Plugawa kompania, czyli heca na cztery fajerki (I)
3 lipca 2017
Plugawa kompania
Szacowany czas lektury: 21 min
Dla miłośników dawnych wieków. Nuta frywolności, grubiaństwa, odwagi i romantyczności. Ot taka licentia poetica.
Prolog
Spod nisko zawieszonych chmur zaczęło przedzierać się chłodne słońce. Niemrawo oświetlało poszarzałe pola, dziarsko wyrwane spod władania morza. Bagna i poldery przykryte gęstą mgłą kryły nie jedną tajemnicę. A to stawały się schronieniem dla dzikich zwierząt, a to kryły stwory, których pochodzenia niejeden oświecony mąż nie był w stanie ustalić. Gdzieniegdzie na powierzchnię kanału wypływało przebite ostrzem, opuchnięte i wolne od krwi ludzkie ciało.
W tym diabelskim krajobrazie, przesiąkniętym chłodem i mrożącym kości wiatrem, po wąskiej grobli wędrowała dziewka. W rytm leniwie poruszanych przez naturę łopat wiatraka, grzęzła w błocku swoimi chodakami. Prowadziła dumną, dobrze odżywioną krowę. Nieposłuszne bydlę opierało się z każdym krokiem, tak, że dziewka musiała co rusz ją szarpać, czym strącała ze swej głowy blado-żółty czepiec. Muczenie bydlęcia roznosiło się po otaczających kanałach i polach. W czarnych ślipiach zwierzęcia dziewka mogła ujrzeć strach. Pod kopytami osuwała się ziemista grobla, a tuż obok w kanale gnił ten, co mu sztylet wbito pod żebro. O dziwo obraz ów wcale nie poruszył dziewki, która nawet nie przeżegnała się na widok trupa. Bydlę dalej wyło.
- Widzisz to co ja, czcigodny Wittmanie?
Zwalisty kirasjer okuty w zbroję poprawił się w siodle, by wygodnie pierdnąć. Przetarł zmęczone oczy i spojrzał na horyzont.
- A już ci, widzę mój Salomonie. – to mówiąc szturchnął jadącego przy nim trzeciego z towarzyszy, który zasłoniwszy twarz potężnym rondem swego kapelusza, drzemał wygodnie w siodle.
Ingmar, aż się zerwał, chwycił za lejce, pociągnął konia. Ogier prawie stanął dęba, a jego rżenie z pewnością także usłyszała, niedyskretnie obserwowana dziewka.
Ta siłując się wciąż z krasulą, ujrzała na horyzoncie trzy sylwetki jeźdźców. Widok to pospolity w tych stronach, ale w tak niespokojnych czasach trudno było orzec, czy to swój czy też wróg. Jechali z południa, co dla dziewki nie wróżyło nic dobrego.
Nietypowa kompania ruszyła kłusem w stronę dziewczęcia. Trzech panów w pełnym rynsztunku dla siebie tak charakterystycznym. Salomon Wyszkowski, szlachcic herbowy acz ubogi, poddany Króla Jego Mości Władysława, teraz wywołaniec, zbieg z zaciężnych pułków jazdy cesarskiej, w czerwonym żupanie, czapie futrzanej, z szablą przy boku i łukiem w jukach. Takiego to w swej imaginacji widział chyba rodak strwożonej dziewki, Rembrandt van Rijn. Drugi z jeźdźców, przysadzisty, w napierśniku i naramiennikach połyskujących czernią, był Niemcem, Wittmanem, którego nikt w kompani nie pytał, czy to imię czy nazwisko. Ten to ongiś kirasjer w słynnym oddziale Gottfrieda Heinricha zu Pappenheim, teraz wędrował własnymi ścieżkami z niejednym wyrokiem śmierci na karku. Ostatni, postawny, blondwłosy Ingmar Berg był Szwedem, który dowiedziawszy się, że ten na imię, którego przysięgał, poległ bohatersko pod Lutzen, sam zwolnił się z reszty służby. Skórzany kaftan i kapelusz z piórem dodawały mu uroku. Choć każdy, kto go spotkał drżał bardziej na widok dwóch pistoletów, które ten skrył przy siodle.
Dziewka przyśpieszyła kroku, szarpiąc krowę i taplając w błocie. Już jej się zdawało, że słyszy za plecami konie. Puściła więc zwierzę i popędziła brodząc w wodzie i podkasując swoją spódnicę i halkę. Na to Wittman huknął w niebo z bandoletu. Towarzysze zeskoczyli z koni i rzucili się za dziewką. Już im ochota naszła wychędożyć taką dzierlatkę, w końcu trzy dni, dwie noce byli w drodze, aż jajca wgnietli sobie w siodła. Czas było je wyswobodzić, a okazja się trafiła idealna.
Popędzili za nią zdziwieni jak to możliwe, że dziewka trzymając spódnice tak sprawnie, jak zając, przedziera się przez chaszcze. Jednak, czując uderzenie kijem w nogi, nie utrzymała równowagi i padła jak długa na niewielkiej polanie, po drugiej stronie kanału. Salomon silnie przycisnął ją do ziemi. Ingmar, nie tracił czasu sięgając po swoje pantalony, rozkraczony za dziewką, podniósł jej szerokie biodra.
Nie była to młoda pastereczka, jak z jakiejś sielanki. Silna, krągła niderlandzka dziewka, o wątpliwej urodzie. To nie rumiana cyganka jak w ostatnim zajeździe, w którym kompania nocowała. Ta jednak miała inne atuty, które z coraz większą zapalczywością starał się odkryć Ingmar.
Szarpał za lnianą spódnicę, za bieloną halkę, aby pro publico bono odsłonić pośladki dziewczęcia. Ta nawet nie próbowała się odwrócić, przytrzymywana przez Salomona. Gdy pełne, różowe pośladki w końcu objawiły się Szwedowi, ten nie zawahał się ani chwili i siarczyście w nie uderzył. Chwycił i rozciągnął, dostrzegając obie dziurki. Stępa podjechał do nich Wittman, biernie przyglądając się całej drace. Biernie, acz komentując i radząc towarzyszom, jak dogodzić sobie z posiadaczką tak zacnego zadka. Dziewka jęcząc coś w sobie tylko znanym języki niechybnie czuła zimny wiatr owiewający jej nagi tył, a po chwili także, jak kutas Ingmara ociera się o jej pochwę.
- Oj nikt Ci dziewczyno nie pomoże. Ale i my krzywdy nie zrobimy. Zabawimy się i puścimy. – plótł do niej po niemiecku rozbawiony widokiem Wittman. – Brat twój ma ci pomóc? Kogo wołasz? Może męża. Hej panowie, zbałamućcie dziewkę heretyckiej świni.
Splunął celnie, wprost na gołe półdupki, tuż przed tym jak Ingmar zagłębił się w jej cipie. Wszedł we nią, jakby to był jej pierwszy raz, boleśnie rozpychając ciasne ścianki jej wnętrzna. Salomon trzymając ją za głowę, tylko słyszał wycie.
- Z gracją szlachetny Ingmarze. Z gracją. A jeśli chłop jej, heretycka świnia, kiep już nadto wymłócił, przed tobą lśni jeszcze ten rumiany zadek. – pieprzył gawędziarz, czym irytował i zajętego penetracją Szweda i znużonego swoją rolą Polaka.
Ingmar, nie przestając sobie dogadzać, zaczął niezdrowo krąży palcami wokół drugiej dziurki. Salomon odszedł, oddając cała inicjatywę towarzyszowi, który chwycił dziewki ręce i skrzyżował na plecach. Splunął gęsto na różowego anusa i zaczął wwiercać się w niego z trudem wstrzymując się przed momentalnym zakończeniem tych figli. Nie dał rady, ledwo wwiercił żołądź a już zalał cały, prawie nietknięty otwór, czym wzbudził rozbawienie nie tylko u obserwującego to Wittmana, ale i u Salomona. Odepchnięty już jedynie pojękiwał, chłonąc całą rozkosz.
Za to Salomon obrócił dziewkę i szarpnięciem rozerwał wszelkie tasiemki i rzemyki trzymające jej białą koszulę. Choć lico jej było szpetne, niczym u wiejskiego parobasa, to biust wzorem pośladków, był znacznie bardziej pociągający. Salomon runął więc między bujne cyce i pieścił je, dodając sobie animuszu. Chwytał wargami sutki, ssał. Ciągnął jak oszalały, jak niemowlę. Gdy ulżył sobie, legł na dziewce po misjonarsku, między jej udami, zarzucając bezczelnie całą jej kiecę do góry, zasłaniając tym samym ponętne piersi, ale i parobkowe lico. Wyswobodziwszy spod portek swojego fallusa, użył go w jedyny katolicki sposób, w obficie owłosionej cipie dziewki.
- Hej kamraci! Ludzie idą z widłami. Ziomkowie nieszczęsnej. Kończ waść, albo na koń i w krzakach damy Ci chwilę na dogodzenie sobie. – krzyczał Wittman, wskazując bandoletem majaczące na horyzoncie sylwetki ciągnących groblą ludzi.
Salomon raczył nie przerywać, choć Ingmar ciągnął go za rękaw żupana.
- Pies was jebał. Z takim chędożeniem to żadna przyjemność. – wrzasnął niezaspokojony Polak i porzuciwszy dziewkę wskoczył na swojego siwka.
Towarzysze popędzili konie i runęli galopem, groblą w przeciwną stronę niż wrzeszcząca tłuszcza, wygrażająca widłami i wszelkim żelastwem w stronę napastników. Dziewka zrzuciła z twarzy spódnicę i wykrzykując wszelkie bezeceństwa i klątwy patrzyła, to w stronę trzech jeźdźców, to w stronę swojej spóźnionej odsieczy. A krasula. Stała żrąc pożółkłą trawę na skraju polany.
Zupełnie inaczej wyglądały miłosne igraszki na poddaszu karczmy „Pod pijanym dzikiem” przy Wijgaardstraat w niedalekiej Antwerpii. Delikatne mruczenie dziewczyny tłumiły głośne, rubaszne okrzyki płynące z leżącej poniżej sali. Toasty, wiwaty, śpiewy były naturalną reakcją na zwycięstwo cesarsko-hiszpańskiej armii nad heretykami z północy pod Nördlingen. Do miasta ta radosna nowina dotarła na dniach, i od tej chwili flandryjskie piwo i nadreńskie wina lały się strumieniami w szynkach, karczmach i zajazdach. Wszędzie, każdą nową beczkę rozpoczynano toastem na cześć namiestnika kardynała Ferdynanda.
Swoje, niezwykłe wiwaty wznosiła, na część zupełnie kogo innego i nie tak świętobliwego, córka żydowskiego kupca, formalnego przechrzty, piękna, długowłosa Anita. Wykrzywiała w przyjemnym grymasie swoją pociągłą twarz i różowe, kształtne usta. Dwudziestoletnia dziewczyna leżała w pieleszach, na drewnianym sporym łożu. Jej biała halka została podwinięta, tak, aby ten, na cześć którego wznosiła jęki, mógł lizać jej cipeczkę. Arnulf ssał sprawnie jej łechtaczkę, pieścił językiem jej szparkę, niczym wprawiony we francuskich pieszczotach dworski amant. Wijącą się z podniecenia Anita trzymał go za rękę. Przesuwał ją po ciele dziewczęcia, sięgał pod halkę, aby pieścić jędrne piersi. Odrywając się od jej krocza, poprawił się w łożu. Wspiął, aby patrzeć w szare, mysie oczy Anity. Nie przestając pieścić jej piersi, ujął sutek w dwa palce i zaczął go drażnić. Dziewczyna prostując ręce sięgnęła do uda młodzieńca. Arnulf był kompletnie nagi, a jego jurny fallus ocierał się o niewieście ciało.
Pod podłogą rumor pijatyki zamienił się w hałaśliwy zgiełk sporu na pięści. Wszak nie każdy w mieście był hiszpańskim psem, a niektórzy tkliwie marzyli o władcy rodem zza Mozy. Hałas tak powszedni nie zmącił spokoju Arnulfa, ku jego nieszczęściu. Bijatyka doskonale zamaskowała wstąpienie w progi karczmy „Pod pijanym dzikiem” zgrai najętej przez szlachetnego ojca śledzącego i tępiącego wszelkie bezeceństwa niepokornej córy. Gołąbki gruchały sobie na poddaszu, a już po schodach wdrapywał i sapał pożałowania gody pies ogrodnika.
Tymczasem gołębica Anita sięgała po męskość Arnulfa i lizała go po żołędzi, pozwalając by młodzian mocno chwytał ją za długie, szatynowe włosy. Pieściła delikatnie wysuniętym języczkiem, aby wzbudzić w nim większe podniecenie. Pieściła jądra, lizała je ze smakiem, by po chwili przeciągnąć wargi od dołu aż po szczyt naprężonego fallusa. Gdy układała się w pieleszach z szeroko rozstawionymi udami, czekając na kochanka, wysłannicy jej ojca już dopadali do pierwszych pokoi na poddaszu. Na szczęście dla kochanków, nie oni jedni oddawali się amorom. Każda wizyta i przyłapanie a to wędrowca, a to kupca, to plebana – in flagranti z dziewką, nie daj Bóg, z parobkiem w sodomickich orgiach, kończyło się krzykiem i okładaniem napastników czym popadnie. To znacznie spowalniało ich marszu ku nieubłaganemu.
Arnulf nie miał w zwyczaju pędzić w lubieżnych igraszkach, wolał się delektować ciałem, ciepłem i wilgocią wnętrza ponętnej Anity. Przylegając do jej ciała pozwolił się opleść nogami. Penetrował ją rytmicznie przyciskając do łoża i zamykając uchylone i łapczywie czerpiące powietrze usta namiętnymi pocałunkami. Starał się zdjąć z jej ramiona halkę, ale Anita zachowując resztki niewieściej skromności, protestowała. Miał przecież ją całą. Był w niej. Lgnął do niej. Biała haleczka nie była przeszkodą, ale niewinną woalką.
W szarych oczach lśnił ekstatyczny błysk. Arnulf całował ją namiętnie, w tym nieco zbyt masywny jak nie niewinne dziewczę nosek. Swymi biodrami młodzian poruszał rytmicznie, wchodząc w nią głęboko z równym natężeniem. Ocierał się o jej ścianki, wstrzymując wytrysk. Choć czując jej paznokcie wbijane w ramiona, robił to z coraz większym trudem.
Anita szeptała mu, by nie przerywał, aby był silniejszy, mocniejszy, bardziej męski w swych ruchach, bo ona już prawie... już za moment. I właśnie za moment w drewniane drzwi pokoju schadzek załomotano! Ta świadomość przyłapania, jakby spotęgowała podniecenie obojga kochanków. Równocześnie osiągnęli boską ekstazję, rozlewając się w gorącym wnętrzu dziewczyny. Mimo energicznych łomotów Arnufl wciąż tkwił w Anicie, rozkoszując się pulsującą na jego drżącym fallusie cipką dziewczęcia. Przez przymglone oczy, Anita spoglądała na młodzieńca, niczym na boskiego kochanka, obsypując go pocałunkami i wyznaniami miłości. Do Arnulfa dobiegły jednak zupełnie inne słowa – wyzwiska i groźby oraz łomotanie w ledwo trzymające się w zawiasach drzwi.
- Ojciec! O Boże... -przerażona Anita wręcz zrzuciła z siebie Arnulfa i szczelnie skryła się w pieleszach. A młodzieniec tkwił z opadającym kutasem, patrząc na łopoczące drzwi.
Zerknął na okno. Chwycił portki i koszulę. Złożył ostatni całus na pełne usta Anity i wyskoczył. W ostatniej chwili, gdyż drzwi ustąpiły trójce osiłków. Gdy psy gończe wpadły do pokoju schadzek i zmierzyły złowrogim wzrokiem opatuloną pod samą szyję Anitę, Arnulf już wisiał na gzymsie flamandzkiej kamienicy i starał się przesunąć, choć trochę, by zeskoczyć na dach stojącej przy murze z tyłu kamienicy zagrody. Puścił się. Padł na deski. Przeklął siarczyście do stu diabłów. Zmurszałe deski połamały się, a młody Flamandczyk wpadł do środka zagrody.
Zleciał wprost na plecy postawnego draba w czerwono-złotej tunice narzuconej na skórzany kaftan, który to zabawiał się jak przystało, po hiszpańsku, wpychając kutasa między pełne i pulchne cycki blondwłosej żony karczmarza. Krzyk baby zgrał się z kurwami lecącymi z ust porucznika. Arnulf padł jak rażony piorunem, ledwo zdając sobie sprawę jak bardzo wpadł z deszczu pod rynnę.
Kobieta odepchnęła żołdaka i zakryła swe ponętne cyce. Ten zaś wciąż ze sterczącym fallusem rzucił się do Arnulfa z pięściami. Zlał go nieco dla otrzeźwienia i trzymając za koszulę wyrzucił na podwórze.
Otrzeźwiony młodzian spojrzał na draba. Mężczyzna miał na sobie tunikę z wyhaftowanym w białym polu krzyżem św. Andrzeja, a w dłoni dzierżył szponton. Kutasa schował już w pantalony. Arnulf nie miał wątpliwości, kim jest ów amator hiszpańskich pieszczot. Po chwili w podwórzu pojawił się dobosz – werbownik i dwóch strażników, którzy niezależnie od oporu nieszczęśnika zaciągali go na zaciężną listę owego draba – porucznika.
Już po chwili Arnulf szedł w eskorcie dwóch uzbrojonych w berdysze żołdaków, maszerujących w takt wybijany przez dobosza. Dumny z pierwszego zaciągu porucznik, przewodził orszakowi. Wiódł nieszczęśnika Wijngaardstraat, która im bliżej placu, tym bardziej się zwężała. Co rusz ktoś szturchał strażników i nie omieszkał skierować parę siarczystych obelg pod adresem porucznika, nie zważając na lśniący na jego tunice krzyż św. Andrzeja. Rozeźlony oficer zaczął czynić użytek ze swojego szpontonu i rozganiał hałastrę. Trącił wnet drzewcem rumaka, smukłego araba. Spojrzał w górę na jeźdźca. Spod futrzanej czapy obserwował go poirytowany Salomon Wyszkowski. Wstrzymał konia.
- Z drogi! - wrzasnął oficer.
Koń zachrapał, a Salomon milczał. Po chwili za jego plecami, z placu wyjechali dwaj kompani. Jeden ze strażników podszedł do oficera, drugi nerwowo dzierżąc berdysz, nie spuszczał z oczu Arnulfa.
- Z drogi! - wtórował oficerowi strażnik trzymając berdysz oburącz i tak spychając jeźdźca w stronę placu.
- Osz ty, psi synu!
Morion strażnika poturlał się po ziemi, gdy po siarczystym uderzeniu nahajem, zleciał z krwawiącego łba strażnika.
- Gwałt! Gwałt na przedstawicielach władzy! - wrzeszczał oficer wymachując drzewcem.
- Zamilcz bracie! - przemówił mu do rozsądku Wittman, który chwyciwszy oficera za tunikę, niczym zabawkę, podniósł o cal nad ziemią.
Rzucił nim wprost na drugiego ze strażników. Arnulf w porę odskoczył. Stał jednak jak wryty, nie pojmując co tak naprawdę się działo u skraju Wijngaardstraat, prawie na Carlo Borromeo plein. Żołdacy namiestnika Niderlandów nie dali tak sobą pomiatać. Zapomniawszy o rekrucie, rzucili się na jeźdźców, którzy chcąc mieć więcej miejsca do walki wycofali się na plac. Arnulf popędził za nimi. W rozgardiaszu stał już między Salomonem a Wittmanem, którzy dziarsko skacząc z koni, dobyli tego co im było drogie. Salomon wywijał ósemki swą szablą, a Wittman na dystans trzymał najeźdźców, skierowanym w ich stronę pałaszem.
Przysadzisty Niemiec w swej kirasjerskiej zbroi i z łbem zakutym w szyszak, budził respekt piechurów, więc Ci z większą werwą rzucili się na "Polaczka". O jakże się pomylili, gdy obaj otrzymali cios szablą tak zwinny, że nie zdążyli nawet pomyśleć o sparowaniu.
- Przyjacielu! Pierzchaj! - rzekł do zdezorientowanego Arnulfa Ingmar, spokojnie obserwujący całe zajście na swoim rumaku. Spokojnie, acz trzymając dwa przygotowane do strzału pistolety.
Arnulf wciąż jak ciele patrzy na rajtara, który powtórzył swoje słowa, precyzując.
- Pierzchaj do kościoła.
Młody Flamand odwrócił się i ujrzał dominujący nad placem kościół Towarzystwa Jezusowego. Zostawiwszy zwartych w potyczce przypadkowych sojuszników, Arnulf wbiegł przez potężne, uchylone drzwi do wnętrza kościoła.
Kościół pod wezwaniem św. Karola Boromeusza był w przebudowie. Przy ścianach porozstawiano rusztowania. Panowała jednak pełna estymy cisza. Nikt nie pracowała. Flamand przemieszczał się między ławami i nie mógł oderwać wzroku od bogato zdobionego ołtarza. Skręcił jednak w nawę boczną, czując się pewniej w półmroku. Gdy usłyszał skrzypienie głównych drzwi, z lękiem przed pościgiem, wskoczył do konfesjonału.
Starał się opanować oddech, nie powodować żadnego hałasu. Siedział jak trusia, nie zważając, że na zewnątrz konfesjonały zwisała fioletowa stuła. Drgnął, gdy po drugiej stronie kraty usłyszał trzask. Na klęczniku uklękła jakaś osoba! Przerażony Arnulf usłyszał sakramentalne słowa: „Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłam.” Przypatrzył się postaci, która je wypowiedziała. A słowa jej były delikatne, niewieście. Za kratkami w półmroku dało się dostrzec jasną twarz blondwłosej młodej kobiety o połyskujących błękitno-szklistych oczach.
Każde nietaktowne słowo mogłoby wzbudzić niepokój u penitentki, a kto wie, czy po kościele nie krążą strażnicy, którym Arnulf tak szczęśliwie umknął. Pogrubionym głosem odpowiedział więc kobiecie, czując lekkie zażenowanie.
- Zdradziłam.
- Kogo dziecko?
- Zdradziłam swego męża myślą i czynem lubieżnym.
- To ciężki grzech. Wyznaj wszystko Moje dziecko.
Jasna twarz młodej kobiety zarumieniła się. Nerwowo przekładała palce, łamiąc przypisaną postawę religijną. Arnulf odrobinę zainteresowany i rozbawiony zaczął dociekać, jak doszło do tego „ciężkiego grzechu” - jak to ujął.
- To był sprzedawca cytrusów, Italczyk, Rocco mu było na imię. Nie wiem, drogi Ojcze, Maur to czy Chrześcijanin. Piękne miał lico, śniade, oczy czarne, tak jak i jego kręcone krótkie włosy.
- Diabeł, by skusić niewiastę piękną przybiera postać.
- Piękny był w rzeczy samej, a do tego szalenie przebiegły.
- Omamił, uwiódł, zaczarował? Rzeknij całą prawdę, a karę do wymiaru winy twojej dostosuję.
- Z całą szczerością muszę wyznać, że nie otumanił mnie żadną magią czy czarami, ale swą cudną powierzchownością i postawą.
- A mąż Twój?
- Mąż... - westchnęła kobieta, której Arnulf przyglądał się coraz dokładniej i ocenił, że nie była od niego znacznie starsza, około trzydziestego roku życia.
Wystarczająco, aby po zadośćuczynieniu małżeńskim obowiązkom poddać się urokowi młodszego Italczyka, a może także młodemu Flamandowi takiemu jak on.
- Moje dziecko musisz wyznać wszystko. Każdy szczegół. Jak doszło do coniuratio, jak uwiódł?
Niewiasta westchnęła i zaczęła swoją opowieść.
„Wyszłam razem ze służącą, poczciwe dziecko, po cytrusy na targ. Doskonale wiedziałam do kogo idę. Rozkochiwałam się w czarnym spojrzeniu tego Lucyfera, Italczyka. Rzecz jasna, stał przy straganie. Pozwalał dotykać, wąchać, przeróżniejsze owoce smakować. Słodki sok spływał z moich ust. A on wpatrywał się we mnie tymi czarnymi oczami, jakby chciał wyssać smak cytrusów z moich czerwonych warg. Zaoferował mi przepyszne owoce, które czekały w chłodnym miejscu, w magazynie, który stał tuż za straganami. Wodzona przez niego na pokuszenie, niczym naiwna Ewa, poszłam, a za mną ciągnęła służąca.
Rocco nie zważał na szesnastoletnie dziewczę, nieszczęsną niemowę, która pokornie snuła się za mną. Gdy zatrzasnął za sobą drzwi izby, stanęłam oparta o stół pełny przeróżniejszych owoców. Służka trzymała się przy ścianie niewinnie spuszczając wzrok...”
- Wstydzę się ojcze... Czy już wystarczy?
Arnulf coraz bardziej bawił się tym wyznaniem i czekał na pikantniejsze szczegóły.
Młoda kobieta kontynuowała więc: „Ten kusiciel podszedł do mnie, wszedł między moje uda, które bezwiednie rozłożyłam. Jak o tym mówię, znów przechodzi mnie dreszcz. Czułam wtedy jego ciepło, płomień. Nieszczęsna, wiedziałam, że to był piekielny żar.”
- Ukaż żal.
- Żałuję...
Arnulf czuł niebywałe podniecenie po każdym słowie tej wszetecznicy, która z coraz większym rozedrganiem w głosie opowiadała, jak całkowicie Flamandczykowi obojętny mieszkaniec południa pieścił jej aksamitną szyję i całował słodkie, niczym mandarynki, usta. Gdy mówiła bezwstydnie o tym, jak Rocco podwijał jej suknię i halkę, Arnulf spojrzał na swojego sterczącego w portkach fallusa.
„Wtem poczułam go, przy łonie. O jak dawno nie czułam... wybacz mi... jak dawno nie czułam tak sztywnej męskości między moimi udami. Czekałam, aż w końcu we mnie wejdzie, posiądzie mnie. Chwyciłam go za poły koszuli i pociągnęłam... Diabelska to była rozkosz czuć jak ociera się o moje ścianki, jak wpycha się i wysuwa. Nie odrywałam wzroku od pięknej twarzy Rocco. Wybacz mi Ojcze... diabeł zesłał na mnie tego mężczyznę...”
Arnulf opanował oddech. Po drugiej stronie trwała niezdrowa cisza, a on czekał na to, co było dalej. W myślach już wczuwał się w rolę Italczyka i sam planował dalsze ruchy kochanka, ale niczym było marzenie w porównaniu z wyznaniem skruszonej żony.
- Niewiasto? Opanuj emocje i wyjaw wszystkie szczegóły. Czy cię posiadł?
- Jako rzekłam.
„Ułożył mnie na stole, wśród owoców. Plecami miażdżyłam cytrusy, w dłoniach gniotłam pomarańcze, a Rocco podniósł moje nogi i nałożył na swoje silne ramiona. Gdy rozsznurowywał moją kamizelkę, rozciągał poły koszuli, chcąc sięgnąć mych piersi, patrzyłam zza jego ramienia na pokorną służącą. Ona obserwowała nas nieboga, rozpalonym wzrokiem. Milczała i milczeć miała do śmierci. Słuchać jedynie mogła moich jęków. Biedaczysko i za nią wybacz mi Ojcze.”
„Och, ile bym dał, aby być wtedy tą głuchą służką.” – mówił do siebie Arnulf coraz śmielej pochłaniając się w fantazji. Już nie rozróżniał, czy to umysł kreuje te obrazy, czy inspiracją są wciąż słowa blondwłosej młodej żony.
- Ssał moje sutki...
- Coś powiedziała? – wyrwał się z letargu młodzieniec.
Kobieta zamilkła. Zawstydzona nie powtórzyła swych słów.
- Przypomnę powiedziałaś, że ssał twoje sutki...
- Tak. Rozwiązał koszulę na mej piersi i wydobył na wierzch biust.
Rozpalony Arnulf przeklinał, że nie mógł ujrzeć teraz jej biustu, choćby wciśniętego w zdobioną koronkami kamizelkę, skrytego pod białą chemise.
Kobieta sama dała się pochłonąć swym wspomnieniom. Jak to miażdżyła pod sobą cytrusy. Jak falował jej biust, drżał pod naporem silnych pchnięć i ruchów bioder Rocco. Na jej białym dekolcie lśnił jedynie srebrny wisior, prezent od męża, ale i tę pamiątkę młody Italczyk odrzucał, lądując z pocałunkami między biustem kobiety.
- Czy przynajmniej skończył po bożemu? Czy też jak bezbożny Onan, tracąc nasienie swoje na ziemię? W Tobie zostało jego nasienie, niewiasto?
Po chwili milczenia kobieta odpowiedziała:
- Kazał mi połknąć...
Arnulf na te słowa ledwo powstrzymał nadchodzący wytrysk. Tak, w rzeczy samej, zabawiał się Flandryjczyk, chcąc ulżyć chuci, nie zważając na miejsce i czas.
- Coś rzekła? – szepnął ledwo łapiąc oddech.
- Gdy mnie zadowolił i rozkosz diabelska rozlała się we mnie tak, że cała drżałam, wyszedł ze mnie i...
Drżącym głosem, młoda kobieta, opowiadała dalej, jak płomienny brunet z figlarnymi lokami zgrabnym ruchem dłoni skłonił ją, by zsunęła się ze stołu i kucając ujęła w usta jego naprężoną męskość. Jak opętana jakąś niewyobrażalną żądzą zaczęła mu dogadzać, niczym paryska dziwka. Skąd u niej te cognitiones? Arnulf mógł tylko się domyślać, co za panieństwa czyniła.
Brała więc w usta, pieściła językiem, ssała, lizała i gładziła jądra, wszystko by zadowolić kochanka, który dał jej tyle rozkoszy. A dzierżąc kutasa Italczyka w ustach, czuła nad nim niepojętą władzę. Cały drżał, zdyszany i mętnie spoglądający na blondwłosą cudzołożnicę.
- A więc in ore?
- Tak...
- A służka?
- Stała milcząca.
- Żałuj nieszczęsna...
Żałował też i Arnulf, tego że ta ekstaza, którą właśnie doznał była wynikiem jedynie onanizmu, a nie pieszczoty, którą otrzymał nijaki Rocco, sprzedawca cytrusów.
Słysząc jak kobieta szepcze modlitwy, niegodziwiec wymknął się z konfesjonału i po cichu umknął z kościoła, tłumiąc w sobie olbrzymie pragnienie podglądnięcia niewiasty, oceny jej wdzięków.
Nie było jednak na to czasu. Arnulf pierzchał ile sił w nogach, przemierzając uliczki miasta, wypadając przez bramę, trzymając się bezpiecznych przedmieść, przy brzegu Skaldy. Cały się trząsł. Przystanął. Oparł się o drzewo. Musiał złapać oddech.
- A kogóż my tu mamy? Nasz wyzwoleniec. - rzekł swym tubalnym głosem Wittman.
Arnulf momentalnie podniósł głowę, oprzytomniał i ujrzał jak kołuje wokół niego trzech wybawicieli, kompania niesławnych Wittmana, Salomona i Ingmara, z rzadkimi oznakami cięć i walki na odzieniu i gębach.
- Wcale się nie cieszy na nasz widok... - dodał Salomon. - Gdzie wdzięczność? Gdzie nagroda?
- Odpuście Panowie. Nie widzicie, że młody goły jak święty turecki. - przerwał te nagabywania Ingmar. - Mogłeś młokosie nie wyrywać się z zaciągu. Teraz na wojaczce idzie zarobić, a po tobie widać, że groszem nie śmierdzisz.
- Ale chociaż guldena by znalazł ciura dla wyzwolicieli, choć na piwo... - męczył wciąż Wittman, poklepując się po zakutym w napierśnik brzuchu.
- Szlachetni Panowie. Nie mam nic, ale weźcie mnie ze sobą, a na pewno się wam odpłacę.
- Ciebie! - wybuchł śmiechem Salomon. - A co ty możesz nam zaoferować?
- Zwinność, szybkość i celne oko.
- To się spóźniłeś, Mój kolego. Sokole oko w naszej kompanii to dar obecnego po mojej prawicy Ingmara Berga.
Szwed zamaszyście zdjął skórzany kapelusz w dystyngowanym geście powitania.
- A jeśli jestem lepszy? - rzucił Arnulf prostując się i wypinając młodą pierś.
- Hardyś mopanku, i głupi... - rechotał Polak na swym siwym arabie.
- Wybierz Panie cel, odlicz kroki, użycz w swej łaskawości jeden z pistoletów. Jeśli wystrzelona przeze mnie kula sięgnie celu, zabierzecie mnie tam, gdzie jedziecie. Jeśli nie, każecie iść precz.
- Rozsądna propozycja przyjacielu. - rzekł Wittman chwytając uzdę konia Ingmara, czym pomógł mu zeskoczyć na ziemię.
Rosły Szwed dojrzał pod swoimi stopami gruszki. Wybrał najdorodniejszą i nie mówić ani słowa szedł brzegiem Skaldy.
Położył ją na zmurszałym pniu. Arnulf wytężał wzrok. Wycelował pistolet. Był tak zabsorbowany mierzeniem, że nie poczuł, jak Salomon kładzie mu drugą gruszkę na czubku głowy. Flamandczyk wypalił.
Czy to dzięki jego celności, czy też wielkiemu szczęściu, trafił, rozrywając owoc na kawałeczki. Huk wystrzału zlał się z innym hałasem. Świsnęła młodemu mężczyźnie kula nad głową, rozlał się sok owocu, a cząstki rozprysły się na boki. Arnulf zadrżał, nie pojmując, co się stało. Z oddali widział Ingmara we wzorowej strzeleckiej pozie.
- Zważcie przyjaciele, że w portki się nie zlał. - huknął śmiechem Wittman.
Arnulf wciąż był otumaniony, lekko ogłuszony. Gdy wystrzelił ze swojego pistoletu, momentalnie tym samym odpowiedział Ingmar, z tym że za cel wziął sobie, niczym nowożytny Wilhelm Tell, owoc usadowiony na czubku głowy Flamanda.
- Nie ma konia, ale jeśli Panie Wittman weźmie go Pan ze sobą, to niech jedzie. Zawsze lepiej porozmawiać z kimś nowym. – krzyczał zbliżając się do towarzyszy Ingmar.
Odebrał pistolet od Arnulfa, w którego oczach nadal dało się wyczytać pytanie: „Czemuś do mnie Pan strzelał?”. Dla hecy. Wszak takie celowanie do gruszki było infantylne i nie przystoi zaprawionym w bojach. Flamandczyk wgramolił się na konia Wittmana. Kompania ruszyła stępa wzdłuż rzeki, unikała jak na razie gościńców i dróg. Na pytanie młodzieńca, dokąd jadą nie odpowiadali. Na razie zmierzali w górę rzeki.
- Ech wychędożyłbym jeszcze jakąś dziewkę... - westchnął Wittman, po raz ostatni oglądając się za siebie i żegnając strzelistą wieżę katedry NMP w Antwerpii.