urzędnikom. O, nie! Sprawa była znacznie poważniejsza i obejmowała swym zasięgiem lokalne sfery rządzące, zarabiające krocie na spekulacji nieruchomościami, ustawianych przetargach, niejasnych zamówieniach publicznych czy wreszcie transakcjach giełdowych.

I to właśnie za te cudze oraz dalekie od legalności, a nie własne i uczciwie zarobione pieniądze Zdzicho miał mi potem kupować perły, lisy i brylanciki, opłacać niby to służbowe wyjazdy, obiadki oraz kolacyjki, przyjeżdżające na każde zawołanie już nie tylko dorożki a nawet automobil wraz z osobistym szoferem… Także mieszkanie miało nie być nabyte zgodnie z literą prawa, tylko wyłudzone podczas ustawionego przez wspomnianych spekulantów przetargu.

Jednakże wcale nie to uderzyło mnie najmocniej. Dowiedziałam się bowiem, że miał regularną kochankę. Z małym dzieckiem. Nietrudno było się domyśleć, czyim. Pokazano mi nawet jej zdjęcie, na którym rozpoznałam nikogo innego jak sprzedawczynię w delikatesach kolonialnych, gdzie czasami bywaliśmy – ani specjalnie ładną, ani mądrą, ani nawet bogatą, jednak najwyraźniej płodną. W przeciwieństwie do mnie.

Wówczas pojęłam, że wszystkie te kłamstwa, oszustwa i niewierności działy się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Pod moim nosem. Na moich oczach! A ja mimo tego niczego nie widziałam! Albo nie chciałam widzieć, zajęta użalaniem się nad sobą i popadaniem coraz głębiej w alkoholowo-seksualny nałóg? A może był jeszcze jakiś inny powód?

Koniecznie musiałam się nad tym zastanowić, tylko najpierw poprosiłam o szklankę wody, bo zakręciło mi się w głowie…

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

Ten tekst odnotował 7,821 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.51/10 (14 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (2)

0
0
Nie zmieniam zdania. Bardzo fajnie się czyta. Pozdrawiam
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
@adamnet72 - także nie zmieniam zdania, że mi miło z tego powodu. Teraz na Pokątnych są już wszystkie napisane do tej pory rozdziały, więc tym bardziej zapraszam do lektury!
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.