Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (V)
10 lutego 2024
Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle
Szacowany czas lektury: 1 godz 33 min
Tym razem nie będzie nie wiadomo jakich przedmów, wstępów, opisów i tak dalej. Będą za to przeprosiny.
Przede wszystkim przepraszam Was, Drogie Czytelniczki oraz Szanowni Czytelnicy, za niedotrzymanie złożonej sobie i Wam z górą dwa lata temu obietnicy, dotyczącej zakończenia „Sagi o gwiezdnej kobiecie”. Przepraszam za to, że finał tejże opowieści ukazuje się po tak długiej przerwie i zamiast planowanych pięciu-sześciu epizodów zawiera tylko jeden. Przepraszam za wynikające z tego skróty, niedopowiedzenia, niekonsekwencje i najzwyklejsze dziury fabularne, braki w motywacji oraz logice postępowania bohaterów, nie dość wyczerpująco opisane tło historyczne i tak dalej. Przepraszam także za nierówny styl, nie do końca doszlifowany warsztat oraz ogólny poziom, wyraźnie odstający od moich poprzednich prac – zwłaszcza czterech pierwszych epizodów, które były najbardziej dopracowanymi językowo tekstami, jakie kiedykolwiek udało (i uda) mi się napisać. Przepraszam, ale mimo całego włożonego wysiłku, czasu, potu, krwi i łez – i to momentami dosłownie, zwłaszcza gdy w koszu wylądowała nie pierwsza i nawet nie trzecia wersja opowiadania – nie stać mnie na więcej. Nie tylko w tym momencie, ale już w ogóle.
Wyjątkowo nikomu też nie dziękuję, bo jest to moje pierwsze od naprawdę dawna opowiadanie, stworzone od początku do końca bez niczyjej pomocy. Bez beta-readerek, redaktora, korektorki i kogo tam jeszcze. Dlatego też wszelką krytykę oraz (mniej lub bardziej uzasadnione) pretensje możecie kierować tylko i wyłącznie do mnie, na czele z listą życzeń, zażaleń i wszelkiej maści błędów. Uprzedzam jednak lojalnie, że nie mam specjalnej ochoty poprawiać poprawek do sugestii do uwag do jeszcze wcześniejszych niedopatrzeń. Wybaczcie, ale nikomu to nie służy – ani niedzielnym erotomanom, którzy i tak tego nie zauważą, ani językowym purystom, dla których tekst nigdy nie będzie wystarczająco idealne, a już na pewno nie mnie i tym nędznym resztkom chęci do pisania, jakie jeszcze mi pozostały.
Niemniej zapraszam serdecznie do lektury i mam nadzieję, że będzie ona choć trochę satysfakcjonująca, zwłaszcza dla tych, którzy czekali na nią ponad dwa lata!
PS Ilustracje do wcześniejszych epizodów zostały podmienione i teraz stanowią jednolitą całość tematyczno-stylistyczną. Niestety kosztem oryginalnego zdjęcia do pierwszej części, bez którego w ogóle nie byłoby całego cyklu, no ale coś za coś.
PROLOG – ADELINA
Po dłuższej chwili, niezbędnej dla ochłonięcia z nadmiaru wciąż jakże żywych wspomnień, podnoszę wreszcie powieki. Przenoszę wzrok na siedzącą naprzeciwko dziewczynę i zagaduję ciepłym głosem:
– I jak wrażenia, moja droga?
– Ale jakie? – Adelina jest wyraźnie zdziwiona.
– Jak to „jakie”? Przecież opowiedziałam ci historię ponad trzydziestu lat życia, a ty się jeszcze pytasz? – odpowiadam poirytowana.
– Ciociu… eee… nie wiem, jak to powiedzieć, ale przecież nic ciocia nie mówiła! Naprawdę! Napiłyśmy się herbaty, potem ciocia zamknęła oczy, posiedziała tak ze dwie czy trzy minuty i to wszystko! Aż miałam zapytać, czy wszystko dobrze, ale ciocia się nagle ocknęła, jakby coś się stało – Adelina kończy jeszcze bardziej zmieszana.
Patrzę na nią jak cielę na malowane wrota. Ona na mnie jak na skończoną idiotkę. Przenoszę wzrok ku wciąż parującej filiżance. Zegarowi, którego wskazówka przesunęła się od ostatniego spojrzenia o ledwie kilka podziałek. Wreszcie pojmuję, co się stało. Czy raczej nie stało.
– A tak, tak, faktycznie musiałam się troszkę zagubić we własnym świecie. Jak będziesz w moim wieku, to też pewnie nieraz ci się to zdarzy! – zaczynam, udając niby to zabawne roztargnienie. – Wybacz, proszę, ale zrobiło mi się tak troszkę słabo…
Nie tak to sobie przecież zaplanowałam, nie tak! Resztkami tak sił, jak i zdrowego rozsądku przechodzę do łazienki i pochylam się nad umywalką. Charczę do porcelanowej niecki spienioną krwią. Mrużę oczy na sam widok bladego jak ściana odbicia w lustrze. I myślę. Nad sobą. Tym, co było, co jest i… co będzie? Tylko czy na pewno?
Sama nagła utrata kontaktu z rzeczywistością niespecjalnie mnie dziwi. Ostatecznie jestem w takim stanie, że nawet najmocniejsze leki przestały mi pomagać i nie tylko moje zdrowie fizyczne, ale i psychiczne sypie się jak domek z kart. Podobnie jak to, że od tygodni przypominałam sobie – lub przynajmniej próbowałam przypomnieć – najdrobniejsze nawet wydarzenia z minionych lat, układałam w odpowiedniej kolejności i bez końca rozważałam, które powinnam ujawnić, a które na zawsze okryć zasłoną tajemnicy. A skoro tak, pojawienie się tych obrazów w umęczonym umyśle też nie powinno być niczym zaskakującym.
Problem leży gdzie indziej – nijak nie potrafię pojąć, jakim cudem to przeżycie było tak realne, namacalnie wręcz prawdziwe oraz przepełnione emocjami, a jednocześnie wydarzyło się tak szybko! Przecież w ciągu ledwie kilku minut nie tyle nawet opowiedziałam, co wręcz przeżyłam niemal równo jedną trzecią swojego życia! A jeżeli nie był to sen, to co właściwie?
Ja naprawdę spędziłam z Adeliną kilka godzin! Wierciłam się na fotelu. Nieraz przez dłuższą chwilę rozważałam, co i jak powinnam powiedzieć. Obserwowałam pełne wstydliwej niepewności reakcje, kiedy z przesadną szczegółowością opisywałam siebie, Rojzę, Zdzicha, Bynka, Anielę. Ba, czułam tak drobne rzeczy jak pieczenie własnych policzków, drżenie rąk, bicie serca! I nikt mi nie wmówi, że to nie było prawdziwe, bo było! Tak samo jak mój własny obraz w moim własnym zwierciadle.
Nie mam jednak ani czasu, ani chęci, by dalej to roztrząsać. Powracam do tego samego salonu, siadam na tym samym fotelu i nalewam sobie tej samej nalewki do tego samego kieliszka. Rozcieram ją językiem na podniebieniu i uśmiecham się lekko. Tak do Adeliny, jak i siebie.
Ponownie spoglądam na mą współtowarzyszkę, próbując czym prędzej rozwiać zdecydowanie spóźnioną wątpliwość: może to lepiej – i to dla nas obu – że Adelina wciąż żyje w błogiej nieświadomości? Zaskakująco szybko dochodzę do jakże banalnego, a przecież jedynie słusznego wniosku, że tak właśnie jest. Zdecydowanie wiele obiecywałam sobie po tym spotkaniu i zupełnie niepotrzebnie idealizowałam naszą relację, gdy tymczasem jest ona całkiem zwyczajna: ot, młodziutka kuzyneczka odwiedza sobie czasami sporo starszą ciotuchnę. Może z ciekawości, może ze zwyczajnej uprzejmości, może z jeszcze innego, równie błahego powodu? W tej sytuacji nie ma to większego znaczenia.
Znacznie ważniejsze jest natomiast, co powinnam zrobić. Nie przy okazji naszego następnego spotkania i nawet nie za godzinę, a teraz. W końcu to ja zaprosiłam Adelinę i rozbudziłam jej nie tylko ciekawość, lecz być może także jakieś konkretniejsze oczekiwania. I czy mi się to podoba, czy nie, zawiodłam zarówno ją, jak i siebie. Jedynym, co mi pozostaje, to wyjść z tej sytuacji z twarzą. A przynajmniej spróbować.
Odgarniam niesforny kosmyk włosów, pot perlący się na czole. I wstyd. Zwłaszcza ten ostatni. Zamiast jednak nieskładnie tłumaczyć się Adelinie i udawać, że nic się nie stało, biorę głęboki oddech i oznajmiam wprost:
– Przepraszam, kochana, ale niestety nie dam rady dłużej ci dziś towarzyszyć. Wiem, że przyjechałaś tu specjalnie dla mnie, choć zapewne miałaś znacznie ciekawsze plany na wieczór. Dlatego już nie obiecuję, a wręcz przyrzekam, że następnym razem ci to wynagrodzę. Niestety nie jestem teraz w stanie określić, kiedy dokładnie się spotkamy, zwłaszcza że musiała na jakiś czas wyjechać. Ale wrócę. Wrócę do ciebie, bo jesteś dla mnie kimś znacznie ważniejszym, niż może ci się wydawać i tak naprawdę niż mnie się jeszcze nie tak dawno wydawało. I wtedy powiem ci wszystko, co powinnaś wiedzieć nie tylko o mnie, ale i naszej rodzinie. Od początku do końca. Bez zamiatania brudów pod dywan, bez wpychania trupów z powrotem do szafy i bez udawania, że zawsze i wszystko było pięknie. Bo nie było.
Czy przesadziłam? Sądząc po ewidentnie wystraszonej minie Adeliny, tak. Tyle że najzwyczajniej nie mam już możliwości, by dłużej z tym wszystkim zwlekać. By wciąż utrzymywać w tajemnicy wspomniane mniej lub bardziej niewygodne fakty i pozwolić, by przepadły wraz ze mną. By udawać kogoś, kim nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę. Nawet jeżeli sama nie do końca wszystko rozumiałam, nie rozumiem i być może nigdy nie będzie mi dane zrozumieć.
ROZDZIAŁ 5 – ESTELLA
Choć starałam się na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, nijak nie potrafiłam pojąć, co się właściwie wydarzyło. Owszem, podstawowe fakty pozostawały jasne: skoczyłam z mostu, straciłam przytomność, obudziłam się. Tylko co poza tym? Kto mnie najpierw zauważył, a później wyłowił ze skutej lodem rzeki? Jakim cudem w ogóle przeżyłam coś, czego w żaden sposób przeżyć nie powinnam? Jak znalazłam się w gospodzie i jaką rolę odegrała w tym wszystkim nie tylko sama Rojza, ale także – a może przede wszystkim – owa pielęgniarka, z którą osobliwy przypadek znów mnie zetknął? Czy to, co ujrzałam zaraz po przebudzeniu, było prawdą czy jedynie wytworem rozstrojonej wyobraźni? Jak się do tego miała owa perwersyjna scena z udziałem mnie oraz Rojzy, na której samo wspomnienie wciąż się rumieniłam? I wreszcie w jaki sposób powinnam to wszystko interpretować? Jako rzeczywistość, tyle że odbitą w już nawet nie krzywym, a rozbitym zwierciadle? A może od początku do końca były to tylko i wyłącznie fantasmagorie rodem z sennego koszmaru?
Jakby tego było mało, nie tylko z moim umysłem, ale i ciałem zaczęło dziać się coś… dziwnego? Nie potrafiłam nawet znaleźć odpowiedniego określenia. Do pewnego momentu próbowałam sobie to tłumaczyć powracaniem do zdrowia, ale nie. Zmiany następowały zdecydowanie za szybko, a ich efekty były zbyt wyraźne, bym mogła je logicznie uzasadnić. Dosłownie z dnia na dzień zaczynałam coraz wyraźniej widzieć, lepiej słyszeć, mocniej czuć. Przede wszystkim jednak mój wizerunek w lustrze zaczął stroić sobie ze mnie żarty. Tak realistyczne, aż sama zaczęłam w nie wierzyć. Zresztą jakie miałam wyjście, skoro tak gładkiej cery, puszystych włosów, kształtnych bioder czy wreszcie jędrnego biustu nie miałam nigdy wcześniej?
Oczywistym rozwiązaniem byłoby zadanie całej listy pytań, jakie bezustannie cisnęły mi się na usta, lecz… nie bardzo miałam z kim rozmawiać. Pielęgniarka zniknęła z dnia na dzień, natomiast Rojza – choć jej udział w mej metamorfozie był nadto ewidentny – zbywała me wątpliwości milczeniem. Do momentu, gdy poniosły mnie nerwy i wykrzyczałam, że kto jak kto, ale ja zasługuję na choć odrobinę prawdy! Wówczas pierwszy i ostatni raz mnie objęła i powiedziała zimno: „najważniejsze, że czujesz się już dobrze i lepiej dla ciebie, żebyś zbyt dużo nie wiedziała”.
Wiedziałam za to, że ani nie mogę wrócić do poprzedniego życia, ani też zbyt długo pozostawać na łasce Rojzy. Ona na szczęście nie tylko sama zaproponowała pomoc, ale wręcz zrobiła więcej, niż mogłabym oczekiwać w najśmielszych snach. Zapewniła tymczasowy dach nad głową, ubrania, pieniądze oraz komplet nowych dokumentów, w których zmieniono mi zarówno nazwisko, jak i datę urodzenia, by lepiej pasowała do bieżącego wyglądu. Pozostał mi już – tylko i aż – wybór miejsca, do którego miałam zamiar dotrzeć, jak również osób, na które przynajmniej na początku mogłabym liczyć. Pierwszą myślą było udanie się do byłego już rodzinnego domu, jednak szybko z tego zrezygnowałam, bo co niby miałabym obchodzić jego obecnych właścicieli? Potem rozważyłam wizytę u dalszych krewnych, lecz wiedziałam aż za dobrze, jak zszarganą miałam u nich reputację, więc tym bardziej odpuściłam. Trzecią opcją była natomiast… Halszka. Tak, ta Halszka.
Mimo wciąż dręczących mnie wątpliwości, pośpiechu oraz oczywiście czających się za każdym rogiem niebezpieczeństw hitlerowskiego reżimu, sprawnie dotarłam na przedmieścia Warszawy. Oczywiście z początku ani Halszka, ani tym bardziej ja nie potrafiłyśmy opanować targających nami emocji, w końcu jednak zebrałam się w sobie i opowiedziałam jej, co się ze mną przez te wszystkie lata działo. A przynajmniej tyle, ile mogłam na tamten moment ujawnić. Wytłumaczyłam także, dlaczego zwróciłam się z pomocą właśnie do niej i od razu obiecałam, że czym prędzej znajdę pracę i jakiś własny kąt, by nie musieć nadużywać jej gościnności dłużej niż to niezbędnie konieczne.
Jak postanowiłam, tak czym prędzej zrobiłam. Tym razem jednak nie zrzuciłam tak szybkiego sukcesu jedynie na uśmiech losu, a całkiem poważnie zastanowiłam się nad jego przyczynami. I doszłam do cokolwiek zaskakującego wniosku, że ludzie najwyraźniej robili to, co od nich chciałam. Owszem, niekoniecznie wszystko i od razu, jednak przekonywanie ich szło mi wyraźnie lepiej niż kiedyś, nawet jeśli za owymi namowami nie stały konkrety. Bo choć przecież nie miałam właściwie żadnego doświadczenia w branży, z otwartymi ramionami przyjęto mnie jako recepcjonistkę na pełen etat i to w całkiem przyzwoitym hotelu, który poza pensją zapewnił mi także służbowy pokój oraz półdarmową stołówkę.
Jakby tego było mało, praktycznie z miejsca zaczęli się – dokładnie jak w tym krepującym babcinym dowcipie – kręcić koło mnie kawalerowie. I to całkiem przystojni. A ja… długo nie wiedziałam, co powinnam z tą niespodziewaną okazją zrobić. Z jednej strony jakże pragnęłam na powrót żyć pełnią życia, lecz z drugiej pamiętałam aż za dobrze, jak źle kończyło się wcześniejsze folgowanie namiętnościom.
Co więc zrobiłam? Ano to, że całkowicie niepomna wcześniejszych doświadczeń wdałam się w romans z bratankiem właściciela hotelu. Ba, żeby tylko w romans! Owszem, to on pierwszy wyszedł z propozycją bliższego zapoznania, obsypał komplemencikami, kwiatuszkami i podobnymi wyrazami uznania, ale to ja przeszłam od słów do czynów. Znaczy najpierw zaciągnęłam języka tu i ówdzie, a gdy dowiedziałam się wszystkiego, co było mi potrzebne, przy pierwszej nadarzającej się okazji zaciągnęłam całkiem przyzwoitego dotąd adoratora w okolice łóżka. Najpierw rozebrałam siebie, później jego, aż wreszcie pokazałam, na co mnie stać. Na początek zrobiłam mu dobrze ustami, później dosiadłam tak, by odwdzięczył się tym samym, a na koniec zafundowałam taką sesję erotycznej akrobatyki, że oboje nie wiedzieliśmy, gdzie jest sufit, a gdzie podłoga. A to wciąż był dopiero przedsmak tego, co potrafiłam.
Czy Igo, bo tak zwał się mój nowy mężczyzna, był przystojny? Bardzo! Bogaty? Tym bardziej! Czy czułam do niego coś więcej i poza chłodną kalkulacją powodowały mną także porywy serca? Cóż… z drugiej strony mego świętej pamięci męża też musiałam nauczyć się kochać, lecz kiedy już to zrobiłam, nie żałowałam ani jednej poświęconej na to chwili. Dlatego też, poza uciechami cielesnymi – oraz, co było oczywistą oczywistością, korzystaniem pełnymi garściami z majątku kochanka – skupiałam się także na budowaniu głębszej relacji. Nie tylko z powodu wciąż przypominającej o sobie okupacyjnej rzeczywistości, mogącej jednym strzałem przerwać wszelkie marzenia, ale także tego, bym znów nie dała się wciągnąć w jakieś niezdrowe romanse na boku.
Jakbym sama w to wierzyła.
Kim była Tamara? Właściwie nikim. Podrzędną uliczną malarką, w której pracach nie było w zasadzie niczego interesującego, za to w jej samej… Wystarczająco długo próbowałam walczyć sama ze sobą, by w końcu zrozumieć, że nie oszukam własnej natury. A skoro tak, zamiast wikłać się w relację, która zniweczyłaby wszystko, co w pocie czoła osiągnęłam, postanowiłam wyjść z inicjatywą i rozegrać to na własnych zasadach.
Najpierw podeszłam do Tamary jak każda inna klientka i poprosiłam o całkiem zwyczajny, narysowany na poczekaniu portret. Drugie spotkanie umówiłam już w jej atelier, czyli niczym innym jak zawalonej po sufit mniej lub bardziej dokończonymi obrazami, przesiąkniętej zapachem terpentyny suterenie, w której mogłyśmy dłużej i jeszcze spokojniej porozmawiać. Także na te bardziej osobiste tematy. Za trzecim natomiast razem postanowiłam pójść na całość i zaproponowałam otwarcie, by Tamara namalowała mój akt. O dziwo, zgodziła się w miarę szybko i nawet bez specjalnego negocjowania stawki. Pozostało mi już tylko odpowiednio się przygotować.
Czy wszystko poszło po mojej myśli? Gdybym brała pod uwagę jedynie to, na co się umówiłam, to owszem, byłam aż nadto zadowolona z efektu pracy równie młodej, co atrakcyjnej artystki. Gdy jednak zaczęłam dawać Tamarze do zrozumienia, że nie tylko po to się u niej zjawiłam, ta momentalnie się spłoszyła. I na nic było zarówno subtelne zalecanie się, jak i jawne kuszenie – im bardziej naciskałam, tym ona energiczniej się broniła. W końcu uznałam, że tą drogą do niczego nie dojdę i postanowiłam zagrać va banque. Położyłam na stole drugie tyle, na ile się umówiłyśmy, po czym rozkraczyłam się na kanapie jak ostatnia ladacznica i wybrandzlowałam na oczach Tamary. Raz przodem, raz tyłem, a na koniec jeszcze bokiem, bo dlaczego niby nie?
Zdawałam sobie doskonale sprawę, jak bardzo nie powinnam tego robić, ale nie potrafiłam się powstrzymać przed kolejnymi wizytami. A może nie chciałam? Zwłaszcza że Tamara, choć za każdym razem witała mnie w progu pracowni płonącymi policzkami, nigdy otwarcie nie powiedziała „nie”. Za to coraz odważniej patrzyła na to, co robiłam. Kto wie, być może wreszcie udałoby mi się przełamać jej wstyd, gdyby nie wydarzenie, które zrównało z ziemią cały nasz świat. I to dosłownie.
Zerwałam się w samym środku upalnej nocy z niedającym się ani wytłumaczyć, ani tym bardziej opanować przeczuciem, że zaraz stanie się coś strasznego. Że muszę uciekać. Jak najszybciej i jak najdalej! Niestety, półprzytomny Igo najpierw w ogóle nie chciał mnie słuchać, później bezskutecznie próbował uspokoić, aż wreszcie poirytowany zalecił wizytę u lekarza. Najlepiej takiego od głowy. Widząc, że niczego nie wskóram, pospieszyłam ostrzec Tamarę, lecz mimo starań nijak nie mogłam jej odnaleźć. A gdy dzwony wybiły południe… poddałam się. Ledwie żywa wróciłam do mieszkania, wrzuciłam do walizki parę ubrań, garść kosztowności i znalezione w biurku pieniądze. I wybiegłam, nie próbując się pożegnać.
Byłam w takim stanie, że nawet gdybym bardzo chciała, nie potrafiłabym wytłumaczyć Halszce, dlaczego do niej wróciłam. Siedziałam tylko i gapiłam się bezrozumnie w okno, czekając na coś, o czym wiedziałam, że musi się stać. I faktycznie – w pewnym momencie mąż Halszki wpadł zadyszany do oświetlonej ostatnimi promieniami słońca kuchni i powiedział lodowatym głosem, że Warszawa płonie.
Powinnam powiedzieć, że robiłam wszystko, co w mojej mocy, by z jednej strony pomóc Halszce w prowadzeniu domu, a z drugiej dowiedzieć się czegokolwiek o losie Igo i Tamary. Niestety zdecydowanie bliższe prawdy byłoby określenie, że kręciłam się bez celu jak krowi placek w przeręblu. To chciałam wracać do miasta, to uciekać jeszcze dalej, to znów spędzałam całe dnie na obwinianiu siebie o niemożność udzielenia pomocy każdemu, na kim kiedykolwiek mi zależało: matce, bratu, ojcu, Bynkowi, Anieli… przecież nawet Zdzicha nie próbowałam bronić przed sądem, tylko podkuliłam ogon i udałam pierwszą niewinną, podczas gdy korzystałam z jego pozycji i pieniędzy pełnymi garściami.
Wraz z końcem lata skończyło się także powstanie, a wraz z nim moje ostatnie nadzieje na lepsze jutro. Żyłam z dnia na dzień bez jakiegokolwiek celu, całkowicie wyprana z pozytywnych uczuć, czekająca na… sama nie miałam pojęcia, na co. I wówczas los znów zadecydował za mnie. Czy raczej nie los, tylko waląca kolbami w drzwi zgraja krasnoarmiejców, która pewnego zimowego dnia przyniosła nam wszystkim wyzwolenie. A w zasadzie „wyzwolenie”, jak miało się szybko okazać.
Choć bardzo się staram, nie jestem w stanie ukryć emocji. Nie zwracając zbytniej uwagi na wciąż przypatrującą mi się uważnie Adelinę, ocieram chusteczką wilgotniejące oczy. Gdy wreszcie odzyskuję równowagę, dochodzę do jedynie słusznego – i jakże spóźnionego – wniosku, że… dosyć tego dobrego! Co się stało, to się nie odstanie. Zarówno przed kwadransem, jak i tym bardziej ponad siedem dekad temu. I jakiekolwiek dalsze zadręczanie się nie ma i nie będzie miało absolutnie żadnego sensu.
Mało tego: mam nadto bieżących problemów na głowie, w sercu i paru innych częściach ciała i to na nich muszę się skupić, bo niedługo naprawdę może być za późno. Czy raczej na pewno będzie, jeśli czym prędzej nic z nimi nie zrobię. Co w takim razie z nie tylko Adeliną, ale i całokształtem szeroko rozumianych stosunków rodzinnych? Cóż, po prostu poczekają na swoją kolej. A nawet jeśli niektórych rzeczy nie będę mogła bądź chciała wytłumaczyć, to co z tego? Co ja jestem w szkółce dla pensjonarek i mam się wstydzić przed nauczycielką dobrego obyczaju z powodu nierówno przyciętego paznokcia? Niedoczekanie!
Poza tym co i jak niby miałabym powiedzieć?
Tak, zostałam zgwałcona. Zdecydowanie więcej niż raz i zdecydowanie więcej niż przez jednego żołdaka. Podobnie zresztą jak nie tylko Halszka, ale i jej tak przecież niewinne córki. I nic nie było w stanie tego zmienić. Nawet fakt, że cała wioska została zdobyta właściwie bez wystrzału, a straty w domu i obejściu zamknęły się ledwie w kilkunastu ukradzionych kurach, paru świniakach i jednym rowerze. No i obitej twarzy męża Halszki, który próbował nas bronić, co było naprawdę niewielką ceną za przetrwanie jednej z największych ofensyw całej wojny.
I co, miało mnie to jakoś pocieszyć? Niedoczekanie! Jednak właśnie to zdarzenie, jakkolwiek traumatyczne by nie było, stało się cezurą mego dotychczasowego życia. Gdy wreszcie uleczyłam rany na ciele i duszy, postanowiłam, że raz na zawsze kończę nie tylko z pustą egzystencją bez żadnego głębszego celu, ale przede wszystkim z byciem bezwolną ofiarą. Ostatecznie nie po to udało mi się kolejny raz wywinąć śmierci, bym przez własną bezczynność miała znów wpaść w jej chciwe łapska. I albo zrobię wszystko, co tylko będę w stanie, by samemu decydować o własnym losie, albo w ostateczności na serio zginę, próbując. Tylko tym razem całkowicie świadomie i na własne życzenie. I niech mnie piorun publicznie strzeli, ksiądz obłoży ekskomuniką a tramwaj głowę obetnie, jeśli kłamię!
Oczywiście łatwiej było powiedzieć niż zrobić, ale wiadomo: kto nie ryzykuje, ten samogonu nie pije czy jakoś tak. Zaczęłam od spraw podstawowych, czyli zapewnienia sobie bezpieczeństwa, dachu nad głową i pełnego talerza. I potrzebowałam do tego dwóch rzeczy. Po pierwsze wywiedziałam się, kto już jest, a kto w przyszłości może być najważniejszą szychą w okolicy. Trochę mi to zajęło – zwłaszcza że tymczasowe zalążki nowej administracji państwowej były niczym innym jak tymczasowymi zalążkami – lecz wreszcie znalazłam, czego szukałam. Czy raczej kogo. Może jego prezencja była bliższa Fertnerowi niż Bodo i nie tak wcale dawno prędzej strzeliłabym go w tę proletariacką mordę niż pozwoliła się choćby dotknąć, lecz teraz pozostało mi głęboko schować dumę, uprzedzenia oraz poglądy. Godność zresztą też, bowiem ideologia ideologią, lecz ludzkie potrzeby, słabości czy pragnienia wciąż pozostawały takie same. I wystarczyło najpierw zwrócić na siebie uwagę, później podkreślić pewne fakty z życiorys (inne natomiast skrzętnie pominąć), aż wreszcie w sprzyjającym miejscu i czasie pokazać się z innej perspektywy. Konkretnie tej nieubranej.
I tym właśnie sposobem zostałam… no właśnie – kim? „Kochanka” brzmiała cokolwiek burżujsko, więc może „towarzyszką łóżkową”? Właściwie, dlaczego by nie? Co zaś się tyczyło samego wybranka, to Konstanty może pił co nieco za dużo, miewał przyciężką rękę, o sztuce nowoczesnej też raczej nie dało się z nim podyskutować, ale czy tak naprawdę było mi z nim źle? Wbrew pozorom nie. Dostawałam dokładnie to, czego oczekiwałam i w zamian za dokładnie to, co sama zdecydowałam się dawać. A gdy potrzebowałam więcej, po prostu szłam gdzie indziej. I nie, nie miałam na myśli przygruchania sobie ani kolejnego mężczyzny, ani tym bardziej kobiety. Nawet jeśli moje pożycie dalekie było od ideału, w razie potrzeby samodzielnie radziłam sobie z uwolnieniem nadmiaru namiętności, po czym przykładnie wracałam do bycia nie tylko oficjalną Panią Konstantową, lecz także aktywną działaczką jedynie słusznej opcji politycznej, o co też czym prędzej się postarałam.
I to była owa druga kwestia. Zdawałam sobie sprawę, że samo tylko bycie partyjną żoną stanowi dopiero początek drogi i jeśli naprawdę mam się wybić, muszę sama udowodnić, ile jestem warta. Jak dokładnie? Ano tak, że z początku spontanicznie, natomiast niedługo później zupełnie instytucjonalnie cały naród zaczął podnosić stolicę z gruzów, a wraz z nim także i ja, budując sobie przy okazji coraz silniejszą pozycję tak we własnym małżeństwie, jak i całym lokalnym światku.
Czy był to z mojej strony nawet nie pragmatyzm, a czystej wody koniunkturalizm? Owszem. I nie miałam najmniejszego zamiaru temu zaprzeczać. Nie oznaczało to oczywiście, że dbałam jedynie o własny interes, a moje działania były z gruntu fałszywe. Co to, to nie! Szczerze cieszyłam się, mogąc pomagać najbliższym – jak choćby wtedy, gdy załatwiłam Halszce pierwszeństwo przy rozdziale darów z UNRRA, a jej córkom pierwszą od lat wizytę u porządnego lekarza. Natomiast gdy wreszcie zyskałam taką możliwość, postanowiłam poznać los tych, na których nie tak dawno najbardziej mi zależało.
Igo odnalazł się pierwszy – niestety pod gruzami jego własnego hotelu, którego na samym początku powstania zmiótł jakiś ciężki pocisk czy inna bomba. Opłakałam go więc w samotności, bo właściwie tylko tyle mogłam zrobić, po czym skupiłam się na Tamarze. Ona dla odmiany przeżyła, lecz to, co z niej pozostało, było jedynie cieniem dziewczyny, której wcale nie tak dawno oddałabym wszystko. A zwłaszcza siebie. Teraz jednak musiałam myśleć głową, a nie cyckami, więc ograniczyłam się do załatwienia (ponownie, gdyż najwidoczniej wszystko się obecnie „załatwiało”) na tyle dobrej pracy i mieszkania, jakie tylko były w bieżącej sytuacji dostępne.
I tak oto minął mi pierwszy rok wolności, drugi, trzeci… Po początkowych nadziejach szybko przestałam się łudzić, że nowa, teoretycznie niepodległa Polska faktycznie taką się stanie, lecz mimo tego nie ustawałam w wysiłkach, by choć trochę dopomóc w jej odbudowie. Na szczęście szybko nauczyłam się całkiem sprawnie lawirować pomiędzy czyhającymi zewsząd niebezpieczeństwami tak małej, jak i wielkiej polityki. Równie prędko prześcignęłam też Konstantego we wspinaniu się po szczeblach kariery.
Jak? Ano tak, że zamiast stawać w zawody o najbardziej żarliwe opiewanie socjalizmu, wykorzystywałam to, że byłam od jego czerwonych akolitek… mogłabym wymieniać długo: bardziej obyta w towarzystwie, potrafiąca odpowiednio dostosować się do bieżącej sytuacji i wykorzystać nadarzające się okazje, oczywiście bez porównania inteligentniejsza etc. W skrócie: lepsza. Tak po prostu. I gdy one zdzierały sobie skórę na dłoniach, prześcigając się w ilości położonych cegieł, ja spokojnie siadałam nad arytmometrem i liczyłam, ile tychże będzie potrzebne dla pojedynczej brygady na dzień. Dla zmiany na tydzień. Dla całego odcinka budowy na miesiąc. Ile zużyją cementu, wapna, zbrojeń, łopat, rękawic… Po czym dzwoniłam, gdzie należało i dostawałam, czego chciałam. A jeśli sama rozmowa nie pomagała, brałam skrzynkę wódki i pudło konserw (których źródełko też sobie jak zwykle załatwiłam), wsiadałam w gazika i osobiście urabiałam, kogo trzeba, by to właśnie mnie przyznano pierwszeństwo w dostawach. Kiedy zaś sytuacja wymagała bardziej bezpośredniego zaangażowania, rano zakładałam drelich i z ostentacyjnym biełomorem w ustach przekrzykiwałam robotników, w południe witałam kwiatami wizytującego budowę przedstawiciela wierchuszki, natomiast wieczorem zakładałam najlepszą sukienkę, by w niej pokazać się jeszcze wyższym instancjom.
Tym oto sposobem, w uznaniu zasług na froncie walki o jedynie słuszny ustrój, pewnego dnia zostałam jedną z pierwszych mieszkanek nowiutkiego, bijącego po oczach ideałami socrealizmu osiedla mieszkaniowego. Nie oznaczało to oczywiście, że miałam zamiar osiąść na laurach! Przeciwnie: opromieniona sukcesem, zaczęłam z jednej strony coraz odważniej udzielać się publicznie, by z drugiej uskuteczniać już nie małe interesiki w obskurnym baraku, a całkiem poważne sprawy w zaciszu gabinetów. Oczywiście nie bez prywatnej korzyści.
Przy czym wciąż pamiętałam, by zachować niezbędną ostrożność zarówno w tej oficjalnej, jak i prywatnej sferze. Dlatego też – mimo że Konstanty nijak nie zamierzał pójść w ślady choćby Bynka i przemienić się w jeśli nie od razu drugiego Casanovę, to przynajmniej oddanego, czułego partnera – wciąż uparcie trzymałam się postanowienia, by nie wikłać się w absolutnie żadne dwuznaczne znajomości. I gdy tylko zauważałam, że ktoś zaczyna mnie zbyt mocno pociągać, momentalnie profilaktycznie odsuwałam go od siebie jak najdalej. Albo ją, bo i takie przypadki się zdarzały. I zapewne nic by się w tej materii nie zmieniło, gdyby nie… Tamara.
Fakt, przyobiecałam jej, by w razie potrzeby waliła do mnie jak w dym, lecz traktowałam to bardziej jako próbę uspokojenia własnego sumienia niż konkretną deklarację. Tymczasem ona, jak gdyby nigdy nic, pewnego dnia zapukała w moje drzwi. A ja pierwszy raz od naprawdę dawna nie miałam pojęcia, co dalej. Miałabym ją wyprosić? Poczęstować herbatą? Skorzystać z nieobecności męża i dokończyć to, czego przecież wciąż tak bardzo pragnęłam?
Tym bardziej że Tamara z uroczej, lecz i mocno zaniedbanej artystki, przeistoczyła się pewną siebie kobietę o klasycznych rysach i niespodziewanie apetycznej figurze, na którą zerkałam z coraz trudniej ukrywanym zainteresowaniem. Na szczęście udało mi się zachować spokój i ducha, i ciała przez całą wizytę i nawet niespodziewane przytulenie na pożegnanie nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Owszem, przez następne dni moje fantazje przybierały całkiem konkretny wygląd, lecz niewiele ponadto. I gdy już myślałam, że nic się w tej kwestii nie zmieni, obiekt dawnych westchnień znów mnie odwiedził. Na dodatek z równie niespodziewanym prezentem w dłoniach.
Tym razem już nie tylko nie mogłam, ale przede wszystkim nie chciałam dłużej udawać obojętnej. Rozpakowałam podarunek, postawiłam go na stole i podziwiałam, delektując się przy okazji przeznaczonym jedynie na specjalne okazje jarzębiakiem. Podziwiałam samą siebie, namalowaną dokładnie taką, jaką kiedyś byłam. Niezwykle piękną i jeszcze bardziej bezwstydną. Kieliszek za kieliszkiem, zaczynałam zadawać coraz bardziej intymne pytania, a i odpowiedzi Tamary stawały się odważniejsze. W końcu, gdy obie jednocześnie sięgnęłyśmy po butelkę, nasze dłonie się spotkały.
Czułam cała sobą, że właśnie nadeszła wiekopomna chwila, na którą czekałam latami, której tak bardzo pragnęłam i jednocześnie równie mocno się obawiałam. Rzuciłam się na Tamarę i wpiłam ustami w jej usta. Sięgnęłam do równie pełnych piersi. Wsunęłam rękę pod spódnicę. Zaciągnęłam ją na łóżko i niepytana o pozwolenie, dobrałam się do majtek. Pocałowałam. Nie zważając zupełnie, że Tamara najpewniej nie miała nawet ułamka mojego doświadczenia i odwagi, zerwałam ubranie najpierw z niej, a zaraz potem z siebie. Po czym po kolei urzeczywistniałam wspomniane fantazje z najdrobniejszymi szczegółami.
Czy żałowałam czegokolwiek? Nie! Czy bałam się konsekwencji? Byłabym skończoną idiotką, gdybym udawała odważną. Niemniej najpierw wszystko dogłębnie przemyślałam, a następnie po bardzo długiej i jeszcze poważniejszej rozmowie z Tamarą doszłam do wniosku, że przy odpowiedniej dozie ostrożności dam radę zachować naszą relację w tajemnicy. Czy raczej obie damy, bo przecież wspólnie brałyśmy w tym udział i tak samo ryzykowałyśmy już nie tylko niewinnym skandalikiem, ale znacznie poważniejszymi reperkusjami natury politycznej. Dlatego też byłyśmy aż do przesady ostrożne, traktując nasze schadzki jako najcudowniejsze z cudownych, lecz z założenia jedynie ulotne momenty, pozwalające oderwać się od szarej rzeczywistości.
Widywałyśmy się tam, gdzie wbrew pozorom miałyśmy najwięcej prywatności, czyli u mnie. Tamara obdarowywała mnie kolejnymi malunkami na powitanie, zazwyczaj sugerującymi dość otwarcie, na co miałaby ochotę, następnie chwilę rozmawiałyśmy, nieraz brałyśmy wspólną kąpiel i… nie, nie zawsze schadzka kończyła się w łóżku. Znaczy kończyła, natomiast niekoniecznie przechodziła w rozpustę. Czasami jedynie rozmawiałyśmy, tuląc się do siebie. Ja gładziłam ją po włosach, ona muskała mi policzek, obdarowałyśmy się paroma całuskami. Nic więcej. Za to, gdy miałyśmy ochotę na więcej, bez zbędnego wstydu dobierałyśmy się do siebie choćby na stole w jadalni. Na fotelu. Na gołym tak samo jak my obie parkiecie. Oddawałyśmy się najbardziej perwersyjnym z perwersyjnych zachciankom, zupełnie zapominając o Bożym, komunistycznym i dowolnym innym świecie świecie.
Tymczasem ów świat niespodziewanie zaczął przybierać coraz bardziej ponure barwy, mimo że początkowo nic tego nie zapowiadało. Mianowicie wiosną roku pięćdziesiątego trzeciego słońce narodów zaszło na zawsze (i na szczęście), co z jednej strony niosło nadzieję na lepsze jutro, natomiast z drugiej spowodowało, że całkiem stabilny do tej pory system zaczął się chwiać. A wraz z nim także i ja. Nagle przestało kogokolwiek obchodzić, że nigdy w życiu nie wykorzystałam pozycji do sprawienia komukolwiek krzywdy. Nie donosiłam. Nie kradłam. Nawet moje nie do końca moralne interesy i interesiki odbywały się za cichym przyzwoleniem wszystkich zainteresowanych i służyły przede wszystkim większemu dobru. Niedawni nie tylko towarzysze, ale także wydawałoby się szczerzy przyjaciele jeden po drugim się od nas odwracali, aż wreszcie najpierw z Konstantego, a niedługo później i ze mnie zrobiono tych najgorszych. Najbardziej zatwardziałych przedstawicieli starego porządku, których na fali odwilży należało przykładnie potępić. I pozbawić wszystkiego, co mieli. Włącznie z wolnością.
Z początku nie rozumiałam, dlaczego przetrzymywano mnie w areszcie bez oficjalnego postawienia zarzutów i tym bardziej bez procesu. W końcu jednak jeden ze strażników puścił farbę, że ponoć nikt do końca nie wiedział, co ze mną począć. Z Konstantym zresztą też. Niby byliśmy oficjalnymi kozłami ofiarnymi i należało nas przykładnie ukarać, lecz jednocześnie na fali odwilży starano się raczej wypuszczać starych więźniów politycznych, a nie zamykać nowych. Co gorsza, poza trzymaniem w permanentnym poczuciu niepewności, zaczęto mnie naciskać, bym się przyznała. Do czego dokładnie? Na początek do osobistej odpowiedzialności za plagę żuczka kolorado, a potem by się zobaczyło. Tyle że ja naprawdę nie wiedziałam niczego, co mogłoby mi w jakiś sposób pomóc i uparcie zaprzeczałam wszelkim oskarżeniom. Na własne nieszczęście, za to ku ewidentnej uciesze naczelnej przesłuchującej.
Najpierw szczerze znienawidziłam Kalinę. Później próbowałam pojąć, dlaczego taka jest i czemu właściwie to robi. W końcu, gdy poskładałam strzępy informacji, jakie od czasu do czasu do mnie docierały, zaczęłam jej współczuć. Kobiecie, która może i kiedyś chciała dobrze, lecz bezduszny system najpierw przetrącił jej kręgosłup moralny, po czym zmusił, by sama przetrącała go innym. I mimo że poniewierała mną i psychicznie, i fizycznie, zamiast o rozszarpaniu jej gardła gołymi rękoma, myślałam raczej o… gdy pierwszy raz takie rozwiązanie przyszło mi do głowy, skrzywiłam się z odrazą. Prędzej wolałabym zostać rozjechana przez sowiecki traktor, bo nawet on miał w sobie więcej subtelności niż ten wstrętny babsztyl! Później jednak zaczęłam traktować ten pomysł całkiem poważnie, zwłaszcza że każda kolejna próba wydobycia ze mnie zeznań była bardziej upokarzająca niż poprzednia i nie wiedziałam, ile jeszcze z nich wytrzymam.
Musiałam więc zaryzykować. Udałam chęć współpracy, sondując jednocześnie, na co mogę sobie pozwolić. A gdy uznałam, że nadszedł najodpowiedniejszy moment, zaczęłam się przymilnie uśmiechać. Łasić. Uwodzić. W końcu, zachęcona brakiem jednoznacznego sprzeciwu, równie otwarcie zaproponowałam, że przecież mam do zaoferowania coś znacznie przyjemniejszego niż jakieś tam donosy. I wtedy dostałam w twarz tak mocno, aż głowa mi odskoczyła.
Odruchowo się skuliłam i próbowałam osłonić przed kolejnymi razami, spadającymi na mnie jeden po drugim, ale nie byłam w stanie. Zalana łzami, śliną, krwią i sama nie wiedziałam, czym jeszcze, pragnęłam już tylko, by to wszystko wreszcie się skończyło.
Tym razem zamiast czarnowłosej pielęgniarki pochylał się nade mną łysiejący doktor, przyglądający mi się podejrzanie. Ja zresztą też widziałam go jakby inaczej niż zwykle i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że mogę otworzyć tylko jedno oko, bo drugie przysłania bandaż. Próbowałam podnieść rękę, ale i to na niewiele się zdało. Na szczęście w miarę rozumiałam, co się mnie mówi i byłam nawet w stanie coś wymamrotać w odpowiedzi. Lekarz wypytał mnie więc o parę rzeczy, podotykał tu i ówdzie, coś zanotował i tyle go widzieli. Gdy wrócił, nie był już sam. Towarzyszył mu posępny mężczyzna w mundurze i… Kalina. Blada jak ściana. We trójkę mnie pooglądali, znów pomacali, pokiwali głowami i wyszli bez słowa.
Nijak nie wiedziałam, co powinnam o tym sądzić, lecz gdy wreszcie jako tako doszłam do siebie, zdjęto mi opatrunki, jeszcze parę dni potrzymano na obserwacji i jak gdyby nigdy nic odesłano w powrotem do aresztu. Dopiero tam zauważyłam, że ewidentnie coś się zmieniło. Nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym ukryć wciąż opuchniętej twarzy, zasinionego oka czy ran na rękach, które wywoływały nie tylko zainteresowanie, ale i niedającą się ukryć litość. A w paru przypadkach miałam pewność, że także i ledwie tłumioną wściekłość. Co jeszcze bardziej interesujące, zaczęłam dostawać lepsze posiłki, w rzeczach powracających z pralni znajdowałam miłe drobiazgi w rodzaju tubki kremu do rąk, nawet strażnicy przychodzili bardziej na pogawędki niż rutynowe kontrole. Nie wezwano mnie także już ani razu na przesłuchanie. Aż wreszcie pewnego, niewyróżniającego się niczym dnia, poinformowano o zwolnieniu. Ot tak. Bez wcześniejszego uprzedzenia, bez słowa wyjaśnienia, bez niczego. Dosłownie niczego.
Stałam na mrozie jedynie w lekkim płaszczu, starając się czym prędzej wymyślić, gdzie by tu spędzić kolejną noc. Myślałam, myślałam, aż wreszcie podjechał pode mnie samochód. Równie nieznany, jak i jego kierowca, który grzecznie, lecz i stanowczo zaprosił mnie do środka. Po imieniu. Choć zaczęłam drżeć już nie tylko z zimna, wsiadłam, bo co właściwie innego miałam zrobić? Nieznajomy podwiózł mnie pod wciąż okaleczoną wojną kamienicę na przedmieściach, otworzył jedno z mieszkań i nakazał, bym się rozgościła i zaczekała, aż przyjdzie ktoś, kto wszystko mi wyjaśni. Znów skorzystałam z propozycji i rozejrzałam się po malutkim, lecz całkiem schludnym lokum i nawet poczęstowałam pozostawionym na widoku ciastem, gdy usłyszałam szczęk zamka.
Mało brakło, a na widok gościa złapałabym za pogrzebacz. Znaczy gospodyni, bo przecież to ja… nieważne! Byłam za to zwyczajnie ciekawa, co ma mi do powiedzenia. Uspokoiłam się więc, przyjęłam zaproponowaną kawę i słuchałam. Długo i na tyle spokojnie, na ile byłam w stanie. A gdy opowieść dobiegła końca, jedynym, co mi pozostało, było wybaczenie mej oprawczyni i wybawczyni jednocześnie. A przynajmniej spróbowanie, bo niektóre z pozostawionych przez nią śladów wciąż do końca się nie zagoiły.
Czy Kalina była wobec mnie całkowicie szczera? W to akurat bardzo wątpiłam, lecz jedna kwestia wydawała się prawdziwsza od innych. Konkretnie ta, przez którą najpierw mało mnie wtedy nie zakatowała, później nie potrafiła się pogodzić z tym, co zrobiła, aż wreszcie nie mogła, według jej własnych słów, przestać o mnie myśleć.
Byłam absolutnie pewna, że gdybym sama nie wyszła z propozycją, Kalina nigdy by się nie odważyła, by choćby spróbować urzeczywistnić rzeczone myśli. Dlaczego więc postanowiłam ją w tym wyręczyć? Być może dlatego, że poza nią nie miałam tak naprawdę nikogo. Znowu. Niejednokrotnie sugerowano mi, bym nie interesowała się losem Konstantego, natomiast kolejnych poszukiwań Tamary zaryzykować po prostu nie mogłam. Poza tym mimo wszystko byłam wdzięczna Kalinie za dach nad głową oraz przydział pracy i chciałam się za nie odwdzięczyć. A jedynym, co miałam do zaoferowania, byłam ja sama.
Musiałam tylko i aż zadać sobie jakże ważne pytania: czy naprawdę tego chcę? Czy ponownie muszę się wikłać w jakieś osobliwe relacje? Czy nie lepiej będzie, jak raz na zawsze sobie odpuszczę, znajdę w końcu jakiegoś zwyczajnego do bólu mężczyznę i będę u jego boku prowadzić równie przeciętne życie, natomiast z Kaliną pozostaniemy znajomymi, a z czasem być może nawet przyjaciółkami? Ostatecznie spotkany w ciemnej bramie dzieciak stał się ostatecznie moim mężem, dwóch bezpośrednich przełożonych kochankami, a sprzątaczka i uliczna malarka… Nim jednak zdecydowałam się na cokolwiek, minął kolejny rok. Rok odzyskiwania aż nadto nadszarpniętego zdrowia, wytężonej pracy oraz równie konsekwentnego ignorowania co bardziej nachalnych kawalerów, którzy jak zwykle musieli się pojawić z pobliżu. No i powolnego udzielania odpowiedzi na wspomniane wątpliwości i oswajania z nimi nas obu.
Tym razem nie miałam zamiaru niczego ani ukrywać, ani pozostawiać przypadkowi. Wciąż miałam pewności, czy Kalina będzie w stanie urzeczywistnić swe pragnienia, niemniej postawiłam wszystko na jedną kartę i powiedziałam otwarcie, czego bym od niej oczekiwała i na co może liczyć z mojej strony. A gdy nadeszła pora, powolutku, kroczek za kroczkiem i dotyk za dotykiem, zmierzałam do celu. Czy go osiągnęłam? Na tyle, ile było to w tamtej chwili możliwe, tak. A że oznaczało to jedynie przytulenie się do półnagiej Kaliny? Cóż, widocznie była gotowa tylko na tyle, a i dla mnie takie wspólne leżenie było bardziej przyjemne, niż mogłabym się spodziewać. Nie nalegałam więc, a jedynie rzadka przeciągnęłam dłonią po jej ciele i niewiele częściej muskałam wargami odsłonięte fragmenty skóry. I tak za każdym razem, gdy się spotykałyśmy. Raz czy dwa myślałam, że Kalina się przełamie, ale nigdy to nie nastąpiło. W zamian zwierzała mi się z coraz bardziej osobistych przeżyć, ostatecznie opowiadając mi historię całego swojego życia. Tak innego niż moje, a jednocześnie jakże podobnego. Bo niezależnie od wszystkich różnic, zarówno ona, jak i ja, pragnęłyśmy kochać i być kochanymi.
Tyle że ja tego doświadczyłam. Miałam mimo wszystko szczęśliwą młodość, byłam ładna, inteligentna i nie bałam się zawalczyć o swoje. Ona nie. Niewykształcona, niewychowana, nieatrakcyjna, nieakceptowana. Nigdy i przez nikogo. Nienawidząca ludzi tak bardzo, że na moją próbę zbliżenia się do niej zareagowała w jedyny sposób, który znała: agresją. I nawet gdy otwarcie powiedziałam jej, że nie tylko nie mam za to do niej żalu, lecz najzwyczajniej chcę się odwdzięczyć za okazaną pomoc, nie potrafiła mi w pełni zaufać. A może sobie samej?
Niezależnie jednak od istoty naszej relacji, pewnego dnia stało się coś, czego znów nie przewidziałam. Owszem, byłam od pewnego czasu niespokojna, ale tłumaczyłam to setką mniej lub bardziej wiarygodnych powodów. Aż pewnego wieczoru Kalina wpadła do mieszkania z takim hukiem, że prusaki z sufitu pospadały. Z bladą jak prześcieradło twarzą i przekrwionymi oczami wykrzyczała, że za godzinę ma mnie tu nie być. A jeśli nie, smutni panowie i tak mnie stąd wywleką. Nauczona wcześniejszymi przeżyciami, byłam gotowa w mniej niż połowę tego czasu. Drugą spędziłam na tylnym siedzeniu pędzącego auta i uważnym słuchaniu tego, co Kalina miała mi do przekazania. Jednym, czym mogłam się odwdzięczyć, był uśmiech na pożegnanie, gdy wysadzała mnie ukradkiem na tyłach dworca.
Po kolejnych kilku przesiadkach i kilkunastu godzinach podróży stanęłam przed niespecjalnie prostym budynkiem, przyozdobionym równie koślawym napisem „Baza wypału wenęgla Hoplanka” nad wejściem. Przywitałam się z wyraźnie zaspanym mężczyzną, podałam mu spreparowane zawczasu przez Kalinę dokumenty i opowiedziałam przygotowaną na poczekaniu bajeczkę, kim jestem i po co przyjechałam. Zdziwił się niepomiernie, ale widok bardzo ważnych pieczątek (i niemniej istotnej flaszki jako załącznika) szybko sprawił, że przestał wątpić w zasadność mej wizyty. Zaczął się wręcz tłumaczyć, że nie spodziewał się takiej pannicy… znaczy zasłużonej przodownicy pracy, której może tymczasowo zaoferować jedynie ciasną służbówkę i równie niewyszukany jadłospis.
Więcej nie było mi trzeba. Może poza czasem, by zrozumieć, co właściwie się stało i co może się stać, jeśli naprawdę nie zacznę uważać na to, co robię i z kim. Kalina zdążyła mi powiedzieć, że ponoć ktoś ponownie zaczął grzebać w mojej przeszłości i jedynie kwestią czasu było, aż znów zostanę oskarżona o najgorsze. Zwłaszcza że zeznania jakiegoś nowego świadka miały dotyczyć niemoralnego prowadzenia się, co było tym bardziej zastanawiające i potencjalnie niebezpieczne. Dlatego też następne dni i tygodnie zeszły mi na ostrożnym obserwowaniu okolicy oraz poznawaniu ludzi, pośród których przyszło mi żyć.
Choć zgodnie z założeniem próbowałam nie rzucać się w oczy, sama moja obecność wywołała niemałe poruszenie. A skoro tak, postanowiłam to wykorzystać i razu dałam do zrozumienia, że może i „przysłano mnie z centrali” – co było oczywiście grubymi nićmi szytą bzdurą, której jednak najwyraźniej nikt nie miał zamiaru sprawdzać – ale nie tylko nie będę rozstawiała nikogo po kątach, lecz także w razie potrzeby sama zakasam rękawy i wezmę się do roboty. Nawet jeśli będzie to karczowanie lasu na mrozie, od którego szyby w ciężarówkach pękały. Czy było mi łatwo? Oczywiście nie. Czy mimo tego żałowałam, że trafiłam w to akurat miejsce? Wbrew pozorom także nie. Na końcu świata, w którym nawet diabeł nie mówił dobranoc, bo dawno stąd uciekł, nikt nawet nie próbowałby mnie szukać, nie mówiąc już o znalezieniu. Włącznie z Kaliną, która wręcz zakazała mi kontaktować się z nią pod jakimkolwiek pozorem, a już zwłaszcza ujawniać, gdzie się znalazłam.
A właśnie, w kwestii ujawniania pewnych niewygodnych faktów, to czy mi się to podobało, czy nie, byłam właściwie jedyną samotną, młodą – a przynajmniej młodo wyglądającą – i jeszcze atrakcyjniejszą kobietą w całej okolicy i chcąc nie chcąc przyciągałam męskie spojrzenia. Tyle że nie miałam najmniejszej ochoty wiązać się z kimkolwiek, a już na pewno nie z wyrobnikami bez perspektyw, przy których nawet Konstanty wydawał się wzorem cnót wszelakich. I kiedy już myślałam, że tym razem naprawdę przyjdzie mi zachować staropanieństwo, nadejściem wiosny wybrałam się z wizytą gospodarską do najdalej położonych przybytków, których (przynajmniej teoretycznie) powinnam doglądać.
Miałam wrażenie, graniczące z pewnością, jakbym znalazła się w innej rzeczywistości. Zastawiony dymiącymi retortami krajobraz rodem z powieści fantastyczno-naukowych, umorusani od stóp do głów węglarze, przesycone ostrym zapachem kreozotu powietrze. I ja, złotowłosa laleczka, pośrodku tego wszystkiego. Zaczęłam się czym prędzej ewakuować, obiecując sobie w duchu, że następnym razem nie będę taka nadgorliwa w odgrywaniu swej roli, kiedy zobaczyłam jego. I bodaj pierwszy raz w życiu autentycznie kolana się pode mną ugięły.
Chciałam nie tyle wracać, a co po prostu wziąć nogi za pas. Bardzo chciałam, ale nie potrafiłam. Tylko stałam i wpatrywałam się w wysokiego, barczystego mężczyznę z równie okazałą brodą, który najwyraźniej zauważył i mnie, bo pomachał przyjaźnie na powitanie. A ja nijak nie potrafiłam się opanować. Niezdarnie próbowałam podnieść zawstydzone spojrzenie, przysłonić zaróżowione policzki, uspokoić nieskoordynowane ruchy i drżący głos.
Ledwie kilkanaście minut wcześniej przyrzekałam, że już nigdy tam nie wrócę. Teraz byłam absolutnie pewna, że to zrobię. Jak najszybciej. Tylko i wyłącznie po to, by ponownie zobaczyć Zenka. Z pozoru pospolitego jak jego imię, zupełnie niepasującego do mnie najemnego robotnika, który wbrew wszystkiemu zdawał mi się istnym prezentem od losu. A ja, wbrew wcześniejszym doświadczeniom, przyrzeczeniom i przede wszystkim zdrowemu rozsądkowi, postanowiłam go przyjąć i dać się ponieść szalonemu uczuciu.
Przy czym wciąż musiałam pamiętać, kim byłam ja, kim był on i w jakiej rzeczywistości się spotkaliśmy. Dlatego owszem, zaczęłam pojawiać się w smolarni coraz regularniej, lecz na każdym kroku zachowywałam pozory. Nie mogłam ot tak spacerować sobie z Zenkiem po okolicy, więc zazwyczaj pod jakimś służbowym pretekstem kazałam mu ze sobą jechać. Tylko ze sobą. I choć jazda po bieszczadzkich bezdrożach nie należała do najprzyjemniejszych, wynagradzałam ją sobie po dotarciu do celu. Była nim zazwyczaj malutka, zapomniana przez Boga i administrację chatka owczarzy, a gdy lato w pełni rozkwitło, także położona opodal polanka. Rozkładaliśmy się na niej na połatanym kocu, raczyliśmy podobnie skromnym posiłkiem, dyskutowaliśmy. I kochaliśmy.
A tam, kochaliśmy! Powiedziałabym, że pieprzyliśmy się jak króliki w rui, choć podejrzewałam, że i one nie dałyby rady za nami nadążyć. Zenek może i był nie tyle niespecjalnie subtelnym, co wręcz siekierą wyciosanym facetem, którego musiałam po drodze naprawdę wiele nauczyć, lecz trudy życia wyrobiły w nim siłę i wytrzymałość, jakiej nie miał żaden mój poprzedni partner. I nawet nie próbowałam z tym dyskutować. Ja z kolei oferowałam mu w zamian całe swoje doświadczenie i umiejętności, których nie powstydziłaby się luksusowa pani do towarzystwa. I to taka jeszcze przedwojenna.
Chociaż starałam się zachować nasz związek w tajemnicy, wreszcie musiałam przestać udawać, że nic nas nie łączy. Przyznałam się najpierw kierownikowi bazy leśnej, pod którą przecież wciąż oficjalnie podlegałam, a później brygadierowi Zenka. Obaj byli zaskoczeni, że nie tylko związałam się „z kimś takim”, lecz sama wyszłam z inicjatywą, niemniej finalnie życzyli nam obojgu wszystkiego dobrego. A żeby jeszcze hojniej wkupić się w łaski towarzystwa, zorganizowałam przyjęcie w gospodzie w niedalekim miasteczku, by każdy, nawet najbardziej podrzędny robol mógł wznieść za mnie toast. Tak samo podrzędną wódką i jeszcze mniej ekskluzywną zakąską, ale jakie to miało znaczenie?
I tak oto zaczęłam nowy etap życia. Może niespecjalnie lekki, łatwy oraz przyjemny, lecz – a przynajmniej taką miałam nadzieję – wreszcie spokojny. Tyle że nie do końca. W międzyczasie bowiem ruszył zakrojony na szeroką skalę projekt budowy wielkiej pętli drogowej, mającej opasać całe Bieszczady, skutkiem czego okolica zapełniła się przyjezdnymi. I o ile zwykle udawało mi się ich unikać, czasami po prostu musiałam pojawić się na jakimś oficjalnym spotkaniu, gdzie zdecydowanie za bardzo zwracałam na siebie uwagę. Tylko czy na pewno? Prawdopodobieństwo, że ktoś mnie rozpozna, było żadne, do dokumentów też nikt nigdy nie miał żadnych uwag. A skoro pojawiły się nowe możliwości, postanowiłam sprawdzić, czy dałoby się z nich skorzystać.
Owszem, dało się. Nie było to łatwe, niemniej jak najbardziej możliwe, zwłaszcza że ogólny schemat pozostawał dokładnie ten sam, co za czasów Konstantego. Tym razem jednak znacznie lepiej się pilnowałam i zawsze działałam „dla dobra publicznego”. Jak choćby wówczas, gdy przedstawiłam plan zagospodarowania opuszczonych jeszcze w czasie wojny zabudowań niedalekiej wioski, by okoliczni ludzie wreszcie przestali mieszkać w barakach z łajna i patyków. A że sama zainstalowałam się z Zenkiem w jednym z domków, to już inna sprawa.
I w takich oto, pozornie nienadających się do tego zupełnie relaniach, odnalazłam to, czego tak bardzo pragnęłam. Kochałam i byłam kochana. Nie jakąś wyimaginowaną miłością idealną pośród śpiewu skowronków i innego pretensjonalnego barachła rodem z romantycznych powieścidełek dla dorastających pensjonareczek, ale tą autentyczną, pełną codziennego znoju. A najcudowniejszymi z cudownych chwil były właśnie te, gdy po długim i jeszcze bardziej namiętnym popołudniu leżeliśmy z Zenkiem nadzy w pościeli. Czasami milczący, innym razem pochłonięci rozmową. Najważniejsze było, że mamy siebie.
Jak zwykle – do czasu.
Nie lubiłam, gdy Zenka wysyłali gdzieś na budowę. Owszem, zarabiał wówczas sporo więcej, jednak nie podobało mi się ani tamtejsze towarzystwo, ani warunki pracy. Co prawda starałam się go odwiedzać, lecz nie zawsze mogłam, dlatego zazwyczaj cierpliwie czekałam, aż wróci. Podobnie było i tym razem. Z tą różnicą, że przechodził akurat paskudny, deszczowy front i głowa rozbolała mnie tak bardzo, aż wreszcie musiałam się położyć.
Przebudziło mnie głuche tłuczenie w drzwi. Już po pierwszym kroku czułam, że coś jest nie tak, ale zrzuciłam to na karb wciąż szalejącej wichury. O ja naiwna! Ten sam kierownik, który przed laty mnie przywitał, stał teraz cały mokry i jeszcze bardziej roztrzęsiony. Zaczął się tak jąkać, aż wreszcie to ja – mimo że złe przeczucia zmieniały się z każdym cyknięciem zegara w jeszcze gorsze – kazałam mu usiąść, odetchnąć i wychylić kielicha na uspokojenie. Ja zresztą zrobiłam dokładnie to samo.
Gdy wreszcie powiedział, co miał do powiedzenia, miałam ochotę rozszarpać na strzępy jego, dyrektora budowy, majstra i każdego, kto stanąłby mi na drodze. A na koniec także siebie. Tyle że nie potrafiłam. Nie byłam w stanie nawet porządnie się rozpłakać. Ledwie przytomna zgodziłam się, by zawieziono mnie na posterunek milicji, gdzie wysłuchałam paru ogólnikowych wyjaśnień, odpowiedziałam na kilka pytań i… to tyle. Wszyscy dookoła patrzyli na mnie z nieukrywanym współczuciem, niektórzy nawet zdobyli się na kilka słów wsparcia, lecz tak naprawdę znów zostałam sama. Który to już raz? Nie chciałam już tego liczyć.
Podobnie jak nie mogłam spodziewać się wskazania sprawcy zaniedbań, przez które zginął Zenek, nie mówiąc już o jego ukaraniu. Dostałam jakieś symboliczne odszkodowanie i to tylko pod warunkiem, że nie będę dalej drążyła tematu. A szybko okazało się, że zdecydowanie nie tylko mogłam, ale i powinnam to zrobić, bo Zenek jeszcze dobrze nie ostygł, a już pojawiły się plotki. Coraz bardziej zastanawiające. Że ktoś wcześniej go nachodził, że o mnie wypytywał, że szantażował. Że Zenek stanął w mojej obronie i że słyszano, jak się odgrażał. Że cały ten wypadek niewiele miał wspólnego z „wypadkiem”. Tylko co z tego, skoro poza takimi właśnie ogólnikowymi „ktoś coś kogoś” nie miałam żadnego punktu zahaczenia? Zresztą czy tak naprawdę byłam w stanie cokolwiek zrobić? Nawet gdybym bardzo chciała, nie mogłam. Musiałam za to po raz kolejny nauczyć się żyć na nowo. Jak? Nie miałam bladego pojęcia.
I wówczas ktoś zdecydował za mnie. Ktoś, kto pewnego dnia – tym razem nie deszczowego, a śnieżnego – do mnie zapukał. Zdziwił mnie nie tylko sam fakt niespodziewanych odwiedzin, lecz także wygląd gościa. Gościny? Skrytej pod futrzaną czapą kobiety, która wprosiła się do środka bez pytania. Z kolei na moje, dotyczące powodów jej wtargnięcia, odpowiedziała szorstko, że „chyba się nie łudziłam, że dam radę oszukać organy bezpieczeństwa?”.
Momentalnie zbladłam. Próbowałam odruchowo zaprzeczać i nawet kulawo się tłumaczyć, lecz na niewiele się to zdało. Tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, w jaki sposób miałabym wybrnąć z sytuacji, która w najlepszym razie zaprowadzi mnie z powrotem za kratki. Desperacko szukałam jakiejkolwiek deski ratunku, aż bezwiednie zatrzymałam wzrok na rozpartej na krześle postaci, która w międzyczasie postanowiła ujawnić swe oblicze. Długie blond włosy. Duże, może nieco za szeroko rozstawione oczy. Zacięte, lecz równocześnie kształtne usta. W zasadzie to całkiem ładną twarz, jakże podobną do…
Spojrzałam w lustro i wtem mnie olśniło. Wiedziałam już, co powinnam zrobić.
Tyle że nie. Niezależnie od zagrożenia, najzwyczajniej nie byłam w stanie posunąć się do czegoś takiego! Przenigdy! Co więc mi pozostawało poza wysłuchiwaniem kolejnych oskarżeń i czekaniem na nadchodzącą nieubłaganie karę? I wówczas usłyszałam coś, co miało zmienić nie tylko moje przeznaczenie. Ewidentnie rozochocona własną bezczelnością oskarżycielka nie tylko zasugerowała, a wręcz powiedziała wprost, że śmierć Zenka zdecydowanie nie była jedynie niefortunnym zbiegiem okoliczności i jeśli nie będę współpracowała, to samo może spotkać i mnie.
Momentalnie zrozumiałam, że mam tylko jedną szansę i muszę ją wykorzystać od razu. Tylko czy na pewno? Przecież nie miałam pojęcia, ani kim właściwie była ta kobieta, ani jakie miała plany, ani nawet czy przyjechała sama. Na szczęście wszystkich niezbędnych informacji dostarczyła mi sama zainteresowana, strasząc na koniec, że mam pięć minut na wyjście, bo jak nie, to czekający na zewnątrz milicjant mnie stąd wywlecze. Dla dodatkowego efektu odsłoniła połę płaszcza, pokazując kaburę. A ja wciąż patrzałam. Na ubrania, które już na pierwszy rzut oka pasowały jak ulał. Aktówkę, kryjącą zapewne nie tylko obciążające mnie papiery, ale także dokumenty, które pozwoliłyby mi stać się kimś innym.
Wzięłam głęboki oddech i pod byle pretekstem sięgnęłam do szuflady, w której leżał pas po Zenku. Odwróciłam się z dezorientującym uśmiechem. W mgnieniu oka doskoczyłam do zupełnie zaskoczonej kobiety i zacisnęłam gruby kawał skóry na jej szyi. Szarpnęłam tak gwałtownie, aż przewróciłam krzesło. Ofiara próbowała odruchowo wierzgać, ale w tamtym momencie nikt, nawet cyrkowy siłacz, nie byłby w stanie uwolnić się z uścisku. Widząc, że stara się sięgnąć po broń, dla pewności zaparłam się jeszcze kolanem. Tak mocno, aż coś chrupnęło.
Rozebrałam bezwładne ciało, po czym przeciągnęłam je na łóżko. Zdjęłam medalik z wygrawerowaną dedykacją od Zenka i zapięłam go na siniejącej szyi. Oblałam pościel naftą z lampy, po czym postawiłam na niej świecznik i ostrożnie zapaliłam. Pospiesznie się przebrałam, wrzuciłam do teczki wyciągnięte ze skrytki pieniądze oraz kilka drobnych kosztowności. Naciągnęłam uszankę głęboko na oczy. Postawiłam kołnierz. Przeżegnałam się.
Wciąż nie miałam pojęcia, kim właściwie była ta kobieta, ale najwyraźniej kimś ważnym, bo milicjant nawet nie zapytał, dlaczego wyszła sama. Dlaczego ja wyszłam. Nie odezwał się też słowem, gdy kazałam najpierw pojechać po moje rzeczy – bo podejrzewałam, zresztą słusznie, że nie przyjechałam w tę okolicę bez choćby małej walizki – a później na dworzec. Nawet pomógł mi wnieść bagaż do przedziału. Kupiłam bilet, pomachałam konduktorowi przed nosem legitymacją bezpieki i zażądałam, by nikt mi nie przeszkadzał. Także on.
Gdy następnego ranka schodziłam na peron, nie musiałam już grać. W pełni przeistoczyłam się w całkowicie nową osobę z nowym imieniem, nazwiskiem, przeszłością, teraźniejszością i przede wszystkim – o ile wszystko dobrze rozegram – przyszłością. Nie byłam tak głupia, by pchać się prosto w paszczę lwa i z założenia postanowiłam omijać wszelkie instytucje oraz inne służby szerokim łukiem. W zamian skierowałam swe kroki ku najwyraźniej byłej już funkcjonariuszce więziennej, która na mój widok mało nie dostała zawału. Na szczęście nie tylko nie zadawała zbędnych pytań, ale wręcz sama zaoferowała pomoc. Zgodnie więc z zasadą, że pod latarnią najciemniej, zainstalowałam się u niej na kilka dni, które wykorzystałam do załatwienia dwóch rzeczy. No, może trzech.
Pierwszą było zdobycie środków na dalsze życie. Im większych, tym lepiej. Tajemnicą poliszynela było istnienie całkiem prężnie działającego czarnego rynku walut, kosztowności, dzieł sztuki i temu podobnych, mniej lub bardziej nielegalnych towarów. Wystarczyło tylko zakręcić się tu i ówdzie, a podrzędni cinkciarze, paserzy i inne podobne cwaniaczki sami się pojawiali. Owszem, mogłam okraść paru pierwszych lepszych z tego, co mieli akurat przy sobie, tylko co dalej? Wieści o mojej działalności zaraz by się rozniosły i zamiast zwitku dolarów dostałabym w końcu nożem pod żebro. Postąpiłam więc inaczej: owszem, opróżniałam takiemu przydybanemu cwaniaczkowi kieszenie, lecz w zamian oferowałam informację. Plotkę. Pogłoskę. Za każdym razem inną i każdą tak samo wyssaną z palca.
Zgodnie z oczekiwaniami, błyskawicznie wywołałam taki chaos, że nawet lokalna prasa podchwyciła temat. Mnie pozostało tylko i aż wykorzystać sytuację. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że stąpam po bardzo cienkim lodzie i jeżeli nie sama lokalna bandyterka, to państwowe organa ścigania wreszcie się zorientują, co jest grane. Dlatego też w momencie, w którym zostałam zmuszona do nie tylko pokazania, ale i wyciągnięcia pistoletu w samoobronie, przerwałam całą akcję. I jak nagle się pojawiłam, tak zniknęłam.
Drugą pozycją na liście było odwdzięczenie wszystkim, którym owa wdzięczność się należała. Zaczęłam od Halszki. Niestety, nie mogłam zaryzykować zobaczenia się z nią, więc najzwyczajniej nadałam paczkę. Zawierała ona długi, przepełniony intymnymi wyznaniami list oraz słusznej wagi załącznik, mający zabezpieczyć godną przyszłość całej jej rodzinie.
Następnie postanowiłam podziękować Tamarze. Tym razem osobiście. Zapukałam więc pod adres znaleziony w teczce i… rozczarowałam się. Bardzo. Co prawda nie oczekiwałam, że od razu wyzna mi ona wszystkie winy, niemniej liczyłam przynajmniej na próbę szczerego wytłumaczenia, dlaczego postąpiła tak, a nie inaczej. Tymczasem tylko dzięki zaskoczeniu udało mi się wtargnąć do jej mieszkania, a potem było już tylko gorzej. Tamara najpierw zaczęła wyć, błagając mnie na kolanach o przebaczenie, potem przeszła do grożenia coraz straszniejszymi konsekwencjami, jeśli nie dam jej spokoju, aż wreszcie zaproponowała, że może załatwimy to inaczej. I zaczęła się przede mną rozbierać.
Tak, miałam na nią ochotę. Znacznie większą, niż chciałabym przyznać. Niestety, nie mogłam… jak to „nie mogłam”? Rozsiadłam się na fotelu, podciągnęłam spódnicę i nakazałam, by mnie zaspokoiła. Tamara najwyraźniej speszyła się własną odwagą, lecz nie dałam jej już możliwości, by się wycofała, tylko złapałam za włosy i przyciągnęłam twarzą do krocza. I nie puszczałam, nim nie przeżyłam rozkoszy. Jednej. Drugiej. Trzecią może też dałabym radę, ale musiałam pamiętać, po co właściwie przyszłam.
Zaspokojona, postawiłam na stole wódkę i poleciłam Tamarze nalać. Tylko jej. I jeszcze raz. Opierała się, jednak i tym razem nie chciałam słyszeć sprzeciwu. Po kolejnym kieliszku powiedziała „dość”, na co ja ostentacyjnie wycelowałam w nią niezawodną we wzbudzaniu strachu broń i kazałam opróżnić butelkę. Doszła do niewiele ponad połowy i zaczęła się krztusić, lecz tyle wystarczyło mi aż nadto. Teraz pozostało już tylko zaczekać. Najlepiej ponownie zadając te same pytania, co wcześniej, póki Tamara była jeszcze w stanie odpowiadać.
Tak, to ona na mnie doniosła i najpierw bezpośrednio przyczyniła się do mojej ucieczki w Bieszczady, a potem pośrednio do śmierci Zdzicha. Tak, zrobiła to z ewidentnie z własnej woli, choć motywy jej działania wciąż pozostawały dla mnie niejasne. Czy musiałam się za to mścić aż tak okrutnie? Nie. Wystarczyło mi, że chciałam to zrobić. I zrobiłam.
Tamara albo naprawdę nie była do końca świadoma, że wypiła lekko licząc dwukrotną śmiertelną dawkę metanolu, albo udawała przed sobą, że nic złego się nie dzieje. I zasadniczo niespecjalnie mnie to interesowało. Z nieukrywaną satysfakcją patrzyłam, aż powoli traci zmysły, a gdy ostatecznie padła nieprzytomna, wytarłam chustką miejsca, na których mogłam pozostawić odciski palców, po czym wyszłam. Ot tak, jakby nigdy nic. Nawet nie siliłam się na przeszukiwanie mieszkania, bo niby po co? Osiągnęłam swój cel i nic więcej nie było mi potrzebne.
Wróciłam do Kaliny późnym wieczorem i już od progu poprosiłam ją o ostatnią przysługę. Chociaż czy przysługę? Oznajmiłam, że dziś widzi mnie ostatni raz i jeśli chce zrobić coś, na co wtedy się nie zdecydowała, musi się pospieszyć. Jako że wciąż nie dała mi jasnej odpowiedzi, podeszłam do niej bez słowa i pocałowałam. Tak namiętnie, jak nigdy wcześniej. Po czym zażądałam – bo inaczej nie dało się tego nazwać – przygotowania kąpieli, podczas gdy ja naszykuję sypialnię.
Nieistotne, jak bardzo bym nie okłamywała nas obie, Kalina była zdecydowanie najmniej atrakcyjną osobą, z jaką kiedykolwiek się kochałam. Tak z twarzy, jak i ciała. Mimo tego ani słowem, ani nawet gestem nie dałam jej do zrozumienia, że jest w jakikolwiek sposób gorsza od innych. W ten sposób pragnęłam podziękować jej za wszystko, co dla mnie zrobiła – tak dobrego, jak i złego. Czy jednak zrobiłam to tylko i wyłącznie dla niej? Zdecydowanie nie. Po zbliżeniu z Tamarą zrozumiałam, jak bardzo brakowało mi kobiet i po prostu potrzebowałam się wyżyć. Nie tylko wydotykałam, ale też wycałowałam Kalinę absolutnie wszędzie. Byłam dominująca, momentami wręcz brutalna i nie zwracałam uwagi ani ja jej zahamowania, ani ewentualne własne wątpliwości.
Jeszcze nocą wrzuciłam do piecyka wszystko, co mogło łączyć mnie z dawnym życiem. Pożegnałam się z Kaliną i bladym świtem wsiadłam do pociągu, zmierzającego do Trójmiasta. Dlaczego akurat tam? Z jednej strony musiałam trzymać się z jak najdalej od Warszawy, lecz z drugiej nie ani nie mogłam, ani tym bardziej nie chciałam znów utknąć w zabitej dechami dziurze jak ostatnio. Tyle razy próbowałam żyć możliwie uczciwie, skromnie oraz nie rzucając się w oczy, i praktycznie zawsze kończyło się to dla mnie źle. Względnie jeszcze gorzej. A skoro tak, postanowiłam przestać oglądać się na jakiekolwiek zasady, normy społeczne, prawa i co tam jeszcze wyryto na kamiennych tablicach. I to była owa trzecia kwestia.
Zresztą, co innego miałabym zrobić? Nawet jeśli faktycznie z moim ciałem działy się niewytłumaczalne rzeczy i nie tylko wyglądałam na lekko licząc połowę młodszą niż twierdziła metryka, ale i czułam się lepiej niż kiedykolwiek, to przecież miałam jedno jedyne życie. Jedyną szansę, by coś w nim osiągnąć. Jedyną możliwość podziękowania wszystkim, którzy mi pomogli i jedną ukarania tych, którzy wyrządzili mi krzywdę. Poza tym powrót do zwyczajnego (cokolwiek by to nie znaczyło) życia był najzwyczajniej w świecie niemożliwy. Nawet gdybym bardzo się postarała, nie potrafiłabym wtopić się w tłum i udawać, że to wcale nie ja kłamałam, oszukiwałam, wykorzystywałam, kradłam. I zabijałam.
Tak, zabiłam. Nieważne, jak bardzo nie próbowałabym się tłumaczyć i jakich nie szukałabym wymówek czy usprawiedliwień, nic nie mogło zmienić niezaprzeczalnego faktu, że z pełną premedytacją pozbawiłam życia dwie osoby. Jakby tego było mało, nie odczuwałam z tego powodu nawet większych wyrzutów sumienia. Nie pogrążyłam się w żadnym szoku czy rozpaczy, ani tym bardziej nie wchodziłam w pretensjonalne metafizyczne dywagacje o popełnieniu najcięższego grzechu. Nic z tych rzeczy. Owszem, nie czułam się z tym specjalnie dobrze, niemniej traktowałam to jako coś, co zrobić musiałam, by ocalić siebie. Nie mniej i nie więcej. I choć miałam szczerą nadzieję, że już nigdy nie zostanę postawiona przed podobnym wyborem, byłam aż nadto świadoma, jaką podjęłabym wówczas decyzję.
Tym razem przyglądam się Adelinie bez zbędnych emocji. Za to z głębokim postanowieniem, że mimo najszczerszych chęci wciąż są i będą kwestie, o których nie powiem nikomu. Także jej. Dlaczego? Dziwne pytanie. Mnie to w niczym nie pomoże, za to ją może skrzywdzić. I skrzywdzi, bo przy całej swej inteligencji, otwartości czy wyrozumiałości jest ona młodziutką, naiwną dziewczyną o zdecydowanie zbyt czystym sercu, która najzwyczajniej nie uniesie ciężaru tego, kim naprawdę jestem. A jeśli straci zaufanie do mnie, zapewne z czasem przestanie też wierzyć pozostałym swoim bliskim. Rodzinie, przyjaciołom, chłopakowi. A może i dziewczynie, bo choć nigdy wprost o tym nie rozmawiałyśmy, mam więcej niż tylko wrażenie, że do niezwykłej urody Adeliny wzdycha nie tylko płeć przeciwna.
Nie oznacza to natomiast, że mój cokolwiek niezwykły życiorys pozostanie na zawsze sekretem. Tyle że będę musiała opowiedzieć go inaczej. Odrzeć ze wszystkich niepotrzebnych dłużyzn, nieistotnych z bieżącego punktu widzenia wydarzeń, zdecydowanie zbyt intymnych zwierzeń. Ot, miałam niespodziewanego narzeczonego, pierwszego równie nieoczekiwanego męża, starszą kochankę, następnie dla odmiany niechcianego, lecz jakże wówczas potrzebnego drugiego męża, kolejną partnerkę. Nigdy niespełnioną, jeszcze szkolną miłość w osobie Halszki. Zenka, któremu dla odmiany wyznałam jak najszczersze uczucie i z którym spędziłam bodaj najszczęśliwsze chwile życia. Niestety, także te najsmutniejsze. Po drodze przetrwałam rzeczy, których żadna miarą przetrwać nie powinnam. Aż wreszcie doszłam do momentu, w którym po prostu musiałam przestać silić się na bycie uczciwą, bogobojną kobietą.
Czy chciałabym więc opowiedzieć dalszy ciąg tej historii? Bez dwóch zdań tak! Jednak w tym momencie nie mogę, co już zresztą z całą stanowczością stwierdziłam. A przynajmniej nie w taki sposób, w jaki pierwotnie zamierzałam. I choć nie jestem dumna ze złamania danej nie tylko sobie obietnicy, chwilowo nie widzę lepszej możliwości niż po prostu zamilknąć. Natomiast, gdy nadejdzie odpowiedni czas, znów usiądę naprzeciw Adeliny. Zaparzę dobrej kawy, poczęstuję jeszcze lepszym ciastem. I raz na zawsze skończę to, co już zbyt wiele razy próbowałam zaczynać. Opowiem, w jaki sposób rozpoczęłam nowe życie. Od całkowitego zera. Tym razem jednak na zupełnie innych zasadach niż poprzednio.
Wreszcie wyciągnęłam odpowiednie wnioski z krzywd, które mnie spotkały i nie miałam zamiaru być dłużej tak naiwna, by nie rzec bezbrzeżnie durna. A przynajmniej taką było założenie. Z początku zastanawiałam się całkiem poważnie, czy nie powinnam wyjechać z kraju – a właściwie uciec, bo to byłoby odpowiedniejsze określenie. I choć rozum podpowiadał, że być może to właśnie byłoby najlepsze wyjście, serce nieodmiennie protestowało. Dlatego też postanowiłam pozostać, na początku skupiając się na zapewnieniu sobie bezpiecznej anonimowości.
Skryłam się w tak głębokim cieniu, by nawet najbardziej wścibskie oczy nie były w stanie mnie wypatrzeć. Następnie wybadałam, jaki sposób zarobienia na życie byłby w mojej cokolwiek specyficznej sytuacji najodpowiedniejszy. Rozwiązanie narzucało się samo: skoro już znalazłam się w bezpośredniej bliskości portów, przez które przepływały niepoliczalne ilości najróżniejszych towarów z najodleglejszych zakątków świata, wybrałam ten najbardziej banalny w postaci „kup tanio, sprzedaj drogo”. Miałam więc jasno obrany cel, miałam cierpliwość i przede wszystkim miałam czas. Dużo czasu. Ile dokładnie? Odbicie w lustrze twierdziło, że być może więcej, niż mogłoby się wydawać także mnie samej.
Postępowałam nadto ostrożnie i ostatecznie poświęciłam na to kilka lat, lecz wreszcie uzbierałam niemałą fortunkę. A gdy już zapewniłam sobie odpowiednie środki, postanowiłam raz na zawsze rozliczyć się ze zdecydowanie zbyt długo oczekujących na spełnienie przyrzeczeń. Zaczynając od odnalezienia wszystkich, na których mi zależało. Lub przynajmniej wydawało mi się, że zależy.
Czy wszystkie moje przewidywania były słuszne a działania zakończone sukcesem? Jak zwykle nie. Choćby z wciąż najdroższą mi osobą, czyli Halszką, nie było mi dane już nigdy się zobaczyć. Zmarła zaledwie kilka tygodni przed moimi odwiedzinami, pozostawiając po sobie jedynie smutek, ból i żal. Niesiona niedającymi się opanować emocjami, podjęłam może i skrajnie lekkomyślną, lecz według mnie jedynie słuszną decyzję i powiedziałam jej córkom, kim dla mnie była i co do niej czułam. Czy uwierzyły? Sądząc po ich reakcji niekoniecznie, lecz nie miałam zamiaru przekonywać nikogo na siłę.
Kolejna była Rojza. Po bardzo długich i równie kosztownych poszukiwaniach udało mi się wreszcie odnaleźć jej ślady aż za żelazną kurtyną. Niestety, by dowiedzieć się więcej, musiałabym pojechać – a najlepiej polecieć – tam osobiście, co z oczywistych powodów nie wchodziło w grę. Co więc byłam w stanie zrobić? Najprostszą z możliwych rzeczy: dać się znaleźć. Szczerze wątpiłam, by Rojza zerwała wszelkie kontakty z dawną ojczyzną, a w szczególności z miejscem, w którym się poznałyśmy. Wybrałam się więc na Śląsk i kręciłam w okolicy byłej już restauracji na tyle długo, by ewentualny rojzowy wywiad mnie zauważył. Po czym wróciłam do siebie i czekałam. Bez rezultatu. Po paru miesiącach ponowiłam wizytę, lecz i tym razem niewiele z tego wyszło. I gdy już miałam zupełnie odpuścić, dostałam list.
Tak, to była ona! Choć nasza korespondencja odbywała się za pośrednictwem nie tylko poczty, ale też najwyraźniej osób trzecich, przez co nie była ani szybka, ani w pełni bezpieczna, cieszyłam się jak dziecko. Co więcej, mimo że wciąż nie mogłam zobaczyć się z Rojzą twarzą w twarz, okoliczność jej przebywania na tym zgniłym kapitalistycznym zachodzie podsunęła mi do głowy kolejną myśl. Bez porównania bardziej oderwaną od rzeczywistości niż poprzednie, w gdzie właściwie miałabym szukać brata? Czy powinnam skupić się na nim samym, czy raczej na jego potomkach? Nie miałam pojęcia, niemniej wiedziałam już, że zrobię wszystko, co tylko się da, by osiągnąć cel. I jeszcze więcej tego, co się nie da.
Na szczęście w międzyczasie nastąpiły długo wyczekiwane zmiany na szczytach władzy i nawet taka osoba jak ja mogła sobie pozwolić na większą swobodę działania. Coraz śmielej wychodziłam z cienia i dywersyfikowałam nie tylko źródła dochodu, lecz także sposoby lokowania zysków, tylko co w zasadzie z tego wynikało? Od pewnego momentu nie miałam już ani na co, ani przede wszystkim na kogo wydawać pieniędzy. Bieżący poziom życia wystarczał mi aż nadto, natomiast po tym, co przeszłam, najzwyczajniej bałam się dopuścić do siebie kogokolwiek. Mimo że nieraz mniej lub bardziej otwarcie proponowano mi zacieśnienie znajomości, zawsze odmawiałam. Na tyle dosadnie, bym nie musiała powtarzać. Choć nieraz wyłam z tego powodu nocami w poduszkę, nigdy nie pozwoliłam sobie na żadną głębszą zażyłość, żadną bardziej intymną relację, a już na pewno na absolutnie żadną miłość.
Zaangażowałam za to wszelkie siły i środki we wspomnianą akcję poszukiwawczą. Niestety, mijały kolejne tygodnie, miesiące, rok, drugi, mnożąc tylko fałszywe tropy, ślepe zaułki i zawiedzione nadzieje. Miotałam się między poczuciem winy, samotnością oraz w gruncie rzeczy bezsensownością dalszych działań. Coraz częściej myślałam, czy nie byłoby najlepszym wyjściem po prostu dać sobie spokój? Zrealizować jakieś niespełnione nigdy marzenie, przeżyć ostatnią przyjemność i może nie tyle rzucić się z mostu, bo nawet tego najwyraźniej nie potrafiłam, tylko strzelić sobie w łeb. Raz a porządnie. Niestety – a może na szczęście? – nie potrafiłabym się na coś takiego zdobyć. Pozostawało mi cierpieć w milczeniu i żyć ufnością, by wreszcie los się do mnie uśmiechnął.
Cóż, nie do końca takiego uśmiechu się spodziewałam. Mimo że sama unikałam jak ognia zaangażowania emocjonalnego, nie mogłam zabronić, by ktoś zapałał do mnie uczuciem. Tak mocnym, szczerym i jednocześnie naiwnym, jak tylko potrafi młody, zagubiony chłopak, który nieoczekiwanie spotkał na swej drodze emanującą niezaprzeczalnym seksapilem, sporo starszą kobietę. Czyli właśnie mnie. Z początku odpychałam go tak samo jak innych, a może nawet i bardziej przez wzgląd na jego wiek. Prosiłam, zniechęcałam, ostrzegałam. Wciąż bez skutku. Ostatecznie stanęło na tym, że owszem, dam mu szansę, ale najpierw niech udowodni własną dojrzałość. Zamiast skupiać się na mnie, ma skończyć studia, znaleźć pracę i wtedy do mnie wrócić.
Czy była to słuszna decyzja? Mądra? Odpowiedzialna? Raczej nie. Miałam jednak cichą nadzieję, że Edek nie tyle o mnie zapomni, co po prostu w międzyczasie znajdzie sobie kogoś bardziej odpowiedniego. Jakże się pomyliłam! Faktycznie, dotrzymał obietnicy i to z nawiązką, decydując się na kontynuację kariery już jako świeżo upieczony doktorant. Skoro tak, ja także musiałam być słowna. A kto wie, może i chciałam? Młodzieniec był bez dwóch zdań przystojny, inteligentny, oczytany, na odpowiednim poziomie i co tam jeszcze. I ewidentnie zapatrzony we mnie jak w obrazek.
Pozostawała najważniejsza kwestia: jak wiele mogłam mu o sobie powiedzieć i w jakim stopniu powinniśmy się kryć, a w jakim ujawnić nasz związek? Wyglądający na mojego syna, a faktycznie zbliżający się do wieku wnuka Edek nie był Zenkiem, podobnie jak tętniące życiem Trójmiasto nijak się miało do zabitego dechami bieszczadzkiego odludzia. Owszem, mogłam potraktować tę relację jedynie jako przelotny romans, jednak byłoby to nieuczciwe wobec nas obojga. Co, jeżeli Edek nie tyle się we mnie zauroczył, co szczerze pokochał? Sama ta myśl zarówno mnie wzruszała, napełniała niewysłowioną radością i autentycznie przerażała.
Najpierw przedyskutowałam z Edkiem wszystkie najważniejsze kwestie. Powiedziałam otwartym tekstem, że mam za sobą trudną przeszłość i momentami nie będzie mu ze mną ani lekko, ani łatwo, ani przyjemnie. Miałam swoje przyzwyczajenia, wymagania – i to wobec nas obojga – fochy, chimery. I życzenia. Także, a może przede wszystkim te łóżkowe, które będzie musiał spełniać z nawiązką, bo jak nie, to…
Po prawdzie cichutko liczyłam, że Edek z właściwym dla jemu podobnych jurnych młodzieniaszków przejdzie od słów do czynów, lecz czegoś takiego się nie spodziewałam. Chłopak nie tylko dorównał, lecz miejscami wręcz prześcignął ambicją Zenka oraz wszystkich jego poprzedników. Był bardzo pojętnym i jeszcze pilniejszym uczniem, któremu jedynie na samym początku musiałam powtarzać coś dwa razy. Naprawdę doceniałam jego zaangażowanie i sama coraz śmielej pozwalałam na odkrywanie najwspanialszych tajników cielesności, równocześnie przypominając sobie, jak to jest być kobietą. Komplementowaną, wielbioną, dopieszczaną. W dokładnie taki sposób i dokładnie te miejsca, w które tylko sobie życzyłam.
Nie oznaczało to oczywiście, że opieraliśmy nasze stosunki jedynie na stosunkach! Co to, to nie! Coraz częściej i coraz bardziej otwarcie pojawialiśmy się razem w towarzystwie i choć nie wszyscy spoglądali na nas przychylnym okiem, Edek wydawał się tym zupełnie nie przejmować. Ja dla odmiany musiałam pilnować się znacznie bardziej, także ze względu na obecność jego koleżanek. A zwłaszcza ich matek, z których kilka chętniej poznałabym bliżej. Zaprosiła na wieczorną kawę, zachęciła do zwierzeń, cierpliwie wysłuchała. Po czym rzuciła na łóżko, ściągnęła majtki przez głowę i udowodniła, że mają w sobie bez porównania więcej erotyzmu, niż kiedykolwiek sobie wyobrażały. Tym razem jednak nie miałam najmniejszego zamiaru pozwolić, by fantazje wyszły poza przynależną im sferę, choć parokrotnie nie obyło się bez bolesnego wbijania paznokci w zaciśnięte uda.
I gdy ponownie wydawało mi się, że teraz już naprawdę nic nie stanie mi na drodze do szczęścia, pewnej grudniowej niedzieli dzieciom zabrano „Teleranek”, a mnie Edka. Szczęście w nieszczęściu, że służby zainteresowały się tylko nim, bo gdyby zaczęły prześwietlać także mnie, zapewne nie wywinęłabym się oskarżeniem o działalność na szkodę ustroju. I to znacznie poważniejszymi niż jakiś kolportaż bibuły czy podobne śmiechu warte obgadywanie partyjnego rektora w kotłowni. Co oczywiście nie oznaczało, że miałam zamiar przyglądać się temu, co spotyka mojego… konkubenta? Niezależnie od nazewnictwa, byłam mu to winna.
Niestety szybko okazało się, że wszyscy dookoła schowali głowy w piasek. Włącznie z rodzicami Edka. Owszem, od początku nie darzyli mnie specjalną sympatią, ale przecież to był ich syn, do jasnej, ciemnej i dowolnego koloru cholery! Chociaż czy moi potraktowali mnie lepiej, gdy najbardziej potrzebowałam ich pomocy? No właśnie. Ostatecznie więc musiałam podjąć ryzyko i wziąć sprawy we własne ręce. Oczywiście nikt nie miał zamiaru udzielać mi informacji, niemniej w końcu udało mi się dotrzeć odpowiednio wysoko. Początkowo postanowiłam zagrać zgraną kartą zrozpaczonej przyjaciółki rodziny, lecz bez rezultatu. Zaczęłam więc sugerować gotowość do odpowiedniego odwdzięczenia się za przysługę, co dla odmiany szybko zaczęło przynosić całkiem wymierne efekty.
Tyle że niekoniecznie. Oczywiście nie byłam tak naiwna, by myśleć, że załatwię wszystko jedną łapówką i Edek już następnego poranka będzie cieszył się wolnością, niemniej nie spodziewałam się postawienia dodatkowego warunku. A przynajmniej nie takiego. Z drugiej strony czy po raz pierwszy zapłaciłabym ciałem za coś, na czym mi zależało? Albo za kogoś? Tym bardziej nie. I z dwojga złego wolałam już to, niż propozycje współpracy w rodzaju „dzisiaj wypuścimy gnojka, a jutro uprzejmie nam pani doniesie, jaką gazetę czytał na kiblu”. Pomyślałam wówczas, że skoro tak czy inaczej będę musiała się zeszmacić, być może uda mi się ugrać też jakąś korzyść dla siebie? Owszem, byłaby to gra skrajnie niebezpieczna, lecz przecież i tak znów byłam na widelcu aparatu państwowego. I to nie tylko na nim, gdybym miała być dokładna.
Czy wywiązałam się z umowy? Tak. Mało tego: zostałam potraktowana znacznie lepiej, niż mogłabym się spodziewać. Oczekiwałam raczej służbowego pokoiku na zapleczu, skrzypiącego łóżka, wódki zamiast gry wstępnej i papierosa na do widzenia, podczas gdy porucznik Sławomir zachował się jak… nie chciałam użyć słowa „dżentelmen”, lecz tak właśnie było. Zawiózł mnie do prywatnego mieszkania, zaproponował wino, rozmowę, nawet krótki taniec, bym odpowiednio się rozluźniła. A gdy przyszło co do czego, stanął na wysokości zadania. I nie, nie miałam na myśli jedynie „zabawnej” gry słów. Jakkolwiek źle bym go nie oceniała przez pryzmat tego, kim był i czego właściwie ode mnie zażądał, po wszystkim nie czułam ani wyrzutów sumienia, ani wstydu, ani nawet ulgi, że to wszystko wreszcie się skończyło.
Przeciwnie: było mi z tym dobrze. Zbyt dobrze. Czyżbym naprawdę była zepsutą do szpiku kości, pozbawioną już zupełnie kręgosłupa moralnego kobietą? Przecież powinnam raczej przeciwstawić się reżimowi, który wyrządził mnie i moim bliskim tak wiele złego, a zamiast tego… no właśnie. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat przespałam się z mężczyzną, który sam z siebie doskonale wiedział, w jaki sposób postępować z kobietą. Gdy należało być delikatnym, był delikatny. Gdy zdecydowanym, zdecydowany. Nie czekał na pokazanie czegoś palcem, nie poganiał mnie, nie marudził i nie wymusił absolutnie niczego, na co sama bym nie pozwoliła. Jakby tego było mało, dotrzymał słowa i raptem dwa dni później wypuścił Edka. Całego, zdrowego i nawet niespecjalnie poobijanego. A ja nie miałam bladego pojęcia, czy powinnam jeszcze w progu wycałować chłopaka na powitanie, czy raczej zapaść się przed nim pod ziemię.
Co gorsza, nie tylko ja zaczęłam mieć wątpliwości. Edek wyraźnie okazywał mi mniej czułości niż wcześniej, za to coraz częściej przebąkiwał o chęci stabilizacji, założenia rodziny i innych podobnych rzeczach, których ja najzwyczajniej nie byłam w stanie mu dać. Zapewne nie bez sugestii rodziców, którzy zamiast przynajmniej mi podziękować, a najlepiej jakoś wynagrodzić poniesione straty nie tylko moralne, zaczęli otwarcie mnie unikać. Dlatego właśnie, choć wciąż zależało mi na tym związku, postanowiłam dłużej nie oszukiwać ani Edka, ani siebie. A gdy ostatecznie powiedzieliśmy sobie „koniec”, nie zdobywając się nawet na ów przysłowiowy ostatni seks na pożegnanie, znów musiałam przemyśleć parę kwestii. Zwłaszcza tych najbardziej podstawowych.
Czy mogłam wreszcie osiągnąć to, na czym od dawna mi zależało? Teoretycznie tak. Rojza, pomimo wszelkich starań, ewidentnie nie była w stanie odnaleźć mojego brata, a skoro ona nie dała rady, nikt inny też by nie dał. Nikt poza odpowiednimi instytucjami państwowymi, co jednak wiązało się z wiadomym ryzykiem i koniecznością poniesienia pewnych kosztów. Jednak poza wątpliwymi resztkami godności i tak nie miałam już wiele do stracenia i dlatego ostatecznie stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce.
Porucznik był mocno zaskoczony zarówno mą ponowną wizytą, jak i zwłaszcza jej powodem. Na szczęście uwierzył – lub przynajmniej takie sprawiał wrażenie – w opowieść o zaginionym „kuzynie” i stwierdził, że to niby nie jego zakres obowiązków, ale podpyta, kogo trzeba, co dałoby się zrobić. Ja natomiast zaproponowałam, że w zamian także zobaczę, co mogłabym dać mu w zamian. I zrobić.
Czy to właśnie był ten moment, w którym ostatecznie wyrzuciłam do śmieci i tak od dawna rozregulowany kompas moralny? Bardzo możliwe. Tak czy inaczej, maszyna ostatecznie poszła w ruch. Ja zresztą też. Tylko i włącznie dlatego, że chciałam. Pragnęłam wreszcie zaspokoić własnych pragnienia, spełnić marzenia oraz zadośćuczynić ambicjom. Zdecydowanie nie tylko tym erotycznym, co oczywiście nie oznaczało, że nie miałam zamiaru wykorzystywać każdej nadarzającej się okazji i w taki sposób. A że było to co najmniej dwuznaczne etycznie? Po prawdzie nieszczególnie mnie to obchodziło. Także – a może przede wszystkim – dlatego, że wyjątkowo łaskawy do tej pory czas najwidoczniej zaczął sobie o mnie przypominać.
Co prawda ani mój wygląd, ani zdrowie wciąż nijak nie zgadzały się z metryką, jednak różnica nie była już tak zdumiewająca jak ledwie kilka wcześniej. Zmarszczki się pogłębiły, lśniące złoto włosów ustępowało coraz wyraźniej matowemu srebru, a i wyostrzone do tej pory zmysły coraz częściej zaczęły mnie zawodzić. Na dodatek zmiany na gorsze następowały ewidentnie coraz szybciej i mimo najróżniejszych starań niespecjalnie byłam w stanie im przeciwdziałać. A że tym bardziej nie miałam pojęcia, co będzie się działo w nawet tej najbliższej przyszłości, wsadziłam sobie wszelkie wątpliwości, skrupuły i wyrzuty sumienia głęboko w miejsce, które nieraz bardzo zapamiętale penetrował mój obecny kochanek. Ku mej nieukrywanej przyjemności zresztą.
Odnalezienie brata nie było jednak mym jedynym priorytetem. Mimo wciąż wyraźnego oporu władzy widać było jak na dłoni, że system chwieje się w posadach i lada chwila będziemy mieli albo własną wersję pierestrojki, albo, co bardziej prawdopodobne, rozpierestrojki. Dlatego właśnie musiałam zabezpieczyć siebie i swą przyszłość jak tylko potrafiłam, by wiejący coraz silniej wicher przemian nie rzucił mną na śmietnik historii. Wtajemniczyłam Sławomira w większość interesów, a gdy udowodnił, że mogę mu w pełni zaufać, wręcz sama namawiałam, by korzystał z wciąż aktualnych przywilejów i samemu też wykazał się w tej materii. Oczywiście zgodnie ze sprawdzoną wielokrotnie zasadą „tisze jediesz, dalsze budiesz”.
Początek ostatniej dekady wieku przyniósł, poza wywróceniem realiów społeczno-polityczno-gospodarczych całego kraju (i połowy kontynentu przy okazji) do góry nogami, także najpoważniejszą zmianę w mym prywatnym życiu od wielu, wielu lat. I nie, nie miałam na myśli jedynie przeistoczenia się – o dziwo znacznie sprawniejszego, niż mogłabym spodziewać – w lokalną damę rodzącego się kapitalizmu, czy jak to się wówczas modnie mówiło „businesswoman”.
Nie to jednak było najważniejsze. Przy wydatnym udziale Sławomira, który także szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości, wreszcie udało mi się nawiązać kontakt z rodziną. Dokładniej z wnuczką brata, która – co zarówno niepomiernie mnie zaskoczyło, jak i szczerze wzruszyło – odpowiedziała na mój list taką polszczyzną, jakiej sama bym się nie powstydziła. Mało tego: po ledwie paru miesiącach zapowiedziała, że wpadnie z odwiedzinami. O tak, jakby wybierała się na weekend za miastem, a nie powracała na ziemię przodków, o której wiedziała tyle, ile przeczytała w książkach. Tylko czy na pewno?
Widziałam Mégane pierwszy raz w życiu i w zasadzie poza domieszką (mocno już rozwodnioną zresztą) krwi nic mnie z nią nie łączyło, a mimo tego nie potrafiłam opanować emocji. A co, jeśli właśnie to było powodem? Druga, piąta czy dziesiąta woda po kisielu, nieważne! Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że była moją jedyną żyjącą krewną, której najwyraźniej została przekazana nie tylko miłość do odległej ojczyzny, lecz także pamięć o siostrze dziadka.
Niestety, choćbym nie wiadomo, jak chciała, nie mogłam wyprowadzić Mégane z błędu. Zdecydowałam więc, że na rozwiązanie tajemnicy cioteczki Estelli – bo tak się przedstawiłam – przyjdzie jeszcze czas. Czemu natomiast cioteczki i dlaczego Estelli? Otóż tak ogólnikowe określenie powinowactwa wydało mi się idealne, zaś zbieżność dla prawdziwego imienia, do którego używania postanowiłam wreszcie powrócić, wytłumaczyłam niecodzienną tradycją rodzinną. Zresztą nie to było najważniejsze, a kolejne niespodziewane wyzwanie w postaci przeprowadzki Mégane. Do Polski. Najprawdopodobniej od razu na stałe. Z jakiego powodu? Sama zainteresowana nie potrafiła tego do końca logicznie uzasadnić, niemniej postanowiłam nie dopytywać. Wiedziałam aż nadto dobrze, jak to jest, gdy kierujemy się głosem serca, a nie rozumu, więc…
…więc minął niewiele ponad rok, a zamiast pisać listy czy wydzwaniać na drugi koniec świata, przysiadałam na tarasie jeszcze przedwojennej willi, delektując się klimatem jakże przypominającym mi własną młodość. Tak bardzo, aż momentami żałowałam podarowania tejże nieruchomości Mégane w ramach prezentu. A może raczej zadośćuczynienia za błędy przeszłości, mającego przede wszystkim zagłuszyć wyrzuty sumienia? Wolałam się nad tym zbytnio nie zastanawiać.
Tak czy inaczej pomagałam Mégane, jak tylko potrafiłam i całkiem szybko zrobiłam z niej liczącą się w lokalnym światku businesswoman. Tym razem już bez cudzysłowu. I choć ewidentnie brakowało jej mojego talentu do pomnażania pieniędzy, dostała ich na początek aż nadto, by się tej sztuki nauczyć. Po części ze wspomnianej już chęci odpokutowania dawnych win, lecz przede wszystkim w powodu Sławomira, który nagle mocno podupadł na zdrowiu. Bóle, zasłabnięcia, zaniki świadomości, z każdym miesiącem lista problemów się wydłużała, podobnie jak rejestr odwiedzonych specjalistów. Owszem, Sławomir starał się z tego wszystkiego żartować, podśmiechujkując się zwłaszcza z własnych niepowodzeń łóżkowych, jednak pewnym momencie stało się jasne, że jedynie ów coraz czarniejszy humor mu pozostał. Mnie zresztą też.
Miałam nadzieję, że skoro tym razem miałam nadto czasu, by przygotować się na odejście ukochanego, spędzić z nim ostatnie dni i godziny, po czym przy wsparciu bliskich przeżyć żałobę, będzie mi łatwiej. O jakże byłam głupia… nie tylko chciałam, ale wręcz musiałam czym prędzej odciąć się od całego świata dla dobra tak siebie, jak i wszystkich dokoła. Na czele z Mégane, z którą po prawdzie zaczęło mi w międzyczasie być coraz bardziej nie po drodze. Jej zależało przede wszystkim na robieniu kariery za dnia oraz brylowaniu w towarzystwie wieczorami, podczas gdy ja potrzebowałam po prostu spokoju. Tak ducha, jak i ciała.
Dlatego właśnie postanowiłam, że przynajmniej na jakiś czas wrócę do Warszawy. Odwiedzę parę znajomych miejsc i przynajmniej postaram się odnaleźć echa dawnych wspomnień, które – a przynajmniej taką miałam nadzieję – pomogą mi w odzyskaniu równowagi. Kupiłam więc piętro w całkiem przyjemnej kamienicy w samym centrum, gdzie urządziłam sobie całkiem przyjemne gniazdko. Trochę złote, trochę skromne, skrojone idealnie pod me drobnomieszczańskie w gruncie rzeczy gusta. Tylko co z tego? Usilne starania powrotu do przeszłości nie przynosiły mi w zasadzie żadnej satysfakcji, a wszelkie próby poukładania sobie bieżącego życia z kimkolwiek kończyły się już na etapie rozważań teoretycznych. Po Sławomirze – a także wcześniejszym Edku, którego ani nie mogłam, ani nie chciałam w tym równaniu pomijać – nijak nie miałam ochoty na mężczyzn, a o z założenia burzliwej relacji z kobietą wolałam nawet nie myśleć.
I gdy już miałam wracać do Trójmiasta z podkulonym ogonem, naszła mnie równie nagła, co niespodziewana chęć na przeżycie niezobowiązującej przygody z… no właśnie. Nigdy wcześniej nie korzystałam z usług pań do towarzystwa i w pierwszym odruchu popukałam się w głowę, że jak to, miałabym płacić za takie rzeczy? Niedoczekanie! Zaskakująco szybko stwierdziłam jednak, że może będzie to najlepsze wyjście? Stawiałam konkretne warunki, płaciłam umówioną stawkę i dostawałam za nią dokładnie to, czego oczekiwałam od profesjonalistki w swoim fachu. Zresztą moja relacja z Tamarą też przecież nie była całkowicie bezinteresowana. Ostatecznie więc poszukałam, podzwoniłam, popytałam i wreszcie przedstawiłam całą listę oczekiwań, umawiając spotkanie na kolejny dzień. Czy raczej noc. Przygotowałam i siebie, i mieszkanie – bo nie upadłam jeszcze tak nisko, by kryć się po hotelach – i o umówionej godzinie otwarłam drzwi.
Czy byłam usatysfakcjonowana wizytą? Oj tak… Miriola, bo tak się przedstawiła, była naprawdę ładna, a kiedy przebrałam ją w suknię z dawno minionej epoki i równie stylowo uczesałam, przeistoczyła się w prawdziwą szlachcianeczkę. Widziałam też – a zwłaszcza czułam – że starała się, jak tylko mogła, wznosząc się na wyżyny swych niemałych umiejętności. Mimo że przecież obcowała z dużo starszą kobietą o cokolwiek niecodziennych preferencjach seksualnych, ani przez moment nie zauważyłam, by do czegokolwiek się zmuszała, zaspokajając mnie na wszelkie sposoby, jakie tylko sobie wymyśliłam. Nie wzbraniała się także, bym na koniec odwdzięczyła się jej tym samym i sprawiła zdecydowanie nieudawaną rozkosz.
O co mi więc chodziło? O jakże oczywisty brak w tym wszystkim głębszego uczucia? A może po prostu o świadomość, że nikt nigdy nie będzie w stanie zastąpić mi ani Tamary, ani Anieli, ani… z drugiej strony byłabym (nie)skończoną idiotką, gdybym oczekiwała czegokolwiek więcej niż cielesnej przyjemności, które zresztą dostałam więcej, niż mogłabym się spodziewać. Dlatego też, niesiona przypływem fantazji, wstałam bladym świtem, po cichu przygotowałam szybkie śniadanie i obudziłam mą kochankę, zlizując miód z jej tak samo słodkiej piersi. Z innych co ciekawszych miejsc zresztą też.
Czy był to nasz ostatni raz? Otóż nie. Wiedziałam doskonale, że Miriola robi to przede wszystkim dla pieniędzy, lecz paradoksalnie odpowiadał mi taki układ bez poważniejszych zobowiązań, oparty jedynie na czystym zysku i dla odmiany bardzo nieczystej przyjemności. Tak dużej, aż opóźniłam wyjazd raz i drugi, by w końcu zrozumieć, że dokąd miałabym wracać? I po co niby? Mégane była wyraźnie zajęta własnymi sprawami i coraz wyraźniej nie tyle nie mogła, co nie chciała znaleźć dla mnie czasu, interesy kręciły się właściwie same, prowadzone rękami sprawdzonych współpracowników, a poza tym, kiedy niby miałabym spełnić swe od dawna tłumione fantazje, jeśli nie teraz? Skontaktowałam się więc z opiekunką Mirioli i złożyłam im obu propozycję długoterminową. Były wyraźnie zaskoczone, lecz wszystko okazało się jak zwykle jedynie kwestią ceny.
Tym sposobem Miriola miała spędzić ze mną cały miesiąc. Trzydzieści dni wypełnionych wizytami w teatrze, przesiadywaniem na parkowych ławeczkach, wycieczkami za miasto. Trzydzieści nocy wyuzdanego lesbijskiego seksu przy użyciu wszystkich możliwych i niemożliwych gadżetów. Trzydzieści wspólnych poranków, leniwego przytulania przy prześwitującym przez kwieciste zasłonki świetle i równie nastrojowej muzyce. Trzydzieści kolacji w najlepszych restauracjach, podczas których Miriola nieraz ukradkiem dotykała mnie stopą, po czym ja odwdzięczałam się jej podciągnięciem sukienki w toalecie i wylizaniem wszystkiego, do czego tylko mogłam sięgnąć.
Czy byłam z nią szczęśliwa? Na swój sposób na pewno tak. Wiedziałam jednak, że nic nie może przecież wiecznie trwać i po upływie naszego kontraktu podziękowałam Mirioli za wspólny czas, obdarowałam nadto hojnie i życzyłam wszystkiego dobrego w życiu. Jakie by ono nie było.
I kiedy byłam już całkowicie pewna, że wreszcie wyczerpałam limit niespodzianek na kolejne co najmniej dziesięć lat, odebrałam pewien list. Z tą samą zagraniczną pieczątką, jaką zapamiętałam z korespondencji z Mégane. Otworzyłam go więc, przeczytałam raz, drugi i dziesiąty… dobrze, że akurat byłam sama, bo na przemian płakałam ze wzruszenia i rzucałam najbardziej ordynarnymi wyzwiskami. Gdy wreszcie opanowałam emocje, od razu zaczęłam planować, co oraz w jaki sposób powinnam zrobić. Jak najszybciej, bo czasu było naprawdę niewiele, a gra toczyła się o nikogo innego jak mojego bratanka. Znaczy ojca Mégane. Najwyraźniej porzuconego przez wszystkich i niezdolnego do czegokolwiek poza wysłaniem wiadomości. I to nawet nie samodzielnie, a przez szpital, w którym czekał już tylko na koniec swych dni.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że mogła to być jakaś grubszymi nićmi szyta afera, ale co mi pozostało poza podjęciem ryzyka? Zabezpieczyłam się więc na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, włącznie z zapewnieniem sobie ochrony na miejscu, po czym poleciałam na niedoszłą – na całe szczęście zresztą, jak wielokrotnie pokazała historia – polską kolonię.
Podróż nie była ani szybka, ani łatwa, ani momentami specjalnie przyjemna – choćby dlatego, że sam widok alabastrowej damy w mocno średnim wieku potrafił wywołać w tej części świata niekoniecznie zdrowe zainteresowanie – ale wreszcie dotarłam do prowincjonalnego szpitala w kraju kwitnącego baobabu. Najpierw, przy wydatnej pomocy wynajętego bodyguarda i tłumacza w jednym, porozmawiałam z dyrektorem, ordynatorem czy kim on tam właściwie nie był i z miejsca podziękowałam za pomoc w odnalezieniu mnie, co przecież łatwe nie było. Po czym wypytałam o nadawcę listu i dopiero bogatsza o tę wiedzę postanowiłam go zobaczyć.
Mimo jego wieku, ewidentnie beznadziejnego stanu oraz mocno już zatartych wspomnień brata w mojej głowie, od razu dostrzegłam podobieństwo pomiędzy nimi. On dla odmiany dość długo mi się przypatrywał i gdy już traciłam nadzieję, że cokolwiek z tych oględzin wyniknie, wyraźnie się ożywił i wymamrotał coś do towarzyszącego mi lekarza. Ten próbował protestować, ale w końcu uległ i pozostawił nas samych. I wtedy usłyszałam wypowiedzianą ledwie słyszalnym głosem prośbę, bym otworzyła szufladę i wyjęła z niej książkę.
Widok przedwojennego jeszcze, polskiego Pisma Świętego szczerze mnie wzruszył, lecz prawdziwe zaskoczenie czekało dopiero po jego otwarciu. Ujrzałam bowiem brata. I siebie. Na wspólnej, zrobionej (o ile mnie pamięć nie zawodziła) w naszym ogrodzie, trzymającej się chyba tylko siłą nostalgii wyblakłej fotografii.
Mogłam oczywiście kłamać, ale po co? I przede wszystkim komu? Choć nigdy bym się tego po sobie nie spodziewała, bez mrugnięcia okiem potwierdziłam, że tak, to ja. I… to wszystko. Nie zostałam zarzucona żadnymi pytaniami, pretensjami, niczym. Mężczyzna jedynie wciąż mi się przyglądał, uśmiechając się słabo. A ja nie miałam bladego pojęcia, co zrobić. Cieszyć się? Znów rozpłakać? Przynajmniej spróbować poznać jego koleje losu? Ostatecznie zdecydowałam, że zacznę opowiadać sama. I opowiedziałam. O sobie, bracie, naszych rodzicach, znów własnych przeżyciach. Oraz o Mégane, której roli w całej tej sytuacji nie byłam jeszcze do końca pewna. Czasami dostawałam w zamian całkiem wyczerpujące wyjaśnienia, innym razem odpowiadała mi jedynie cisza, ale w końcu dowiedziałam się wszystkiego, co chciałam i powinnam wiedzieć. Pożegnałam się dopiero późnym wieczorem i to tylko dlatego, że pielęgniarki mnie wygoniły.
Przez całą noc rozmyślałam o kolejnym dniu, a gdy ten nadszedł i powróciłam do szpitala, zastałam w nim… księdza. Nieszczególnie orientowałam się, jakiego obrządku, jednakże nie miało to większego znaczenia. Przyjęłam wyrazy współczucia, omówiłam podstawowe sprawy związane z pogrzebem i zaczęłam przygotowywać się do powrotu, bo co niby innego miałam zrobić? Pozostać i rwać włosy z głowy? Nikomu poza sobą nie byłam w stanie już pomóc. Chociaż nie, przepraszam, mogłam. Na wszelki wypadek przygotowałam się na naprawdę konkretne wydatki i teraz nie miałam ani potrzeby, ani i chęci zabierać pieniędzy z powrotem. Poprosiłam więc na stronę owego duchownego oraz najważniejsze osoby z dyrekcji, położyłam na stole zamykaną na kluczyk kasetkę i zapowiedziałam, by przeznaczyli jej zawartość na pomoc takim osobom jak mój już świętej pamięci krewny. Co prawda niespecjalnie łudziłam się, że wszystko zostanie spożytkowane na zbożny cel, ale nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Zabrałam wspomnianą książkę wraz z fotografią i wyjechałam.
Długo rozmyślałam nad tym, w jaki sposób powinnam postąpić z Mégane. Otworzyć drzwi butem i od progu oskarżyć ją o najgorsze? Wyrwać jej pazurami z gardła prawdę? Udawać, że nic się nie stało? Odsunąć od nie tylko wspólnych interesów, ale i wszystkiego, co w jakikolwiek sposób nas łączyło? A może raczej odkreślić sprawy prywatne od interesów grubą kreską i niezależnie od osobistej niechęci wciąż korzystać z jej niebagatelnych przecież kontaktów biznesowo-politycznych? Ostatecznie postanowiłam zachować cały wyjazd w tajemnicy, równocześnie jednak podjęłam decyzję, by faktycznie uporządkować zasady naszej współpracy i jasno oddzielić to, co moje i tylko moje od tego, co Mégane zdążyła w międzyczasie wypracować. Jak nietrudno się domyślić, z początku nie była ona zachwycona takim obrotem spraw, niemniej szybko dała się przekonać, że dzięki temu będzie mogła podejmować wszelkie decyzje samodzielnie, a zysk będzie wówczas jej i tylko jej.
Zrobiłam więc wszystko, co mogłam zrobić. I co dalej? Mogłam równie dobrze rozpocząć nowe tysiąclecie w jakiś pasujący do okazji, wiekopomny sposób, jak i skupić się na czerpaniu jakże zasłużonej przyjemności z tego, co osiągnęłam. Nareszcie! Chwilowo zaczęłam od tego drugiego, a konkretnie od Mirioli. Spodziewałam się z jej strony raczej miłego zaskoczenia, tymczasem była ona nie tyle nawet skrępowana, co wręcz wystraszona mą niezapowiedzianą wizytą. Choć odczuwałam pewien zawód, w pełni zrozumiałam – a wręcz popierałam – porzucenie przez nią dawnego fachu i życzyłam wszystkiego dobrego, nie próbując nawet prosić o to jedno ostatnie spotkanie. Dopiero wówczas zgłosiłam się do jej dawnej opiekunki, która dla odmiany powitała mnie z błyskiem w oku. Przedstawiłam jej więc zaktualizowaną listę życzeń oraz zażaleń, oczekując w zamian jakże fachowego doradztwa.
Czy i tym razem wszystko potoczyło się równie udanie jak z Miriolą? Niestety nie. Pierwsza kandydatka może i wyczyniała prawdziwe cuda w łóżku, za to poza nim była równie interesująca, co zeszłotygodniowy program telewizyjny. Druga przeciwnie: mogłam z nią choćby pójść do muzeum sztuki nowoczesnej, by rozprawiać o wystawionych tam pracach, natomiast gdy przychodziło co do czego, zamieniała się w kłębek nerwów. Do tego stopnia, że w końcu otwarcie odmówiła zbliżenia i wyszła, nie czekając nawet na zapłatę. Trzecia była pomyłką już od samego początku, czwarta może się starała, ale niestety na staraniach się zwykle kończyło, piąta… Wreszcie postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce i skorzystać z będącego wówczas wciąż relatywną nowością internetu.
Wystawiłam więc najprostsze z możliwych ogłoszenie: dojrzała elegancka pani spotka świadomą swych preferencji dziewczynę na odpowiednim poziomie w celach nie tylko towarzyskich. Oczywiście napadła mnie cała banda koniobijców, wcale nie mniejszy tabun cichodajek i do tego paru dowcipnisiów (i dowcipnisiek), lecz ostatecznie odezwała się do mnie ta, której szukałam. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Izabela nie była ani specjalnie młoda, ani wybitnie inteligentna, ani zgrabna, ani właściwie cokolwiek, niemniej miała w sobie owo nieuchwytne „coś”, co nie pozwalało mi przejść obok niej obojętnie. Jednakże po ostatnich, niezbyt udanych doświadczeniach postanowiłam na razie ograniczyć się raczej do rozmów niż wspólnego miętoszenia pościeli. Niespodziewanie pozwoliło mi to dostrzec w niej podobieństwo do… Anieli. Przy wszystkich różnicach pomiędzy nimi, obie były samotnymi matkami z dorastającymi dziećmi, próbującymi sobie jakoś poradzić w życiu. I może to właśnie przez owe wspomnienia traktowałam ją lepiej niż powinnam? Starałam się pomóc, komplementowałam, a przede wszystkim nie naciskałam na zbyt wiele, mimo że jej nieoczywista uroda coraz bardziej mnie pociągała.
W końcu stało się więc, co stać musiało. Raz, drugi, trzeci… każdy kolejny był niestety coraz większym rozczarowaniem. I to nie tak, że oczekiwałam zaraz nie wiadomo jakich erotycznych wzlotów pod sam sufit, niemniej liczyłam, że skoro nasz układ nie opiera się na „płacę, więc wymagam”, to znajdę w nim przynajmniej pozory szczerego zaangażowania, a być może i czegoś więcej. Na próżno. Mało tego: najpierw nie zwróciłam na to uwagi, później próbowałam coraz mniej sensownie to tłumaczyć, jednak ostatecznie musiałam przyznać, że Izabela po prostu zaczęła żyć na mój koszt. Żeby nie powiedzieć, że wręcz mnie okradała, przykładowo „zapominając” oddać biżuterię, którą dostawała ode mnie przy okazji każdego naszego wspólnego wyjścia. W końcu spróbowałam delikatnie zasugerować jej me wątpliwości, jednak w zamian zostałam obrzucona stekiem pretensji.
Czy to właśnie była owa przysłowiowa kropla, która przelała kielich goryczy? Najwidoczniej tak. Kiedyś zapewne dałabym Izabeli drugą albo i trzecią szansę, a gdyby i to nie poskutkowało, bez zbędnych emocji odsunęłabym ją od siebie i zapomniała o całej sprawie. Ale nie tym razem. W zamian wrzuciłam jej parę podejrzanych tabletek do szampana, a gdy zaczęły działać, zaciągnęłam ją do sypialni i najzwyczajniej w świecie wykorzystałam. Na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, jakie tylko przychodziły mi do głowy, z jednym tylko zastrzeżeniem, by nie pozostawić żadnych, najmniejszych nawet śladów. Po czym rozebrałam ją półprzytomną do naga, wrzuciłam na tylne siedzenie i wyrzuciłam na tyle blisko jej mieszkania, by sama do niego dotarła i na tyle daleko, by pół dzielnicy widziało ten powrót.
Miałam w głębokim poważaniu zarówno wyrzuty sumienia, jak i ewentualne konsekwencje, których zresztą się nie doczekałam. Ani jednych, ani drugich. A skoro tak, zrobiłam ten ostatni krok, przed którym wzbraniałam się przez całe lata. I tak od dawien dawna wszyscy dokoła ciągle mnie oszukiwali i wykorzystywali, więc niby dlaczego nie miałabym odwdzięczyć się im pięknym za nadobne? A nawet jeśli nie, to kiedy niby miałabym zacząć korzystać z nie tylko tych grzecznych i legalnych przyjemności, ale i tych bardzo nieprzyzwoitych i jeszcze mniej zgodnych z prawem?
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. I nie miałam zamiaru ani się ograniczać, ani tym bardziej oszczędzać. Prywatne seanse w ekskluzywnych klubach ze striptizem, najlepsze z najlepszych escort girls, pełen przekrój przez wszelkiej maści używki rodem z hollywoodzkich produkcji. Byle częściej, byle więcej, byle mocniej! Piłam, paliłam i ćpałam całymi dniami, by nocami zmieniać kochanki jak rękawiczki. Czy raczej sprzedajne dziwki, bo żadna nie robiła tego za darmo. A że płaciłam naprawdę dobrze i miałam zwyczaj dorzucania do umówionej kwoty czegoś od siebie, zwykle w postaci jakiegoś gustownego świecidełka, chętnych nie brakowało. Praktycznie zawsze mogłam sobie wybierać wedle bieżącego uznania: młodą, dojrzałą, wysoką, niską, szczupłą, krągłą, blondynkę, szatynkę, rudą… nieraz bywało, że więcej niż jedną.
Co z nimi robiłam? Wbrew pozorom nie tylko to, co mogłoby się wydawać. Czasami wystarczyło, by nagie podały mi śniadanie. Wypełniły wannę po same brzegi pachnącą pianą i bardzo dokładnie oraz jeszcze dogłębniej mnie umyły. Uczesały i dały się uczesać nie tylko na głowie. A kiedy nie miałam siły, ochoty, nastroju czy czegokolwiek, siadałam wygodnie w fotelu i zachęcałam je do zaprezentowania najbardziej intymnych talentów, nieraz z zaiste interesującym efektem. Choćby wówczas, gdy apetyczna, by nie powiedzieć puszysta dziewczyna okazała się byłą gimnastyczką. Czego jak czego, ale okazji, by wylizać ją calusieńką w pozycji szpagatu do góry nogami nie miałam zamiaru przepuścić. Albo kiedy akurat miałam ochotę na modną podówczas gotkę, a jedyną dostępną okazała się chudzina z podgoloną głową i dla odmiany niestrzyżoną piczką, po której nie spodziewałam się absolutnie niczego. A już na pewno nie takiego pokazu fistingu, aż sama postanowiłam dołączyć i poszerzyć nie tylko wiedzę.
Wbrew pozorom nie kierowałam się jednak jedynie czystym hedonizmem. Mogłam nakładać na twarz kolejne warstwy makijażu, mogłam łykać pigułki w ilościach hurtowych i mogłam szukać pomocy u mniej lub bardziej podejrzanych cudotwórców, ale nie mogłam dłużej się okłamywać. Starzałam się tak szybko, że nawet nie próbowałam już przewidywać, ile pozostało mi życia. W szczególności tego świadomego, a nie tylko jego nędznej imitacji, podtrzymywanej przez obstawionych sprzętem lekarzy. Czerpałam więc z niego pełnymi garściami, nim było za późno.
Ile to trwało? Zbyt długo. I pewnie potrwałoby jeszcze dłużej, gdyby nie osoba, po której najmniej bym się tego spodziewała. Mégane. A jeszcze konkretniej jej córka, która niedługo później pojawiła się na świecie, dając mi tak nagły i niespodziewany powód, by się wreszcie ogarnąć, że sama nigdy bym się go nawet nie spodziewała. Znaczy jej.
Co jeszcze dziwniejsze, właściwie nigdy nie ciągnęło mnie do dzieci. Jeszcze będąc młodą dziewczyną pogodziłam się, że własnych mieć nie będę, natomiast cudze znacznie częściej mnie irytowały niż w jakikolwiek sposób cieszyły. Tymczasem dosłownie zwariowałam na punkcie Adeliny. Do tego stopnia, by z własnej nieprzymuszonej woli porozmawiać długo i jeszcze bardziej szczerze z jej matką, przeprosić ją za wszystkie dawne winy oraz zaniedbania i zaproponować, byśmy od nowa poukładały naszą relację. Ostatecznie co rodzina, to rodzina i innej mieć nie będziemy.
Wzięłam się także za siebie i to konkretnie. Mimo że aż za dobrze wiedziałam, jak bardzo będzie mi ich brakowało, ograniczyłam ilość przygodnych kochanek do absolutnego minimum. Zapisałam się na jedną, drugą i dziesiątą terapię, przeszłam regularny detoks, nawet zaczęłam bodaj pierwszy raz w życiu naprawdę dbać o dobrostan tak ciała, jak i ducha: tu jakiś fitness, tam medytacja, w międzyczasie masaż. Nie tylko ten erotyczny, choć i z takich od czasu do czasu korzystałam.
Przede wszystkim natomiast starałam się dzielić wspólne radości i smutki ciemnowłosego cherubinka o wciąż wyraźnie egzotycznych rysach. Patrzeć i z nieukrywaną radością i dumą podziwiać, jak wyrasta na coraz piękniejszą, a od pewnego momentu niesamowicie seksowną dziewczynę, obok której po prostu nie dało się przejść obojętnie. Bez porównania ważniejsze było dla mnie jednak co innego: mimo nowobogackiej matki z kijem-wiadomo-gdzie oraz ciotecznej babki o niedającym się racjonalnie wytłumaczyć życiorysie – że o gustach erotycznych z litości nie wspomnę – Adelina była nad wyraz… normalna. Serdeczna, wesoła, inteligentna. Owszem, mogłam pomstować na typowo młodzieńcze przywary jej samej i całego jej pokolenia, tylko po co? By wmawiać samej sobie, że kiedyś to było lepiej i oczywiście ja za jej czasów też byłam lepsza?
Niby tak, ale, kurwa, nie do końca, jakby to owo pokolenie powiedziało.
EPILOG – TA, OD KTÓREJ WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO
A co ja bym powiedziała? A jakie to miało znaczenie wtedy i jakie ma teraz? W tym momencie muszę wreszcie jakoś wybrnąć z coraz bardziej niezręcznej kabały, w jaką sama się wpakowałam. Po raz nie wiadomo już który spoglądam na Adelinę, która wydaje się podobnie niepewna sytuacji. By więc nie przedłużać, dziękuję jej ponownie za wspólne chwile, przepraszam za niespodziewaną niedyspozycję i obiecuję, że gdy tylko mój stan się polepszy, wrócę do tej rozmowy. A przynajmniej się postaram.
Zamykam za nią drzwi, wracam do pokoju i przysiadam na fotelu. Opróżniam duszkiem dobre ćwierć butelki nalewki i gdy tylko wreszcie odzyskuję dech, podnoszę telefon.
– Dzień dobry! – Głos w słuchawce jest wyraźnie zmieszany. – Przyznam, że mnie pani zaskoczyła! Czy mogę w czymś pomóc?
– A i owszem, panie mecenasie, przecież nie spodziewał się pan chyba rozmowy o pieczeniu sernika? – Staram się zażartować, lecz z raczej miernym skutkiem. – Na jakim etapie są dokumenty odnośnie spadku, które miał pan przygotować?
– Cóż, mówiła pani niedawno, że nie muszę się spieszyć, ale jeśli mam to zrobić szybciej, to siądę nad nimi choćby jutro. Tylko zapytam dla pewności: robimy wszystko według wcześniejszych ustaleń, czy coś się zmieniło?
– Zmieniło i to całkiem sporo. Przede wszystkim proszę się nastawić na sprzedaż. Najwygodniej będzie chyba osobno wystawić nieruchomości, a osobno obrazy i całą resztę bibelotów, ale to już zostawiam w pańskich rękach. Wstępne wyceny pan ma, opinie rzeczoznawców także, więc teraz tylko proszę się przypomnieć tym znajomym kolekcjonerom.
– Tak, oczywiście, wszystko zorganizuję! – Ton wyraźnie się zmienia, przechodząc w chłodny profesjonalizm.
– Liczę na to. Pragnę tylko jeszcze raz podkreślić, że sytuacja jest dość dynamiczna i zależy mi na czasie. Oczywiście nie przesadzajmy i nie obniżajmy za bardzo ceny, ale jeśli trafi się konkretny klient, będę skłonna do ustępstw. Nawet znacznych. Wolę sprzedać kamienicę za piętnaście milionów, niż sprzedawać za dwadzieścia, rozumie pan?
– Jakżeby inaczej! Wszystko wedle wytycznych! Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia albo instrukcje?
Przed oczami ponowne staje mi Adelina. Niby wciąż mam pewne wątpliwości wobec niej, lecz mimo wszystko jest właściwie jedyną osobą z rodziny, z którą utrzymuję bliższy kontakt. No i, nie ukrywajmy, mam do niej słabość.
– Wspominałam już panu mecenasowi, że mam kuzynkę, która niedługo pójdzie na studia. Chciałabym jej pomóc, ale po pierwsze: w taki sposób, by nie miała z tego powodu problemów ze skarbówką, sądem, rodzicami i tak dalej. A po drugie: to mają być pieniądze przeznaczone na edukację. Edukację, a nie kurtyzany, wino i pianino.
– To się rozumie samo przez się! – Mecenas nie ukrywa rozbawienia. – Tylko muszę tylko uprzedzić, że w takim przypadku czeka nas jeszcze trochę dodatkowej papierkowej roboty, a wie pani: albo coś jest zrobione szybko, albo dobrze.
– Dlatego też podnoszę pańską prowizję. Dwukrotnie. I nie na jutro, a jeszcze na dziś proszę przygotować wstępne aneksy i podjechać z nim do mnie, żeby ustalić szczegóły. Najlepiej, jak weźmie pan asystenta, któremu zresztą też się ta przysługa bardzo opłaci.
– Cóż… nie wiem, co powiedzieć na taką hojność…
– Dobrze pan wie! – śmieję się w słuchawkę dla rozładowania atmosfery. – Ale wyrazy wdzięczności odbiorę osobiście. Najlepiej w postaci kremówek. Wie pan dobrze, z której cukierni! A jak przy okazji zobaczę obu panów świeżo ogolonych, to będzie mi tym bardziej przyjemnie. Czekam więc, szanowny mecenasie!
Uśmiecham się nie tylko w duchu. Napełniam rżnięty w krysztale kieliszek wyjętym z barku armaniakiem i popijając go powolutku, znów dzwonię.
– Och, dzień dobry, droga pani! Jak zdrowie dopisuje? No i w czym mogę służyć? – Szczebiotliwy głos, wwierca mi się w uszy.
– W tym, co zwykle, moja najdroższa! – odzywam się do rozmówczyni jak do najlepszej psiapsiółki, choć wiem doskonale, że nasze relacje oparte są przede wszystkim na bilansie zysków i strat. – Zorganizuj mi proszę przedstawienie na pojutrze. U mnie. Jeśli nie zdążysz, może być dzień później.
– Hmmm… faktycznie, nie ukrywam, że tak z dnia na dzień to trochę trudne. A kto miałby być?
– Wszystkie! – żądam otwarcie.
– No to powiem, że ciężka sprawa, bo…
– Dobrze już, dobrze! – przerywam jej pół żartem, pół serio. – Obie doskonale wiemy, że im moja hojność będzie większa, tym lżejsza owa sprawa się stanie, prawda? Więc powiem wprost: muszę wyjechać i jest niezwykle prawdopodobne, że prędko nie wrócę. I z tego względu chcę urządzić coś naprawdę godnego zapamiętania na pożegnanie.
– Zamieniam się w słuch! – Wyraźnie wyczuwam podszyte chęcią konkretnego zysku zaciekawienie.
– Jeśli dwa dni nie wystarczą, od razu dajmy sobie jeszcze jeden. Jutro niech wszystkie dziewczyny spełnią ewentualne zobowiązania, a pojutrze mają zrobić sobie przerwę, wypocząć i przygotować jakiś ciekawy scenariusz. Nie się nie martwią, stratne na pewno nie będą! Każda dostanie ode mnie tyle, że aż się zdziwią. Ty zresztą też! – podkreślam to celowo. – Nie mów, że nie powitałabyś w swojej kolekcji jakiegoś gustownego naszyjnika?
– No jasne, że tak! To znaczy… nie wiem, co mam powiedzieć…
– To się dowiedz przez te dwa dni, które pozostały do spotkania, a potem porozmawiamy o tym u mnie. Bo ciebie też zapraszam i ani mi się waż odmówić!
– Będę zaszczycona! Dziękuję! Naprawdę dziękuję!
– W takim razie do zobaczenia!
Znów uśmiecham się sama do siebie. Zdaję sobie sprawę, że może nie powinnam tak postępować, ale… szanowny jaśnie pan mecenas to naprawdę niezły kombinator, cwaniura i wyjątkowo interesowna menda, jednak dokładnie ktoś taki jest mi teraz potrzebny. Za tyle, ile spodziewa się dostać, sprzedałby łysemu nie tylko grzebień, ale także suszarkę, prostownicę i roczny talon na wizyty w salonie fryzjerskim. I bardzo dobrze! A jeżeli zrozumiał aluzję – a mogę w ciemno założyć, że tak właśnie jest – to przy okazji jeszcze się z nim zabawię. Chociaż nie, przepraszam, miałam mówić prawdę: będę się z nim pieprzyła. A właściwie to z nimi, bo i wizyty wspomnianego asystenta także się spodziewam.
Najpierw naleję po solidnej szklanicy whisky z wrzuconymi dyskretnie magicznymi tabletkami, po czym, gdy te zaczną działać, zaciągnę ich do sypialni. We troje będziemy się przewalać po sofie, fotelu, dywanie i gdzie nam się jeszcze tylko zamarzy. A nim siły zupełnie nas opuszczą, przejdziemy do wielkiego finału, w którym najpierw obaj będą mnie rżnęli jednocześnie – i żeby było jasne: „jednocześnie” oznacza nie mniej i nie więcej, a podwójną penetrację, na dodatek w asyście sporego wibratora, którego będę męczyła, póki akumulator nie padnie – aż mi świeczki w oczach staną, a później ja obciągnę im ich szanowne mecenasowsko-asystenckie kutasy tak, że wyjdą ode mnie na czworakach. Znaczy mecenas z asystentem, a nie kutasy osobiście. Chociaż i takiej ewentualności nie wykluczam, zwłaszcza że owe podane im wspomagacze, poza rozpalaniem konara do czerwoności, mają jeszcze tę właściwość, że niewiele się po nich pamięta. Więc późniejsze próby zorientowania się, kto wychodził, skąd i w jakim stanie, będą z założenia skazane na niepowodzenie.
Natomiast owa organizatorka przedstawień… cóż, jakby się nad tym głębiej zastanowić, jest po prostu burdelmamą. Tyle że elitarną. A wspomniany występ, który ma się odbyć za parę dni na deskach mojego własnego mieszkania, będzie niczym innym jak całonocną, udającą jedynie wyjątkowo powierzchownie teatrzyk, lesbijską orgią. Wypełnioną wyuzdaną bielizną, gadżetami rodem z najbardziej ekskluzywnych butików erotycznych, jękami i piskami. Litrami szampana, śliny i innych płynów ustrojowych zresztą też. A ja będę się przechadzała pomiędzy biorącymi udział w owym przedstawieniu aktoreczkami i wybierała co apetyczniejsze kąski.
Może najdzie mnie ochota na tę długonogą blondynę, uwielbiającą zabawy straponem i zwyczajowo noszącą wisiorek z topazem, podkreślającym kolor oczu? A skoro tak, zapewne nie pogardziłaby drugim, znacznie bardziej okazałym. Później chętnie zajęłabym się niedawnym nabytkiem w postaci drobniutkiej, skośnookiej piękności, której zdolności akrobatyczne są naprawdę zadziwiające, a po wszystkim obdarowała ją choćby gustownymi kolczykami. Na deser wybrałabym chyba jakże słodką, puszystą lisiczkę, która już na pierwszym naszym spotkaniu udowodniła – i to zdecydowanie więcej, niż raz – że przejawia wyjątkowy talent w anal-lizach językowych. A że do jej rubensowskiej urody idealnie pasowałyby równie okazałe perły, to może przy okazji daruję jej od razu cały ich naszyjnik. Tylko najpierw wsadzę go sobie w pewne intymne miejsce, a później każę wyciągnąć. Ustami. Perełka po perełce.
Zresztą, czemu miałabym się ograniczać, skoro mogę skosztować każdej obecnej? Włącznie z ich szefową, która jako niegdysiejsza domina komercyjna też swoje wie i swoje potrafi, a jak się ją namówi do zdjęcia kajdanek ze ściany, to klękajcie narody. I to dosłownie. Dlatego też ją zostawię sobie na koniec jako taką wisienkę na wybitnie perwersyjnym torciku.
Kiedy więc wszystkie inne panie, panienki i paniusie już nas opuszczą, usiądziemy razem tylko we dwie, porozmawiamy, napijemy się czegoś nie tylko dla przyjemności, ale także na wzmocnienie nadwątlonych po poprzednich ekscesach sił, po czym oddamy spełnianiu najbardziej wyuzdanych pragnień. Konkretnie takich, że zacznę od ubrania szytego na miarę kostiumu z najlepszej skóry, na twarz założę maskę a na szyję obróżkę. Dam sobie wsadzić w usta knebel, natomiast w pozostałe otwory korki o rozmiarach solidnie przekraczających średnią pornhubową. I tak przygotowana najpierw obdaruję mą dominę wysadzaną diamentami kolią, a następnie pozwolę się jej zdominować jak nigdy wcześniej. A kiedy już skończy, wówczas otwarcie zbuntuję się przeciwko narzuconej siłą władzy, rzucę ją (dominę, nie władzę) na podłogę i…
Ale o tym zdecyduję na bieżąco. Dziś muszę zachować chłodny umysł i jeszcze spokojniejsze ciało, gdyż czeka mnie jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Najważniejsza ze wszystkich.
Tym razem opróżniam wypełniony po brzegi kieliszek jednym haustem. Wpatruję się w ekran znacznie dłużej niż poprzednio. Nie bez powodu. Choć już dawno powinno mi to spowszednieć, wciąż każdy kontakt z Rojzą jest dla mnie jakże szczególnym przeżyciem. Każdy list, telegram, rozmowa telefoniczna, od pewnego czasu także komunikator, dzięki któremu możemy się nawzajem widzieć. I… tyle. Choć wielokrotnie o tym myślałam i parokrotnie już właściwie pakowałam walizki, ostatecznie nigdy się nie odważyłam, by odwiedzić ją osobiście. Aż do momentu, w którym mogło być – i właściwie wciąż może – za późno.
W końcu zbieram się w sobie i wybieram numer.
– Witaj, moje kochanie! – Na dźwięk tych słów, wypowiedzianych głębokim, śpiewnym tonem, momentalnie miękną mi kolana.
– Witaj, Rojzo! – Nie mam zamiaru ukrywać ekscytacji. – Czy ci nie przeszkadzam?
– Wiesz przecież, że jakbym nie mogła, to bym nie odebrała, prawda?
– No tak, tak… Wybacz, że od razu przejdę do rzeczy, ale przemyślałam sobie jeszcze raz twoją propozycję. I zgadzam się – oddycham głębiej, robiąc krótką pauzę – na wszystko.
Zamiast oczekiwanej odpowiedzi w słuchawce zapada milczenie. Podejrzanie długie.
– Rojzo… jesteś tam? – szepczę pełna obaw.
– Nie, wyleciałam kominem na miotle! Ech, Estello, co ja z tobą mam… – Rojza chichocze, ewidentnie nawet nie starając się być poważną. – Tyle razy ci mówiłam, że tak to się skończy, że prędzej czy później sama do mnie wrócisz i jeszcze będziesz prosiła o to, przed czym wcześniej się wzbraniałaś. A ty nie chciałaś mi wierzyć, prawda?
– No tak, ale… skąd wiedziałaś? – pytam jak głupia.
– Oj, moja ty mała, głupiutka! – Rojza nieświadomie tylko potwierdza mój stan umysłowy. – Naprawdę muszę ci tłumaczyć takie rzeczy?
Z wrażenia aż opadam na fotel. Niby mam świadomość, że rozmawiam z kimś, kto widzi, czuje i po prostu wie znacznie więcej niż przeciętny człowiek, lecz najwidoczniej wciąż nie zdaję sobie w pełni sprawy z tego, jak wielka jest to różnica. Choć przecież wystarczyłoby zastanowić się nad sam faktem, że Rojza wciąż żyje. I ma się dobrze. Mimo że całe życie spędziła w tak niebezpiecznym miejscu, jakim jest serce Europy. Pomiędzy lokalnymi konfliktami i wielkimi wojnami, wśród prześladowań, pogromów, migracji całych narodów i zmian granic. Co więcej: nie tylko było, ale i wciąż jest tutaj groźnie, bo choć aktualnie nikt tu do nikogo nie strzela na ulicach, to skuteczne ukrywanie tożsamości w erze permanentnej cyfrowej inwigilacji jest trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Mam się więc łudzić, że rozszyfrowanie mnie – czyli w gruncie rzeczy prostej dziewczyny, która miała w życiu bez porównania więcej szczęścia, niż rozumu – ma być dla niej zbyt skomplikowane? Wolne żarty.
– Nie, nie musisz – wyduszam z siebie wreszcie. – I powtarzać, że czekałam na to o wiele za długo, też nie. Będę u ciebie najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Podam ci dokładniejszy termin w ciągu mniej więcej tygodnia, może dwóch, bo muszę jeszcze pozamykać pewne sprawy. Natomiast już teraz mam dwie prośby i chciałabym, żebyś zgodziła się je spełnić.
– Wal śmiało!
– Pierwsza: przywiozę coś ze sobą. Tak, wiem, mówiłaś mi wielokrotnie, że nie chcesz żadnej wdzięczności, ale to będzie po prostu moje podziękowanie za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.
– Dobra, dobra, jeszcze o tym pogadamy. A ta druga sprawa?
Długo wciągam powietrze i jeszcze dłużej go wypuszczam, próbując się uspokoić. W końcu jednak zdaję sobie sprawę, że to, co chcę przekazać i tak zabrzmi tak samo, niezależnie od moich starań.
– Wierzę w ciebie i twoje… zdolności, ale ja się naprawdę boję, jak to potem ze mną będzie. Dlatego chciałabym cię prosić, żeby… zanim to wszystko się wydarzy… pragnę się z tobą kochać. Tak jak wtedy, za pierwszym razem. Długo. Intensywnie. Mokro. Chcę poczuć wszystko po raz ostatni jako… ja. Pieścić twoje apetycznie pełne ciało. Całować cudowne piersi. Lizać słodziutką cipkę. Sprawić ci rozkosz, jakiej nigdy nie zaznałaś! A później żebyś to ty doprowadziła mnie do orgazmu i…
Dociera do mnie, co właściwie powiedziałam. Serce mi wali, policzki płoną, ledwie mogę złapać oddech. Żelazisty posmak rozlewa się po ustach, zapowiadając niechybnie, że za chwilę będę musiała albo pochylić się nad umywalką, albo zaplamić kolejną chustkę.
– Uspokój się, kochana, bo ci serce zaraz wyskoczy! – Tym razem głos jest niezwykle ciepły i czuły. – Po pierwsze, na pewno pozostaniesz wciąż sobą. Tą samą trochę roztrzepaną, trochę melancholijną, jedyną w swoi rodzaju Estellą. I nie tylko ja o to zadbam o twoje zdrowie, ale i nasza wspólna znajoma. Zapewne domyślasz się, która. A po drugie, to w kwestii twojego życzenia, dziękuję ci bardzo za otwartość i ponownie się zgadzam. Długo mi się wydawało, żeś jest kolejną naiwną dziewuchą, która trochę za bardzo poddała się mojemu urokowi, ale ty znowu i znowu uparcie wracałaś. A ja… Wiesz, że nie powinnam cię wtedy ratować?
– Wiem, Rojzo, wiem… – szepczę.
– A jednak to zrobiłam. Widocznie już wtedy przeczuwałam, że możesz być dla mnie kimś znacznie ważniejszym, niż chciałam przyznać. Dlatego powtarzam: zrobię wszystko, by spełnić twe życzenia. Jeżeli tylko wyrazisz taką wolę, staniesz się moją partnerką w interesach, powierniczką, przyjaciółką, a być może i kimś więcej. A ja będę twoją. Chcę cię kochać i chcę z tobą żyć, choćby nawet do końca świata. A teraz wypocznij, bo nawet z tej odległości czuję, jak bardzo tego potrzebujesz. Pa!
Ja natomiast czuję, jakbym miała za moment zemdleć. Ostatkiem sił przechodzę na łóżko i powolutku, oddech za oddechem, zaczynam się uspokajać. Równie wolno dociera do mnie, że dawno, daaawno temu, popełniłam największy błąd swojego życia. Konkretnie taki, że nie powiedziałam Rojzie, kim ona jest dla mnie. Może wtedy…
Kończę rozmowę. Tym razem nie bawię się już w żadne kieliszki, tylko pociągam kilka solidnych łyków wprost z karafki. Otrząsam się nie tylko z gryzącego przełyk alkoholu, ale i idiotycznych myśli. Przecież życie nauczyło mnie, że wszystko dzieje się w tym konkretnym miejscu i czasie, w którym ma się dziać. Nie wcześniej, nie później, nie gdzie indziej, tylko właśnie tutaj i teraz. I że jakiekolwiek teoretyczne dywagacje na ten temat, polegające na roztrząsaniu „co by było, gdyby” są jedynie stratą czasu.
Czasu, którego i tak zmarnowałam zdecydowanie zbyt wiele.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa