Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (I)
18 października 2021
Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle
Szacowany czas lektury: 37 min
Tym razem wstęp będzie sporo dłuższy niż zwykle, lecz moim skromnym zdaniem jak najbardziej konieczny. Mianowicie początkowo niniejsza historia miała być zaledwie miniaturką, zainspirowaną znalezioną „w internetach” fotografią, którą możecie do dziś znaleźć na moim profilu na facebooku. Jednak w trakcie procesu twórczego historia rozrastała się, rozrastała, aż rozrosła do rozmiarów wcześniej u mnie niespotykanych, co wraz z kolejnymi wyborami (czy słusznymi, czy nie, to już inna sprawa) fabularnymi pociągnęło za sobą daleko idące konsekwencje:
1. Jak już sugeruje tytuł, poniższy tekst nie jest typowym dla mnie współczesnym one-shotem, a wielowątkową (choć wciąż z jedną centralną bohaterką) opowieścią dziejącą się na przestrzeni lat. Na dodatek bardziej erotyczną niż typowo pornograficzną. Owszem, zawiera całkiem sporo odważnych i momentami skrajnie naturalistycznych (jak to u mnie) scen, jednak poprzedzielanych długimi opisami oraz przemyśleniami pozbawionymi seksu. Ocenę tego zabiegu zostawiam czytelnikom i przyjmę zarówno pochwały, jak i krytykę.
2. Jeśli w trakcie lektury znajdziecie błędy warsztatowe, stylistyczne czy nielogiczności – wybaczcie proszę. To moja pierwsza próba zmierzenia się z tak obszerną historią (na ten moment ok. 250000 znaków ze spacjami = ponad sześć arkuszy wydawniczych = mniej więcej połowa objętości typowej, jednotomowej powieści) i praca nad nią mocno odbiega od ogarniania opowiadanka na pół godzinki czytania. Stąd – czy mi się to podoba, czy nie – pewne niedoróbki mogły się przemknąć przez redakcję oraz korektę.
3. Przy tej wielkości oraz złożoności typowe dla mnie zabiegi jak ograniczanie ilości bohaterów drugoplanowych, unikanie imion oraz konkretnych lokacji spowodowałyby tylko chaos. Pojawiają się więc prawdziwe miejsca, nazwiska oraz wydarzenia, które mam nadzieję zostały oddane możliwie realistycznie i zgodnie z prawdą historyczną. Jeśli ktoś wyłapie nieścisłość, niech od razu napisze o niej w komentarzu!
4. Ze względu na wspomniany czas akcji, język powinien być momentami mocno stylizowany, jednak przyznam uczciwie i wprost, że tego nie potrafię. Jest więc po prostu „agnessowo”, wraz ze wszystkim tego zadami i waletami.
5. Same imiona postaci zostały wybrane, jak zwykle u mnie, nieprzypadkowo: mają swoje określone znaczenie (np. główna bohaterka), nawiązują do konkretnych postaci literackich lub filmowych (m.in. właścicielka restauracji, służąca, sąsiadki – siostry itp.), część natomiast została zainspirowana przedstawieniem „Gita story” (tekst: Z Stryj, muzyka: G. Spyra, B. Kisiel), które swoją drogą serdecznie polecam!
6. Co do samego sposobu publikacji – przyznam, że od czasu debiutu w postaci „Adama i Ewy” nigdy nie zdarzyło mi się prezentować nieskończonej opowieści we fragmentach. W tym jednak przypadku całość historii będzie na tyle duża, że wyjątkowo podzielę się z Wami, drodzy Czytelnicy oraz Czytelniczki, już napisanymi rozdziałami (w sumie czterema, które planuję zamieszczać co dwa dni), a z resztą zaczekam, aż dobrnę do końca. Mam nadzieję, że zaczekacie cierpliwie i spokojnie, bo może to chwilę potrwać. Bardzo długą chwilę.
W tym miejscu pragnę złożyć najserdeczniejsze podziękowania:
– Aureliusowi z Najlepszej Erotyki za nieocenioną pomoc redakcyjną, bezlitosne wytykanie anachronizmów, nielogiczności i najzwyklejszych bzdur, oraz jakże słuszne hamowanie mojego nieuzasadnionego niczym samozadowolenia,
– Agnieszce Rebelak z lubimyprzecinki.pl za grzecznościową korektę oraz uwagi stylistyczne,
– Katarzynie Dołgań z grupy „MKE – Mocne Książki Erotyczne” oraz Annie Rożkowicz z „Kosmatych myśli” za dyskusje ogólne. Momentami dość burzliwe, lecz jednocześnie bardzo owocne i pełne jakże słusznych wniosków!
– JoAnnie, Marietcie Wivien oraz Sylwii Parol za udzielone wsparcie, bez którego doprowadzenie tego projektu do końca byłoby co najmniej trudne, jeśli nie niemożliwe. Jesteście (prawie) wszystkie przewspaniałe!
– Mojej Drugiej Połówce – za wszystko!
A teraz zapraszam wszystkich do lektury, oceniania, komentowania, chwalenia, ganienia i czego jeszcze chcecie! Każda konkretna oraz podbudowana argumentami opinia – czy pozytywna, czy też negatywna – na pewno pomoże mi w dalszym pisaniu.
PS Dzięki uprzejmości administracji kolejne trzy rozdziały ukażą się na Pokątnych w środę, piątek i niedzielę. Bądźcie więc czujni. I czujne!
Uśmiechnij się, moja królowo w czerwieni!
Oczu twych rubiny szaleństwem niech błysną,
lico karmazynem żądzy zarumieni,
zaś serce pulsuje podnietą najczystszą.
Nie wstydź się swych pragnień! Przed światem nie skrywaj
kłów, które kroplami słodkimi spływają,
gdy z ofiar bezwolnych tętnice wyrywasz…
Niech się ciebie boją! Niech drżąc podziwiają!
Niech patrzą, jak dusze płoną wśród nicości,
jak ostrzem paznokcia gardła im podrzynasz,
jak w krwi lepkiej topisz ułudy przyszłości,
jak życia ich kończysz…
...a może zaczynasz?
(Agnessa Novvak – #kobietawczerwieni)
PROLOG – ADELINA
Mimo całkiem solidnego mrozu stoję na progu balkonu opatulona jedynie szlafrokiem, wydmuchując przez uchylone drzwi szarawe smugi dymu. Każdego innego poranka zapach aromatyzowanej wanilią „virginii” w niczym by mi nie przeszkadzał, lecz dziś oczekuję gościa, którego mógłby drażnić. Gdy wreszcie żar dochodzi do krawędzi srebrnej lufki, wgniatam resztki do stojącej na parapecie kryształowej popielnicy, ostatni raz zerkam na pokryte śnieżnym puchem chodniki stołecznej starówki i chowam się w przyjemnie wygrzanym salonie. Upijam kilka łyków podlanej szczodrze śmietanką kawy z miśnieńskiej filiżanki, nadgryzam czekoladową profiterolkę i z niemałym zadowoleniem spoglądam na ścianę salonu. Wprawdzie podejrzewam, że powieszone tam całkiem niedawno wielkoformatowe reprodukcje co odważniejszych dzieł Édouarda-Henri Avrila wywołają sporo większe zgorszenie niż mój niewinny nałóg, ale…
O, nie! W tym względzie nie pójdę na żadne ustępstwa! Podobnie jak nie zakrywałam malunków Łempickiej czy de Toulouse-Lautreca, grafik Namio Harukawy lub fotografii Jana Saudka, tak i teraz tego nie zrobię. Nie ma mowy! Za to szybko kończę deser i przysiadam wygodnie w rozłożystym, obitym pikowanym nubukiem fotelu, podziwiając co bardziej niegrzeczne szczegóły obrazów. Na czele z dorodnymi piersiami o smakowitych sutkach, apetycznie szerokimi biodrami oraz przede wszystkim sterczącymi w gotowości męskościami, gotowymi zatopić się w wilgoci rozchylonych pożądliwie, wybitnie naturalnych… a tak! Cipek!
Zdaję sobie sprawę, że powinnam być spokojna, ale jakoś nie mam ochoty się powstrzymywać. Albo po prostu nie chcę? Zastanawiam się jeszcze przez chwilę, po czym nalewam domowego ajerkoniaku i sączę go powoli, delektując się aksamitnie pikantną słodyczą. Gdy kieliszek odsłania dno, sięgam ku szufladce i wyjmuję z niej zawinięty w jedwabną chustkę podłużny kształt.
Może i mam swoje lata, lecz jestem w pełni świadoma istnienia najnowocześniejszych wynalazków, stworzonych tylko i wyłącznie do robienia sobie dobrze. Albo i jeszcze lepiej. Na czele z wyposażonymi w pińcet funkcji maszynkami ssąco-ciupciająco-miziająco-wibrującymi, sterowanymi smartfonem. W tej sytuacji wybieram jednak klasykę w najlepszym wydaniu – pochodzącego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z tego samego okresu, co oryginały malowideł, kremowobiałego fallusa. Wyjątkowo dorodnego zresztą. Odwijam go z materiału i przesuwam palcem po okazałej główce, następnie podążam dalej, przez złocone żyłki, aż do szerokiej nasady zaopatrzonej w wygodną rączkę. Podnoszę go do ust i oblizuję cudownie chłodną porcelanę, pozostawiając na niej strużki spływającej niespiesznie śliny. Kiedy uznaję, że już wystarczy, odsłaniam poły szlafroka, rozchylam uda i bez zbędnego oczekiwania przeciągam po oczekujących pieszczot płatkach. Twarde wilgotne zimno, zetknięte z rozpaloną miękkością, szybko doprowadza mnie pod samą granicę szaleństwa. W innej sytuacji przeciągałabym rozkosz w nieskończoność, jednak teraz muszę bardzo liczyć się z czasem.
Kieruję wzrok na jeden z obrazów, przedstawiający wybitnie wyuzdaną orgię, pełną wszelkiej maści orali, penetracji klasycznych, analnych, podwójnych oraz wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. Mimo iż wiem, że jestem aż nadto mokra, z przyzwyczajenia ślinię palce i rozchylam niecierpliwe wargi, po czym zdecydowanym ruchem wsuwam w siebie dildo aż po uchwyt.
Pieszczę się mocno i szybko. Tak intensywnie, jak to możliwe, nie próbując być przy tym ani trochę cicho. Bo nie! Po ledwie paru chwilach, w akompaniamencie nieartykułowanych pojękiwań dochodzę, pozostawiając na krawędzi fotela oraz podłodze pod nim lepkie ślady.
Wyjmuję z wciąż pulsującej kobiecości sprawcę rozkoszy, oblizuję z przyjemnie słodkawych, ciągnących się kleiście kropel i z największą ostrożnością przecieram jedwabiem. O dokładniejszą higienę zatroszczę się później, teraz zaś muszę doprowadzić się do stanu względnej używalności, gdyż może i zaproszona przeze mnie osóbka jest młoda, ale głupia na pewno nie! A już na pewno ma wystarczająco wiele sprośnych myśli typowych dla pannic w wieku nastoletnim, więc wolę nie dawać jej dodatkowych pretekstów do snucia domysłów, jaką ma zboczoną ciotkę. Znaczy mnie, bo jestem jej ciotką właśnie, a ona moją bratanicą. Znaczy… jak właściwie nazwać córkę córki syna mojego młodszego brata? Zresztą, co ja niby, genealog jestem? Czy raczej genealożka?
Zaalarmowana dzwonkiem otwieram drzwi i wpuszczam do środka dziewczynę o napuszonych, ciemnoczekoladowych lokach, opadających na śniadą twarz. Czekam spokojnie, aż odwiesi płaszcz, przetrze zdecydowanie zbyt duże okulary z resztek topniejącego śniegu i założy je na powrót na płaski nosek. Dopiero wówczas witam ją serdecznym uściskiem i zapraszam na salony. Po chwili przysiadamy wspólnie na ludwikowskich krzesełkach, tak że dzieli nas wypełniony po brzegi słodkościami stoliczek.
Niespiesznie zaczynamy typowo grzecznościową konwersację: pytam, co u niej, ona – co u mnie, gawędzimy niezobowiązująco o nadchodzącej powoli wiośnie, Wiśle i przemyśle, jednak z każdym kolejnym zdaniem czuję coraz wyraźniej, że muszę wreszcie przejść do spraw ważnych. Najważniejszych. Zbyt długo zastanawiałam się nad nimi, rozważając wszystkie za, przeciw czy pomiędzy, by teraz odwlekać dyskusję w nieskończoność.
– Posłuchaj, droga moja… Wiesz dobrze, że nie zaprosiłam cię na herbatkę i ciasteczka, ani nawet starzoną pigwówkę. – W tym momencie, nie czekając na przyzwolenie, napełniam dwa pokaźne kieliszki z rżniętego kryształu bursztynowym płynem.
– Wiem, wiem, ciociu. Mówiłaś ostatnio, że będziesz miała jakąś sprawę ze spadkiem, czy coś. Ale chyba nie bardzo rozumiem. Z jakim niby? Przecież żadnego ostatnio nie było w rodzinie! – pyta wyraźnie zmieszana.
– Nie było, ale niedługo będzie. Mój spadek. Obejmujący wszystko, co mam. Wszystko, co widzisz dookoła. Każdą deskę w podłodze, obraz na ścianie, nawet filiżankę, z której pijesz.
– Ale nadal nie… – Spogląda na mnie badawczo, otwierając mocno podmalowane oczy coraz szerzej i szerzej. – Ciociu Estello! Co ty mówisz? Co się stało? Chora jesteś? Mama wie?
– Cóż, kochana Adelino – odpowiadam z przekąsem imieniem na imię – o rzeczach, których twoja matka nie wie, mogłabym napisać książkę… Poza tym nie myślałaś chyba, że będę żyła wiecznie, nieprawdaż? Owszem, muszę nieskromnie przyznać, iż trzymam się całkiem nieźle, zwłaszcza jak na swój wiek, lecz nie przesadzajmy. Nieśmiertelna nie jestem i raczej nie zanosi się, bym była! Chociaż…
Przygryzam się w język i chichoczę wymuszenie, starając się rozluźnić napiętą atmosferę, jednak osiągnięty efekt jest dokładnie odwrotny od zamierzonego. Krztuszę się tak mocno, aż muszę sięgnąć po chusteczkę. Wycieram usta na tyle dyskretnie, by ma towarzyszka nie zauważyła rubinowych plamek na bielutkim materiale, po czym, jakby nic się nie stało popijam łyk herbaty, spłukując resztki krwistej śliny z zębów oraz podniebienia. Szkoda tylko że nie mogę tak łatwo pozbyć się targających mną wątpliwości.
Skupiam uwagę na rozglądającej się nieukrywaną ciekawością nastolatce i po raz setny rozważam, czy postępuję słusznie. Czy rzeczywiście darzę ją aż takim zaufaniem, by wyznać, kim właściwie jestem? Opowiedzieć historię swojego życia? Owszem, może z pominięciem co bardziej drastycznych i kompletnie niewiarygodnych – choć przecież jak najbardziej prawdziwych – szczegółów, ale jednak? Właściwie jej pierwszej od… dawna. Bardzo dawna. Ostatecznie ostatnią osobą, która poznała całą prawdę, był jej pradziadek. I to przede wszystkim dlatego, że byłam to winna jego ojcu, czyli mojemu bratu, z którym najzwyczajniej nigdy nie miałam okazji szczerze porozmawiać. Potem jednak – z różnych względów – zachowałam sekret dla siebie na aż dwa pokolenia i dopiero teraz znów dostrzegłam, że pojawiła się właściwa osoba.
– Wybacz mi, proszę, lecz sama widzisz, że nie jest ze mną najlepiej. – Uśmiecham się kwaśno. – Miałam nadzieję, że dziś tylko ogólnie wprowadzę cię w temat, jednakże nie będę miała aż tyle czasu, ile bym sobie życzyła. Uprzedzam też, że wiele rzeczy może cię zdziwić lub wręcz zgoła przestraszyć, ale uwierz, że wszystko, co powiem, będzie prawdą. Najprawdziwszą. A teraz, pomijając dalsze zbędne wybiegi, zapytam wprost: jak ci się wydaje, ile właściwie mam lat? Nie pytam, na ile wyglądam, ale ile mogę tak naprawdę mieć? Pomyśl proszę zanim odpowiesz!
– Eee… – Adelinę wyraźnie zaskakuje ten temat. Na tyle, że wreszcie odrywa speszony wzrok od obwieszonej golizną ściany i długo zastanawia się nad odpowiedzią, marszcząc przy tym gęste brwi. – Bo ja wiem? Właściwie mama nigdy o tym nie mówiła, ale wydaje mi się, że… Zaraz… Musi ciocia być siostrą babci, czyli… Ponad sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt pięć? – Zerka na mnie niepewnie, jakby to, co myśli, nieszczególnie pokrywało się z tym, co widzi. – Chyba. Tak mi się wydaje.
Tym razem parskam całkowicie szczerym śmiechem. Fakt, zdecydowanie nie wyglądam na swoje lata, ale bez przesady! Cóż, najwyżej Adelina mi nie uwierzy, że pomyliła się niemalże dwukrotnie… przynajmniej z początku, bo potem nie będzie miała innego wyjścia. A co z tą wiedzą zrobi, to się okaże. Wkrótce.
– W takim razie zacznę może od króciutkiego wprowadzenia. Zapewne zauważyłaś, moja kochana, że w ciągu ostatnich miesięcy nasze kontakty znacznie się zacieśniły. Nie mam zamiaru ukrywać, że nie bez powodu chciałam cię jak najlepiej poznać. Jak dobrze wiesz, nie utrzymuję z twoimi rodzicami wyjątkowo zażyłych relacji, lecz ty wydawałaś mi się od początku inna… Jesteś inna. Teraz mam pewność. I dlatego zaprosiłam cię, żebyś wysłuchała pewnej historii. Pozwoli ci ona zrozumieć ważne sprawy… a przynajmniej takową mam nadzieję. Więc jak, siedzisz wygodnie?
Jednym haustem opróżniam kieliszek, napawając się słodko-kwaskowym ogniem, cudownie rozgrzewającym podniebienie. Spłukuję resztki łykiem herbaty, zerkam mimowolnie na cykający cichutko zegar i przymykam oczy, by ostatni raz zebrać myśli. Tak, najwyższa pora zacząć opowieść!
ROZDZIAŁ PIERWSZY – ROJZA
Przy podobnych opowieściach najlepiej jest zacząć od samego początku, czyli stworzenia świata… znaczy w tym przypadku mnie samej. O niektórych ludziach mówi się, że „urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą”. Pamiętam jak dziś, że ojciec ciągle opowiadał mi nie tylko klasyczne bajki i baśnie, ale także – czy raczej przede wszystkim – wymyślane na poczekaniu niestworzone historie. Często powtarzał zwłaszcza jedną z nich: o tym, że noc moich narodzin była niezwykła. Inna niż wszystkie pozostałe. Niespotykanie jasna, z migoczącym magicznie niebem, którego nie widziano ani nigdy wcześniej, ani później. Z początku mu nawet wierzyłam, później oczywiście moje zaufanie do tego typu dyrdymałów drastycznie zmalało, jednak po latach zorientowałam się, że… miał rację! I właśnie ostatniego dnia czerwca roku tysiąc dziewięćset ósmego, na dalekie pustkowia Syberii spadł ten słynny meteoryt czy inna kometa, wywołując właśnie takie zjawiska, jak choćby wspomniana „biała noc”.
Jakby tego było mało – i jeśli się nad tym lepiej zastanowić z perspektywy czasu – to może faktycznie owemu omenowi zawdzięczałam nie tylko nietypowe imię (na dodatek zapisywane z francuska z „E” na początku, że niby tak było bardziej arystokratycznie), ale także szczęście w życiu? Nawet jeśli było ono przeplatane momentami fatalistycznym wręcz pechem, trudnymi do udźwignięcia tragediami i niedającym się uleczyć bólem.
Wracając jednak do meritum – mimo że moje dzieciństwo przypadało na czas Wielkiej Wojny, jak ją podówczas nazywano, zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Wcale nie tak daleko przewalały się kolejne fronty, pochłaniające tysiące i miliony istnień, a tymczasem żyliśmy na podwarszawskich przedmieściach niczym w czarodziejskiej kuli, która chroniła nad od złego. Ot, czasami ktoś przybiegł z trwożliwymi wieściami, innym razem nawet słyszeliśmy w oddali głuche kanonady, lecz tak właściwie nie spotykało nas żadne zło. I tak trwało to i trwało, aż pewnego jesiennego dnia matka wpadła rozemocjonowana do domu, machając biało-czerwoną flagą i dosłownie płacząc z radości, że „odzyskaliśmy kraj”.
Właściwie od kiedy pamiętałam, odwiedzali nas różni goście i godzinami toczyli z ojcem jakieś niezwykle zajmujące dyskusje – które zresztą regularnie podsłuchiwałam, choć po prawdzie rozumiałam z nich niewiele – jednak od tamtego wydarzenia podobne wizyty stały się wręcz niedzielną tradycją. Każde takie spotkanie zaczynało się zwykle od rozgorączkowanego analizowania spraw bieżących: od cen głowizny, przez cuda nad Wisłą i Powstania Śląskie, po zabójstwo prezydenta. Potem zaś, w miarę jak kolejne stawiane na stole karafki pokazywały dno, zebrani przechodzili do coraz bardziej sprośnych przyśpiewek o gonieniu bolszewika, ułanach, panienkach z okienka… I oczywiście im owa tematyka stawała się ciekawsza, tym coraz energiczniej odganiano mnie jak najdalej od towarzystwa! Na szczęście wystarczyło przyczaić się w pobliżu otwartego zazwyczaj okna w salonie, by całkiem wyraźnie wszystko słyszeć. A jeśli akurat goście rozsiedli się w innym pokoju, względnie z powodu gorszej pogody zawarli okiennice, to przecież pozostawały dziurki od klucza, szczeliny pod drzwiami albo nawet i szklanka przyłożona do ściany. Oczywiście aż do momentu, w którym ktoś mnie nie przyłapał na owych niecnych przeszpiegach…
W międzyczasie uczyłam się niezwykle pilnie – na tyle, że po drodze awansem przeskoczyłam jedną klasę. W wolnych chwilach korzystałam z wszelkich dobrodziejstw młodości, no i oczywiście rosłam. Nie tylko w górę, ale także w paru miejscach wszerz, nabierając coraz bardziej kobiecych kształtów. Przede wszystkim jednak, wraz z dojrzewającym ciałem, zmieniał się także mój umysł. Nie zawsze nadążając za rozszalałymi pragnieniami i nieraz bardzo nieoczekiwanymi reakcjami organizmu. Zupełnie czym innym było bowiem spłonięcie rumieńcem na widok sprośnej ilustracji w książce, która mniejszym bądź większym zbiegiem okoliczności trafiła w moje ręce, a innym obudzenie się w środku nocy z mokrym czołem, mokrymi plecami oraz mokrą… no właśnie.
Niby nie żyłam zamknięta w klasztorze, jednak o „tych sprawach” jakoś niespecjalnie dyskutowano w domu. Ojciec zdecydowanie bardziej zajęty był wspomnianym politykowaniem, matka prowadzeniem własnego interesiku buchalterki, a jeśli w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś co bardziej niegrzeczny wujaszek, znajomy czy choćby i sąsiad, już po pierwszym zbereźnym dowcipie był ode mnie odsuwany na bezpieczną odległość. Oczywiście pozostawało jeszcze dyskretne podglądanie, a z czasem także podpytywanie oraz zagadywanie koleżanek, kolegów, służących i im podobnych, jednak nie mogłam powiedzieć, by miało to cokolwiek wspólnego ze zorganizowaną edukacją seksualną na jakimkolwiek sensownym poziomie. A skoro tak – musiałam postarać się sama o nie tylko wszelkie pomoce naukowe, lecz także odpowiednio doświadczonych nauczycieli.
Po przekopaniu domowych biblioteczek okazało się, że pozycji z zakresu zarówno niewinnej w gruncie rzeczy poezji, jak i całkiem odważnej prozy znalazło się całkiem sporo. Nie na tyle jednak, by zaspokoić mą nie tylko nienasyconą ciekawość, ale przede wszystkim zwyczajną podnietę, towarzyszącą lekturze. Co zaś się tyczyło wspomnianych mentorów, to pierwszym z nich stał się, o dziwo, nie jakiś prywatny korepetytor, który naukę języków traktował nieco zbyt dosłownie, ani nawet nie syn „przyjaciela domu”, a całkiem zwyczajny chłopak. Starszy ode mnie o parę lat, wysoki, ogorzały letnim słońcem wnuk lokalnego dostawcy warzyw i owoców, który w sezonie przyjeżdżał do nas w każdą sobotę, oferując dorodne ziemniaki, jabłka, marchewki… i towarzystwo młodego, silnego potomka, pomagającego w noszeniu co cięższych skrzynek.
A że jakoś tak zerkałam z rosnącym zainteresowaniem na niego, a on na mnie, to już za bodaj trzecią czy czwartą wizytą zapytałam rodziców, czy mógłby kiedyś u nas zostać na dzień czy dwa. Oczywiście jedynie po to, by nauczyć mnie uprawiać grządki, dotychczas smętnie leżące odłogiem. O dziwo – nikt nie zaprotestował! Czyżby dorośli naprawdę myśleli, że od świtu do nocy będziemy podwiązywali groszek, skoro dalece bardziej interesujące były wstążeczki najpierw z włosów, a potem także i sukienki?
Owszem, mój głód wiedzy w pewnych ogólnych kwestiach został szybko zaspokojony, jednak by posunąć się do innych, już tych znacznie poważniejszych, brakło mi odwagi. Przez jakiś czas bałam się nawet, że moja odmowa wyjścia poza przytulanki, pocałunki i temu podobne niewinności spotka się ze złością lub, co gorsza, szantażem, lecz niepotrzebnie – może i z mego pierwszego amanta był taki trochę wsiowy prostaczek, jednak nigdy nie zrobił niczego, czego sama nie chciałam i na co nie pozwoliłam. Choć nie tylko widziałam, ale nieraz i czułam, że aż wrzał z ledwo opanowywanych emocji. Może robił to z grzeczności, może chciał się przypodobać lepiej urodzonej panience… a może po prostu bał się jeszcze bardziej niż ja? Ostatecznie ujawnienie naszych sekretów mogło się skończyć (tylko i aż) skandalem dla mnie, natomiast dla niego nawet przymknięciem w areszcie, że o zrujnowaniu budowanej latami reputacji rodzinnego interesu nie wspomnę. Rozstaliśmy się więc może i nieco zawiedzeni, lecz w gruncie rzeczy usatysfakcjonowani wspólnie spędzonymi chwilami.
Później natomiast… jakoś tak samo poszło. A to spodobałam się jakiemuś koledze, który najpierw zaprosił mnie na seans fotoplastykonu, po czym niecnie skradł całusa, a to mnie wpadł w oko inny młodzieniec, więc wybrałam się z nim nad pobliską plażę, by w zacisznych krzaczkach pomacać sobie to i owo, a to w szkolnej szatni niby przypadkiem klepnęłam koleżankę w pewne przyrodzone walory, chcąc porównać je z własnymi. Chwilami bywało wesoło, kiedy indziej smutno, lecz w gruncie rzeczy żyłam beztroskim życiem młodej, dobrze urodzonej dziewczyny. I gdy już myślałam, że owa sielanka będzie trwać w nieskończoność, moje życie zostało wywrócone do góry nogami.
Byłam wówczas już co prawda na tyle dorosła, że chcąc nie chcąc, czytywałam gazety i jako tako interesowałam się sprawami bieżącymi, jednak najpierw opisywane szeroko kolejne „kryzysy gabinetowe”, a potem dziejący się niemal na moich oczach „przewrót” w maju roku dwudziestego szóstego nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Ot – wielka polityka, która rządziła się swoimi, zazwyczaj nieszczególnie zrozumiałymi dla mnie prawami. Co innego na ojcu, który na te wieści niemal z dnia na dzień stał się dziwnie podenerwowany. Spytałam go nawet raz czy drugi, czym się tak zamartwia, jednak zbył mą troskę wzruszeniem ramion i polecił skupić się na odbywającym się w praktycznie tym samym czasie egzaminie dojrzałości.
Skoncentrowałam się więc odpowiednio mocno i – mimo że byłam co najmniej rok młodsza od pozostałych abiturientów – zaliczyłam wszystkie przedmioty śpiewająco! Do tego dosłownie chwilę później wytańczyłam się za wszystkie czasy na przyjęciu wyprawionym z okazji mych osiemnastych urodzin i gdy już myślałam, że owa sielanka będzie trwała wiecznie, ojciec przy okazji niedzielnego obiadu oznajmił, że… wyjeżdżamy. Wszyscy. Zaraz. Co prawda tłumaczył bezustannie, że to tylko i wyłącznie z powodu propozycji pracy „nie do odrzucenia”, jednak podejrzewałam, że owe zajadłe dysputy polityczne, które bezustannie toczył, miały z tym całkiem sporo wspólnego.
W każdym razie, zamiast oczekiwanej stabilizacji, zbliżającego się powoli wyboru mojej dalszej drogi życiowej w postaci studiów, pracy lub być może nawet jakichś zagranicznych wojaży, musiałam się przeprowadzić. Tak szybko, że nawet nie zdążyłam porządnie nastroić fochów, a już siedziałam w pociągu. I choć od nowego miejsca zamieszkania dzieliło nas ledwie kilka godzin jazdy, to wydawało mi się, że rzuciło mnie na koniec świata. Na wyjątkowo brzydki, brudny oraz irytująco hałaśliwy koniec świata.
I nieważne, jak bardzo uważałabym dziś swoje ówczesne poglądy za powierzchowne oraz po prostu nieuczciwe, wtedy już od pierwszego kroku, który postawiłam na peronie katowickiego dworca, znienawidziłam Śląsk. Tak mocno i szczerze, jak tylko potrafiła młoda, rozemocjonowana… rozgniewana… rozwścieczona do granic wytrzymałości dziewczyna! Naprawdę nie liczyło się dla mnie, że ojciec będzie zarabiał znacznie więcej niż poprzednio. Że zamiast, jak zdecydowana większość przyjezdnych, wprowadzić się do jakiegoś familoka – co zresztą nic mi wtedy nie mówiło – zamieszkamy w niewielkiej willi z ogródkiem, pośród nam podobnych inżynierów, specjalistów i innych osób o odpowiednim statusie społecznym. I że wbrew pozorom to właśnie w tym, dynamicznie rozwijającym się regionie, otwierała się przede mną szansa nie tylko na karierę zawodową, ale także znalezienie dla siebie odpowiedniego kandydata na…
I to właśnie najbardziej mnie dobijało. Nie wszechobecna wokół ślůnsko godka, która wydawała mi się tak dziwnie znajoma i obca jednocześnie, że nie potrafiłam zupełnie się pośród niej odnaleźć. Nie całkowicie nieodgadniony i pozbawiony choćby pozorów logiki układ urbanistyczno-administracyjno-polityczny, w którym w ciągu ledwie półgodzinnego spaceru przechodziłam przez Wielkie Hajduki, Nowe Hajduki i Królewską Hutę, a gdybym się jeszcze nieco dalej zapędziła, dotarłabym do granicy państwowej w Beuthen. Nie ciężkie, pachnące palonym koksem i rozgrzanym żelazem powietrze oraz wszechobecny jazgot, jakże odległy od idyllicznej atmosfery krain mego dzieciństwa. Nie! Główny powód leżał znacznie, znacznie głębiej.
Tak naprawdę żałowałam, że zostawiłam za sobą wszystkie marzenia. Pragnienia. Miejsca. Ludzi. Cały świat! Pierwszą prawdziwą – a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – miłość w osobie postawnego bruneta, który skradł me młodzieńcze serce, a z którym nie zdążyłam się nawet odpowiednio pożegnać, kończąc naszą znajomość przez telefon. Najserdeczniejszych przyjaciół, z którymi nie tylko trzymałam sztamę jako najodważniejsza pannica w całej okolicy, ale którzy też, nęceni obietnicą choćby niezobowiązującego spaceru, prześcigali się w komplementach. No i oczywiście przewspaniałe, przecudowne, przekochane przyjaciółki, które towarzyszyły mi w całodziennych wędrówkach po ciągnących się ku horyzontowi sadach oraz ogrodach, zwieńczonych niejednokrotnie iście dionizyjskimi ucztami z wyciągniętych ze spiżarek wiktuałów oraz podebranych cichaczem po drodze owoców. Ba, żeby tylko…
Nieraz którejś z nas udało się przeszmuglować na owe eskapady butelkę domowego wina czy nawet karafkę nalewki, co w połączeniu z upałem i nastoletnią burzą hormonów tworzyło mieszankę wręcz wybuchową. Bywało, że spływającą wraz z sokiem z gruszek czy śliwek nie tylko z rozchylonych pożądliwie ust, ale także odsłoniętych ramion, brzuchów lub nawet dekoltów.
Jakże brakowało mi tamtych emocji! Niepewności, czy jakiś podglądacz za nami nie szedł i nie wyskoczy nagle zza krzaków z okrzykiem: „A tu was mam!”. Wstydliwej ciekawości, gdy schowana wśród rozkwieconych krzewów oddawałam ukradkowe pocałunki co bardziej odważnym dziewczętom… Nieograniczonej niczym swobody, kiedy to pluskałyśmy się ukradkiem w leniwie płynących poprzez uroczyska strumykach, nie dbając zupełnie o zasłanianie czegokolwiek, jak również rumieńców rozpalających nie tylko policzki, a świadczących nadto dobitnie, że wszystko, co robiłam, naprawdę mnie podniecało! Zwłaszcza jak jedna czy druga przyjaciółeczka rozłożyła się po takiej kąpieli z nieco zbyt szeroko rozstawionymi udami, prezentując calutkiemu światu swą…
Ech, co to były za czasy! Ilekroć je sobie przypominałam, płomień rozpalał nie tylko twarz, ale i parę innych miejsc. I – choć bardzo się starałam – coraz trudniej było mi się powstrzymywać przed użyciem owych reminiscencji w bardzo jednoznacznych celach. Zwłaszcza że z każdym dniem prawdziwość wspominanych osób ustępowała coraz mocniej wyidealizowanym wyobrażeniom. Chłopcy z najzwyklejszych przeciętniaków przeistaczali się w antycznych herosów o godnych podziwu wymiarach nie tylko ramion, dziewczynom zaś wygładzała się cera, rysy piękniały, biusty natomiast rosły tak bardzo, że uciekały bezwstydnie spod przyciasnych sukieneczek. Co jeszcze ciekawsze, największe nawet nieśmiałki stawały się okazami graniczącej z bezczelnością odwagi, szybciutko zrzucając ubrania tak z siebie, jak i ze mnie, by później sięgać do najskrytszych intymności.
Starałam się jednak pamiętać, że wciąż nie były to osoby widziane przypadkiem na ulicy, względnie na zdjęciach w gazecie lub witrynie fotografa, a moi prawdziwi znajomi, z którymi nie raz i nie sto rozmawiałam, bawiłam się, jadłam i piłam. I sprowadzenie ich do roli urojonych obiektów seksualnych, mających zaspokajać niezaspokojone od zdecydowanie zbyt dawna napięcie, nieszczególnie mi odpowiadało. Choć – jak zwykle w takich przypadkach – do czasu.
Pewnego z pozoru zwyczajnego, skąpanego w sierpniowym upale popołudnia, zgrzałam się przy pieleniu ogródka tak bardzo, że wytargałam ze składziku całkiem sporą balię, napełniłam ją wodą ze szlaucha i bez większego zastanowienia wskoczyłam do środka, zanurzając się aż po szyję. A potem… Może to przez przyjemnie drażniącą sutki wilgotną sukienkę, może otaczające mnie zewsząd, obsypane pachnącym kwieciem krzewy, przypominające o dawnych przeżyciach, a może niedające się już dłużej tłumić pożądanie, ale wsunęłam dłoń pomiędzy uda. I aż mną zatrzęsło. Momentalnie. Byłam tak podniecona, że nie musiałam nawet odsuwać majtek – wystarczyło dosłownie kilka ruchów palcem przez mokry materiał, a już musiałam w panice drugą dłonią zakrywać usta, by nie ściągnąć na siebie uwagi sąsiadów. Nie wspominając o matce, która w tym czasie dosłownie parę metrów obok pracowała pilnie nad jakimiś papierami. A wystarczyłoby przecież, by wstała i wyjrzała przez otwarte szeroko okno salonu…
I żeby na jednym zaspokojeniu tego dnia się skończyło, ale nie! Zanim wyszłam z balii, zrobiłam sobie dobrze po raz drugi, tym razem wyraźnie kusząc los i wręcz oczekując, aż ktoś mnie zobaczy. Później, gdy wreszcie poszłam do domu i postanowiłam się przebrać w coś suchego, mój wzrok znowu powędrował w kierunku odbicia w lustrze i… znowu mi się zachciało! Mimo że obtarcia pewnej części ciała dawały się już we znaki i nigdy wcześniej nie przeżyłam trzech spełnień jednego dnia, postanowiłam dojść po raz kolejny. Dobrze, że przy kolacji rodzice zrzucili lejący się ze mnie strugami pot, zwichrzone włosy oraz wybitnie nieprzytomne spojrzenie na karb przemęczenia i upału, bo nie miałam siły, by choć spróbować się wytłumaczyć.
Za to jaka rano byłam usatysfakcjonowana, spełniona, szczęśliwa… i cała obolała. A to oznaczało, że musiałam posmarować się najlepszą dostępną maścią, łagodzącą takie dolegliwości. I rzecz jasna odpowiednio dokładnie, delikatnie oraz z największą czułością wetrzeć ją we wszystkie strategiczne miejsca!
Niestety – w ciągu ledwie paru miesięcy radość z odkrywania seksualności ustąpiła mało satysfakcjonującemu, mechanicznemu rozładowywaniu napięcia. Wpadłam w błędne koło wymuszonych rozkoszy, wyrzutów sumienia, ponownych rozkoszy oraz ponownych wyrzutów, dosłownie każdy poranek zaczynając od bezrefleksyjnego wsadzenia ręki w majtki i zrobienia sobie dobrze. Bez względu na konsekwencje. I nieważne, że płaciłam za te krótkie chwile wątpliwej nieraz przyjemności zmęczeniem, rozdrażnieniem oraz najzwyklejszym fizycznym bólem. Ważniejsze było zaspokojenie. Do tego stopnia, że zdarzało mi się wyciągać spomiędzy nóg palce pokryte dalekim od przezroczystości śluzem. Przyrzekałam sobie wówczas w przestrachu, w panice rwąc włosy przed lustrem, że już nigdy nie doprowadzę się do takiego stanu! Przenigdy!
Tak, oczywiście, jakbym sama w to wierzyła…
Co jeszcze gorsze, takie emocjonalne huśtawki powodowały, że zamiast wreszcie przystosować się w nowej rzeczywistości – a przecież mieszkałam na Śląsku już dobre pół roku – znów zatracałam się w tęsknocie za „starymi, dobrymi czasami”. A cokolwiek nie mówić, miałam naprawdę sporo do nadrobienia: wciąż inaczej się ubierałam, miałam inne zwyczaje i nawyki, a przede wszystkim inaczej mówiłam. Dlatego jeśli nawet jakimś cudem udało mi się wtopić w tłum, i tak błyskawicznie odkrywano mą marną mistyfikację już po pierwszych słowach. A przecież nie mogłam albo stale siedzieć w domu, albo milczeć, albo jedno i drugie naraz.
Czas mijał, a ja stawałam się coraz bardziej apatyczna i niechętna. Nie cieszyły mnie sukcesy zawodowe ojca i wynikający z nich ogólny dostatek, odwiedzające nas coraz częściej naprawdę miłe i serdeczne nowe znajome matki… Nawet mój młodszy brat – ta ciepła, ślamazarna klucha, o którą wszyscy się najbardziej baliśmy, jak zniesie przeprowadzkę – błyskawicznie wtopił się w otoczenie i znikał na całe dnie wraz z paczką nowych funfli w postaci Ernestów, Gerardów, Edmundów, Ewaldów i innych im podobnych.
I wówczas to dwa, z pozoru całkiem zwyczajne zdarzenia, znów skierowały moje losy na dla odmiany zupełnie niezwykłe tory.
Pierwszym był incydent na pobliskim osiedlu robotniczym, przez które zwyczajowo przechodziłam w drodze po zakupy. Tego dnia wyjątkowo wracałam nieco inną drogą, zapuszczając się w mniej znane – za to znacznie bardziej podejrzane – rejony, gdy w jednej z bram dostrzegłam kątem oka, jak dwie dziewczyny szturchają młodego blondaska. Wiedziona ciekawością przystanęłam na moment i po prawdzie, choć niezbyt dobrze to o mnie świadczyło, miałam już ruszać dalej, zostawiając nie swoje sprawy ich własnemu biegowi. Wówczas jednak jedna z agresorek mnie przyuważyła i od razu zaczęła wyzywać. A był to dopiero początek z serii katastrofalnych błędów, które obie popełniły: najpierw podbiegły do mnie, wydzierając się jak opętane, a następnie zaczęły popychać ubabranymi wszechobecnym pyłem węglowym łapami, wytrącając mi z rąk torbę pełną sprawunków. Ta zaś, upadając na spływający wiosenną breją chodnik, zachlapała błockiem mój ulubiony płaszczyk.
Wspominałam już, że moi byli koledzy cenili mnie za odwagę? Cóż, pewnych rzeczy wówczas nie dopowiedziałam. W moim przypadku odwaga przechodziła bardzo szybko w iście szaleńczą brawurę. Doprowadzona zaś do ostateczności, stawałam się bardziej niebezpieczna niż doborowy pułk wojska, skutkiem czego nie raz i nie dziesięć wracałam z dzikich wypraw z ranami wojennymi. Owszem, nie zawsze wychodziłam ze starć zwycięsko – raz ja podbiłam oko, innym razem mnie podbili, różnie to bywało – jednak zdobyte w ten sposób poczucie własnej wartości oraz pewności siebie były bezcenne. A już na pewno wystarczały z naddatkiem na dwie rozwydrzone małolaty, które pokrzykiwaniem próbowały zamaskować ewidentne braki jakichkolwiek umiejętności. Tym bardziej że mój były oblubieniec zabrał mnie parę razy na treningi bokserskie, by się przede mną popisać. I o ile na wpuszczenie pomiędzy liny ringu nie mogłam oczywiście liczyć, o tyle naoglądałam się prawidłowego wyprowadzania lewych podbródkowych czy prawych prostych.
Pozostawiając za sobą przestawiony nos i zakrwawione usta pozbierałam zakupy i podeszłam ostrożnie do gapiącego się we mnie jak w święty obrazek chłopaka. Dopiero wtedy zorientowałam się, że owszem, był niski i drobny, lecz wcale nie taki młody, jak mi się z początku zdawało. Próbując jakoś przełamać lody, zapytałam, czy mam go gdzieś odprowadzić, na co wreszcie odzyskał rezon i dziarskim krokiem ruszył w wędrówkę przez ciasne uliczki. A ja, chcąc nie chcąc, podążyłam za nim. Po ledwie paru minutach mój przewodnik zatrzymał się przed podobnym do wszystkich sąsiednich familokiem i wrzasnął na całe gardło: „Giiitaaa!”. W odpowiedzi na owe uprzejmie wezwanie ze środka wybiegła całkiem korpulentna, na oko nieco starsza ode mnie dziewczyna z kolorową kokardą wplecioną w czarny warkocz, lamentująca przeraźliwie: „Byyyneeek”.
I tak właśnie poznałam nie tylko Bynka i jego siostrę Gitę, ale i dobrą połowę osiedla. Bo, choć próbowałam energicznie protestować przeciw owym kategorycznie przesadzonym pomówieniom, uratowany zrobił ze mnie bohaterską obrończynię jego czci, godności oraz skitranych po kieszeniach drobniaków. I to wystarczyło. Ani się obejrzałam, jak lotem błyskawicy rozniosło się wszem i wobec, że ta wyfircykowana pannica ze stolicy wcale nie jest taka zła, jak się wszystkim wydawało. Ba, jest całkiem niezła! Że można się z nią – choć z niemałym trudem – dogadać, że nie zadziera nosa, no i potrafi zawalczyć o swoje. Oraz, co chyba najważniejsze, nie tylko o rzeczone swoje, bo przecież pomogła obcemu. Choć wcale nie musiała.
I gdyby chodziło tylko o mnie, to jeszcze mogłabym to jakoś zrozumieć, ale nie! Nagle do ojca zaczęli przychodzić lokalni majstrowie z prośbą o poradę czy wręcz propozycjami różnych ekstra płatnych zleceń, a liczba nowych przyjaciółeczek matki wzrastała w tempie wykładniczym. Podobnie jak znoszone przez nie wszelkie dobra, na czele ze wszelkiej maści plackami i kołoczami ze wszystkimi możliwymi oraz niemożliwymi owocami, przysypanymi zazwyczaj absurdalnymi ilościami kruszonki, którą z nieprzyzwoitym wręcz upodobaniem uwielbiałam cichaczem wyżerać.
Druga sprawa teoretycznie nie wynikła bezpośrednio z pierwszej, ale… Mianowicie, mimo że początkowo miałam inne plany co do dalszej przyszłości, związane choćby z powrotem do kontynuowania edukacji, postanowiłam sobie w międzyczasie dorobić. Co prawda nie było to konieczne, bo regularna pensja ojca i całkiem spore wpływy z prowadzenia księgowości, korepetycji i innych podobnych zleceń przez matkę wystarczały aż nadto na naprawdę komfortową egzystencję. Jednak nie tylko nie chciałam być dla nich obciążeniem, ale w pewnej chwili zrobiło mi się wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku. Od kiedy bowiem zaczęłam obracać się w towarzystwie owych Git, Bynków, ich rodziców, krewnych i znajomych, zrozumiałam, w jakiej złotej klatce do tej pory żyłam. Cóż, lepiej późno niż wcale.
Nie musiałabym kiwnąć małym palcem, a i tak stać mnie było, aby co niedzielę wracać z targu nie tylko z nową chustką, ale i choćby sznurem korali. Tymczasem taka Gita nie mogła sobie pozwolić na podobne zbytki nawet przy okazji największego święta. Dość powiedzieć, że za jeden mój pierścionek – zakładany ot tak, na co dzień, w roli zwykłej błyskotki, której nawet nie byłoby mi specjalnie szkoda zniszczyć czy zgubić – mogłabym kupić wszystko, co nosiła na sobie: od trzewików po wspomnianą wstążkę. Mimo że właściwie wszyscy w jej rodzinie, włącznie z Bynkiem, nie zwykli marnować dnia na podziwianie przyrody.
Najpierw rozpoczęłam poszukiwania na własną rękę, jednak za każdym razem zderzałam się ze ścianą w postaci bariery kulturowo-językowej. Niby rozumiałam już całkiem sporo, w czym bardzo pomagała mi znajomość podstaw niemieckiego, natomiast z mówieniem wciąż niespecjalnie sobie radziłam. Owszem, umiałam deklamować z pamięci różne inwokacje, sonety, a nawet całkiem obszerne fragmenty klasycznych dramatów, a mową Puszkina posługiwałam się nie gorzej niż pijany jegier, ale tutaj były to umiejętności równie przydatne, co uprawa drzewek pomarańczowych w kopalni. Znaczy apluzin na grubie, czy jakoś tak...
Dlatego zwróciłam się – cóż za zaskoczenie – do Gity, by mi coś doradziła. Ta zaś wypytała, czego mniej więcej szukam, po czym oznajmiła z wielce ważną miną, żebym najlepiej poszła pod miejscowy urząd i przejrzała tablicę ogłoszeń. Wybrałam się tam więc następnego dnia, lecz niczego pasującego tak do moich wygórowanych oczekiwań, jak tym bardziej miernych kwalifikacji nie znalazłam. Szybko spostrzegłam natomiast, że oferty rozwieszano z samego rana, więc zaczęłam wstawać skoro świt, by przejrzeć wszystkie, nim całkiem spory tłumek podobnych mnie poszukiwaczy zatrudnienia zdąży się zebrać. Zwłaszcza że przepychanie się między miejscowym lumpenproletariatem, amatorami zawartości cudzych kieszeni oraz rozwydrzonymi przekupkami nie należało do ani przyjemnych, ani bezpiecznych zajęć.
Niestety, moje starania wciąż nie przynosiły rezultatu. Aż wreszcie, gdy miałam już zrezygnować i szukać szczęścia gdzie indziej – choćby przy typowych pracach sezonowych, których przy okazji zbliżających się wakacji pojawiało się coraz więcej – wypatrzyłam coś naprawdę ciekawego: nie nabazgraną odręcznie na utłuszczonej kartce w kratkę, a wypisaną maszynowo na bielutkim papierze propozycję pracy jako… kelnerka. Obiecującą pełne przyuczenie i nadspodziewanie wysoką stawkę. Niewiele więc myśląc, oderwałam ją z tablicy i pobiegłam wprost do Gity, czując na plecach pełne pretensji spojrzenia ewentualnych kontrkandydatów.
Byłam tak podekscytowana, że całkowicie zignorowałam nieludzko wczesną porę, brutalnie wywlekłam Gitę z barłogu i triumfalnym gestem położyłam na stole nie tylko zdobyte podczas brawurowej szarży ogłoszenie, ale również torbę pełną świeżutkich frykasów wprost z miejscowej cukierenki, mających służyć jako zapłata za fachową konsultację. Gita narzuciła pocerowany szlafrok, nijak niedający sobie rady z utrzymaniem w ryzach uciekających bezczelnie cycków, nalała parzonej po raz co najmniej trzeci kawy do dwóch szklanek i bez zaproszenia poczęła wciągać jeden po drugim eklery rozmiaru cegłówek. Przeczytała też anons – i to parokrotnie, jakby krył w sobie cokolwiek poza zwyczajną ofertą pracy – po czym dziwnie zamilkła, myśląc przy tym intensywnie drugim podbródkiem. A kiedy już najwyraźniej wymyśliła, co miała wymyślić – albo gdy po prostu skończyły się słodkości? – wreszcie przemówiła. Stwierdzając, że w sumie nie może mi niczego zabraniać, ale o tym miejscu krążyły dziwne opowieści i ona by się trzymała od niego jak najdalej. I tyle.
Zaciekawiona tym bardziej, im mniej Gita chciała mi zdradzić, jeszcze tego samego popołudnia ubrałam się aż nazbyt odświętnie i pobiegłam pod wskazany adres. Zupełnie nie kojarzyłam tego miejsca, zresztą nie bez powodu – znalazłam się przy ruchliwej ulicy, wypełnionej terkoczącymi po bruku wozami z węglem, trąbiącymi automobilami oraz konnymi patrolami wojska. A niemalże na samym jej końcu, dosłownie rzut kamieniem od pomalowanych w charakterystyczne pasy budek granicznych, stał przysadzisty, wyraźnie starszy niż wszystkie sąsiednie budynek o froncie z misternego muru pruskiego, przyozdobionego napisem… „Gasthaus zur Rose”? A przynajmniej tak mi się wydawało, bo zdecydowanie nie byłam ekspertką w odszyfrowywaniu szwabachy.
Przepychając się dzielnie przez rzucający mi niedyskretne spojrzenia rozkrzyczany tłum i jednocześnie próbując jakimś cudem nie zginąć w zderzeniu z golonkami wykrojonymi chyba z dzika erymantejskiego oraz apfelstrudlami wielkości połowy stołu, dobrnęłam wreszcie do szynkwasu, gdzie zapytałam o wymienioną w ogłoszeniu Kristę. Krzątająca się za kontuarem mniej więcej czterdziestoletnia blondyna z ostrym nosem obrzuciła mnie ciekawskim spojrzeniem, po czym, nie przerywając ani na chwilę napełniania kolejnych kufli, wskazała na wyzywającą właśnie wąsatego tłuściocha kobietę o dla odmiany mahoniowych, upiętych wysoko włosach.
Błyskawicznie doszłam do wniosku, że zbyt lubiłam własną aktualną egzystencję, by narazić się na srogi gniew wyraźnie wściekłej hetery w wieku mocno średnim, więc zamiast jej przerywać, zamówiłam kawałek ciasta dnia i kawę. Gdy zaś je dostałam, przysiadłam grzecznie z boku i zaczęłam obserwować salę. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie byłam nigdy w prawdziwej, przesiąkniętej na wskroś lokalnym folklorem knajpie. Owszem, chodziłam do kawiarni czy cukierni, parokrotnie zdarzyło mi się także bywać w restauracjach w roli towarzyszki ojca lub matki, jednak to wszystko nijak miało się do… tego czegoś. Zanim jednak zdążyłam sobie uświadomić, że praca w takim miejscu może nie być najlepszym pomysłem na życie, naprzeciwko mnie przystanęła Krista. I w ciągu następnych paru minut wymaglowała tak, że nie wiedziałam, jak się nazywam.
Najwyraźniej jednak, mimo mych rozlicznych wad – na czele z najważniejszą w postaci bycia warsiewską gorolką – musiałam ją do siebie jakimś cudem przekonać, bo kazała mi przyjść zaraz następnego poranka. Na razie, jak stwierdziła, na próbę, ale gdybym się sprawdziła, to wtedy pogadamy o konkretach. Przyszłam więc, spróbowałam, znów przyszłam, znów spróbowałam, potem faktycznie pogadałyśmy i ani się obejrzałam, a po ledwie paru dniach położono przede mną regularną umowę o pracę.
Próbując nieudolnie powstrzymać narastającą ekscytację, czytałam kolejne, wypisane maszynowo podpunkty, coraz szerzej otwierając oczy ze zdumienia. W końcu nie wytrzymałam i palnęłam do Lusi – czyli owej rządzącej za ladą blondynki, której teraz miałam pomagać – czy na pewno nic im się nie pomyliło? Bo tak: nie dość, że jasno i wyraźnie zabraniano mi pracy ponad siły, że przysługiwały mi trzy przerwy w ciągu dnia (w tym jedna dłuższa na darmowy posiłek), że mogłam korzystać z nielimitowanej ilość napojów zimnych w lecie i gorących w zimie, a moja podstawowa pensja przekraczała znacznie jakiekolwiek wyobrażenia, to jeszcze nikt nie miał zamiaru wtrącać się do napiwków. W efekcie czego jako zwykła kelnereczka od podawania karminadli i gumiklyjzów, nalewania sznapsa i nabijania utargów na kasę, miałam zarabiać mniej więcej tyle, ile wykwalifikowany robotnik z konkretnym stażem.
Miałam też po prawdzie nadzieję, że zwłaszcza tym ostatnim faktem przekonam rodziców, by wreszcie przestali mi wypominać wybór takiej a nie innej, nieodpowiadającej ich wybitnie wygórowanym, inteligenckim oczekiwaniom drogi zawodowej. Ostatecznie nie miałam przecież zamiaru robić nie wiadomo jakiej kariery w żywieniu zbiorowym, a najzwyczajniej w świecie od czegoś zacząć. Nawet jeśli dla mnie samej także nie było to spełnienie marzeń.
Najciekawsza adnotacja kryła się jednak na samym końcu, lecz o nią postanowiłam na razie nie dopytywać. O ile bowiem fizycznie podpis składała „starsza kierowniczka sali Krista”, o tyle zaraz obok widniała informacja: „W imieniu Rojzy Zukiermann-Müntzel”. Kiedy zaś sama stawiałam starannie wykaligrafowane litery, składające się na mą przyrodzoną godność, nie mogłam nawet przypuszczać, jak bardzo owa Rojza zmieni moje życie. Tym bardziej że początkowo nic a nic na to nie wskazywało.
Kolejne dni, tygodnie i miesiące wyglądały z grubsza tak samo: zrywałam się bladym świtem, po drodze do pracy kupowałam śniadanie w piekarni, potem resztę dnia spędzałam, biegając w mocno wydekoltowanym fartuszku dokoła klientów, aż w końcu późnym popołudniem – bo tak uzgodniłam, że wieczory obstawiały inne pracownice – wracałam do domu, odświeżałam się, wsuwałam kolację i padałam nieżywa na łóżko. Czasami jeszcze, gdy po kąpieli odzyskiwałam nieco sił, a co bardziej sprośne myśli nie dawały spokoju, sprawiałam sobie co nieco rozkoszy na dobranoc, lecz nie była to reguła. W dni wolne widywałam się z Gitą, wciąż osobliwie unikającą tematu mojej pracy, względnie wyjeżdżałam na piknik z rodzicami nad jezioro czy do lasu, starając się zebrać jak najwięcej sił przed kolejnymi dniami restauracyjnej kołomyi. Niedziele zaś, gdy otwieraliśmy później, zaczynałam zawsze od porannej mszy, podczas której nieraz walczyłam z wyrzutami jakże grzesznego sumienia. I tak lato roku tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego ustąpiło jesieni, jesień zimie, a ja wciąż nie miałam pojęcia, jak właściwie wygląda moja chlebodawczyni.
Z początku miałam nawet podejrzenia, że to jakaś wyimaginowana figura, wymyślona przez cwaną księgową na potrzeby różnej maści urzędów, ale nie. Nieraz widziałam przecież, jak co ważniejsi kontrahenci, Lusia czy Krista znikają na dłuższy czas za ciężkimi drzwiami na samiutkim końcu korytarza, prowadzącego na poddasze. Parokrotnie wydawało mi się nawet, iż zauważyłam w wychodzącym na podwórze oknie ogniście rudą koafiurę, jednak działo się to na tyle szybko, że nie mogłam mieć pewności. Tylko w takim razie dlaczego czasami miałam wrażenie – graniczące z pewnością – że ktoś mnie obserwuje? Jakby przypatrywał się uważnie wszystkiemu, co robiłam? I to nie tylko zza okiennej szyby, ale również gdy przychodziłam z rana jako pierwsza i sama przygotowywałam salę, wyraźnie czułam na sobie ciekawskie spojrzenie, którego źródła nie byłam jednak w stanie zlokalizować.
Tak czy inaczej, wraz ze zbliżaniem się Bożego Narodzenia owładnęło mną dziwaczne rozdrażnienie, którego źródła doszukiwałam się w nasilającej się tęsknocie za domem. Oczywiście i tutaj ludzie przygotowywali się do świętowania, jednak wszystko było tak różne, że mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam odnaleźć wiele z jakże wyczekiwanej atmosfery. Zapachy roznoszące się po kuchni były inne od tych z dzieciństwa, wielu kolęd najzwyczajniej w świecie nie znałam, a do tego prezenty pod choinką miało przynieść zupełnie nieznane mi Dzieciątko.
Dlatego też poprosiłam o dłuższy urlop, chcąc ów szczególny czas spędzić w otoczeniu najbliższych, co niestety okazało się trudniejsze niż myślałam. Wszystkie kluczowe terminy były już zarezerwowane przez starsze stażem pracownice. Owszem, popsioczyłam trochę na tę jawną niesprawiedliwość, jednak ostatecznie zagryzłam zęby i zgodziłam się pracować w te święta, co najwyżej oczekując wdzięczności podczas kolejnych. To znaczy zgodziłabym się, gdyby nie drobne z pozoru zdarzenie. Ot – część z przywiezionych przez naszego dostawcę skrzynek pełnych tajemnych ingrediencji niezbyt pokrywała się z wypisanym zamówieniem. Pobiegłam więc, jak zwykle w takich przypadkach, szukać Kristy, jednak nigdzie jej nie znalazłam. Lusi również nie. Rozzłoszczona, wiedziona ciekawością oraz wesołymi hałasami, niewiele myśląc wparowałam na poddasze. A tam…
Pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi do głowy, były sceny z początków poprawin, gdy wszyscy starają się jak najszybciej powrócić do stanu używalności po całonocnych hulankach, więc siedzą, gadają i żrą. Tak, dosłownie – żrą, bo jedzeniem to się tego nazwać zazwyczaj nie da. Podobnie jak nie dało się teraz. Zajmująca całą ścianę naprawdę sporego pokoju, zbita z solidnych dech ława rodem niczym z sienkiewiczowskiej karczmy, zastawiona była wszystkim, co tylko mogłam sobie wymyślić: od upieczonej nie jednej czy dwóch, ale chyba całej fermy pulard, przez zawijane bratwursty i michy pełne szałotu, po ociekające litrami lukru rogale. A zza tej iście gargantuicznej uczty wystawały głowy zaśmiewających się w głos nie tylko Lusi, Kristy i tego samego kierownika aprowizacji, który pod pretekstem załatwienia czegoś ważnego poprosił mnie o ogarnięcie towaru, ale też paru innych osób, wśród których rozpoznałam choćby miejscowego bardzo-ważnego-mecenasa oraz równie-poważanego-komendanta.
Cóż, może i powinnam była choć chwilę pomyśleć, zanim zaczęłam wyzywać wszystkich, zupełnie niespodziewających się takiego obrotu spraw obecnych, ale poniosły mnie trzymane od zdecydowanie zbyt dawna na wodzy nerwy. Zdążyłam więc wybitnie grzecznie oraz jeszcze kulturalniej napomknąć Kriście, że niewiele mnie interesuje, że nie zdąży przygotować „wilijo”, Lusię czeka konieczność zorganizowania kogoś na zastępstwo przy mieszaniu moczki, a kierowniczek jest patentowanym leniem, który teraz będzie musiał sam odmrażać zadek, bo ja na dół nie zejdę! Już nie! Choćby nie wiem co! A w ogóle, to odchodzę, skoro nikt tutaj nie tylko nie szanuje mojej pracy, ale choćby nawet z grzeczności nie zaprosił na przyjęcie! Czy raczej darmową wyżerę i ochlejawę! Bo tak!
I dopiero gdy brakło mi oddechu – a może po prostu zrozumiałam, jaką piramidalną bzdurę właśnie palnęłam – podążając za donośnym kaszlnięciem zerknęłam w kierunku szczytu stołu. Tam zaś, w odległości paru kroków, stała wielka baba. Dosłownie wielka! Z wielkim kokiem, wielkimi cyckami i jeszcze większymi biodra… no po prostu dupą szerokości gdańskiej szafy! Zamiast jednak cokolwiek odpowiedzieć, jednym haustem dopiła wielki kufel pełen piwa, przymknęła – cóż za zaskoczenie! – wielkie, mocno podmalowane barwiczką oczy, wytarła ściągnięte w pełnym zdegustowania grymasie usta nadgarstkiem i skinęła dłonią na pozostałych uczestników posiedzenia. Skutkiem czego w ledwie parę sekund zostałyśmy w pokoju same.
Zdawałam sobie sprawę, że Rojza nie tylko miała pełne prawo, ale i dość powodów, by zadośćuczynić pochopnej prośbie jaką przedstawiłam i z miejsca się ze mną pożegnać. Tym bardziej że przez następny kwadrans wcale nie polepszyłam swojej sytuacji. Wręcz przeciwnie: kolejne głupie tłumaczenia zastępowałam jeszcze głupszymi, udowadniając tylko, że jestem do szczętu rozkapryszoną, humorzastą, zupełnie nieliczącą się ze zdaniem innych pannicą, co to dawno pasem przez gołe siedzenie nie dostała. Kiedy jednak wyczerpałam nawet te najbardziej idiotyczne argumenty, wreszcie się przymknęłam. Stałam tylko, przebierając w miejscu nogami i gapiąc się na Rojzę z wybitnie mało inteligentnym wyrazem twarzy.
Ona zaś spoglądała na mnie już nie gniewnie, a raczej z ciekawością. I to całkiem przyjazną, jak się zdawało. Nie miałam pojęcia, co sądzić o tej niespodziewanej zmianie nastroju, a i Rojza nie zamierzała najwidoczniej się z tego wytłumaczyć, gdyż wciąż milczała. Wreszcie jednak zaczęła… zbliżać się do mnie. Tak powoli i dostojnie, jakby nie szła, a dosłownie płynęła po podłodze. Z każdą kolejną sekundą i każdym kolejnym centymetrem coraz wyraźniej czułam słodki, dusząco mdły zapach, który pojawił się dosłownie znikąd i otaczał mnie coraz szczelniej. Przenikał na wskroś. Osaczał. Na początku próbowałam jeszcze jakoś się bronić przed owym osobliwym doznaniem, lecz wystarczyło raptem kilka oddechów, bym zupełnie straciła poczucie rzeczywistości. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, gdzie się znajduję. Co robię. Skąd się tutaj w ogóle wzięłam. Wszystkie, ledwie parę chwil wcześniej tak przecież wyraźne kontury przedmiotów dokoła, rozmyły się w nieregularne plamy.
Niczym przez tak gęstą, aż wręcz namacalną, opalizującą mgłę patrzałam na – dla odmiany – nienaturalnie ostrą Rojzę, wyciągającą ku mnie dłoń. Widziałam wyraźnie pajęczynki zmarszczek dokoła powiek, zaróżowione płatki uszu, mięciutki meszek nad górną wargą. Refleksy światła na wprawionych w złote pierścionki, wielobarwnych kamieniach. Mikroskopijne zarysowania na lakierze do paznokci.
Gdy Rojza dotknęła mego policzka, wzdrygnęłam się lekko, lecz momentalnie ogarnęło mnie cudowne uczucie ciepła. Spokoju. Ukojenia. Podniecenia? Kiedy zaś pochyliła się ku mnie, rozchylając pociągnięte jaskrawoczerwoną szminką usta, poczułam się wspaniale. Niesamowicie. Przecudownie! Pragnęłam tylko, by ta chwila trwała i trwała, a wraz z nią narastające raptownie wilgotne drżenie pomiędzy udami, którego nie potrafiłam ani opanować, ani tym bardziej racjonalnie wytłumaczyć…
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa