Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (III)
22 października 2021
Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle
Szacowany czas lektury: 52 min
Bez zbędnego przedłużania zapraszam serdecznie do lektury trzeciego epizodu historii Estelli!
ROZDZIAŁ TRZECI – BYNEK
Następnym widokiem, jaki zarejestrowałam, była zatroskana twarz młodej kobiety w bielutkim, ostro pachnącym dezynfektantem kitlu, patrzącej na mnie ze współczuciem. A może z pogardą? Byłam zbyt oszołomiona, by o tym myśleć. W każdym razie, gdy już zaczęłam w miarę sensownie ogarniać otaczający świat, spróbowałam ją wypytać, co się właściwie stało. Wywiedziałam się tyle, że policmajstrzy przywieźli mnie nieprzytomną, w stanie praktycznie przedzawałowym i do tego jeszcze przemarzniętą, bo żaden nie wpadł na pomysł, by w drodze do szpitala nakryć mnie choćby płaszczem. I… niewiele ponadto.
Przez kolejne dni próbowałam sobie wszystko poukładać, jednak byłam tak ogłupiona dosypywanymi do śniadania, deseru i podwieczorku proszkami na uspokojenie, że mało co z tego wychodziło. Na szczęście udało mi się w końcu wyprosić dostęp do telefonu, dzięki czemu udało mi się ściągnąć na miejsce roztrzęsioną matkę i wcale nie mniej zeźlonego ojca. Niestety – mimo ich próśb, gróźb i błagań, przeczesująca co chwilę z pietyzmem sięgające pasa, jedwabiste loki pielęgniarka nijak nie chciała wypuścić mnie do domu przed wyznaczonym terminem. Kiedy zaś ów wreszcie minął, okazało się, że właściwie wszystko odbyło się za moimi plecami.
Niezaprzeczalnego faktu, że przestałam już być pracownicą poczty średniego szczebla, domyśliłam się sama. Miałam jednak nadzieję, że policja pozwoli mi przynajmniej zabrać rzeczy z mieszkania – to jednak zostało zaplombowane. Jakby tego było mało, gdy tylko Aniela zobaczyła mnie czekającą na schodach, czmychnęła jakby ją sam Belzedup gonił. Powróciłam więc do domu rodzinnego, gdzie spadła na mnie kolejna mało budująca wieść. Sprawa była bowiem znacznie poważniejsza, niż się początkowo wydawało – nie chodziło mianowicie jedynie o samego Zdzicha, ale jakąś większą szajkę oszustów, na temat której zaczęła się już rozpisywać prasa. I że zamiast świątecznych życzeń powinnam się spodziewać raczej wezwania przez odpowiednie instancje.
Byłam tym wszystkim tak zestresowana, że nie do końca rozumiałam, co działo się w sądzie, który zresztą zebrał się zaskakująco szybko. Kolejni zupełnie nieznani mi ludzie wchodzili na salę i wychodzili, a odziani w ciężkie togi arbitrzy Temidy krążyli wokół z marsowymi obliczami, ewidentnie tylko czekając na okazję, by znaleźć jakikolwiek powód do wysłania mnie na szafot. Albo przynajmniej na turnus dookoła Sybiru, taki dożywotni i z dodatkowymi atrakcjami w postaci ciężkich robót. W końcu, gdy wreszcie przykazano mi wejść na salę, trzęsłam się jak osika. Wypytano mnie o różne, często krępująco intymne sprawy, wysłuchano, skrzętnie zanotowano odpowiedzi i jeszcze obfotografowano ze wszystkich stron. I właściwie tyle.
Z wyroku zrozumiałam jeszcze mniej i dopiero gdy wróciłam do domu, znajomy mecenas rodziców wytłumaczył, ile miałam szczęścia w nieszczęściu. Czy raczej więcej szczęścia niż rozumu, bo to zdecydowanie bardziej pasowało do mojej sytuacji. Owszem, straciłam mieszkanie wraz z całą zawartością, z której udało mi się odzyskać ledwie kilka osobistych drobiazgów. Musiałam też poszukać sobie nowej posady, jednak byłam całkowicie wolnym, będącym poza wszelkim podejrzeniem człowiekiem. Wszystkie zarzuty dotyczyły jedynie Zdzicha i to on za nie odpowiedział – dla odmiany niezwykle surowo – natomiast ja zostałam potraktowana jak może i skrajnie naiwna oraz zdecydowanie zbyt rozrzutna, lecz w gruncie rzeczy niewinna pannica z jego otoczenia. Zapewne gdybym była będącą na utrzymaniu żoną, sprawa wyglądałaby znacznie gorzej, jednak „tylko” narzeczeństwo oraz wcześniejsza nieposzlakowana opinia mnie wybroniły. Podobnie jak bardzo pozytywne zeznania współpracowników: od zwykłych listonoszy aż po sprzątaczkę.
A właśnie… kiedy już po wszystkim dowiedziałam się przypadkiem, że Anielę także wezwano jako świadka, mocno się ożywiłam. I choć nie miałam pojęcia, komu i co powiedziała, to postanowiłam wreszcie ją znaleźć. Co zresztą okazało się niespecjalnie trudne. Problem w tym że, podobnie jak za pierwszym razem, widząc mnie po prostu odwróciła się i uciekła. I ponownie. Czwartego podejścia już nie zaryzykowałam i dałam sobie spokój. Z nieznanych mi powodów nie miała najwidoczniej najmniejszego zamiaru nie tylko ze mną porozmawiać, ale w ogóle więcej oglądać.
Tak naprawdę właśnie to najbardziej mnie zabolało. Nie los Zdzicha, który przez kolejne dekady miał oglądać świat w kratkę. Nie jego rozliczne kochaneczki, w których objęciach nadrabiał wszelkie niepowodzenia naszego związku. Nie dziecko jednej z nich, mające w perspektywie raczej niewesołą przyszłość bękarta, wychowywanego przez samotną matkę. Nie oskarżycielskie spojrzenia rodziców, sąsiadów, sklepikarek, ich psów, kotów i kanarków – bo oczywiście skoro mojego narzeczonego wsadzili do ciupy, a ja cudem się wywinęłam, właśnie mnie należało oskarżyć o całe zło tego świata: od komunizmu po plagę szarańczy w Górnej Wolcie. Nie utrata wygodnego, bogatego oraz generalnie pozbawionego większym trosk życia. Nie zaginięcie pokaźnej kolekcji akcesoriów erotycznych wszelkiej maści, która dosłownie rozpłynęła się w powietrzu… chociaż może w tym przypadku i dobrze, bo gdyby pismaki zwęszyły temat, w jednej chwili zostałabym okrzyknięta pierwszym zboczeńcem Drugiej Rzeczypospolitej.
Cierpiałam przez odejście Anieli. Może dlatego, że – najwidoczniej w odróżnieniu od eks-narzeczonego – szczerze ją kochałam?
Tymczasem, jakby moich prywatnych problemów było mało, szalejący dookoła od dobrego roku Wielki Kryzys dopadł wreszcie i mnie. Dopóki żyłam ze Zdzichem, mogłam jeszcze ignorować pewne sprawy, ale teraz… Owszem, nie byłam głupia i wiedziałam, że muszę się jak najszybciej ogarnąć i znaleźć nową robotę, jednak sądziłam, że będzie to mimo wszystko łatwiejsze. Tymczasem byłam tak wykończona psychicznie, że nie mogłam chwilowo zebrać się do niczego poza pomaganiem matce w prowadzeniu rachunków, za co odliczała mi jakieś drobniaki. Parokrotnie udało jej się wyprosić, by znajome księgowe przyjęły mnie w zamian za nędzną pensyjkę oraz po prawdzie niewiele warte referencje jako takiego pomagiera od przynieś-zanieś-pozamiataj, tyle że każdorazowo trwało to nie dłużej niż kilka tygodni. Teoretycznie mogłam jeszcze poprosić Kristę lub Lusię, by wstawiły się za mną u Rojzy, lecz uniosłam się honorem… czy raczej zwyczajnym wstydem za to, co swego czasu narobiłam. Czy raczej nabroiłam.
Ostatecznie jednak załapałam coś na stałe – niby jedynie jako kelnerka w lokalnej przyzakładowej stołówce, ale zawsze. Na dodatek pracowało mi się tam zaskakująco dobrze: mimo pozornej grubiańskości górnicy okazali się zaskakująco życzliwymi i dobrze wychowanymi klientami, a nawet jeśli któryś się zapomniał i rzucił zbyt soczystym komentarzem, zaraz był naprostowywany przez kierownika sali, stroszącego groźnie czarną jak sam węgiel brodę zza wysokiej lady. Do tego pensja była całkiem niezła jak na bieżącą, wcale niełatwą sytuację, a i ma nieco dystyngowana uroda, maniery oraz dobre nawyki wyrobione u Rojzy zachęcały do dawania napiwków. Tyle że coraz trudniej było mi wykrzesać z siebie jakiekolwiek chęci do czegokolwiek poza mechanicznym wypełnianiem obowiązków.
I pewnie trwałoby to i trwało, a ja osuwałabym się głębiej i głębiej w bezdenną czeluść tęsknoty za Anielą, gdyby nie… Bynek. Tak, ten sam Bynek, który pewnego upalnego popołudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku niespodziewanie stanął przede mną i jak gdyby nigdy nic zamówił obiad. A ja gapiłam się w niego jak cielę w malowane wrota, nijak nie mogąc pojąć, jakim cudem tak bardzo się zmienił w ciągu ledwie… ile właściwie go nie widziałam? Rok? Może półtora? Jakoś tak. Tymczasem prężył się przede mną już nie wiecznie spłoszony chłopaczek, a już wyraźnie męskiej postawy – choć wciąż niezbyt wysoki – młodzieniec w wybitnie pasującym mu roboczym stroju, uśmiechający się szeroko spod zawadiackiego wąsika koloru słomy. Nie zmieniło się tylko jedno: gdy nasze oczy się spotykały, wciąż rumienił się jak pensjonareczka.
Z początku nie doszukiwałam się w jego wizytach żadnego drugiego dna, lecz im częściej zachodził na stołówkę – a nieraz przesiadywał tylko dla samego przesiadywania, spędzając całe godziny jedynie nad szolką tyju z kreplem – tym dłużej i coraz śmielej mi się przyglądał. Już nie jak ciekawski brat na psiapsiółkę siostruni, a młody mężczyzna na młodą kobietę. Wolałam jednak nie dzielić się owymi podejrzeniami, które przecież mogły okazać się jedynie grubą nadinterpretacją.
Mogły, lecz wcale nie były, o czym przekonałam się nadto wyraźnie, gdy Bynek odwiedził mnie nie w czasie, a już po pracy. Ubrany nie w drelich, tylko wypucowany na glanc mundur, przepięknie kontrastujący głęboką czernią z bukiecikiem bielutkich kwiatów, który mi znienacka wręczył. Ja zaś zupełnie nie wiedziałam, co właściwie o tym sądzić, więc nieco zawstydzona przyjęłam prezencik i grzecznie podziękowałam. Potem zaś dawałam się zapraszać na jarmarki, do lunaparków czy kin, za każdym kolejnym wspólnym wyjściem czując coraz większe wyrzuty sumienia.
Wiedziałam doskonale, że postępuję niewłaściwie. Że nie powinnam spoufalać się za bardzo i robić mu wielkich nadziei. Że niezależnie od wszelkich starań oraz szczerości jego uczuć, Bynek był i miał być dla mnie tym samym synkiem, którego nie tak znowu dawno uratowałam ze szponów dwóch złodziejskich harpii. Fantastycznym kompanem, przy którym mogłam się równie swobodnie śmiać, jak i smucić. Być może nawet przyjacielem, bo nasza znajomość dość nieoczekiwanie rozkwitła na tyle, że zaczęłam mu się zwierzać z naprawdę osobistych spraw, podobnie zresztą jak on mnie. Ale, na Boga, nie ukochanym! Nie moim mężczyzną, któremu miałabym oddać serce, duszę i ciało! Po prostu nie! I mimo wielu prób nie potrafiłam wykrzesać prawdziwego pożądania ani w głowie, ani tym bardziej pod bielizną.
A jednak brnęłam w tę dziwną relację i brnęłam. Dlaczego? Być może z najprostszych i najbardziej samolubnych powodów – choćby takich, że znów chciałam być komplementowana i doceniania. Pragnęłam, by znów komuś na mnie zależało. Oraz, co także istotne, najzwyczajniej w świecie tęskniłam za byciem dotykaną… Dlatego właśnie nie tylko odwzajemniałam nieśmiałe z początku przytulania czy ukradkowe całuski, ale i nieraz sama je prowokowałam. Owszem, starałam się odwodzić Bynka od poważniejszych deklaracji, jednak robiłam to podejrzanie mało przekonująco, by się za mocno nie zniechęcił – stąd też o moich problemach z byłym narzeczonym wspominałam jedynie zdawkowo, a kwestię Anieli pominęłam całkowicie, włącznie z samym jej istnieniem.
Byłam jednak w stu procentach uczciwa i szczera w kwestii, która miała zadecydować o całym naszym wspólnym „być, albo nie być”. Gdy więc Bynek raz czy drugi wspomniał o czymś poważniejszym niż chodzenie za rączkę, poprosiłam go o najszczerszą do tej pory rozmowę. I przyznałam się otwarcie do nie tylko do raczej oczywistego faktu, że zdecydowanie nie byłam dziewicą, ale przede wszystkim do problemów z zajściem w ciążę. I uprzedziłam, że będzie musiał wziąć pod uwagę całkiem prawdopodobną ewentualność braku gromadki dzieci. A przynajmniej ze mną.
Nie mogłam powiedzieć, by przyjął to wyznanie ze stoickim spokojem. Wyraźnie się zasępił, zamyślił przez dłuższą chwilę, po czym bąknął pod nosem, że potrzebuje paru dni do namysłu. Oczywiście się zgodziłam, fundując sobie przy tym jeden z najgorszych tygodni w życiu. Włącznie z tymi, które spędziłam oczekując na rozprawę Zdzicha…
Noc w noc nie mogłam spać, roztrząsając najpierw co się stanie, jeśli Bynek mnie zostawi, a później jeżeli jednak będzie chciał ze mną być. Praktycznie nie jadłam, dostając mdłości na sam widok czegokolwiek poza kawą, co zdecydowanie nie pomagało w pracy, polegającej przecież na roznoszeniu talerzy wypełnionych po brzegi jak nie roladami rozmiarów cegłówek, to górami panczkrautu. Natomiast gdy już przebrnęłam przez kolejną katorżniczą dniówkę, najpierw chciałam lecieć do Gity i przyznać się wreszcie do wszystkiego, co się działo między jej bratem a mną, by po chwili chować się w najciemniejszym kącie pokoju i mieć nadzieję, że nikt mnie nie znajdzie. Najlepiej nigdy.
Niemniej w końcu stało się, co stać musiało. Nie byłam na tyle ślepa, by nie widzieć siebie w lustrze, jednak miałam nadzieję, że makijaż choć trochę przysłoni koszmarny wygląd, niebezpiecznie zbliżony do bękarcicy strzygi i utopca. Kiedy jednak zobaczyłam minę Bynka, gapiącego się na mnie oczyskami wielkości spodków, sama się przestraszyłam. On jednak szybko się opanował, po czym zaprosił grzecznie na ławeczkę i wręczył kolejny bukiecik. Tym razem wyraźnie zdobniejszy, przepasany kolorową wstążeczką. I zaczął mówić – z początku cicho i nieśmiało, jednak z każdym kolejnym, coraz odważniejszym wyznaniem, wyraźnie nabierając pewności.
Opowiadał o naszym pierwszym spotkaniu oraz wrażeniu, jakie na nim wywarłam. O tym, że nigdy nie spotkał takiej dziewczyny jak ja i – co nie było zresztą specjalnym zaskoczeniem – zawstydzał się za każdym razem, kiedy tylko mnie widział. Że z czasem zaczął rozumieć, iż to nie tylko niewinne, chłopięce zauroczenie, lecz prawdziwe zakochanie. I że widząc mnie ze Zdzichem z jednej strony bardzo cierpiał, jednak z drugiej nie chciał sprawiać przykrości także i mnie, więc celowo unikał wspólnych spotkań. Kiedy zaś dowiedział się o moim rozstaniu, sprawie sądowej i całym tym zamieszaniu, stwierdził, że być może los dał mu szansę, byśmy jednak byli razem? Oczywiście gdyby w ogóle odważył się na wyznanie mi swych uczuć, a ja nie wysłałabym go do wszystkich diabłów.
No więc się odważył… ja zaś wciąż nie byłam pewna, cóż miałabym z rzeczonymi diabołami począć? Walczyłam sama ze sobą, wybierając tak naprawdę pomiędzy unieszczęśliwieniem nas obojga od razu, a perspektywą znacznie większego skrzywdzenia w przyszłości. Być może całkiem niedalekiej. Postanowiłam jednak odpowiedzieć szczerością na szczerość: przedstawiłam Bynkowi swój punkt widzenia, wszystkie wątpliwości związane z zarówno jego uczuciami, żywionymi w stosunku do mnie, jak i moimi do niego. W nagłym przypływie odwagi chciałam nawet wreszcie się przełamać i wyznać, że poza Zdzichem znałam – i to z naprawdę intymnej strony – jeszcze taką jedną Anielę, gdy Bynek nagle wstał z ławeczki tylko po to, by po chwili uklęknąć.
Ja zaś po raz drugi w życiu, choć tym razem z dalece większymi wątpliwościami niż poprzednio, przyjęłam oświadczyny.
Niestety, mimo jak najlepszych chęci nie potrafiłam za bardzo odnaleźć się w nowej sytuacji. Widziałam doskonale ogromne zaangażowanie Bynka, a zarówno Gita jak i moi rodzice okazali nam pełną akceptację oraz wsparcie, jednak gdzieś w głębi duszy i serca czułam, że to nie to. Pozostawało pytanie: czy tak naprawdę miałam jakikolwiek wybór? Mogłam oczywiście czekać na wyśnionego księcia, hrabiego czy choćby barona, dzięki któremu znów zanurzyłabym się po samą szyję w wystawnym, wypełnionym samymi przyjemnościami życiu w równie wyśnionym pałacu… tylko czy mogłam mieć jakiekolwiek nadzieje na ziszczenie się owego marzenia? Tak na serio? No właśnie…
Spięłam się więc w sobie jeszcze mocniej, próbując skupić się na pozytywach, których wbrew pozorom nie było wcale tak mało. Bynek może nie był bogaty z domu, lecz przyobiecał mi z bolesną szczerością, że nawet jeśli na początku nie będzie w stanie zapewnić warunków, do jakich byłam przyzwyczajona, to zrobi wszystko, by jak najszybciej to zmienić. I faktycznie – na przykład zaskakująco szybko załatwił nam przydział na wspólne mieszkanie. Owszem, niby nikt mnie w nim nie wyręczał choćby w paleniu w piecu, lecz przecież mieliśmy do dyspozycji nie tylko całe dwa pokoje i całkiem sporą kuchnię, lecz także toaletę wewnątrz, a nie na korytarzu, jak wielu nam podobnych gołodupców na dorobku.
Także na sąsiadów starałam się nie narzekać, bo to przecież ja nieszczególnie pasowałam do wszechobecnego dokoła śląskiego proletariatu, a nie odwrotnie. A skoro tak było… cóż, o ile mieszkając z rodzicami czy Zdzichem mogłam jeszcze ignorować pewne sprawy, o tyle teraz nie miałam już innego wyjścia – musiałam jak najszybciej z wciąż zalatującej warsiewskimi fiołeczkami laluni przeistoczyć się w dychającą wunglem frelę! Choćby nawet taką mocno przystrojoną i przypudrowaną, ale zawsze! Uczyłam się więc jeszcze pilniej niuansów językowych, chodziłam po muzeach, poznając wcale niełatwą historię regionu, a przede wszystkim poprosiłam Bynka, by pokazał mi dokładnie taki Śląsk, jak sam znał. Ze wszystkimi blaskami, cieniami i wszystkimi odcieniami szarości pomiędzy. Do bólu prawdziwy.
Bynek zaś – jak to on – zabrał się do powierzonego mu zadania z godnym podziwiania entuzjazmem i w ledwie kilka tygodni odkrył przede mną więcej, niż sama zdołałam poznać w ciągu paru ostatnich lat. Oprowadzał mnie z takim samym zapałem zarówno po pokrytych przedwiecznym pyłem, brudem i biedą ciemnych zaułkach zapomnianych przez Boga osiedli, jak i zatopionych pośród drzew oraz krzewów urokliwych parkach. Opuszczonych gliniankach, z których wciąż sterczały zardzewiałe resztki na wpół zatopionych maszyn, a także tętniących życiem rynkach, otoczonych zapierającej dech w piersiach urody kamienicami, przy których stołeczna starówka nieraz sprawiała wrażenie ubogiej krewnej. Korzystając ze znajomości tajniackich przejść wprowadzał mnie na niedostępne dla obcych hałdy, kopalnie, huty i inne – wciąż czynne, bądź już wyłączone z użytku – zakłady przemysłowe, których ogrom podziwiałam z zapartym tchem. A że byłam od małego wprawiona w podobnych eskapadach, to nie bojąc się zmęczyć, ubrudzić ani też podrapać kolan czy łokci, szybko zasłużyłam u Bynka na autentyczny szacunek. Do tego stopnia, że z coraz większą dumą zaczął przestawiać mnie swoim znajomym nie tylko jako ładniutką narzeczoną, lecz przede wszystkim świetną kompanionkę, którą należało traktować jak równą sobie.
W takiej sytuacji naprawdę nie miałam za złe, że Bynek był w gruncie rzeczy prostym chłopakiem z prostymi potrzebami i równie prostym podejściem do życia. Nie interesowała go za bardzo sztuka – chyba że był to sztukamięs z tłuczonymi kartoflami i sosem chrzanowym – kultura pod postacią inną niż zabawa w lokalnej tancbudzie, a czytać lubił co najwyżej lokalne słupy ogłoszeniowe, na których owe zabawy były zapowiadane. Znacznie ważniejsze było dla mnie to, co i jak był w stanie dla mnie zrobić. A robił dosłownie wszystko i z tak szczerym oddaniem, aż czasami było mi wstyd, że mogłam się za to odwdzięczyć najwyżej uśmiechem czy innym całusem.
Mimo tych wszystkich wspaniałości wciąż pozostawał jednak podstawowy problem, którego nijak nie potrafiłam rozwiązać. Mianowicie: seks. I to z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym była deklaracja Bynka, który tuż po zaręczynach zapowiedział z całkowitą powagą, iż ze względu na szacunek do mnie pragnie zachować czystość aż do ślubu. Cóż – jeśli o mnie chodziło, to wolałabym po prawdzie, aby mnie brał dzień w dzień, lecz nie chciał nawet słyszeć o zmianie zdania. Uzbroiłam się więc w cierpliwość, zwłaszcza że urządzanie wspólnego lokum i załatwianie wszelkich spraw okołoślubnych przeciągało się niemiłosiernie. Wreszcie jednak nadszedł ów wyczekiwany z dawna, wiosenny poranek roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, gdy w akompaniamencie jazgoczącej orkiestry Bynek przeniósł mnie w białej sukni przez próg naszej małżeńskiej już sypialni.
I tutaj pojawiła się druga kłopotliwa kwestia, w postaci już nie ilości, a jakości naszego pożycia. Nie, żeby mój nowo poślubiony mąż się nie starał, wręcz przeciwnie, tylko… być może miałam po prostu zbyt wygórowane wymagania? Ostatecznie zdążyłam nabrać doświadczenia w ramionach starszego, otwartego na eksperymenty mężczyzny – żeby nie wspomnieć po raz kolejny o posiadaniu kochanki o mocno perwersyjnych skłonnościach – natomiast Bynek również w tej kwestii był młodzieniaszkiem. Na dodatek chorobliwie wręcz nieśmiałym. I o ile owa nieśmiałość na początku była nawet urocza, a zdecydowanie zbyt krótki czas zbliżeń zrzucałam na niedoświadczenie i nerwy, o tyle po pewnym czasie zaczęłam odczuwać zwyczajny brak satysfakcji czy wręcz zaniedbanie. Ot – kładliśmy się do łóżka, poprzytulaliśmy, pomizialiśmy to oraz owo, potem następował trzyminutowy stosunek w dwóch pozycjach i koniec. Co prawda kombinowałam ile tylko się dało, lecz mimo to nie potrafiłam przekonać Bynka choćby do całowania czegokolwiek znajdującego się poniżej piersi. A przecież i Zdzicho, i zwłaszcza Aniela nie stronili od jakże uwielbianych przeze mnie minetek.
Jakby tego było mało, zaczęła mnie przytłaczać proza życia. Przeładowana codziennymi obowiązkami, niespełniona erotycznie i marząca skrycie o nieuchwytnym „czymś więcej”, upodabniałam się niepostrzeżenie do otaczających mnie do bólu zwyczajnych, pozbawionych większych ambicji kobiet, prowadzących równie zwyczajną i mało ambitną egzystencję, opartą o dawno przebrzmiałą maksymę: „Kinder, Küche, Kirche”. I nie – nie uważałam je przez to za jakieś gorsze, wręcz przeciwnie! Imponowały mi zaradnością, pracowitością, odpowiedzialnością, stawianiem dobra rodziny oraz społeczności ponad własne, ogromną miłością oraz oddaniem wobec męża i dzieci… tyle że ja naprawdę nie chciałam się zestarzeć w ten sposób!
Nie chciałam od poniedziałku do soboty wstawać skoro świt do nudnej, pozbawionej jakiejkolwiek motywacji pracy tylko po to, by mieć za co postawić na niedzielnym, pachnącym krochmalem obrusie rosół, karminadle i kompot. Nie chciałam, by szczytem rozrywki była przechadzka po parku zimą, względnie nad lokalne jeziorko latem. Nie chciałam wzdrygać się na każde kołysanie pod stopami, świadczące nadto wyraźnie, że gdzieś głęboko pod ziemią niekoniecznie działo się dobrze. Nie chciałam się wiecznie zamartwiać czy dziś mój roztomiły chop wróci z gruby może brudny i wymęczony, ale wciąż żywy, czy zostanie na wiecznej szychcie. Nie chciałam zostać kolejną młodą wdową bez perspektyw! Nie!
Tylko co z tego? Ani się obejrzałam jak wrosłam w otaczający mnie świat tak głęboko, jakbym była jego częścią od zawsze. Nie fantazjowałam już ani o wystawnych rautach, ani o rozprawianiu z koneserami na temat ostatnich trendów w malarstwie czy teatrze, ani o właściwie niczym co wykraczałoby poza szarą codzienność. Owszem, próbowałam się cieszyć z najdrobniejszych nawet rzeczy, lecz nie byłam w stanie. Kiedy na przykład udało mi się wreszcie wyprosić awans, to zamiast radości, że przestanę być naczelną podawaczką szpajzy, dopadło mnie podszyte nudą zniechęcenie. Ostatecznie miałam pół dnia siedzieć na zapleczu i przekładać papierki z kupki po lewej na tę po prawej. A może odwrotnie? Nie ma co, o tym właśnie marzyłam! Gdy natomiast Bynek pewnego dnia stanął dumny jak paw i już od w progu zakrzyknął na pół familoka, że został najmłodszym sztygarem na całej kopalni, nie mogłam zdobyć się na nic poza niewyraźnym uśmiechem. I poczułam się z tym jak najgorsza z najgorszych, ostatnia niewdzięcznica. Tak obrzydliwie, aż zebrało mi się na mdłości. Powinnam przecież skakać z radości i gratulować mężowi naprawdę pokaźnego sukcesu, a tymczasem…
Jakby tego było mało, dostałam z tej okazji prezent! Przez chwilę miałam już nadzieję na jakąś seksowną haleczkę lub chociaż nowe trzewiki na obcasiku, jednak kiedy otworzyłam pudełko i moim oczom ukazał się pomalowany w ludowe wzory talerz, nie mogłam dłużej powstrzymywać łez rozczarowania. Co gorsza, Bynek odebrał me wzruszenie w całkiem opaczny sposób – z radości aż podrzucił mnie do góry, oświadczając, że skoro podarek tak bardzo mi się podoba, koniecznie pójdziemy razem w niedzielę na targ, gdzie kupi mi drugi! I trzeci, żeby przystroić nimi całą ścianę nad piecem! A co, stać go!
I tak właśnie, dzień po dniu i miesiąc po miesiącu, wśród codziennych trudów budowaliśmy powolutku swój może i niezbyt radosny, ale też pozbawiony większych trosk, do bólu stabilny i przewidywalny świat.
No, na pewno, za dobrze by było…
Najpierw, przy okazji dość regularnych wizyt u rodziców, zauważyłam gdzieś z początkiem trzydziestego trzeciego roku, że matka staje się coraz bledsza i bardziej apatyczna. Poradziłam jej nawet, by zadbała o siebie, lecz zignorowała moją troskę, ostentacyjnie łyknęła jakieś proszki i położyła się na łóżku, żeby „przeszła jej migrena”. I tak znosiła te mniejsze lub większe dolegliwości przez tydzień, miesiąc, aż wreszcie pewnego letniego dnia nie wytrzymała i musieliśmy ją, całą w boleściach, zawieźć do szpitala.
Nie zdążyłam nawet dobrze pojąć powagi sytuacji, a już dłonią tak roztrzęsioną, że ledwo byłam w stanie utrzymać pióro, parafowałam dokumenty zgonu. „Rak kości w ostatniej fazie” – tako orzekli lekarze. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo byłam w na tyle ciężkim szoku, że równie dobrze mogliby tam napisać: „potknięcie się o sufit”. Względnie: „zadławienie skumbrią w tomacie”. Zdecydowanie nie było mi jednak do śmiechu, podobnie zresztą jak ojcu i bratu. Co gorsza, zamiast w spokoju i godności przeżywać jakże uzasadniony smutek oraz żal, obaj zaczęli skakać sobie do gardeł z byle powodu, zrzucając na siebie pretensje za to, co się stało. Ja natomiast, starając się ich jakoś pogodzić, obrywałam z obu stron po równo.
W pewnym momencie miałam już tak bardzo wszystkiego dosyć, że z prawdziwą ulgą przyjęłam deklarację brata, który postanowił opuścić dom rodzinny. Pomyślałam: w porządku, jego wola i jego decyzja. Jak sobie wszystko przemyśli, to wróci, przecież ja w podobnym wieku związałam się ze Zdzichem. A że wybrał akurat taki moment? Cóż, tego akurat wolałam nie oceniać, chciałam za to wykorzystać ten czas na naprawę zszarganych nerwów i omówienia z ojcem paru ważnych tematów. Na czele z przecież dużym i dobrze wyposażonym domem, który jeszcze nie tak dawno tętnił życiem, a teraz miał stać praktycznie pusty.
Tyle że mijały dni i tygodnie, a brat nie wracał. Ba, po ledwie paru zdawkowych listach, wysłanych kolejno ze Lwowa, z Warszawy i na koniec z Gdyni, jakby zapadł się pod ziemię. Jeszcze bardziej zastanawiające było ostentacyjne milczenie ojca, który wyraźnie unikał jakichkolwiek rozmów o tym, co tak naprawdę się stało. Do czasu… pewnego bowiem razu niespodziewanie zaczął dyskusję i nie zakończył jej, póki nie wyznał wszystkiego.
Dowiedziałam się wówczas – z niemałym zaskoczeniem zresztą – że w pewnej chwili brat zamiast uczyć się pilnie przez całe ranki, zaczął prowadzać się z nie tylko typami, ale także paniusiami spod coraz ciemniejszych gwiazd, aż w końcu narobił ponoć całkiem grubych długów. Nie to mnie jednak najbardziej zszokowało – choć przecież wciąż był dla mnie ledwo wystającą ponad stół, zasmarkaną, potykającą się w własne nogi ślamazarą, a nie jakimś oszustem, karciarzem, bawidamkiem i właściwie sama nie wiedziałam, kim jeszcze – a sposób, w jaki ojciec to wszystko opowiedział. Z wyraźnym nie tylko żalem, lecz przede wszystkim wyrzutem, jakbym to ja do tego doprowadziła. Ja!
Poruszona tymi zdecydowanie niesprawiedliwymi oskarżeniami próbowałam czegoś się wywiedzieć zarówno na własną rękę, jak i prosząc Bynka, Gitę i nawet paru lokalnych kiziorów o pomoc, lecz bez większego rezultatu. Nikt tak naprawdę niczego nie wiedział o rzekomych zobowiązaniach brata, a i poszukiwania jego samego nie przynosiły żadnych rezultatów. Jedne tropy miały prowadzić z powrotem do stolicy, inne nie tylko nad, ale i za morze, jednak wszystkie okazywały się finalnie wyssanymi z palca plotkami.
W pewnym momencie odzyskałam jeszcze nadzieję, gdy zimą listonosz przyniósł – co ciekawe, właśnie mnie, a nie ojcu – niepozorną kopertę, pokrytą egzotycznymi znaczkami i mocno rozmazanym stemplem poczty lotniczej. Wewnątrz zaś znalazłam portret brata z – czego nijak nie dało się ukryć nawet na miernej jakości zdjęciu – czarnoskórą pięknością u boku, podpisane na odwrocie „Wszysko u mnie dobrze niemartwcie się to moja żona”. Niestety, o ile mnie ta niespodziewana przesyłka nie tylko podniosła na duchu, co wręcz uradowała, bo świadczyła przecież, że nawet na końcu świata brat potrafił poukładać sobie życie, to ojca podłamała do reszty.
I zmieniła. Bardzo. Na gorsze.
Od tamtej chwili już nawet nie próbował silić się na resztki grzeczności, tylko otwarcie oskarżał mnie o całe zło tego świata. Zwłaszcza gdy wypił za dużo. A że w pewnym momencie przestał mieć jakąkolwiek kontrolę nie tylko nad nałogiem, ale swoim zachowaniem w ogóle, to i owych oskarżeń przybywało. Wysłuchiwałam więc pokrzykiwań, jaką to jestem wyrodną córką, złą siostrą, że najpierw prowadzałam się w jakimś złodziejem, a teraz znalazłam sobie robola bez perspektyw! I wszystko, co się stało, było moją winą!
Najbardziej przykre było jednak to, że mimo najszczerszych chęci i wielokrotnych prób pogodzenia się, na czele z przygotowanymi w pocie czoła Świętami Wielkiej Nocy – bo w końcu ojciec, jakkolwiek niesprawiedliwie by mnie nie traktował, wciąż był ojcem i ostatnią osobą z rodziny, która mi jeszcze pozostała – widziałam coraz wyraźniej, że wybuch sprzeciwu wobec jego postępowania był tylko kwestią czasu. A im dłużej go odwlekałam, zbierając kolejne cięgi z zagryzionymi zębami, tym większy wzbierał we mnie gniew, żal i pragnienie wyrzucenia wszystkich pretensji.
No i w końcu miarka się przebrała… może to on był bardziej zdenerwowany niż zwykle, może mnie puściły nerwy i zaczęłam się odszczekiwać, a może poszło o to, że tego dnia wyjątkowo towarzyszył mi Bynek? Tak czy inaczej, zwyczajowa kłótnia szybko przerodziła się w festiwal gróźb, a ten w rękoczyny. A cokolwiek nie mówić, mój mąż – choć nie wyglądał – posiadał umiejętność wyprowadzania naprawdę celnych lewych prostych.
I tak właśnie zakończyła się moja ostatnia rozmowa z ojcem. Dosłownie ostatnia, bo nie minęły dwie niedziele, a policmajster wyciągnął mnie z pracy tak jak stałam, ponaglając, że jak najprędzej muszę wrócić do domu. Niestety, nie chciał lub nie mógł powiedzieć nic więcej, więc zastanawiałam się przez całą drogę, co też się mogło stać? Może ojciec tym razem przesadził z piciem tak bardzo, aż konieczna stała się wizyta służb porządkowych? Albo poślizgnął się na oblodzonym chodniku i coś sobie połamał, o czym zresztą świadczył ambulans, stojący przed domem…
Tym razem zapamiętałam doskonale, jaka była przyczyna zgonu: nie mniej i nie więcej, a samobójstwo. Przez powieszenie na pasku od spodni. Jakby tego było mało, podsunięto mi jeszcze pod nos testament, spisany notarialnie w ciągu tych właśnie ostatnich dni. Wydziedziczający zarówno mnie, jak i mojego brata z absolutnie wszystkiego. Nie wiedziałam tylko, czy gorsza była treść dokumentu, która całkowicie zgodnie z obowiązującym prawem zostawiała mnie bez złamanego grosza, czy pełne jakże wymownych oskarżeń spojrzenie i karcący ton głosu odczytującego go urzędnika.
Za to raz kolejny nie potrafiłam zrozumieć, co się właściwie stało. A przede wszystkim: dlaczego? Przecież nawet jeśli moja relacja z ojcem się nie tylko popsuła, ale wręcz rozsypała całkowicie, to wciąż nie było to wystarczającym powodem, żeby targnął się na swoje życie! I to skutecznie! Przecież mógł… no, nie. Widocznie nie mógł, skoro tego nie zrobił. A ja nie uczyniłam tak naprawdę niczego, by mu pomóc. Może trzeba było częściej z nim rozmawiać? Mocniej go wspierać? Może nawet przeprowadzić się na jakiś czas z powrotem do domu?
Niestety, wszystkie te pytania miały na zawsze pozostać bez odpowiedzi.
Mogłam udawać, jaka to jestem silna, mogłam mieć wsparcie w postaci Bynka czy Gity, mogłam się też dzień w dzień okłamywać, że wszystko jest w porządku. Jednak nie mogłam zmienić jakże bolesnego faktu, iż w ciągu niecałego roku straciłam nie tylko rodzinę, ale także jakiekolwiek perspektywy, by wyrwać się z osaczającej mnie boleśnie miałkiej rzeczywistości. Ledwie co skończyłam dwadzieścia sześć lat, a nie miałam już ani chęci, ani ochoty, by walczyć z upokarzającym mnie coraz bezczelniej losem.
Cokolwiek by jednak nie mówić, cała ta sytuacja przyniosła ze sobą jedną niespodziewanie dobrą zmianę: mianowicie Bynek odnalazł w sobie pokłady czułości, jakich nigdy bym się po nim nie spodziewała. O ile bowiem już wcześniej starał się jak tylko mógł, by poprawiać mi nastrój dobrym słowem, spacerami dla ukojenia nerwów lub – co szczególnie korzystnie na mnie wpływało – wyjściami do kina na najnowsze szlagiery z Bodo, Dymszą czy zwłaszcza mym ulubieńcem Żabczyńskim, o tyle w pewnym momencie dostrzegłam, że angażuje się także na innych polach. Zwłaszcza typowo małżeńskich. Zauważalnie częściej się przytulał, brał za rękę oraz komplementował mój wygląd, nawet gdy stałam rozczochrana i zarobiona po łokcie nad kuchnią.
Oczywiście nie było tak, że z dnia na dzień przeistoczył się w wyciągniętego wprost z operetki „Don Żułana”, jednak z każdym mijającym tygodniem widocznie nabierał śmiałości. Aż w końcu pewnego niedzielnego poranka zaczął mnie nie tylko całować po szyi, ale także sięgać pod fartuszek, nie zwracając zupełnie uwagi na porozwieszane wszędzie wstążki makaronu. Byłam tak zaskoczona tym nagłym wybuchem namiętności, że zamiast podciągnąć kieckę, przysiąść gołą dupą choćby na umączonym blacie stołu i zażądać otwarcie: „bierz mnie!”, odepchnęłam go. Może nie po chamsku, jednak na pewno na tyle zdecydowanie, by spuścił wzrok, wybąkał przeprosiny i wyszedł z pokoju. A ja głupia tylko odprowadziłam go wzrokiem…
Stałam w milczeniu, nie mogąc się na niczym skupić i nabijając sobie głowę coraz to nowymi problemami, których w gruncie rzeczy nie miałam ani chęci, ani tym bardziej siły rozwiązywać. Roztrząsałam zawiedzione uczucia, niespełnione pragnienia i marzenia, które dawno porzuciłam. Myślałam o obecnym mężu, byłym narzeczonym, bracie, matce, ojcu. O utraconej zapewne na zawsze ukochanej, za którą bezsennymi nocami wciąż wyło me stęsknione serce.
W pewnym momencie przypomniałam sobie nawet – kompletnie nie wiedząc, dlaczego właściwie – o jednej z moich przyjaciółeczek od sprośnych kąpieli. O drobniutkiej Halszce, która co prawda nie miała godnego uwagi wzrostu, biustu czy innych przyrodzonych walorów, jednak nadrabiała to z nawiązką przeuroczymi piegami na nieustannie zmarszczonym nosku, ogromnymi oczami barwy nadchodzącej burzy i rozszalałym już szkwałem ognistych loków. Nie tylko na głowie zresztą.
Miałam kiedyś okazję być z nią sam na sam. Jeden, jedyny raz. Rozochocona winem, naga, wilgotna od wody, potu i niedającego się opanować pożądania. I stchórzyłam! Nie wzięłam mej kusicielki za dłoń, nie pocałowałam we wstydliwie przygryzione usta i malutkie, przyozdobione kolczykami z kolorowych piórek uszy. Nie wsunęłam palców ani we włosy, ani tym bardziej pomiędzy rozchylone w wyraźnym oczekiwaniu uda. I nawet jeśli w gruncie rzeczy nie byłam gotowa na nic poza dotykiem, to jednocześnie wiedziałam aż nadto wyraźnie, że właśnie nadeszła „ta chwila”, by przekroczyć kolejną, nieprzekraczalną do tej pory granicę. By dać się podpalić nieokiełznanej namiętności i spłonąć do szczętu wśród krzyków rozkoszy. By zrobić kolejny krok ku odkryciu własnej, wciąż jakże zagubionej seksualności. By…
A ja uciekłam! Tak po prostu! Schwyciłam sukienkę i czmychnęłam spłoszona przez kaleczące skórę krzaki bez słowa pożegnania, czując na nagich plecach pełne niespełnionych nadziei spojrzenie.
Niestety, kolejnej szansy już nie dostałam, gdyż po dosłownie tygodniu siedziałam w pociągu. Zaciskając zęby w bezsilnej złości i roztaczając najczarniejsze z czarnych wizje, w których już nigdy nie miałam zaznać szczęścia.
Gdy tylko obraz tamtej udręki zniknął mi przed oczu, zorientowałam się, że znów to robiłam! Zamartwiałam się czymś, czego i tak nie byłam już w stanie zmienić, zamiast skupić się na sprawach znacznie ważniejszych – zwłaszcza na mężu, który snuł się przygaszony za niedomkniętymi drzwiami, próbując jakimś cudem zrozumieć, dlaczego znów go odrzuciłam. A przecież biedak tak się starał! Miał dość własnego stresu, przytłaczającej odpowiedzialności i powodów do przemęczenia fizycznego oraz psychicznego, a dzień w dzień był przy mnie, wspierał, dbał… I to nie tylko poprawiając mi nastrój, o czym już wspominałam, ale też w znacznie ważniejszych sprawach. Potrafił zrobić w domu właściwie wszystko – cieknący kran czy migający żyrandol naprawił, ścianę odmalował, a w razie potrzeby przy garnkach nie bał się stanąć. Zawsze trzymał moją stronę w sporach, choćby nawet wiedział, że nie miałam racji. Przede wszystkim jednak tępił w samym zarodku wszelkie kąśliwe uwagi związane z tym, że nie mieliśmy dzieci. Nawet – a może i zwłaszcza – jeśli były one skierowane w moją stronę. A że nie zawsze dawał sobie radę w kwestiach łóżkowych? Cóż, może w takim razie powinnam była złapać go wreszcie za łeb – względnie inną część ciała – i nauczyć? A jeśli nie, powtarzać korepetycje do skutku!
Nie czekając już ani chwili dłużej, po cichutku rozłożyłam na łóżku świeżą narzutę, przygotowałam kąpiel i porozrzucałam ubranie tak, by znaczyło drogę do łazienki. A gdy już wstępnie się odświeżyłam, zawołałam Bynka. Musiałam przyznać, że może i był zaskoczony nagłą zmianą mych zamiarów, lecz bardzo szybko zdziwienie ustąpiło miejsca wyjątkowo źle skrywanym chęciom. Na tyle, że nie tylko pomógł mi się wyszorować we wszystkich co ciekawszych zakamarkach, ale i sam po szybkim pozbyciu się nadmiaru garderoby wskoczył do balii, rozchlapując mydliny po całej podłodze. A potem…
Bez szczypty przesady był to nie tylko najwspanialszy, ale i bodaj najgłośniejszy seks, jaki kiedykolwiek mieliśmy, choć właściwie nie robiliśmy niczego nowego! Ot – przenieśliśmy się na łóżko, gdzie najpierw Bynek zarzucił moje nogi na własne ramiona, a później, gdy już ewidentnie potrzebował chwili oddechu i uspokojenia, to ja dosiadłam jego. Normalnie, przodem, bez szczególnego wyuzdania. Nawet orgazm był daleki od ideału, bo w pewnym momencie za bardzo przyspieszyłam i małżonek najzwyczajniej w świecie za mną nie nadążył, skutkiem czego musiałam dopieścić się palcami. Tylko cóż z tego, skoro od tak dawna nie czułam się równie spełniona? Usatysfakcjonowana? Szczerze szczęśliwa!
Zaczęłam już nawet wymyślać powody, by pójść za ciosem i następnego dnia urwać się z pracy, gdy Bynek objął mnie czule, ostrożnie odgarnął wciąż wilgotne włosy i zadał najprostsze z możliwych pytań: „dlaczego?”. A ja nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Wymyślić na poczekaniu jakiś mało znaczący powód? Otwarcie skłamać? A może wreszcie powiedzieć prawdę, która i tak prędzej czy później wyszłaby na jaw? Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym kąciki oczu coraz mocniej mi wilgotniały…
W końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać. Najpierw wybuchłam pełnym kojącego wzruszenia płaczem, a później zwierzyłam się ze wszystkiego. Może bez szczególnie szokujących szczegółów, jednak opowiedziałam Bynkowi o słabości do nastoletnich koleżanek, o eksperymentach ze Zdzichem, nawet o relacji z Anielą… On zaś siedział i słuchał, z rzadka tylko dopytując o pewne kwestie, które nie do końca rozumiał.
Kiedy wreszcie skończyłam, sama już nie byłam pewna czy powinnam odczuwać ulgę, czy może wstręt? Ostatecznie tyle czasu oszukiwałam nie tylko najbardziej poczciwego mężczyznę, jakiego znałam, ale także i siebie samą, żyjąc dawno przebrzmiałymi wspomnieniami i snując coraz bardziej oderwane od rzeczywistości urojenia pod tytułem „co by było, gdyby…” Poryczałam się więc znowu, błagając o przebaczenie, podczas gdy Bynek ciągle milczał. Potem się przysunął, objął i czekał cierpliwie, aż wreszcie dojdę do siebie. A kiedy uznał, że może mnie wreszcie zostawić samą, wyszedł do kuchni, z której po paru minutach wrócił z gorącą herbatą oraz podsmażoną i posypaną cynamonem chałką, którą tak uwielbiałam.
I w tym właśnie momencie, gdy siedziałam nago na naszym małżeńskim łóżku i oblizywałam ociekające słodkim masłem palce, zrozumiałam, że to ostatni gwizdek, bym wreszcie się ogarnęła! W końcu Bynek może i miał nieprzebrane pokłady miłości, cierpliwości oraz zrozumienia, lecz przecież był – tylko i aż – młodym, pochodzącym z nie najlepszej rodziny chłopakiem, który związał się ze starszą, przyzwyczajoną do luksusów dziewczyną z dobrego domu. Znaczy ze mną. A ja ciągle wymagałam od niego więcej i więcej, dając w zamian w gruncie rzeczy bardzo niewiele poza tym, że… po prostu byłam? Wciąż tak naprawdę nie wiedząc, czego powinnam oczekiwać nie tyle od niego, co właśnie od siebie.
Cóż, może nie chodziłam w zdobnych złotem jedwabiach, nie jadłam na złotej zastawie i – za przeproszeniem – nie srałam do złotego nocnika, ale przecież nie musiałam martwić się o jutro, co nie było wcale takie oczywiste w tych niełatwych czasach. Cieszyłam się naprawdę dobrym zdrowiem i omijały mnie zarówno sezonowe przeziębienia, jak i poważniejsze dolegliwości. Otaczali mnie przyjaciele, którzy w razie potrzeby bez wahania służyli dobrym słowem, czynem i wszystkim czego potrzebowałam.
Naprawdę przystojny mąż kochał mnie do szaleństwa, nie palił, nie pił, głos podnosił z rzadka, ręki wcale i przede wszystkim miałam absolutną pewność, że skoczy za mną w ogień. Oraz nigdy, ale to przenigdy nie zdradzi. I, co chyba najważniejsze w całej tej wyliczance, akceptował mnie taką, jaką byłam: interesowną, złośliwą, humorzastą, po przejściach i z wciąż przypominającą o sobie słabością do kobiet, do której właśnie się przyznałam.
Miałam więc wszystko co było potrzebne do szczęścia, a zadręczałam się w gruncie rzeczy jakimiś pierdołami! Zwłaszcza tymi związanymi z seksem! Bo czy tak naprawdę była to tylko i wyłącznie wina Bynka, że brakowało mu odwagi? Nie nadążał za moimi fantazjami? Nie kupował mi sprośnych prezencików? A może po prostu taką miał naturę, zaś ja uroiłam sobie zdecydowanie zbyt wysokie wymagania i wyobrażałam nie wiadomo co? Musiałam jak najszybciej odpowiedzieć na te wszystkie pytania, zanim własnym samolubstwem, frustracją i nierealnymi oczekiwaniami zniszczę wszystko, co do tej pory z takim trudem wspólnie stworzyliśmy.
Zaczęłam od pogodzenia się z jakże oczywistą prawdą, że zmuszanie Bynka do czegokolwiek niczego dobrego nie przyniesie. Jeśli miał opory choćby przed seksem oralnym, to przestałam go nachalnie do niego zachęcać. W zamian za to wykorzystywałam wszystko, co tylko miał do zaoferowana, czerpiąc z tego pełnymi garściami. W rezultacie kochaliśmy się owszem, wciąż bardzo zwyczajnie, lecz jednocześnie dłużej, energiczniej i po prostu namiętniej. Na dodatek bacznie obserwowałam jego reakcje, nieraz na pozór niechcący wprowadzając w życie pomysły, które wcześniej, przedstawione wprost, zapewne zakończyłyby się na mrukliwym zawstydzeniu.
Zauważyłam na przykład, że Bynkowi bardzo się spodobało, gdy dopieszczałam się nie ukradkiem i pod sam koniec, a w trakcie i całkiem otwarcie. A skoro tak, coraz częściej nie klękałam, a kucałam nad nim prezentując nie tylko kołyszące się swobodnie piersi, lecz przede wszystkim rozchyloną kobiecość, którą bez najmniejszych oporów pocierałam obślinionymi bezczelnie palcami ku satysfakcji nas obojga. A kiedy drętwiały mi nogi lub po prostu miałam taką chęć, wówczas kładłam się wygodnie na plecach, rozkładałam szeroko uda i z wyjątkowo lubieżnym uśmiechem podskubywałam sutki, doprowadzając Bynka do oczopląsu. I tak naprawdę właśnie te, prawdziwe i namacalne emocje liczyły się najbardziej, nie zaś bzdurne i wyssane z palca fanaberie.
Niezależnie jednak jak dobrze by się nam nie układało, nie żyliśmy w wypełnionej samymi cudeńkami szklanej kuli, odizolowanej od reszty świata. Z jednej strony rozrastające się coraz szybciej i coraz bardziej chaotycznie kopalnie oraz huty wciągały w swe bezdenne czeluści coraz więcej istnień. Z drugiej natomiast mieszkanie w bezpośrednim sąsiedztwie nieukrywającej już zbytnio wielkomocarstwowych ambicji Rzeszy także nie nastrajało pozytywnie. A zwłaszcza nie rokowało dobrze na przyszłość.
Jakby tego było mało, przez lata życzliwie patrząca najpierw na mnie, a później na mój związek z Bynkiem Gita zaczęła odnosić się do nas z coraz to większą niechęcią. Niby z początku nieszczególnie zauważalną, polegającą jedynie na niewinnych docinkach, lecz z czasem przybierającą formę otwartej wrogości. Owszem, jej stosunek do mnie mogłam od biedy wytłumaczyć pojawieniem się zwyczajnej ludzkiej zazdrości – choć robiłam wszystko, by nigdy nie poczuła się w mojej obecności gorsza, co momentami wcale nie było takie proste – lecz nijak nie potrafiłam zrozumieć pretensji w kierunku brata! Tymczasem jakoś od przełomu roku trzydziestego piątego i szóstego Gita wypominała mu już nie tylko przy rodzinie czy znajomych, ale nawet przy mnie, że miał głupie szczęście, trafiając na taką kobietę jak ja, bo inaczej niczego by sam nie osiągnął.
Musiałam przyznać, że do pewnego momentu znosił wbijanie temu podobnych szpil całkiem dobrze, jednak w końcu puściły mu nerwy i głośno oraz przy świadkach powiedział to, o czym ja jedynie myślałam. Zaczął od tego, że tylko i wyłącznie własną krwawicą doszedł do obecnego stanowiska i pensji, co było zresztą całkowicie zgodne z prawdą, a potem dodał jeszcze, że w taki dokładnie sam sposób Gita jest winna swojemu losowi. Nikt jej przecież do niczego nie zmuszał, prawda? Mogła choć trochę o siebie zadbać zamiast siedzieć i – tu cytat – „żreć jak świnia“. A przede wszystkim nie musiała wychodzić za kompletnego oszołoma i rodzić mu kolejnych dzieciorów, przed którymi też nie rozpościerała się świetlana przyszłość.
No i się zaczęło… czy raczej nie zdążyło zacząć, bo na szczęście zanim Gita odpowiednio się rozpędziła i roztratowała Bynka na miejscu, ja złapałam go za frak i z narażaniem życia wyniosłam z pola bitwy w jednym kawałku. Tyle że nie mieliśmy już za bardzo do czego wracać, bo jakby gniewu Gity było mało, spora część krewnych i znajomych wzięła w tym zupełnie niepotrzebnie rozdmuchanym na pół dzielnicy sporze jej stronę, nas odsądzając od czci i wiary. A skoro tak, to może nadszedł czas, by wprowadzić i tak zbyt długo odkładane zmiany w życie, a nie tylko się nad nimi zastanawiać?
Decyzja o przeprowadzce nie należała do ani łatwych, ani tym bardziej przyjemnych, lecz mimo wszystko przypadła na całkiem sprzyjający okres – mianowicie coraz głośniej mówiło się wówczas o wielkich państwowych planach utworzenia nowego okręgu przemysłowego w centrum kraju, nazywanego mało ambitnie (lecz jakże trafnie) właśnie Centralnym Okręgiem Przemysłowym. Co ważniejsze, trąbiła o tym już nie tylko prorządowa propaganda na czele z piejącym z zachwytu ministrem skarbu Kwiatkowskim, ale także zwyczajni ludzie, rozpowiadający o gigantycznych pieniądzach, wtłaczanych w nie tylko nowe fabryki, lecz także ogólną infrastrukturę – od dróg, przez linie kolejowe, po całe miasta. A tam, gdzie inwestowano w sprzęt, potrzebowano także ludzi do jego obsługi, co potencjalnie otwierało przed nami szansę na znacznie lepszą przyszłość niż na Śląsku. Bo cokolwiek nie mówić, może i Bynek był nominalnie górnikiem, jednak znał się także na mechanice maszyn. Mnie zaś było w zasadzie obojętne czy wyliczałam pensję kelnerki, czy pana starszego specjalisty od stawiania babek z piasku.
Przemyśleliśmy więc wszystkie, za, przeciw oraz być może, później pochodziliśmy, pojeździliśmy i porozmawialiśmy z kim trzeba (z kim nie trzeba zresztą też), aż wreszcie udało się nam zdobyć nie tylko posady przy nowopowstającej hucie, ale także mieszkanie na równie świeżutkim osiedlu pracowniczym. W ciągu kolejnych tygodni domknęliśmy więc wszystkie sprawy, zorganizowaliśmy pożegnalne przyjęcie na pół familoka, zapakowaliśmy dobytek na jedną ciężarówkę – bo wbrew pozorom nie było go wcale tak dużo – i ruszyliśmy w podróż w nieznane, rozpoczynając nowy rok tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy już na nowym miejscu.
Niestety, mimo najszczerszych chęci i prób wyzbycia się jakichkolwiek uprzedzeń, po przyjeździe na miejsce doznałam chyba jeszcze większego rozczarowania niż kilka lat wcześniej, gdy wysiadałam z pociągu. Na Śląsku bowiem zderzyłam się z wieloma rzeczami, które – mówiąc delikatnie – niezbyt mi się podobały, ale przynajmniej były. Tutaj natomiast nie było niczego, jako mawiał pewien przesławny prorok. Wciąż rozgrzebana budowa osiedla, rozgrzebana budowa huty, pomiędzy nimi rozgrzebana budowa drogi, a dookoła lasy, pola i wioski. Nieraz tak zacofane, zaniedbane i najzwyczajniej skrajnie biedne, aż kłuły w oczy nie tylko mnie, ale nawet Bynka, który przecież niejedno w życiu widział. Wówczas zrozumieliśmy, że potrzebna nam będzie nawet nie żelazna, a Stalowa Wola, by momentalnie stamtąd nie uciec.
Niemniej, gdy przezwyciężyliśmy pierwszą niechęć i poznaliśmy podobnych nam sąsiadów, potraktowaliśmy nową sytuację niczym swego rodzaju wyzwanie – oto my, pierwsi z pierwszych i najodważniejsi z odważnych, mieliśmy tworzyć coś z niczego, aby kraj rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej! Czy jakoś tak… A naprawdę tworzyliśmy skład iście międzynarodowy: ów inżynier przyjechał z okolic Tarnopola, tamten konstruktor z Freie Stadt Danzig (o którego nazewnictwo musiałam się z nim od razu podochodzić), a jeszcze inny specjalista pochodził aż z samego Piotrogrodu, skąd uciekł jeszcze przed bolszewicką zarazą. Ba, trafił się nawet tak prawilny kupiec z Nalewek, bardzo słusznie wietrzący niemały zysk na niezagospodarowanym jeszcze rynku, że na sam jego widok pejsy zaczęły mi się skręcać.
Poza tym nowe miejsce i nowi ludzie stwarzali szansę na ustalenie zupełnie nowych zasad. Nie musiałam już trzymać się kurczowo ani warszawskiego, ani śląskiego, ani jakiegokolwiek innego savoir-vivre, tylko stworzyć go od zera na podstawie najlepszych wzorców. Przynajmniej teoretycznie, bo praktycznie szybko zorientowałam się, że towarzyszył temu pewien problem. I to taki w zasadzie nierozwiązywalny. O ile mianowicie mogłam się bawić w bycie samozwańczą przywódczynią lokalnych emancypantek – w czym zresztą pomagała mi znajomość bodaj wszystkich używanych tutaj języków, włącznie z całkiem niezłym zasobem zwrotów w jidysz – o tyle musiałam trzymać się jak najdalej od wszelkich skandali obyczajowych. Co wcale nie było takie łatwe…
Owszem, każda kolejna dniówka była wypełniona przede wszystkim pracą zawodową, pracą w mieszkaniu i na koniec pracą dokoła niego, a weekendy nie zostawiały zbyt wiele czasu na sprośne rozmyślania, jednak nie byłam ani ślepa, ani tym bardziej głupia i zdawałam sobie doskonale sprawę ze swojej atrakcyjności. Zarówno w pojedynkę jak i tym bardziej w towarzystwie sprawiającego wrażenie nie tyle mojego męża, co raczej młodszego kuzyna Bynka. Na dodatek mogłam sobie pozwolić na dalece większą swobodę w doborze ubioru niż na Śląsku, więc szybko postanowiłam zamienić długą spódnicę na obrazoburczą niemal garsonkę, którą lokalna krawcowa miała uszyć dokładnie na wzór kreacji podejrzanej na jakimś filmie z Dietrich. A może Garbo? W każdym razie im dłużej kobiecina zgrzytała zębami na moje dziwne gusta, tym ja uważniej przypatrywałam się jej dorastającej córce, której widok niespodziewanie obudził we mnie dawno stłumione pragnienia.
A byłam już przecież tak pewna i święcie przekonana, że po Anieli nie zapałam pożądaniem do żadnej kobiety, zwłaszcza że Bynek mimo braku czasu naprawdę zaspokajał mnie w stopniu co najmniej zadowalającym. Tymczasem już na pierwszej wizycie, gdy w zasadzie to ona a nie jej matka zdejmowała ze mnie miarę, poczułam się… osobliwie. Choć wiedziałam, że dziewczyna nie miała absolutnie żadnych niegodnych zamiarów, to kiedy zaopatrzona w centymetr dłoń dotykała mego biustu, bioder czy ud, zaczynałam bezwiednie drżeć niczym osika. Tak mocno, aż w pewnej chwili sama zainteresowana także to zauważyła i naiwnie niewinnym tonem zapytała, czy aby na pewno dobrze się czuję i nie jest mi zimno, choć przecież nawet w pomieszczeniu żar był wprost nieznośny.
Mogłam to jeszcze od biedy zrzucić na specyficzną sytuację – ostatecznie przez dłuższy czas prężyłam się w samej bieliźnie przed młodą, naprawdę atrakcyjną pannicą, co samo w sobie było wystarczającym powodem do sprowokowania pewnych reakcji stęsknionego za kobiecym dotykiem ciała. Czymś zupełnie innym były natomiast chwile, w których to ja sama kierowałam wzrok tam, gdzie nie powinnam. W pełni świadomie i z premedytacją.
I pół biedy, gdy chodziło o mężczyzn, oni bowiem wlepiali we mnie swe ślepia tak bezczelnie, że w końcu zaczęłam odpowiadać dokładnie tym samym. A jeśli jeden z drugim był na tyle odważny – czy raczej bezdennie głupi – że dodatkowo zagwizdał lub tym bardziej rzucił jakimś pożal się Boże ”komplemętę”, wówczas błyskawicznie odpowiadałam pięknym za nadobne, praktycznie zawsze wychodząc z owych przepychanek w glorii chwały. Poza tym nie miałam zamiaru przekraczać granic niewinnego w gruncie rzeczy flirtu, tępiąc w zarodku wszelkie nadzieje na cokolwiek więcej.
Co się zaś tyczyło kobiet… niby nie oglądałam się za każdą mijaną na ulicy z zamiarami zaciągnięcia jej w krzaki, nie mogłam jednak zaprzeczyć, że moje spojrzenia, myśli i w końcu fantazje stawały się z tygodnia na tydzień coraz odważniejsze. W końcu przyłapałam się na tym, że nawet w towarzystwie męża potrafiłam zawiesić oko na co bardziej atrakcyjnej krągłości, nie mówiąc już o chwilach, w których zostawałam sama. I w takiej właśnie sytuacji, gdy pewnego niedzielnego poranka Bynka wezwano jakiejś pilnej awarii, a ja z braku lepszych planów postanowiłam zająć się zaległym praniem, stało się coś, co stać prędzej czy później musiało. Ale po kolei…
Osiedle, na którym zamieszkaliśmy, zaprojektowano zgodnie z najbardziej nowoczesnymi i stawiającymi na nieograniczoną niczym funkcjonalność wytycznymi modernistów: proste z formie, lecz jednocześnie zgrabne bloki wtopiono w organiczny wręcz sposób w otaczający lasek, tworząc istną oazę szczęśliwości. Nawet jeśli wciąż niedokończoną, o czym świadczyły choćby regularnie kursujące pod oknami ciężarówki pełne przeróżnych materiałów budowlanych. Na dodatek nowi mieszkańcy poprzywozili ze sobą bardzo tradycyjne zwyczaje, dzięki którym całkiem szybko poczułam się tam wyjątkowo swojsko: dzieciaki ganiały radośnie po zacienionych alejkach, kobiety rozciągały ponad ledwo zasianymi trawnikami kilometry sznurów do prania, a mężczyźni, gdy deficyt niezbędnej do spotkań towarzyskich infrastruktury stawał się zbyt dotkliwy, po prostu szli na jedną z niedalekich budów z odpowiednią ilością waluty wymiennej, a wracali z pachnącą nowością ławeczką.
Na taki właśnie placyk, będący plenerowym przedszkolem, miejscem spotkań lokalnego klubu dyskusyjnego oraz suszarnią w jednym, zawitałam owego niedzielnego południa. Przystanęłam przy kilku wciąż wolnych sznurkach i zaczęłam wyciągać z kosza efekty ostatniej godziny ciężkiej harówki nad balią, nucąc sobie pod nosem melodie z najnowszego radiowego recitalu Ordonki. I wówczas, pośród gwaru dosłyszałam dwa, niedające się pomylić z żadnymi innymi głosy, należące do mieszkających w sąsiednim budynku sióstr, które najwyraźniej także postanowiły zrobić przepierkę. Nie jednak pościeli, a bielizny, którą bez śladu zawstydzenia prezentowały wybitnie rozemocjonowanej publice. Jakby tego było mało, same wywieszające były ubrane w wyjątkowo cienkie ciuszki, falujące pod najmniejszym nawet powiewem.
Wychyliłam się z ciekawością ponad prześcieradło i… jakby mnie piorun strzelił. Ze starszą, wyjątkowo kształtną blondynką Hesią byłyśmy mniej więcej równolatkami, jednak poza tym faktem różniłyśmy się właściwie wszystkim – choćby tym, że ona miała trójkę dzieci, z których najmłodsze, mając za nic wszelkie konwenanse, bezustannie dobierało się do ogromnych piersi rodzicielki. Nieco zaś młodsza od Hesi, kasztanowowłosa Mela nadal zachowała niemalże dziewczęcą wiotkość, co bardzo ułatwiało jej lawirowanie pomiędzy wbitymi w ziemię palikami. A ja stałam i stałam, patrzyłam i patrzyłam… i pewnie bym się zastała i zapatrzyła, gdyby nie szczebiotliwe „Doberek! Co to tam dzisiej robiemy, też porządunie?”, które rzuciła przyjaźnie zza wywieszanych właśnie pantalonków w kwiatuszki, kręcąc równocześnie piruet niczym rasowa primabalerina.
Oszołomiona gorącem bijącym nie tylko z nieba, ale i dolnych okolic brzucha, bąknęłam coś niezrozumiałego w odpowiedzi, błyskawicznie dokończyłam rozwieszanie prania i czmychnęłam chyłkiem za róg budynku, gdzie oparłam plecy o kojąco chłodny mur, próbując pozbierać myśli. I nie dostać apopleksji przy okazji. Z coraz marniejszym skutkiem zresztą. A przecież Mela i Hesia były jedynie moimi sąsiadkami! Tylko i wyłącznie! Widywałam je po wielokroć na targu, spacerze, w drodze do pracy, nieraz sobie też pogawędziłyśmy na mniej lub bardziej niezobowiązujące tematy. Owszem, nie mogłam odmówić im atrakcyjności, jednak w żadnym wypadku nie w kontekście seksualnym!
Aż do tej chwili.
I w tym właśnie momencie, gdy wciąż nijak nie mogłam się opanować, podeszła do mnie kolejna „znajoma z kościoła” – odziana w kwiecistą spódnicę, ze zwieszającym się aż pod pas warkoczem grubości przedramienia góralka Maryna. Wyższa ode mnie o dobre pół głowy, z ogorzałą, posiekaną wiatrem twarzą i biodrami, które mogłyby rozgniatać orzechy samym cieniem. Zaczęła coś mówić pełnym troski głosem i nawet wyciągnęła rękę, lecz ja na ów gest zareagowałam już nie pozornie zorganizowanym wycofaniem się na z góry ustalone pozycje, a paniczną rejteradą.
Zasapana wbiegłam do mieszkania i od razu dopadłam okna, by odciąć się od wypełnionego zdecydowanie zbyt dużą ilością pokus świata. Jednak zanim pociągnęłam za klamkę, ostatni raz mimowolnie zerknęłam na plac. Przez ledwie parę sekund. To jednak wystarczyło, bym zauważyła zaśmiewającego się wariacko dzieciaka, uciekającego z pustym już wiadrem, którego zawartość musiał tyle co wylać na goniące za nim Hesię i Melę. Całe mokre. Z mokrymi twarzami, mokrymi włosami i przede wszystkim mokrymi ubraniami, opinającymi ciasno mokre biusty, mokre brzuchy i mokre uda.
Ja też miałam mokro. Bardzo…
Wiedziałam, że nie dam rady powstrzymać się dłużej, choćbym nie wiadomo jak próbowała. Nadludzką siłą woli zdążyłam jeszcze cofnąć się w głąb pokoju, opadłam na fotel i momentalnie wsadziłam dłoń pomiędzy przewieszone przez oparcie nogi. Odsunęłam na bok krawędź majtek i dobrałam się do pulsującej pożądaniem intymności. Weszłam w nią tak gwałtownie, aż syknęłam z bólu. Nie cofnęłam się jednak ani na centymetr, wręcz przeciwnie – podążyłam jeszcze głębiej, zanurzając się w lepkiej żądzy, ściekającej po udach. Przymknęłam oczy.
Nie myślałam już ani o Bynku, ani Halszce, ani także – co nieoczekiwanie mnie zaskoczyło – o Anieli. Wyobraziłam sobie dwie już nie tylko sąsiadki, a pełne naturalnego seksapilu kobiety. Atrakcyjne. Piękne. Buchające niedającą się okiełznać namiętnością. Dające się bezczelnie zaciągnąć do tego samego pokoju, w którym właśnie się byłam.
W którym jestem.
Przytulam się do Meli i szepczę wprost do ucha sprośne słówka. Kuszę ją bezczelnie. Namawiam do grzechu. Do przeżycia namiętnych chwil z drugą kobietą, czego, sądząc po reakcji, jeszcze nigdy nie doświadczyła. Nie czekając na odpowiedź chwytam jej dłoń i zaczynam całować palce. Płonące rumieńcem policzki. Szyję. Delikatnie pociągam zębami złote kolczyki. Wreszcie dotykam pełnych warg o intensywnym kolorze przejrzałych czereśni. Tak słodkich, wilgotnych, rozedrganych rozszalałymi emocjami… Podążam w dół, odsłaniając po drodze niewielkie, jędrne piersi, zwieńczone twardniejącymi sutkami. Wsuwam język w dołeczek pępka i sunę dalej, pomiędzy gładkie uda. Przyklękam, z największą ostrożnością rozchylam porośnięte mięciutkimi włoskami wargi i sięgam aż do nabrzmiałej perełki, niecierpliwie oczekującej pieszczot. Ssę ją z największą czułością, delektując się spływającą kącikami ust słodyczą.
Zamiast jednak od razu dojść do finału, wstaję i z szelmowskim uśmiechem na wilgotnych ustach odwracam się do wciąż stojącej w drzwiach zszokowanej Hesi. Podchodzę do niej i przyciągam do siebie, podobnie jak parę chwil wcześniej jej siostrę. Biorę w ręce miękki, matczyny biust, rozkoszując się jego apetycznym ciężarem. Tym razem brodawki są tak duże, że ledwie mieszczą się w ustach. Smakuję je dłuższą chwile, po czym wędruję dalej, przez fałdki na bokach, aż do linii pośladków. Popycham Hesię tak, by uklęknęła, podparta na łokciach. Na widok jej pełnych poślad… wielkiego tyłka aż cieknie mi ślina. Poodciągam pachnącą mydlinami sukienkę, wbijam paznokcie w cudownie pełne półkule i rozchylam je jak najszerzej. Przeciągam językiem po tym razem króciutko przystrzyżonym, nastroszonym zaroście, jednak nie zatrzymuję się wcale na jego krawędzi. Podążam dalej, ku mrugającemu zachęcająco guziczkowi, któremu nie potrafię i nie chcę się oprzeć. Hesia pojękuje z rozkoszy i zawstydzenia jednocześnie, sprawiając mi niewypowiedzianą przyjemność.
Wylizuję jedną i drugą kochanicę, pomagając sobie coraz odważniej wyjątkowo biegłymi w tej materii dłońmi. Daję im orgazm za orgazmem, nie wycierając po drodze ani palców, ani tym bardziej ust. Pragnę czuć smak obu sióstr jednocześnie. A kiedy wreszcie mają dość, powstaje i podziwiam je całe mokre, zasapane, spoglądające na mnie półprzytomnymi oczami. Uśmiecham się ponownie, tym razem z niemałą satysfakcją – znam bowiem takie spojrzenia. Identycznie patrzyła na mnie Aniela…
Przyciągam Melę i Hesię do siebie, całuję raz jeszcze i bez śladu zawstydzenia żądam wprost, by się odwdzięczyły. Dokładnie w ten sam sposób. Po czym przysiadam na fotelu, podciągam wysoko nogi i zamykam oczy. Już po chwili czuję, jak dwa języki symultanicznie wwiercają się we mnie, a dwie pary dłoni drażnią spragnione rozkoszy sutki. Chwytam za włosy, dociskając usta jednej do tryskającej żądzą cipki, a drugiej do wcale nie mniej wilgotnego tyłeczka. Dochodzę raz po raz, przeżywając jedno szalone szczytowanie po drugim.
W końcu i ja opadam z sił. Nim jednak zakończę ów rodzinny festiwal lesbijskiej perwersji, chcę ostatni raz spojrzeć okiem na swe dzieło. Podnoszę więc ciężkie powieki i… momentalnie znów je przymykam, zaślepiona smugą słońca, wpadającą przez drzwi.
Drzwi? Jakie znowu drzwi? Przecież są zamknięte!
Były zamknięte! Na pewno! Przecież nie zostawiłabym ich tak, by każdy mógł wejść i mnie zobaczyć, prawda?
Otóż nie.
Otwarłam oczy raz jeszcze i odruchowo przetarłam je dopiero co wyjętą z majtek ręką. I zamarłam. Naprzeciwko mnie stała Maryna, trzymając w ręku mój własny, pusty kosz na pranie, który widocznie zostawiłam na dole. Nieruchoma, nawet nie próbująca udawać, że nie wpatruje się otwartymi szeroko, piwnymi oczami w mą mokrą od emocji twarz. Odsłonięte w międzyczasie piersi. Wciąż rozchylone nogi. Ja zaś w odpowiedzi tylko gapiłam się na nią zamglonym wzrokiem, unosząc się wciąż na eterycznej chmurze przyjemności. Byłam tak zszokowana własnym wstydem, zadyszana i oszołomiona namiętnością, że zamiast zerwać się z fotela i schować za oparciem, albo chociaż przysłonić ręką co bardziej gorszące fragmenty, zaczęłam ryczeć. Czy raczej wyć histerycznie, pragnąc tylko, by świat się na mnie zawalił. Dosłownie.
I wtedy stało się coś, czego nie mogłam zrozumieć. Maryna, zamiast zgodnie z wszelką logiką uciec, zatrzasnęła tylko drzwi – tym razem naprawdę – i podeszła do mnie. Pociągnęła krawędź spódnicy, by zakryć wciąż pulsujące łono, pochyliła się nade mną i objęła ramionami. I czekała w milczeniu, pozwalając się wypłakać, wyjęczeć i uspokoić emocje – a przynajmniej na tyle, bym mogła wybełkotać nieskładne przeprosiny i samodzielnie wstać. A potem uśmiechnęła się z czułością oraz troską, jakiej nijak nie spodziewałabym się po obcej przecież osobie, po czym, jakby nie stało się nic godnego uwagi, zapytała czy dam sobie radę, czy może ma do mnie przyjść wieczorem? Albo następnego dnia? Kiedykolwiek? Bo jeśli tylko potrzebowałabym wsparcia, rozmowy lub zwykłej obecności, postara się pomóc.
Tylko cóż z tego, że potrzebowałam takiej pomocy jak chyba nigdy wcześniej, skoro nie mogłam się przemóc, by w pełni z niej skorzystać? To znaczy owszem, zobaczyłam się z Maryną już następnego dnia, lecz właściwie tylko po to, by jak najogólniej i z pominięciem co bardziej niewygodnych szczegółów wytłumaczyć się z własnego naprawdę niegodnego zachowania. I tyle. Przeprosiłam ją pokornie, oczekując w zamian albo bury, albo co najmniej umoralniającej przemowy, tymczasem ona zachowała się jak… Ciężko mi to było przyznać, a jeszcze trudniej nazwać w ten sposób, lecz jak matka. Wysłuchała mnie spokojnie, udzieliła paru bardzo wyważonych, pełnych zrozumienia porad, a w podsumowaniu ponownie powtórzyła, że mogę ją odwiedzać kiedy i z jakiego tylko powodu zechcę. A skoro tak, nie miałam zamiaru odmawiać, choć wciąż postanowiłam trzymać najskrytsze sekrety tam, gdzie ich miejsce. Czyli właśnie w sekrecie.
Upewniona, że ze strony Maryny nie spotkają mnie żadne przykrości, zaczęłam się zastanawiać, co właściwie z Bynkiem? Bo o ile poprzedniego dnia udało mi się w porę doprowadzić do jako takiego stanu i zaraz po jego powrocie z pracy ukryć w łóżku pod pretekstem całodniowego zmęczenia, o tyle wiedziałam, że następny wybuch pożądania będzie jedynie kwestią czasu. I może za tydzień, a może już następnego dnia znowu wyjrzę przez okno, pójdę nad miejscową rzeczkę i zaczaję w krzakach, albo po prostu położę się na przyjemnie chłodnej pościeli z zamkniętymi oczami. I wsadzę rękę w majtki, marząc o doznaniach, jakich mój mąż nie był w stanie mi zapewnić. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał. I właśnie dlatego postanowiłam porozmawiać również z nim.
Najpierw wyznać prawdę, później przeprosić, że mimo starań nie jestem tak idealną żoną jak powinnam, a na koniec… cóż, miałam cichą – i niezwykle samolubną – nadzieję, że może nie tylko zaakceptuje moje podniety, z którymi nie potrafiłam już dłużej walczyć, ale nawet da ciche przyzwolenie, bym sobie kogoś znalazła? Któż mógł to wiedzieć? Jednak mimo chęci i wielokrotnie podejmowanych prób, nie mogłam się przemóc. Ani przy okazji porządków, ani przy obiedzie, ani na spacerze, ani nawet w łóżku. I to pomimo kolejnych rozmów z Maryną, której może wciąż nie wtajemniczałam we wszystko, ale która nieodmiennie mnie wspierała i naprawdę pomagała w budowaniu pewności siebie.
I pewnie bym tak czekała i czekała do przysłowiowego końca świata, gdyby wcześniej ów świat nie postanowił się dla mnie skończyć tak na poważnie.
Całkiem zwyczajny, letni dzień tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku rozpoczął się równie zwyczajnie jak wszystkie poprzednie – zjedliśmy zwyczajne śniadanie i zwyczajnie poszliśmy do pracy, kupując po drodze równie zwyczajne drożdżówki w mijanej po drodze zwyczajnej piekarni. Za bramą zakładu daliśmy sobie jeszcze ostatniego, zwyczajowego całuska, po czym Bynek skręcił w kierunku nowobudowanej kotłowni, a ja zaszyłam się w biurze. Nie byłam nerwowa, nie miałam dziwnych przeczuć, nic z tych rzeczy. Co najwyżej czułam lekką sztywność nóg po ostatnim wieczorze, kiedy to naszła nas ochota, by kochać się na stojąco. I to wszystko.
Nie zwróciłam specjalnej uwagi ani na głuche tąpnięcie, ani także na narastający z każda chwilą harmider, dobiegający z zewnątrz – ostatecznie wszędzie dookoła panował jeden wielki, nieustanny chaos i tu ktoś pokrzykiwał, tam coś spadło i narobiło hałasu… Ot, jak to na budowie. Dopiero gdy do ogólnego zamieszania dołączyło wycie syren, dotarło do mnie, że musiało stać się coś znacznie poważniejszego. A skoro tak, dojadłam bułkę ze śniadania, popiłam ją resztką kawy i spakowałam torebkę, szykując się na ewentualną przerwę lub nawet ewakuację budynku, która również nie była czymś niespotykanym.
Dopiero wtedy z ciekawości podeszłam do okna, starając się dostrzec cokolwiek poza biegającymi nerwowo ludźmi, gdy do pokoju wpadł zadyszany, blady jak ściana kierownik Bynka. I spojrzał na mnie pełnymi przerażenia oczami, mamrocząc pod nosem coś jakby „kotłowy… kotłowy zabity…”
Ludzie często wyobrażają sobie, że śmierć jest nie wiadomo jak doniosłym, uroczystym wręcz wydarzeniem. Że najpierw przez pół roku zapowiadają ją tajemne znaki na niebie i ziemi, samemu jej nadejściu towarzyszy anielskie lamento, a po wszystkim cały świat pogrąża się w żałobie. Przepraszam, ale gówno prawda. Jedna, wielka, pierdolona, gówno, kurwa jebana mać, prawda! Kostucha zazwyczaj przybywa bez żadnej zapowiedzi i tym bardziej nie pytając absolutnie nikogo o pozwolenie. Nie przejmuje się płaczem, złorzeczeniami, pozostawionym po sobie poczuciem pustki oraz niesprawiedliwości. Po prostu bierze, co do niej należy i odchodzi. I tyle ją widzieli. Aż do następnego razu.
Kiedy umierała moja matka, teoretycznie miałam nieco więcej czasu, by się do tego przygotować, jednak byłam tak zszokowana samą tą sytuacją, że wszystko odbyło się jakby obok mnie. Ojciec powiesił się bez słowa uprzedzenia we własnym salonie, podczas gdy ja, niczego nieświadoma, podawałam na stołówce żur czy tam szałot. Bynek natomiast zginął w zwyczajny dzień, przy wykonywaniu zwyczajnych prac i w zwyczajny do bólu, pozbawiony jakiegokolwiek patosu sposób, w wyniku wybuchu kotła grzewczego. Może ze zmęczenia, pośpiechu lub nawet pospolitej nieuwagi pociągnął za nie tę dźwignię, co trzeba? Może ktoś przed nim czegoś nie dokręcił, lub przeciwnie – zrobił to za mocno? Może jakiś zawór nie zadziałał, jak powinien? Może nitowania albo spawy były słabe? Może któraś z rur miała wadę, przez którą pękła od nadmiernego ciśnienia? Może…
A może po prostu mój świętej już pamięci mąż znalazł się pechowo w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?
W gruncie rzeczy było to zupełnie nieistotne. Po pierwsze dlatego, że właściwych odpowiedzi na owe wątpliwości mógł udzielić jedynie on sam i Matka Boska, a żadne z nich nie miało zamiaru podzielić się tą wiedzą. Po drugie zaś nijak nie zmieniało to faktu, że w jednej chwili Bynek był całkowicie zdrowym, uśmiechniętym, dowcipkującym w najlepsze młodym mężczyzną z zawadiackim wąsikiem, by w następnej zamienić się w przygniecioną poskręcanym żelastwem bezkształtną masę strzaskanych kości, powyłamywanych stawów, rozerwanych tkanek i rozbryzgniętych wszędzie strzępów mózgu, krwi i wolałam nawet nie wiedzieć, czego jeszcze.
A ja znów zostałam sama.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa