Odkupienie (IV)
7 marca 2013
Odkupienie
Szacowany czas lektury: 28 min
Bardzo przepraszam za tak długie opóźnienie. Wiem również, że ostatnia część może zawalić całokształt, jednak w moim odczuciu dokładnie związuje wszystkie wątki prócz jednego, który pozostawiam sobie jako otwartą drogę w przyszłości, dla kolejnej publikacji w tej serii, jeżeli znajdę wenę i siłę aby do niej powrócić.
Musze przyznać, że przyjąłem z mieszanymi odczuciami to jak po raz pierwszy opublikowałem coś w serwisie publicznym. Komentarzy było niewiele, ocen również, było mi ciężko określić się podczas pisania czy trafiam w gusta czy nie. Również, poczułem się głupio po przeczytaniu ponownie pierwszych 3 części - w sumie nie pasują one zbyt mocno do tego serwisu, za co przepraszam. Na swoją obronę mam tylko to, że uważam Pokątne za bardzo dobre miejsce dla "odważnych" tematów. Nie dość, że są one utrzymywane na wyższym poziomie niż gdzie indziej, często okazują się także bardzo dobre.
Tak więc ostatnie fragmenty"Odkupienia". Możliwe, że teraz będzie jasne, dlaczego główny bohater jest taki a nie inny.
Pozdrawiam, dziękuję i ponownie liczę na komentarze oraz wybaczenie za zwłokę.
JokerThief
Miłej lektury:)
- Nie mogę uwierzyć... - Natasha stwierdziła po cichu.
- Więc uwierz. Można.
Catherine uśmiechnęła się do niej i odstawiła kieliszek wina, które dostała w prezencie. Obie kobiety znajdowały się w jej prywatnym mieszkaniu – ostatnimi czasy Koalicja zaczęła zachowywać się tak chaotycznie, czasami zostawiała puste wyspy. Atlantis została oddelegowana do ochrony własnych terytoriów, podczas gdy dosłane posiłki zajęły się ufortyfikowaniem nowo zdobytej sieci wysepek. Mając wolny czas, zajęły się sprawami organizacyjnymi – wojsko wymagało stałego nadzoru, a w miarę zwiększania stanu liczbowego, rosła i ilość zadań administracyjnych. Podpisywanie dokumentów, rozdzielanie konkretnych oddziałów i wszystkie związane z tym prozaiczne czynności wymagały czasu. Catherine bała się, że zostanie uziemiona na dobre jak prawdziwa biurowa świnia. Nawet Valasquez wydawała się milczącym cieniem swojej dawnej osoby – nikt nie chciał zbytnio wierzyć w jej słowa, widząc na własne oczy ogrom starań wojska. Natasha odłożyła kolejny dokument na stertę wcześniej podpisanych i westchnęła cicho, rumieniąc się nieznacznie. Uciekła wzrokiem ku oknu, starając się nie spoglądać w oczy Catherine.
- Jak... to się stało?
- Po prostu. - Cat wzruszyła ramionami, nie wiedząc jak to opisać. - Byliśmy sami. Usiadłam u niego na kolanach i... kochaliśmy się a ja przeżywałam najlepsze chwile w swoim życiu. Nawet dostając pierwszy okręt nie było mi tak dobrze.
- Jak to jest? - Rosjanka usiadła jak na spowiedzi, splotła dłonie na kolanach i nadal unikała spojrzenia na przyjaciółkę. Wstydziła się, co było dziwne jak na nią. - Domyślałam się... ale i tak jest to dla mnie szokiem, Catherine.
- To... cudowne. Gdy zdasz sobie sprawę z kim to robisz, jak bardzo musicie sobie ufać, kochać nawzajem, aby podjąć to ryzyko. To naprawdę piękne.
- Nie umiem sobie tego wyobrazić. - Znowu westchnęła, jakby coś ją gryzło. Catherine mogła tylko położyć dłoń na jej kolanie i uścisnąć po przyjacielsku. - Nie po tym, co przeszłam aby wychować Wasylija. Ty poszłaś na łatwiznę i dostałaś swojego rycerza na białym koniu. Zazdroszczę ci.
- Oh... - Jej przyjaciółka zdziwiła się mocą z jaką mówiła Rosjanka. W jej głosie naprawdę dało się wyczuć ból, żal i tęsknotę. - To nie jest tak, że... po prostu sobie wybaczyliśmy. Mark jest trudną osobą, zaufał mi dopiero gdy się załamał i nie odstępowałam go na krok. Musiałam mu udowodnić, że tak po prostu... nie uwolni się ode mnie.
- Nie wiem dlaczego tak go gryzł ten awans. - Natasha odpowiedziała zdziwiona. - Powinien się cieszyć. Dostał to, na co niektórzy pracują latami, a on ledwie skończył akademię i już jest kapitanem.
- Mówiłam, że jest trudny. - Catherine szepnęła cicho, przypominając sobie agonię w jego oczach. - On służył na Sereilonie.
- Co?! - Kobieta wyprostowała się raptownie i wciągnęła powietrze w płuca. - Boże, przecież on miał...
- Był nieletni, obiecał milczeć Bensonowi. Na własne oczy widziałam jak... - Catherine skrzywiła się i pokiwała przecząco głową. - Natasha, nigdy nie sądziłam, że człowiek może być w piekle. On tam był i nigdy nie wrócił. Całe pięć lat spędził na katowaniu sam siebie za to, że przeżył gdy inni zginęli. Admiralicja zgotowała im piekło, wmawiając wszystkim że była to malutka potyczka, odstawili tych ludzi do lamusa. Dziękuję Bogu za to, że dał mi szansę ukoić jego ból.
- Czy... zrobiłaś to tak jak myślę?
- Nie. Mark nie jest taki. Potrzebował komuś zaufać, otworzyć się. Wtedy się zmienił, tak jakby ktoś opatrzył ranę.
- Zauważyłam. - Natasha pokiwała głową. - Więc nie mieliście różowo. Oboje musieliście zetrzeć się z demonami przeszłości, prawda?
- Jak by na to nie patrzeć... - Catherine westchnęła cicho. - To ja zazdroszczę tobie. Widziałaś syna, który dorastał, cieszyłaś się nim. A ja... cóż, musiałam udowodnić mu, że pragnę go również kochać jak swoje dziecko. I tu mnie zadziwił.
- Powiedział ci, że robił to dla ciebie.
- Dokładnie. - Komandor spojrzała na okno, jakby zamyśliła się mocno. - Nie rozumiem tego. Dlaczego?
- Bo cię potrzebował, byłaś dla niego wzorem do naśladowania. - Natasha mogła odpowiedzieć jedynie cichym szeptem, pełnym niepewności.
- Kiepskim. - Cat stwierdziła z przekąsem. - Wyrodna matka, idąca po trupach do celu, zimna suka i podła oficer.
- Ciężko się oceniasz. - Zaprzeczyła, energicznie kiwając głową. - Nie powinnaś, jesteś dobrym człowiekiem.
- Dziękuję. - Catherine uśmiechnęła się lekko i przysiadła bliżej przyjaciółki, spoglądając na nią poważnie. - A ciebie co gryzie?
- Mówiłam już.
- Też tego pragniesz. - Cat objęła ją lekko i zaśmiała się cicho. - Boisz się, że to złe.
- T... tak. - Kieliszek wydawał się jedynym bezpiecznym miejscem, w które mogła skierować swój wzrok. - Jak się domyśliłaś?
- Tak jak ty o mnie. Przyglądałam się i słuchałam tego jak ciepło mówisz o Wasyliju. Nie będę ci radzić, i tak jesteś skazana na przegraną, przed tym nie da się uciekać. Kiedy spojrzysz na dziewczynę, która ukradnie jego serce i poczujesz zazdrość. - Kobieta przez kilka chwil wpatrywała się w oczy Rosjanki w milczeniu, uśmiechając się tajemniczo. - Wtedy będziesz wiedziała, że sama się okłamywałaś.
- A właśnie... - Natasha spojrzała lekko przestraszona na przyjaciółkę. - Co z Rebecą? Nie doniesie na was?
- Oh, ona nie stanowi problemu. Przeprosiła mnie listownie, tak aby nikt nie mógł podsłuchać. Twierdzi, że chce zobaczyć gdzie nas to zawiedzie.
- Jakby obiecała wbić nóż w plecy.
- Albo liczyła na trójkącik. - Catherine mruknęła cicho i zacisnęła pięści. - Co do cholery...?!
Kobieta wstała szybko z miejsca i podeszła do drzwi. Wdusiła z gniewem przycisk, gotowa opieprzyć każdego, kto pojawi się w nich, jednak na jej twarzy wykwitło zdziwienie. Grupa mężczyzn patrzyła na nią jak na łakomy kąsek.
- Pójdziecie z nami.
- Mhm, ciekawe... - Catherine mruknęła niewzruszona. Już sięgała do przycisku, gdy bardziej poczuła niż zauważyła wycelowaną w nią broń. - No jeszcze tego brakowało...
- Milczeć!
Catherine i Natasha nie miały bladego pojęcia gdzie się znajdują. Najpierw, po kryjomu, zostały wywiezione z miasta. Tych paru marines i strażników, którzy coś zauważyli, porywacze błyskawicznie unieszkodliwiali. Nikt nie spodziewał się ataku w samym centrum doskonale bronionej strefy - błąd, który w przyszłości Cat miała zamiar naprawić. Ledwie w ciągu doby poznały swoich oprawców.
Front Zjednoczenia Ludzkości, banda pacyfistów o zapędach terrorystycznych. Komandor wyśmiała ich już przy pierwszej możliwej okazji. Co innego mogła zrobić? Współpracować z porywaczami? To nie w jej stylu. Nie próbowali ich torturować, mieli inny cel, który spędzał sen z powiek Cat. Dogadali się z dysydentami zarówno jednej jak i drugiej strony, pragnęli przejąć na własność całą planetę. Mogli tego dokonać – kolejna groźba wybuchu atomowego i zniszczenia takich zasobów na pewno podziała na przywódców obu stron. Wywierając taką presję pragnęli zakończyć wojnę i stworzyć idylliczny świat pełen pokoju. Sami siebie uważali oczywiście za kogoś w rodzaju świętych męczenników.
Catherine od razu poznała przywódcę. Chudy, szpakowaty mężczyzna o spojrzeniu pełnym gniewu. Jego małe, czarne oczka wyglądały jak szczurze w tej kościstej twarzy. Nawet włosy miał "mysie". Inni reprezentowali przekrój przez wszystkie warstwy społeczne Konfederacji – byli tu lekarze, żołnierze, robotnicy i zwykli mięśniacy. Nie miała pojęcia jak taka zgraja zebrała się do kupy, jednak przeczuwała, że stoi za tym coś znacznie większego.
Przetrzymywali je oddzielnie, w surowych celach. Miały do dyspozycji minimalne wygody, pryczę, klozet, umywalkę i okno, przez które było widać dżunglę. Nosiły tylko dane im luźne, więzienne kombinezony. Z tego co Cat zdołała podsłuchać czy zauważyć, wynikało że znajdują się w jakimś bardzo starym kompleksie, pozostawionym przez jedną z ekspedycji badawczych na południowych wyspach. A więc znajdowały się na obcym terytorium, które nie wzbudzało zainteresowania żadnej strony. W głębi ducha modliła się o jakikolwiek ratunek – sczeznąć w tym wilgotnym, dusznym powietrzu, zamknięta jak w małpa w klatce? Miała tyle do zrobienia... Pragnęła znów ujrzeć Marka, dotknąć tej blizny na jego plecach, którą mu pozostawiła, pocałować go w usta... Cat jakimś cudem opanowała się na tyle, aby nie tracić samokontroli. Pierwsze dni spędziła na przypominaniu sobie wszystkich drobnych prawidełek na temat terroryzmu – nie napawało ją to optymizmem. Z tego co zdołała ułożyć w głowie i zauważyć w zachowaniu strażników podających jej posiłki, wynikał prosty wniosek – cudem będzie, jeżeli ją uratują. Porywacze zawsze zaczynają grozić straceniem zakładników.
Następne dni przyniosły wyjaśnienie wielu kwestii – odwiedził ją mężczyzna, który podał się jedynie za Wen Dzona. Oczywiście, był oficerem Koalicji. Nie nosił co prawda standardowego uniformu, jednak dała radę połączyć go ze Złotą Ordą. Człowiek z tak nienormalnymi poglądami mógł przebywać jedynie wśród tych dzikusów. Najpierw wypytywał ją o rozstawienie jej wojsk, jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Następnym jego krokiem były groźby – Cat wbrew temu, czego ją uczono od razu weszła na ostrą nutę. Wyliczyła na głos ilość dni jakie mu zostały z życia, jeżeli jej nie wypuści. Oczywiście, rozsierdziło go to tylko bardziej. Swoje zagrywki psychologiczne powtarzał wielokrotnie w ciągu doby – potrafił wejść w środku nocy, obudzić ją kubłem zimnej wody wylanym na twarz i powtarzać przez godzinę monotonne pytania. Jakież było jego zdziwienie, gdy co noc odpowiadała tak samo.
Oni.
Drżał na sam dźwięk tego słowa. Starał się to ukryć za poważną miną, chamskim śmiechem, jednak jego kaprawe ślepia nie kłamały – bał się nieznanego demona. W swoim prymitywizmie wierzył, że ma do czynienia z siłami nadnaturalnymi. W gruncie rzeczy, z każdą mijającą minutą, Mark stawał się czymś więcej w myślach swej matki. Cat zaczęła analizować jego poczynania, wszelkie dziwne zdarzenia w jakich uczestniczył. Coś jej tu nie pasowało. W jaki sposób był zdolny wytrzymywać tak ogromne przeciążenia podczas zmiany biegów Igły? Jakim cudem potrafił tak doskonale posługiwać się sprzętem piechoty?
Przypomniała sobie dokumenty Bensona. Część ludzi wysyłał na specjalne szkolenie, mogła się tylko domyślać, co tam przeżyli. Jasne było tylko to, że pierwsza fala desantu została przygotowana do swojego zadania. Analizowała w pamięci każdy drobny szczegół – Mark przyznał się do używania karabinu snajperskiego. Musiał przejść odpowiedni trening. Co jeszcze mógł skrywać za tym cieniem w swoich oczach? Może naprawdę był demonem? Taka istota byłaby zdolna przetrwać eksplozję atomową. A może...?
Cat nie widziała się z nikim prócz Wen Dzona już drugi tydzień. Mężczyzna zaczynał stawać się coraz agresywniejszy. Nie raz obiecywał zrobić jej bękarta, którego będzie musiała karmić swoją piersią. Przyrównywał ją do zwykłej suki, która ucieszy się byle czym w sobie. W pewnym momencie nie wytrzymała.
- Pewnie sądzisz, że zadowolę się tym twoim małym kurewstwem, co? Wolę prawdziwego fiuta, prawdziwego mężczyzny. Możesz mi takiego załatwić?
Załatwił jej. Jeden z osiłków, którego widziała pierwszego dnia przyszedł z nim, uśmiechnięty od jednego odstającego ucha do drugiego. Jego okrągła, kartoflowata twarz wręcz emanowała prostacką radochą na to, do czego miało dojść. Cat uśmiechnęła się do niego zalotnie i pozwoliła zbliżyć, ku zdziwieniu mongoła.
Gdy pokazał jej co posiada, zamruczała cicho i sięgnęła dłonią do kawału mięsa między jego nogami. Wyglądał jak pień drzewa, mocny i sztywny. Na głos stwierdziła, że będzie potrzebowała dwóch dłoni aby zająć się swoją nową zabawką. Dotknęła jej delikatnie i spojrzała w jego oczy. Jej palce sięgnęły jego jąder...
Wbiła gwałtownie swoje paznokcie. Poczuła ustępującą tkankę, co tylko zachęciło ją mocniej. Ból był tak ogromny, że zupełnie otumanił dryblasa. Wen Dzon przez chwilę nawet nie zdawał sobie sprawy co się dzieje, dopiero potężny wytrysk zaalarmował go. Krew oblała twarz Catherine, która z uśmiechem zamieniła swoje dłonie w najniebezpieczniejszą dłoń. Dryblas padł do tyłu, przerażony tym co się dzieje – próbował pochwycić resztki swojego przyrodzenia w dłonie, jednak dopiero teraz zorientował się, że jego jądra trzyma jak dwie kulki kobieta.
To nie świadomość tego, co z nim zrobiła przeraziła go, lecz to w jaki sposób tego dokonała. Jej twarz przeobraziła się, uśmiech był podły, pewny siebie. Obracała dwa kawałki mięsa między palcami, jakby były zabawką. Kawałki skóry zwisały z jej paznokci, razem z paroma żyłami. Wen Dzon chciał ruszyć do przodu, uderzyć ją, jednak była szybsza. Opadła kolanem wprost na ziejącą ranę osiłka, ogłuszając go na dobre. Jądra trafiły chinola w gębę, wywołując obrzydzony odruch. Próbował zetrzeć z oczu krew i tkankę, po to tylko aby ujrzeć jak ukręca kark swojej ofierze. Zrobiła to lekkim, sprawnym ruchem. Nigdy nie miał do czynienia z takim potworem... instynktownie cofnął się o krok i walnął o ścianę. A ona nadal bawiła się w najlepsze! Spojrzała na niego z uśmiechem, odgarnęła z twarzy kosmyk włosów, czerwieniąc go i powiedziała głębokim, hipnotycznym głosem.
- Prawda, że potrafię dogodzić?
Wen Dzon wypadł na zewnątrz jak porażony. Mógł przeżyć widok rozrywanych na kawałki żołnierzy, krzyki umierających cywili... Ale żeby z przyjemnością rozszarpać mężczyznę gołymi rękoma? Catherine Harrier nie była suką – to istna bestia w ciele anioła. Mężczyzna przetarł twarz i zajrzał do środka przez judasza. Kobieta dobrała się do ciała i zaczęła zbierać krew w aluminiową miskę. Spojrzała wprost w jego oczy, znów posyłając ten sam, morderczy uśmiech.
Dopiero godzinę później, gdy zdołał się doprowadzić do porządku, przyszedł z powrotem, aby zabrać ciało. Widok, który zastał wprawił go w osłupienie. Catherine stała przy ścianie i malowała coś krwią martwego. Cały czas szeptała dziwne słowa, niektóre z nich zrozumiał.
Mój... wróć po mnie...
Dopiero następnego dnia dał radę zmusić się, aby wejść tam i w milczeniu znosić jej potworny uśmiech. Jego ludzie narzucili płachtę na zmasakrowane zwłoki i pospiesznie wynieśli je na zewnątrz, ciągnąc za sobą krwawy ślad. Wen Dzon spojrzał na nią a potem na jej dzieło. Na lewej od drzwi ścianie namalowała postać, ledwie dostrzegalną w ociężałych, nierównych maźnięciach. Ten pancerz... wydał się znajomy. Pamiętał gdzie widział takie.
Sereilon...
Nadal niezdolny spojrzeć jej wprost w oczy, obejrzał się na prawą ścianę. Tym razem widział postać kobiety, trzymającą w ramionach dziecko. Jej oczy były zakryte kosmykami włosów, zrobionych długimi, pociągnięciami dłonią. To była ona i jej bękart, Mark Harrier. Kochała go, to dało się poznać. Nikt prócz matki nie potrafił trzymać z taką miłością dziecka w ramionach, w każdą kreskę włożyć tyle uczucia. Dopiero teraz odważył się spojrzeć wprost na nią.
Jego oczy przyciągnęło jednak to, co znajdowało się za jej plecami. Catherine siedziała jak na tronie, wspierała się szeroko po bokach i uśmiechała złowieszczo. Za nią, dwa szkarłatne ślepia wpatrywały się w niego. Każdy promyk wiodący w szarości do cienistego jądra ociekał nienawiścią. Krople krwi spłynęły w dół, tworząc długie, cienkie linie, jakby płakał. Ten cień... to był ból.
Napędzał go ból. Płakał, ponieważ oddzielono go od jego matki. Szukał jej. Nawet tutaj, jego dusza demona znalazła sposób, aby przerazić Wen Dzona. I wtedy pojął znaczenie rysunków. Krew... Ból... Matka... Łzy. Wszystko połączyło się w jedność.
- Sereilon... On tam był.
- Pamiętaj tych, którzy wkroczyli w wyjącą ciemność, aby nie powrócić nigdy... Pamiętaj ich krew w ruinach, ich agonię. Zwycięstwo.
- Jesteś... potworem! Demonem!
- Tak, jestem nim. Dałam mu życie. Oddałam serce. A on powrócił do mnie, znalazł w moich ramionach... Wiesz jak to przyjemność, być pewną, że tu przybędzie?
- Nigdy cię nie odnajdzie, suko!
- Kogo próbujesz przekonać, siebie czy mnie?
Wen Dzon wypadł znów z celi, trzymając się za serce. Ktoś przytrzymał go i zatrzasnął za nim drzwi, przerażony tym co usłyszał. Kapitan Złotej Ordy po raz pierwszy w życiu czuł przerażenie sięgające każdego zakamarka duszy. Obudził do życia bestię, której nie zdoła powstrzymać. W całej swojej perwersji, Catherine ukazała mu obraz potwora, z jakim będzie się musiał zmierzyć. Pamiętał Sereilon. Pamiętał tych gówniarzy, którzy na przekór logice i rzeczywistości pokonali Koalicję. Widział jak ginęli zdziesiątkowani, odnosząc zwycięstwo z każdym trupem.
Tonęli w morzu krwi, żywi umarli. A teraz wracali.
Catherine miała spokój. Nikt jej już nie groził. Miskę podawał jej tylko ten szpakowaty mężczyzna, który najwyraźniej był niewzruszony. Nie bał się jej malowideł, nie krzywił się przez jej uśmiech. Mało ją to interesowała, dostawała jedzenie i mogła nadal przyglądać się swojemu dziełu, wspominając uścisk ramion tego potwora. Boże, jak ona chciała usłyszeć jego głos! To przepełnione oddaniem "Matko"!
Stało się. Kilka dni później usłyszała eksplozje. Instynktownie ukryła się pod łóżkiem, chroniąc tym samym przed możliwym zawaleniem ścian. Ludzie krzyczeli, kule świstały, blask rozświetlał krwawe rysunki. Catherine prawie zamruczała z zadowolenia,wiedząc kto przybył. Jej demon, jej owoc... Przybył aby ją odzyskać. Aby znów brać ją w posiadanie. Znów będą razem i nikt ich nie rozdzieli!
Cat cieszyła się w duszy, niepomna na otwierane drzwi. Szpakowaty mężczyzna wpadł do środka i odrzucił materac z pryczy. Spojrzała na niego zszokowana – nie! To nie mogło się tak skończyć! Pełen gniewu pochwycił metalowe rusztowanie i cisnął nim na bok. Jego chuderlawe łapska trzymały pistolet wycelowany w jej głowę. Catherine usiadła pod ścianą i załkała cicho, czując jak wszystko wali się wokół niej.
- Dlaczego... - Szepnęła cicho poprzez łzy.
- Harrier, ty dziwko! Nawet tutaj sprowadziłaś swoje psy! - Wręcz wypluł w jej stronę obelgi, drżąc mocno. - Wiesz doskonale czego chcieliśmy! Pokoju! Dość stuletniej wojny! Dość masakrowania niewinnych ludzi! Powinnaś mnie zrozumieć! Chciałabyś więcej Sereilonów? No? Chciałabyś stracić synka na tej planecie?
- Tak. - Cat spojrzała na niego z nieukrywanym bólem. - Wolałabym go stracić, niż widzieć żyjącego wśród zdrajców jak robala!
- Pomogę ci.
Już naciskał palcem na spust, gdy światło za nim zamigotało. Cienie na ścianie za plecami Cat poruszyły się gwałtownie, odwracając jego uwagę na ułamek sekundy – ułamek, który zadecydował o jego losie. Opancerzone ramię wychynęło zza niego dzierżąc w dłoni nóż wojskowy. Ostrze szybko dotarło do jego krtani, druga ręka pochwyciła za tłuste włosy i odgięła w tył głowę. Krew z tętnic trysnęła wysoko, brocząc jasne włosy Catherine. Żołnierz jednak nie skończył – jego chwyt nadal był pewny a rana głęboka. Zaparł się kolanem o krzyż umierającego i z nieskrywaną agresją zaczął ciągnąć łeb do siebie. Ścięgna, skóra, mięśnie – nie zdały się na nic. Pękały z trzaskiem, rozchlapując zawartość żył we wszystkie strony, nóż nadal zagłębiał się, w końcu docierając do kręgosłupa. Kości pękły z trzaskiem, uwalniając zmasakrowaną głowę od ciała, które opadło bezwładnie na ziemię.
Morderca odrzucił ochłap i padł na kolana przed swoją matką. Nawet w tej bezimiennej zbroi, jedynie z grupą krwi na ramieniu, poznała go. Dotknęła białego napisu na prawym barku i westchnęła cichutko, w końcu uwalniając z siebie ból gromadzony przez tyle dni...
- Boże, Mark...
- Matko! - Chłopak pochwycił ją i przytulił mocno do piersi.
- Trzymaj mnie i nie puszczaj! BŁAGAM! NIE PUSZCZAJ! - Cat wykrzyczała wprost w jego szyję.
Mark odrzucił na bok hełm i zaczął ją całować po włosach, twarzy, szyi. Drżał jak osika, samemu czując łzy w oczach. Tyle poszukiwań, ślepych zaułków... Dał radę. Dotarł do niej! Objął ją potężnie i uniósł z ziemi jakby warzyła tyle co nic. Jego komunikator zabrzęczał głośno.
- Sir, instalacja zdobyta, minimalne straty własne. Kapitan Tarkowska jest bezpieczna z synem. - Pniak wypalił głosem pełnym emocji.
- Dziękuję, sierżancie. Komandor jest również bezpieczna, straciła przytomność przed sekundą. Zabezpieczyć teren i przygotować ambulatorium.
- Sir, czy wszystko w porządku?
- Nie. Nic nie jest w porządku. - Mark szepnął cicho w odpowiedzi, oglądając malowidła.
Mark spoglądał na swoją matkę z troską. Znajdowali się w ambulatorium Atlantis, za parawanem leżała Natasha. Obie kobiety wyszły z tego bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym, jednak coś się zmieniło. Rosjanka wydawała się przestraszona wszystkim, drżała na widok każdej osoby nie będącej Wasylijem.
Z Catherine było inaczej. Od dwóch dni znajdowała się w dziwnym szoku – budziła się z niego na chwilę, czekała aż pojawi się Mark i znów zapadała w odrętwienie. Czasami dało się słyszeć ciche westchnienie z jej ust, drapnięcie paznokciami o pościel czy dziwne warknięcie. Niestety, na pokładzie okrętu nie znajdowała się ani jedna osoba zdolna udzielić obojgu konkretnej pomocy.
Mark w chwili, gdy dowiedział się o porwaniu zareagował machinalnie – łańcuch dowodzenia musiał być utrzymany w nienaruszonym stanie, a zgodnie z zasadami, to on przejmował dowodzenie tymczasowe. Wyprowadził okręt natychmiast z portu i rozesłał we wszystkie strony patrole myśliwskie, sam latając Igłą jak opętany. Dopiero siłą jego przyjaciele zdołali wsadzić go do łóżka po dwóch dobach takiego szaleństwa. Poszukiwania wydawały się zupełnie chybionym pomysłem – porywacze zniknęli jak fantomy, nie pozostawiając po sobie nic więcej niż kilka nagrań kamer i trupów żołnierzy. Nie ukrywali swojej tożsamości – nie widnieli w żadnym rejestrze Miasta. Kimkolwiek byli, wojsko nie miało o nich pojęcia.
Mimowolnie, po tygodniu, Mark zmusił się do wykonania zadań bojowych – przemieścił okręt w rejon graniczny, rozpoczął kilka rekonesansów i rozpoznań. Koalicja najwyraźniej postanowiła działać defensywnie, szukając siły w liczbach i fortyfikacjach. Liczyli na kolejne pułapki, jak przypuszczał. Dziwne było jednak to, że nawet nie spróbowali go zmusić do walki. Kapitan w końcu doszedł do wniosku, że te dwie sprawy są ze sobą powiązane.
Chinole wykorzystali kogoś, aby porwać dowódcę ekspedycji i czekali na jego niewprawny ruch, błąd w przesunięciu figury na szachownicy. Tylko gdzie ją przetrzymywali? Catherine mogła zostać przeniesiona w głąb ich terytoriów! Mark w końcu wiedział co trzeba zrobić – musiał znaleźć jakąś poszlakę w zachowaniu Koalicji, wskazującą na ich związek z porwaniem. Ale jak to zrobić?
Blef. Okłamał ich, markując atak na jedną z naprawdę peryferialnych wysp. Marines zamiast wysadzać w powietrze centrum dowodzenia, podłączyli się do sieci komunikacyjnej i "przypadkiem" nadali komunikat na częstotliwości koalicji.
Mamy ją Sir!
To wystarczyło. Chinole zareagowali błyskawicznie, poruszając swoimi siłami w kierunku, gdzie mogła być przetrzymywana Catherine i Natasha. Mark wykonał symulację ruchów i znalazł w nich schemat, prowadzący go na południe – to tam zniknęło kilka jednostek morskich wroga. Atlantis obrała kurs w tym kierunku, docierając w rejon wielkich, porośniętych dżunglą wysp. Próba założenia tu kolonii wydawała się marzeniem ściętej głowy, fauna i flora zaprzysięgły się aby zniszczyć człowieka. Także tutaj, wiele lat temu, znajdowała się jedna z placówek grupy badającej ten rejon. Pochłonięta przez roślinność, stała się częścią potężnego lasu.
Dla Marka wszystko zaczęło układać się w inteligentną całość – porywacze nie byli tylko pionkami w rękach chinoli. Zachowali swoją nietykalność, ukrywając Catherine w bezpiecznym miejscu, szantażując swoich pracodawców. Jakaś umowa musiała zostać zawarta, gwarantując zyski obu stronom.
Zaczynał powoli odczuwać dziwną nostalgię. Przestał wierzyć w powodzenie wszystkiego – skoro Koalicja, z całą swoją potęgą nie mogła wymusić na porywaczach posłuszeństwa, jak on mógł liczyć na odnalezienie swojej matki? Jej brak wywoływał ciężki do wytrzymania ból – często reagował nerwowo na wiele rzeczy, emanując we wszystkie strony gniewem.
Tęsknił. Cholernie tęsknił za jej figlarną naturą skrytą pod lodowatym spojrzeniem, za jej obecnością... zdał sobie sprawę, że często bez celu idzie do jej kajuty i przesiaduje w niej, czując tam jej zapach, obecność w każdym przedmiocie. Przykładał do twarzy pościel przesyconą jej wonią, wspominając westchnienia rozkoszy. Boże, co on by dał za wieść, że jest bezpieczna!
Wasylij reagował zupełnie inaczej. Brak matki w otoczeniu uczynił go niepewnym siebie, jakby lekko roztargnionym. Nie był już spokojny – uciekał od rozmów, milczał na temat wszystkiego. W nim pomocy Mark nie znalazł, jednak nie krytykował go z tego powodu. Po prostu, niektórzy są ulepieni z innej gliny – gdy Harrier czuł głód, z którym musiał walczyć, Tarkowski stał się osowiały. Pomagał Rosjaninowi jak tylko mógł, przydzielając mu proste zadania zajmujące myśli. Po godzinach często przynosił mu wieści, wręcz wciskał do głowy nadzieję. Nie dość, że gryzło go sumienie z powodu nieudolności w poszukiwaniach, ciążyła mu teraz także troska o dobrego przyjaciela.
Mógł zrobić tylko jedno. Trzeciego tygodnia poszukiwań uformował wokół siebie dziwną skorupę. Wszedł na mostek w milczeniu, dokonał szybkiej, ostrej inspekcji i samym spojrzeniem zagonił ludzi do pracy. Nikt nie ważył się odezwać gdy w samotności analizował raporty, mapy i symulacje. W załodze zawitało chłodne wyrachowanie i zimna kalkulacja – nie mogli się pomylić. Kapitan widział wszystko, słyszał wszystko. Nie stronił od pochwał jednak nie bał się dawać reprymend.
Jedyną zadowoloną z sytuacji wydawała się Rebeca. Łapała Marka w każdej wolnej chwili i próbowała namówić go do zmiany planów, zaniechania poszukiwań na rzecz ofensywy. Odmawiał jej za każdym razem grzecznie, tłumacząc to prostymi słowy.
Nie mogę jej zawieść.
Dziewczyna nie ustawała jednak. Jak dla niej, dowództwo mogło sprowadzić nowego oficera wysokiej rangi i wszystko byłoby w porządku. Nie rozumiała jednak rozterek w umyśle Harriera – nie chodziło wyłącznie o jego uczucia. Atlantis bez Catherine była ciałem bez duszy. To ona musiała dowodzić ekspedycją, inaczej nie uda się jej doprowadzić do końca. Nikt inny nie miał odpowiedniego doświadczenia i obycia z planetą, siłami Koalicji, załogą – nikt prócz niego, stwierdziła. Namawiała go do utrzymania władzy, znalazła nawet odpowiednie przepisy zezwalające na to, jednak skwitował to ciężkim uśmiechem. Żegnał ją spokojnie, panując nad agresją znacznie lepiej niż we wcześniejszym okresie, powstrzymując się przed wybuchem. Zazwyczaj zamykał się wtedy w kajucie matki, szukając tam pocieszenia.
Zmiana nastąpiła pod koniec trzeciego tygodnia, gdy jedna z dron zarejestrowała sygnaturę miniaturowej łodzi podwodnej Koalicji, płynącej z pełną prędkością ku jednej z utraconych baz. Mark nie potrzebował więcej dowodów – jeżeli na ziemi niczyjej wróg nie boi się wykorzystać bezbronnego okrętu, nawet nie próbuje go ukrywać, oznacza to że w ogóle nie spodziewa się obecności Atlantis.
Marines zostali postawienie w stan gotowości a Manty przezbrojone. Plan walki był już dawno wyuczony na pamięć. Wszyscy oczekiwali tylko słowa Marka.
Odbijmy ją.
Konfederaci ruszyli do walki. Lotnictwo zmieniło w piekło wschodnią stronę wyspy, odsłaniając betonowe mury placówki. Marines tymczasem podeszli po cichu od północy i południa, pozostawiając jedną drogę odwrotu. Mały oddział dywersyjny uderzył od zachodu, wycinając w szeregach terrorystów drogę ku zabudowaniom mieszkalnym. Brutalność z jaką przeprowadzono atak całkowicie zbiła z tropu mieszane siły Koalicji i bandytów, zaskoczonych i pogrążonych w chaosie. Walka nie trwałą długo, Mark i Wasylij jako pierwsi wpadli do środka centralnej struktury, która musiała być celem.
Znaleźli swoje matki, jednak zło zdołało się dokonać. Dowódca Koalicji, kontakt terrorystów, zbiegł im ledwie o włos. Pojmano wielu jeńców, których zamknięto w ich dawnej bazie, celem przesłuchania w przyszłości. Pniak zaoferował swoje usługi w tym względzie, jednak Mark odrzucił je.
Nie potrzebuję tortur. Bądźmy od nich mądrzejsi.
Dopiero wtedy mógł spokojnie poświęcić czas swej matce. Jej widok, zawieszonej pomiędzy światem koszmarów a rzeczywistością ranił jego serce głęboko. Spóźnił się, zniszczyli ją tam w środku.
Znowu spieprzył sprawę. Sereilon nigdy nie wybaczy grzechów. Mógł tylko zaciskać bezsilnie dłonie w pięści, rzucając Atlantis do ucieczki przed odwetem chinoli. Niedługo dowództwo znów nawiąże kontakt, tylko po to aby dowiedzieć jaką klęskę ponieśli ufając jemu.
Catherine od kilku minut spokojnie spoglądała na niego. Pogrążony w gnębiących myślach nerwowo przyciskał złożone jak do modlitwy dłonie do ust, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Nawet nie zauważył, że otwarła oczy. Uśmiechnęła się cicho i dotknęła dłonią jego łokcia, czując słabość swego ciała. Mark na początku nie czuł nic, jednak w sekundę później wstał gwałtownie, przewracając szpitalny taboret. Jego oczy poruszały się chaotycznie, nie miał odwagi wydusić z siebie chociażby słowa. Dopiero jej roziskrzone spojrzenie przebiło się przez ten mur, który wzniósł ze strachu i nadziei. Pochwycił jej palce drżącą dłonią, próbując coś powiedzieć, jednak z ust wydostał się tylko ochrypły dźwięk.
- Kotek... - Cat wycharczała, czując piekące gardło. - Wody.
- Już! - Podstawił jej pod usta szklankę pełną letniej, czystej cieczy. Gaea miała jednak swoje plusy. Podziękowała mu uściśnięciem palców, tak słabym, że prawie niewyczuwalnym. - Mamo...
- Synu. - Catherine wciągnęła głęboko powietrze i przymrużyła powieki. Te lampy były zbyt mocne, stanowczo. - Boże... jestem wolna?
- Oczywiście. Udało się. Natasha też.
- Cieszę się...
- Dlaczego? - Wydusił z siebie pytanie, które od wielu godzin czaiło się na skraju jego świadomości, gotowe uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie.
- Mark... - Kobieta podniosła się na łokciu, zakaszlała i oparła o niego. - Wytrwałam tam... bo wiedziałam, że przyjdziesz po mnie. Ale na końcu... po prostu nie miałam już sił. Boże, co ja zrobiłam...
- Nikt tego nie widział, nic się nie stanie.
- Ty widziałeś, ja widziałam... - Catherine potarła policzkiem o gładki mundur na jego barkach i westchnęła głęboko. - Opętały mnie myśli o tobie. Zrozumiałam kim... czym jesteś!
- Co? Nie rozumiem.
- Oczywiście, że rozumiesz. Jesteś moim demonem, Mark. Skaziłeś moją duszę... widziałeś to.
- Te rysunki. - Chłopak przytaknął, przytulając matkę mocno do siebie. - Co one oznaczały?
- To ja wydałam na świat twoje ciało, jednak tam... tam narodził się człowiek. Życie wykuło cię w krwawej kuźni Mark. Dało ci serce większe, niż sądzisz. Kocham je. Dopiero teraz rozumiem, jak szczęśliwa byłam trzymając cię w ramionach po raz pierwszy. Wróciłeś do mnie z piekła, z ciemnością w oczach.
- Matko... - Nie mógł jej do końca zrozumieć, jednak coś zaczynało mu świtać w głowie. - Przestań. Odpocznij.
- Odpocznę, ale tylko przy tobie. - Catherine ułożyła się na poduszce z jego pomocą. - Namalowałam cię takim, jakim jesteś. Moim krwawym aniołem... moim...
Mark pozwolił jej usnąć. Powoli zaczynał rozumieć do czego tam doszło, jednak nie potrafił uspokoić swojej duszy. Jak mógł ją tak skrzywdzić?
Catherine znów przejęła dowodzenie po ledwie tygodniu od uwolnienia. Nikt nie był zdolny chociażby pisnąć, gdy zalewała otoczenie swoją lodowatą postawą. Zmieniła się, to widać – odczuła na własnej skórze podłość wroga, cokolwiek jej uczynił. Nie pragnęła zemsty , chciała to wszystko jak najszybciej zakończyć. Natasha nadal wymagała opieki, niezdolna powrócić do swojej pracy tak szybko jak przyjaciółka. Razem z Wasylijem dostali tydzień na pozbieranie się.
Mark tymczasem starał się nie oddalać od swojej matki. Uważnie przyglądał się każdemu jej ruchowi, czuwał jak milczący strażnik. Cały czas zastanawiał się nad jej obrazami – to nie były ostatnie, które namalowała. Gdy miała wolną chwilę, tworzyła kolejne, zawsze krwisto czerwone, zawsze pełne bólu. Czy aż tak mocno zniszczył jej duszę? Skaził ją swoją obecnością do tego stopnia? Sereilon, Gaea, on... Catherine zlała to wszystko w jedną rzecz.
- Jesteś moją duszą, Mark. - Stwierdziła cicho, trzymając jego dłonie w swoich. - To... między nami, jest potężne. To ty dałeś mi siłę, nic innego.
- Mamo, nie mów tak... - Chłopak przerwał jej i uciekł wzrokiem na ścianę. Kolejny obraz, tym razem przedstawiający jego dłoń na jej sercu. - Mam wrażenie, że cię skrzywdziłem.
- Nie! - Cat potrząsnęła energicznie głową i sięgnęła jego ust. Sam smak jego warg był dla niej jak boski nektar. - Ty... uczyniłeś mnie tym, kim jestem. Uwolniłeś mnie z pustej egzystencji. Widziałam cię, Mark.
- Jak to?
- Widziałam to, kim naprawdę jesteś. Zawsze...
Zawsze gdy zamykam oczy...
Jej dłonie powędrowały ku niemu i przyciągnęły do niej. Musiała znów go posiąść – po prostu musiała! Jak mogła żyć samotnie, pojmując tragizm jego losu? Samotny, nieuległy, wierny... Załkała, przypominając sobie jak trzymał jej palec w swojej malutkiej dłoni. Lata później musiał nią ściskać broń, maszerując wprost w ciemność. Przywarła do niego całym ciałem, opadli na łóżko oplatając się ramionami. Tak bardzo potrzebowali tego narkotyku, swojej bliskości... Łaknęli siebie nawzajem zbyt mocno, aby dali radę to powstrzymać. Catherine objęła go i przytuliła, delikatnie, prawie skromnie, do swojej piersi. Pocałował klejnot błyszczący na jej jasnej skórze, westchnął cicho i zaczął zrzucać z siebie ubranie. Ona nie mogła pozostać dłużna – nerwowo ściągała bluzkę, prawie rozrywając rękaw. Jęknęła żałośnie, czując jak świat znowu protestuje przeciw niej. Mark uspokoił ją kładąc dłoń na ramieniu i pomógł rozebrać się do końca. Robił to tak delikatnie jakby bał się, że może ją uszkodzić. Uśmiechnęła się przez łzy, kręcąc przecząco głową. Zawsze wiedział czego potrzebowała, dopełniał jej osobę. Pochwyciła jego twarz w dłonie i pocałowała, bez pośpiechu, czując słony posmak łez. Zaśmiała się cichutko, przecież on był taki dziecinny! Niewinny, delikatny... dopiero gdy otwierał swoje serce, ktoś mógł w ogóle zacząć pojmować osobę Marka Harriera. Catherine nie musiała już tego robić – poznała go. Pośród milionów ludzi, jej syn okazał się niezwykły. Jego życie tonęło we krwi a on po prostu płynął przez nią, miotany sztormami , zwodzony na ostre skały. Nie poddawał się nigdy. Cat zamruczała, czując jego usta na sutku. Odgięła głowę do tyłu i westchnęła, spoglądając na swojej ostatnie dzieło.
Był tam. W swoim znoszonym pancerzu, przeoranym i zmaltretowanym zębem czasu. Spoglądał ponad siebie, na coś na niebie. Nawet w hełmie, jego twarz skąpał blask, pełen nadziei. Przybierał pozę... pełną nadziei. Jakby tam na górze migotała jedna, jedyna gwiazda, specjalnie dla niego. Był cudem, jej cudem. Nie mogła się od tego uwolnić.
Spojrzała głęboko w jego oczy, gdy złączyli się. Oplotła go nogami, pozwoliła ułożyć wygodnie na niej i nawet na chwilę nie pozwoliła uciekać wzrokiem. Przyłożyła dłoń do jego policzka, gdy tylko próbował zamknąć oczy. Nie, nie przestawaj, błagała w myślach. Nie chciała aby się bał, aby czuł litość... nie przy niej! Nie przy jedynej istocie, której mógł zaufać bezwzględnie, przy swojej matce. I znów w jej duszy pojawiła się rozkosz, na samo wspomnienie ich kazirodczego związku. Catherine szalała z tego powodu – Mark był chyba jedyną osobą, która mogła przekuć perwersję w najczystsze piękną. Zamruczała cicho, przekręciła głowę na bok i uśmiechnęła się tajemniczo. Ciekawe co działo się w jego głowie, gdy tak w przesuwał się w łonie, które kiedyś było jego domem? Chroniła go i pokazywała mu świat, maleńkiemu, bezpiecznemu w jej wnętrzu, karmiła, uczyła... A teraz? Nie, nie spłacał długu – darzył ją radością. Jej syn był tym jedynym, kochanym mężczyzną. Nie mówiła nic, nie widziała takiej potrzeby – Mark czytał w niej jak w książce.
Catherine gwałtownie przycisnęła go do siebie. Uderzył mocno, czując jej pragnienie – dokładnie tak jak tego chciała. Wcisnął twarz w jej szyję i zaczął głośno dyszeć, jakby coś mu przeszkadzało w oddychaniu. Całowała go opętańczo po policzku i czole, szepcząc ciche słowa otuchy. Potrafił być kimś potężnym, jednak to jej zadaniem było zasiać w nim tę siłę. Nawet nie wiedziała, kiedy dopadła ją ekstaza – nie o nią chodziło w tej chwili. Była jakby dodatkiem do tego, czego oboje doglądali w swym sercu.
Jesteś tam, zawsze ten sam... mój.
brak komentarzy