Odkupienie (II)

2 października 2012

Opowiadanie z serii:
Odkupienie

Szacowany czas lektury: 1 godz 12 min

Uwaga! Poniższy tekst zawiera kontrowersyjne sceny!

Witam,
Drogi czytelniku, nim zagłębisz się w tekst mojego autorstwa, chciałem Cię ostrzec – nie jest to krótka historyjka, przepełniona pornograficznym seksem. Starałem się napisać coś, co posiada ręce i nogi, postaci z jakąś duszą a nie puste manekiny, które wykonują ruchy frykcyjne.
Niestety, nie jestem posiadaczem talentu prawdziwych pisarzy, dlatego prosiłbym o wyrozumiałość za moje grafomańskie wypociny.

Niniejszy tekst został napisany specjalnie dla portalu Pokątne, jednak nie wykluczam zaprezentowania go na innych stronach, jeżeli odniesie sukces. Nalegałbym, aby moje prawa autorskie zostały uszanowane i nie rozpowszechniano mojej pracy bez mojej wiedzy. Jeżeli pragniesz to przetłumaczyć, gdzieś opublikować, skontaktuj się ze mną, jestem pewien, że dojdziemy do konsensusu.

Co do realiów opowiadania – tekst jest oparty bardzo luźno na świecie przedstawionym w grze Carrier Command Gaea Mission. Niestety, sama gra nie została jeszcze wydana, miałem dostęp jedynie do publicznych materiałów na jej temat, dlatego w przyszłości mogą pojawić się pewne nieścisłości, wynikłe z tego powodu.

Opowiadanie obraca się głównie wokół tematyki związku kazirodczego dwojga ludzi. Jeżeli nie lubisz takich klimatów, możesz spokojnie poszukać czegoś innego do czytania i nie obrażać mnie za wyzwanie, które podjąłem.
Również, tematyka rasizmu jest dość mocno zaakcentowana ze względów fabularnych.

Życzę miłej lektury i liczę na kreatywne opinie!
Pozdrawiam,
J&T
jokerthief115@gmail.com

Nie zapomnijmy nigdy tych, którzy wkroczyli w wyjącą ciemność i nie powrócili. Nigdy.

Catherine obudziła się pierwsza. Otwarła powoli oczy i pojęła co zrobiła. Rodzącą się iskierkę wstydu i pogardy dla siebie stłamsił przypływ gorącego uczucia o niespodziewanej sile. Mark leżał obok niej, obejmując ją delikatnie, nadal śpiąc. Odpocznie kiedyś! Wpiła się w jego usta i obudziła go, przewróciła na plecy, wijąc się jak kotka. Musiała na sekundę odsunąć się, aby złapać oddech.

- O Boże... Synek, coś ty narobił?

- Coś nie tak? - Chłopak zmarszczył lekko brwi.

- Jeżeli ja jestem aniołem i urodziłam cię, to czym ty jesteś? - Cat pogłaskała go po policzku delikatnie i wydała z siebie dziwny, delikatny, mrukliwy dźwięk. - Panie podporuczniku, pokazałeś mi jak czyni się cuda. Jesteś boski!

- Dziękuję... - Odpowiedział cicho, rumieniąc się zawstydzony. - Prze...

- Ani się waż, głuptasie. Następnym razem oczekuję czegoś równie dobrego.

- Uhum. Okej. Postaram się.

- Ty to po prostu zrobisz. Rozkaz komandor, która niefortunnie jest twoją kochanką i matką zarazem. - Cat zaśmiała się śpiewnym głosem. - Bonus od życia za tę atomówkę.

- No właśnie, co do tej sprawy... - Mark chciał ją naprawdę przeprosić za swój głupi list, jednak położyła palec na jego ustach.

- To się nie powtórzy. Kocham cię, jak matka, jak twoja kobieta i podziwiam jako dowódca. Nie pozwolę więcej na takie niegodne ciebie słowa, jasne? - Jej głos wydawał się nieziemskim połączeniem powagi i rozkoszy. Przy okazji jej wygląd, nadal pełen lubieżnej rozkoszy, wzbudził w nim niekoniecznie czyste uczucia.

- Będę grzeczny mamo.

- Tak sądzę. - Cat usiadła na skraju łóżka i przeciągnęła się potężnie. - Wow. Co za noc. Mam nadzieję, że dasz mi chwilę odpoczynku.

- Nie będę się narzucał, zajmę się jakimiś sprawami...

Kobieta obróciła się gwałtownie i palnęła go w głowę lekko. Oboje wybuchnęli śmiechem i znów spojrzeli na siebie w ten dziwny sposób. Westchnęła głośno, wodząc palcem po jego ramieniu.

- Od dzisiaj chcę cię tutaj widzieć jak najczęściej. Nauczę cię wszystkiego, abyś w przyszłości nie miał problemów. Poza tym... - Cat pochyliła się nad nim i wymruczała do jego ucha. - Kotek, ciężko mi trzymać ręce przy sobie. Jesteś moim narkotykiem.

- Matko. - Mark odsunął się i spojrzał na nią poważnie. - Nie mówiłem tego nigdy nikomu. Nie nawykłem do takich wywodów i czuję się... głupio. Nie wiem co powiedzieć, ale... - Chłopak wciągnął głęboko powietrze i wyrzucił to z siebie. - Nie poddam się, kocham cię w każdy możliwy sposób, jako matkę i kobietę... no, tyle.

- Oj!

Catherine czasami zapominała z kim ma do czynienia. Mark nadal był powściągliwy a takie oświadczenie z jego ust... Poczuła się zaszczycona. Właśnie potwierdził to, że nadal będzie ją szanował w każdy możliwy sposób. Nie utracą tej więzi matki i syna – umocnili ją. Nie została wypaczona. Poza tym, teraz miała pewność, że uwolniła go w pewien sposób. Mógł jej zaufać ze swoimi pomysłami, planami, spostrzeżeniami. Jeżeli nie oficjalnie, to tutaj, po cichu, a ona zawsze potraktuje je poważnie. Może nawet zacznie opowiadać lepsze żarty. Kobieta wstała z łóżka i przeczesała włosy palcami.

- Idę pod prysznic. Daj mi pięć minut, potem ty. I cholera, znajdź mi nową koszulkę! To była moja ulubiona!

Mark odprowadził ją wzrokiem i rozejrzał się po pomieszczeniu. Teraz, gdy miał chwilę spokoju i nic go nie rozpraszało, zdoła naprawdę docenić skromny, kunsztowny wystrój. Drewno było drogie, jednak pasowało do ciemnych ścian i tych paru obrazów. Podszedł do szafy, wcześniej zakładając spodnie na gołe ciało. Otwarł jedno skrzydło, jego ramiona automatycznie opadły zrezygnowane.

- Ile tu tego jest...

Młodzieniec zebrał się na odwagę i zanurzył dłonie w kupce materiału, który wydawał się mu znajomym odzieniem. Po chwili wydobył dość dziwną bluzkę, nie wiedział jak to nazwać dokładnie. Cienkie ramiączka, długie, luźne rękawy, z tyłu odsłaniała plecy a przód zasłaniał niewiele więcej. Już miał odłożyć kreację do środka, gdy jego matka cichuteńko podeszła do niego i spojrzała ponad jego ramieniem.

- Chcesz abym to założyła? - Cat sięgnęła dłońmi nie po bluzkę. Objęła go. - Jest trochę zbyt frywolna jak na mój gust.

- Dlaczego ją tu przywiozłaś w takim razie?

- Chciałam mieć coś na takie chwile... jak z tobą.

- Sama zadecyduj, idę doprowadzić się do porządku.

Cat pochwyciła ciuch w dłonie i odesłała syna pod prysznic. Westchnęła i uśmiechnęła się do siebie. Po chwili siedziała już spokojnie za biurkiem, ubrana w wygodne rzeczy. Co jak co, ale chyba mogła sobie pozwolić na to w jego obecności? Kątem oka rzuciła na jego fatałaszki – nosił się... tak po prostu. Dżins, buty przydziałowe, t-shirt, marynarka albo kurta mundurowa. Bez szaleństw. Skromność biła z każdej rzeczy, którą posiadał. O to też wypadałoby zadbać – mógł sobie teraz pozwolić na odrobinę szaleństwa, biorąc pod uwagę wynagrodzenie, jakie otrzyma.

Kobieta zagłębiła się w takich prozaicznych problemach, dopiero trzeci dźwięk przychodzącej rozmowy wyciągnął ją z rozmyślań. Przeciągnęła dłonią nad konsolą mechanicznie, nadal błądząc po swoim umyśle, pląsając w marzeniach.

- Cat, słyszysz mnie? - Natasha powtórzyła po raz drugi. - Pani Komandor!

- Tak? Wybacz, zamyśliłam się.

- Widać. Halsey prosił mnie, abym przekazała dla ciebie zaproszenie na mały festyn, czy coś w tym rodzaju. Chyba organizują to aby uczcić nasze zwycięstwo. Mogłabyś przyjść, nawet wypada – to takie ich przepraszam za kłopoty, jakich przysporzyli.

- Przemyślę to. - Cat odpowiedziała spokojnie. - A co z Dianą i jej oszczerstwami wobec mojego syna?

- Cóż, tu jest problem... - Tarkowska westchnęła i rozłożyła ręce. - Halsey nie ma już do tego zdrowia. Zagroziła jakąś medialną nagonką na władze, jeżeli będziemy próbowali cenzurować bezprawnie środki masowego przekazu. Jej własne słowa. W ogóle się z tym nie ukrywa, plecie bzdury, najchętniej utopiłaby nas wszystkich w jakimś wyimaginowanym bajorze kłamstw.

- Dobrze, przyjdę tam, cała załoga ma się stawić. Nie chcę robić sobie wrogów w Mieście. Musimy mieć czyste zaplecze.

- Cat, dlaczego nie odbierałaś wcześniej? - Natasha uważała sprawę za zakończoną. Catherine ujrzała tylko krotką notkę, którą przesłała jej przyjaciółka w rogu ekranu, zawierającą datę, godzinę i miejsce. - Coś się stało?

- Musiałam odpocząć, wyciszyłam system i położyłam się spać.

- Widać, że sen dobrze ci zrobił. Tak jakby... - Kobieta zatrzymała się na chwilę i uśmiechnęła tajemniczo. - ... pełna blasku. Oh. Kto?

- Nie wiem o czym mówisz. - Cat odparła spokojnie i pochyliła nad pulpitem. - Jeżeli tak cię to interesuje, wyjaśniłam sobie wszystko z Markiem. Nieziemsko mi ulżyło.

- Właśnie miała pytać co się z nim stało. Jest u ciebie?

- Za chwilę wróci. Coś chcesz od niego?

- Wypadałoby wykonać badania. Przyślij go do mnie w wolnej chwili.

- Sądzę, że będzie zajęty. - Catherine przyłożyła palec do ust i wpadła nagle na genialny pomysł. - Niedługo otworzy się warp. Będziemy mogli wysłać jego egzamin oficerski, jego i reszty. Zasłużyli na to.

- Cat, znowu nie zda, jeszcze każą go odsunąć od działań. - Natasha skrzywiła się i westchnęła cicho. - Widziałaś poprzedni. Dali mu ocenę naganną za...

- Zupełny brak poszanowania dla podstawowych reguł i zasad. Cóż, nie sądzę aby sprawdzały to wiarygodne osoby. - Kobieta odchyliła się w fotelu i poczuła jak podnosi się jej ciśnienie. - Jak kawałek papieru może pokazać im co potrafi człowiek w rzeczywistości? To tak jakby nasze zdolności warunkowały wyłącznie słowa na kartkach. Poza tym, w obecnej sytuacji... Oh, Mark, poczekaj jak skończę.

- Nie będę przeszkadzała, do zobaczenia wieczorem.

Natasha posłała jej ostatni uśmiech i rozłączyła się szybko. Catherine spojrzała w kierunku łazienki a nie wejścia. Mark był tam cały czas. Tylko dlaczego to ukrywała?

Catherine czuła się nieswojo, zmuszona siedzieć przy stoliku razem z Natashą, udając, że nie ma z kim przebywać. Oczywiście, ubrała się odświętnie na tę chwilę, mundur galowy wypadało w końcu do czegoś wykorzystać. Przyjaciółka doskonale wiedziała, że coś jest nie tak, jednak spokojnie czekała aż wyrzuci to z siebie. Raz na jakiś czas zadawała jej tylko jakieś pytanie z uśmiechem, tak aby nie wyglądały na pokłócone. Catherine z grzeczności odpowiadała, jednak jej myśli ciągle wędrowały gdzie indziej.

Dziwny, spontaniczny festyn miał miejsce na szczycie miasta. Specjalnie z tej okazji rozstawiono szybko odpowiedni sprzęt, stoliki i wszystkie inne niezbędne rzeczy. Mieszkańcy przybyli tłumnie, poprzyglądać się marynarzom i w końcu usłyszeć ich wersję zdarzeń. W samym środku znajdowała się scena, nad którą błyszczał hologram artystki, grającej przyjemną melodię. Wokół niej stał tłum ludzi, słuchających jej utworu, z uśmiechem wspominając swoją ojczyznę. Ziemia, nawet jeżeli znajdowała się w rękach chinoli, nadal pozostawała Domem – mogli jej pomóc, zdobywając bezcenny skarb na tej planecie. Gdzieniegdzie przemykały małe dzieci, urodzone tutaj, nie znające świata licznych kolonii założonych gdzie popadnie – dla nich ten raj był normalnością. Catherine pamiętała doskonale opowieści o Ziemi, która tętniła życiem. W głębi serca wiedziała, że spełniła się jako matka, sprowadzając swojego syna w to miejsce. Nie mogła dać mu nic lepszego.

Dalej od sceny znajdowały się stoliki, przy których zasiadali goście, popijając miejscowe piwo i zajadając się owocami morza. Nad nimi przemykały liczne drony, rzucające delikatny blask. Halsey postarał się, to trzeba było mu przyznać. Zastanawiające było jednak to, że nie ogłosił jedynie rozpoczęcie imprezy i nic więcej, pozostawiając okazję w sferze tajemnic. Dla Cat był to maleńki problem. Odwróciła się nagle, słysząc znajomy głos. Lynette szczebiotała radośnie o swoich pomysłach jak wychować Drake'a – chciała założyć mu wielką kokardę i przyprowadzić go tutaj, aby spróbował wszystkich specjałów. Nick protestował głośno, dzikie zwierzę powinno pozostać na swoim miejscu. Mark i Wasyl opierali się o barierkę i palili papierosy, cicho rozmawiając na jakiś tajemniczy temat.

- Chodźmy do nich. Jeszcze jeden miejscowy kawaler, wdowiec czy rozwodnik przyjdzie stroić amory a zwymiotuję. - Natasha stwierdziła dość głośno, przyciągając uwagę siedzących nieopodal mężczyzn.

- Doskonały pomysł. - Cat odpowiedziała z błyskiem w oku i wstała ze swojego miejsca, poprawiając swoją marynarkę.

Obejrzała się tylko na paru młodych mężczyzn, którzy dorośli w Mieście i najwyraźniej nie wiedzieli jak zachować się widząc dojrzałą kobietę. Jeden z nich nawet puścił jej oko, jednak skwitowała to zdegustowaną miną. "Kretyn", pomyślała i szybko dodała w myślach " Do Marka to mu daleko z tymi pijackimi ślepkami." Obie kobiety przedostały się pomiędzy stolikami, witane skinieniami głów i krótkimi Ma'am przez swoich ludzi. W końcu dotarły do obu pilotów, którzy obrócili się jak na sygnał i spojrzeli na nie.

- Pani Komandor, Pani Kapitan. - Mark zasalutował grzecznie i wyprostował się. Wasyl poszedł szybko w jego ślady. Obaj odrzucili szybko pety, jakby nadal bali się wykrycia jak małe dzieci złapane na złym uczynku.

- Nie przeszkadzajcie sobie, w gruncie rzeczy chciałyśmy same sobie zapalić. - Cat powiedziała to lekkim, swobodnym głosem. - No chyba nie będziecie stali na baczność przy swoich mamuśkach, co?

- Nie, Ma'am. - Wasyl odpowiedział grzecznie, nie wiedząc co można w takiej sytuacji w ogóle powiedzieć.

- Wasylij, chcesz powiedzieć, że pani komandor wygląda aż tak staro? - Natasha oparła się o barierkę obok niego i wyciągnęła paczkę cienkich papierosów. - To co ze mną?!

- Nie to mieliśmy na myśli... - Mark próbował ratować przyjaciela, jednak jego jąkanie nie było przekonujące.

- Płyta się zacięła, kotek? - Cat rozbroiła go zupełnie, podchodząc blisko i wydobywając paczkę z jego kieszeni na piersi. - No... dobry wybór. Też lubię ten smak.

- Tak...

- Jeszcze raz któryś z was powie do nas proszę pani, Ma'am czy w jakikolwiek inny sposób postarzy nas, rozstrzelam, jasne? - Cat spojrzała na niego z udawaną powagą i szybko uśmiechnęła się. - Nie zjemy was.

- Dobrze, mamo. - Mark w końcu poddał się i sięgnął po zapalniczkę. Podpalił jej papierosa i zamarł na ułamek sekundy. Jego matka wpatrywała się w niego z tym dziwnym, delikatnym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy. Nawet jej oczy błyszczały nieziemsko. Jaką on miał ochotę po prostu ją całować i słuchać tych jej radosnych mruknięć. - Właśnie tak rozmawialiśmy o rybach...

Cat skinęła mu jedynie głową. Nie interesowały ją żadne ryby. Gdy schował zapalniczkę, objęła go w pasie, tak aby wyglądało to jak najgrzeczniej i oparła głowę o jego ramię – tak, aby wyglądało to na matczyną bliskość. W sumie, to ją kręciło mocniej, traktowanie go jak syna, wiedząc, że za tym kryje się dużo więcej. Westchnęła cicho. Obejrzała się na Tarkowskich, rozmawiających po rosyjsku, tak aby nikt nie mógł się w to wciąć. Szkoda, że i ona nie mogła tak... Spojrzała na syna, milczącego, grzecznego. Poklepała go dłonią po piersi i westchnęła głośno.

- Czemu jesteś taki zamyślony?

- Myślę o tobie.

- Co konkretnie? - Spojrzała na niego zaciekawiona. Mogliby nie myśleć lecz robić!

- Co tutaj robisz?

- W sumie są dwa powody. Jeden to tamta banda, która ciągle próbuje ze mną flirtować. - Wiedziała doskonale, że poczuje to naprężenie w jego ciele gdy to powie. - Drugi jest prosty. Nigdy nie mogłam być po prostu matką. Chcę chwilę nią pobyć.

- Przecież zawsze dla mnie nią byłaś, nieważne gdzie przebywałaś. - Mark odparł lekko żartobliwym głosem. - Nie każda mamuśka musi zawozić swoje dzieci na mecze małej ligi.

- Najwyraźniej twoja liga jest również moją. - Cat odparła równie rozbawionym głosem i zaciągnęła się papierosem. - Mark...

- Mamo, nie mów nic. - Chłopak szepnął jak najciszej. - Wiem.

- Cieszę się.

Catherine musiała odwrócić się od syna i spojrzeć na nadchodzącego Halseya. Mężczyzna założył swój stary galowy mundur i niósł coś w dłoniach, nerwowo przebierając palcami. Tłum wokół niego cichł i robił mu przejście, gdy z podniesioną głową zbliżał się do Harrierów. Zatrzymał się przed nimi i zasalutował przepisowo, spoglądając poważnie na oboje.

- Pani Komandor, podporuczniku. Czy mogę zająć chwilę?

- Proszę bardzo. - Cat odpowiedziała mu głośno i wyraźnie, odsuwając się na krok od syna. Malutki. Miała gdzieś przepisy.

- Miasto zapoznało się dokładnie z raportem, który przedstawiono nam w sprawie niedawnych zdarzeń. - Mężczyzna starał się mówić jak najspokojniej, jednak w jego głosie dało się słyszeć nutę przeprosin. - W imieniu nas wszystkich chciałem przeprosić, oficjalnie, przy świadkach. Prosimy o wybaczenie za nasz brak wiary w marynarkę i służących tam ludzi. A oto dowód naszego niegasnącego poparcia, pani komandor. - Halsey w końcu otwarł małą szkatułkę, którą trzymał w dłoniach. Na atłasowej wyściółce leżał samotny, metalowy przedmiot. - Nikt nie zasługuje na ten medal tak wielce, jak pani.

Cat spojrzała ponad jego ramieniem. Wielki hologram na centrum placu przedstawiał ją i Halseya. Ponad nimi krążyła masa robotów, kręcąca wszystko bez ustanku. Jeden z nich obleciał Marka i oświetlił jego profil, jednak chłopak cofnął się w cień. Nie chciał mieć z tym nic do czynienia. Dość. Wystarczy już tych pokazów jego kosztem. Warknął gniewnie, czując jak wpada plecami na jakiegoś gapia. Ktoś przepchnął go gniewnie na bok, kątem oka zauważył Valasquez, kręcącą wszystko zawzięcie. Dziewczyna obdarzyła go gniewnym spojrzeniem, które nie zapowiadało nic dobrego. Jej kamerzysta kręcił wszystko dokładnie, nie robiąc sobie nic z osób, które poturbował swoim sprzętem. Catherine szukała wzrokiem syna, jednak tłuszcza zaczęła go pochłaniać. Zmrużyła drapieżnie oczy, wychwytując wymianę spojrzeń dziennikarki i chłopaka, odwróciła się do Halseya i obdarzyła go lodowatą kąpielą.

- Jest pan pewien, że to mi należą się podziękowania?

- Oczywiście. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

- Nie podzielam pańskiej pewności siebie. - Cat skrzyżowała splotła dłonie za sobą, przybierając dość groźną postawę. Jej oczy zaczynały rzucać gromami, chociaż niewiele osób wiedziało jaką burzę może wywołać. - To nie ja uratowałam pańskie Miasto przed zagładą. Co do tego nie ma wątpliwości.

- Pani Komandor...

- Podporucznik Harrier i Tarkowski, do mnie.

Mark nie mógł dalej się ukrywać. Zaczął przepychać się do małego, oświetlonego kręgu, pomiędzy warczącymi na niego ludźmi. Skąd w nich tyle agresji? Nie powstrzymał się przed przywaleniem łokciem w żebra towarzysza Diany, tak przypadkiem. Na przepraszam też się nie zdobył. W końcu obaj z Wasylem stanęli za plecami Catherine, z nietęgimi minami. Jego matka obejrzała się na niego i posłała mu prawie niewidoczny uśmiech. Ona to zawsze wiedziała jak narobić szumu, przyznał jej w duchu.

- Ci młodzi podoficerowie, moi podwładni, z własnej woli, ryzykowali dla Miasta i całej ludzkości. Nikt im nie kazał lecieć i odbić z rąk wroga broni nuklearnej. Nie ma wśród nas osoby zdolnej prosić o taką przysługę. A jednak oni to zrobili. - Catherine machnęła dłonią na Marka, który niechętnie stanął na baczność dokładnie obok niej. - Mój syn był gotów oddać życie aby nie doszło do katastrofy. Wyniósł ją na orbitę porwanym transportowcem z jednej z najlepiej bronionych fortec wroga. To jemu i jego przyjacielowi należą się podzięki, nie kalumnie w waszych mediach, rozgłaszane przez nią! - Cat nieznacznie skinęła głową w kierunku Diany.

Tłum wokół dziennikarki zafalował nieprzyjemnie i zaczął się rozsuwać. Dziewczyna poczuła lodowate stróżki potu na plecach. Przybrała najlepszą wyćwiczoną pozę i uśmiechnęła się jadowicie, słysząc oskarżenia w swoją stronę.

- Fakty mówią same za siebie. Morderca szukał odkupienia w śmierci... coś mi to przypomina.

- Poddajesz moje słowo w wątpliwość młoda damo? - Cat nie powstrzymała się od grymasu. Miała ją. - Chcesz powiedzieć, że wiesz lepiej do czego doszło? Że okłamujemy was?

- Głosu prawdy nie da się uciszyć! - Diana odpaliła automatycznie, szukając drogi ucieczki.

- Może następnym razem pozwolę was wysadzić wszystkich w powietrze. Najwyraźniej taka prawda byłaby jedyną oczywistą w naszej sytuacji. - Catherine obróciła się na pięcie do Halseya i wyrwała mu z rąk szkatułkę a następnie spojrzała na syna. - Podporuczniku Harrier, jako naoczny świadek pańskich dokonań, uważam za stosowne odznaczyć pana laurem odwagi Konfederacji.

Cat wyrwała porwała medal w dłoń i spojrzała na poły marynarki Marka. Na ułamek sekundy zatrzymała się. Załamał się dla nich. Podniósł z dna. Uratował. Nikt inny nie zasłużył na to bardziej niż on – jej syn. Jako oficer była dumna z podwładnego, jako matka poczuła coś znacznie potężniejszego. Na oczach wszystkich, zbliżyła się do niego, drżącymi palcami odgięła materiał i próbowała wbić metalową pinezkę. Powstrzymał ją, chwytając za rękę. Spojrzała wprost w jego szare oczy, tracąc zupełnie głos.

- Nie, Ma'am.

- Nalegam. - Powiedziała błagalnie, mając głęboko gdzieś co sądzą inni. - Przyjmij to.

- Żaden żołnierz nie oczekuje uzniania za spełnienie swojego obowiązku. To nasza praca.

Odsunęła się o krok i resztkami sił powstrzymała przed rzuceniem na niego. Z sromową miną, niechętnie odłożyła medal na miejsce i oddała szkatułę Halseyowi, który oniemiał zupełnie. Mężczyzna wręcz płonął ze wstydu, widząc w co obrócił się jego fortel.

- Jeżeli taka jest twoja wola synu.

- Tak jest, Ma'am.

Nie wiedziała co zrobić. Wszyscy umilkli, pozwalając wsiąknąć w świadomość słowa jej dziecka. Catherine wciągnęła głęboko powietrze i pokręciła głową, jakby nie chciała się na to zgodzić. To nie tak powinno wyglądać! Ale wyglądało. Coś pchnęło ją, zbliżyła się do niego i objęła za szyję. Przycisnęła go mocno do siebie, rozsierdzona na cały ten pieprzony, pogmatwany świat.

- Jestem z ciebie dumna, cholernie dumna.

- Robię to tylko dla ciebie.

Catherine spojrzała jeszcze raz w jego oczy, szukając w nich oparcia. Potrzebowała go. Po raz pierwszy w życiu czuła się głupio, mogła pozwolić przypiąć sobie ten przekłamany medal i wywalić do morza przy pierwszej okazji. Ale to byłoby kłamstwo, którego nie potrafiła znieść. Nie mogła mu tego zrobić. Tłum wokół nich zaczął szemrać, podnosiły się kolejne głosy. Ktoś rzucił głośno "Jak to?!". Głos Lynette wyjaśnił szybko o co chodziło. Halsey odsunął się, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Był świetnym organizatorem, ale dawno nie miał do czynienia z marynarką wojenną – służący w niej ludzie, a szczególnie ich piloci, byli ulepieni z innej gliny. Dla Cat i Marka czas zatrzymał się. Objął ją mocno i szepnął tylko ciche przepraszam. Pokręciła głową. Nie miał za co. Wykonywał swoją pracę. Miała ochotę rozerwać na strzępy tę dziennikareczkę, która oczerniła go w taki sposób. Najgorsze było to, że te informacje dotrą na Ziemię. Tam też będzie skończony. Nie mogła na to pozwolić. Obejrzała się na Halseya i przywołała go do siebie skinieniem głowy.

- Jesteś temu współwinny Halsey. Naszym kosztem bawicie się w raj.

Najbliższe dni były ciężkie – mimo spokoju jaki dał Konfederacjaowi wróg wycofując się na swoje terytorium, atmosfera w Mieście stała się nie do zniesienia. Oszczerstwa Valasquez i całkowity niewypał, jakim była impreza Halseya i jego odznaczenia, zaostrzyły konflikt między wojskiem a cywilami, którzy podążali za informacjami z mediów jak bydło. Bardzo niewielu było na tyle inteligentnych aby przejrzeć przez kłamstwa dziennikarki, jednak byli zmuszeni zachować milczenie. Cahtryn była zmuszona niezwłocznie opuścić port i wyruszyć na patrol, aby uniknąć wybuchu zamieszek.

Jednak nie to ją gryzło najmocniej. Mark od feralnych zdarzeń zaszył się w swojej kajucie i wychodził z niej tylko na posiłki i wachty. Jego przyjaciele milczeli jak groby, uciekając wzrokiem gdy próbowała ich przycisnąć. Natasha odniosła odrobinę większe sukcesy, jednak i ona czuła się podle, grzebiąc tak w czyichś sprawach. Wydawało się, że z każdym zwycięstwem które odnosiła załoga Atlantis, ich brzemię rosło. Catherine spędziła wiele godzin na swojej zmianie, wpatrując się w milczącego syna, wykonującego swoje zadania bezbłędnie. Nie mówił nic od siebie, jedynie powtarzał formalne zwroty i rozkazy. Z każdym mijającym dniem wydawał się coraz bardziej przygnębiony, prawie zaszczuty.

Mogła to zrozumieć. Całe życie był przerzucany z miejsca na miejsce – urodziła go mając ledwie osiemnaście lat, zauroczona swoich chłopakiem bez granic. Klasyka. Tatuś okazał się jednak szczęśliwy na pokaz, w ciągu doby nie pozostało po nim śladu. Przez rok odchowała Marka, przerywając naukę dla niego – w wieku dwudziestu lat zdołała dostać się do akademii wojskowej po kilku kursach wieczorowych. Jej rodzina zaopiekowała się nim, dając słowo, że będzie bezpieczny. Cóż, musiała przyznać, że wtedy popełniła paskudny błąd – postanowiła nie mieszać się w jego życie. Oboje przeszkadzali by sobie tylko nawzajem. Marka wychowywało jedno wujostwo po drugim, kuzyni – przenosił się z kolonii na kolonię. Nigdzie nie zagrzał miejsca, nigdy nie nauczył się komuś ufać. Ona robiła karierę, pragnąc chociaż w ten sposób odnieść sukces. Najpierw została porucznikiem, potem adiutantem kontradmirała – stąd wszystko poszło doskonale. Catherine znajdywała się zawsze tam, gdzie coś się działo. Odznaczono ją parę razy, dostała swój pierwszy okręt – małą fregatę patrolową. On tymczasem zaczął dorastać, wpadał w tarapaty i trafiał do kolejnych krewnych. Potem zniknął na prawie rok, w wieku siedemnastu lat, pięć lat temu.

Katherine dostała w tym czasie ofertę – mogła dowodzić ekspedycją. Zdziwił ją widok nazwiska syna na liście ochotników. Jeszcze bardziej ugryzło ją to, że mając 21 lat był pilotem, albo raczej operatorem myśliwców. Takie życie mogło nauczyć go wielu niemiłych rzeczy, jednak pozostał w jakiś sposób sobą – nie kłamał, znosił trud i starał się jak potrafił najlepiej. Najgorsze było jednak jego zdrowie psychiczne, wyraźnie nadgryzione trudną młodością. A mogła poświęcić odrobinę więcej czasu niż na pisanie listów i odwiedzić go... Była sama sobie winna. Jej dzieciak samodzielnie dorósł i odnalazł się w świecie. Tylko jak to zrobił? Gdzie przebywał?

Cat w końcu nie wytrzymała tej zmowy milczenia i wyrzutów sumienia. Dała jeden dzień wolnego Natashy i Wasylijowi, Markowi przekazała oficjalnie jego nowe zadanie – miał spełniać obowiązki pierwszego oficera.

Pojawił się dokładnie o wyznaczonej godzinie i zajął swoje miejsce, witając ją krótką formułką. Jego twarz nie mówiła nic, od razu znalazł sobie zajęcie – wykonał inspekcję wszystkich systemów okrętu. Catherine zajęła się analizą raportów z patroli, które wyglądały dokładnie tak samo - "Nie napotkano żadnych śladów bytności Koalicji." Gdy jej syn zakończył analizę i zameldował jej o małej awarii przewodu, którą wypadałoby usunąć, skwitowała to skinieniem głowy. Obróciła się na fotelu lekko w jego stronę, jednak przeglądał właśnie mapę pływów. Zacisnęła mocno wargi i gniewnie przeciągnęła po konsoli, zmniejszając siłę światła na stanowisku dowodzenia. Chłopak spojrzał do góry, czując otaczający go cień.

- Mark.

- Słucham, Ma'am.

- Synu.

- Pani komandor? - Obrócił twarz ku niej, odpowiadając niepewnie.

- Przestań mnie unikać. - Syknęła gniewnym szeptem. - Mam tego dość.

- Nie wiem o czym pani mówi, Ma'am.

- Mark, mam dość. Co się dzieje?

- Nic.

Cat wciągnęła głęboko powietrze i zamknęła oczy aby znaleźć w sobie ostatnie pokłady spokoju. Wstała ze swojego miejsca i podeszła do fotela pierwszego oficera od tyłu, sięgając dłońmi jego barków. Uścisnęła je mocno, nie pozwalając uciekać. Nie, tym razem to zakończy. Przez chwilę wodziła palcami po jego obojczyku, skrytym pod marynarką, rozmasowując wyraźnie stężałe mięśnie. Na początku walczył z tym, próbując coś powiedzieć, jednak w końcu zwiesił głowę i westchnął ciężko, pozwalając sobie na rozluźnienie. Cat uśmiechnęła się delikatnie i zawędrowała jedną dłonią pod jego kołnierz, na serce. Przycisnęła swoje palce do jego skóry.

- Kotek, co się dzieje?

- Mamo... nie wiem. Nie umiem sobie z tym poradzić.

- To minie. - Pochylił się lekko, sięgając wolną ręką konsoli i włączyła wygaszacz. - Mark, przepraszam, naprawdę nie wiedziałam, że tak to będzie wyglądało.

- Nie musisz, zrobiłaś co uważałaś za stosowne. To ja zachowałem się jak głupek, odmawiając publicznie.

- Wręcz przeciwnie. - Catherine usiadła na konsoli przed nim i skrzyżowała ramiona na piersi. - Uważam, że postąpiłeś słusznie, zgodnie ze swoją intuicją. Wzbudziłeś mój szacunek, jako dorosłego mężczyzny, zdolnego postawić się kłamstwu. Sądzisz, że to jest niestosowne?

- Czasami kłamstwo może pozwolić uniknąć wielu kłopotów, jakie na nas sprowadzam co krok. - Mark odparł cicho, spoglądając w bok. - Mogłem...

- Nie mogłeś. Nie potrafiłeś się zmusić do przyjęcia tego medalu i przyklaskiwania politycznemu fortelowi. - Dotknęła palcami jego policzka i uśmiechnęła się do niego jak najcieplej potrafiła. - Poza tym, sądzisz, że Diana tak po prostu dałaby za wygraną?

- Nie wiem, czy miałaby czelność opluć takie odznaczenie.

- Miałaby. Na tym polega jej zawód. Manipulowanie ludzką głupotą aby zdobyć sławę, kosztem osób bardzo często niewinnych. A z tobą ma problem, wyrywasz się jej na każdym kroku, pokazujesz się od strony, której ona nie chce dalej przekazać. To ją boli, uderza w jej ego. Przegrywa i stara się ciebie zniszczyć w akcie zemsty.

- To jej się udało. - Chłopak skwitował słowa matki krótko, wzruszył jeszcze ramionami i zapadł się w fotelu. - Nie wiem co robić.

- Być sobą i nie pieprzyć głupot. I... Mark, czy... - Bała się tego wypowiedzieć na głos. Przygryzła lekko wargę, jakby mogło to pomóc w zabiciu niepewności goszczącej w jej sercu.

- Mamo, przecież wiesz... - Spojrzał na nią najpierw zdziwiony a potem wyraźnie zaszokowany. - Sądziłaś, że... o nie, to nie tak! Nadal chcę to kontynuować, po prostu mam mętlik w głowie.

- Nawet nie wiesz jaki ciężar zrzuciłeś z mojego serca, synku. - Catherine odezwała się po chwili, z wyraźną ulgą. - Bałam się. Nie chcę tracić... ciebie!

- Nie no, teraz mnie masz. - Chłopak przewrócił oczami i uśmiechnął się lekko. - Będę grzecznym synkiem. Słowo.

- Nie chcę abyś był grzeczny! - Zaśmiała się cicho, chwytając jego dłoń. - Nie zmieniaj się. Bądź szalony, niekiełznany, wredny i pełen uroku. Jako kobieta uwielbiam to w tobie. Jako matka... cóż, twoja matka jest tobie zakochana do szaleństwa i chce wszystko naprawić.

- To mnie zaszczyt kopnął, nie ma co. Nie musisz...

Mark spojrzał na nią bez cienia fałszu w oczach. Catherine od razu poczuła, jak jej ciałem wstrząsa przyjemny dreszcz. Może i łatwo dawał się przygnębić, jednak z doświadczeniem mu to minie. Był słodki, gdy tak starał się wszystko wyjaśnić, łącząc w swoich słowach dwa uczucia – miłości do kobiety i matki. Jak na jej gust, robił to doskonale, dając jej poczucie bezpieczeństwa. Upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu, znalazła partnera ze snów i odzyskała dziecko. Mimo wszystkich kłopotów jakie mieli, ciężkiej atmosfery i wojny, była naprawdę szczęśliwa, właśnie w tej chwili, gdy spoglądał na nią z podziwem pomieszanym z przeprosinami. Gdyby nie to, że na mostku przebywali ludzie, rzuciłaby się na niego i pomogła zabłysnąć w oczach tym dwóm, niebezpiecznym iskierkom. Ten jej demon, ukrywany przed światem... Catherine była o krok od wprowadzenia swojego planu w życie, jednak Mark spojrzał za nią, marszcząc brwi w niepokojący sposób. Kobieta podążyła za jego wzrokiem. Ktoś próbował połączyć się z Atlantis. Już miała odrzucić wezwanie, jednak opamiętała się – nie mogła pozwolić własnemu widzimisię wpłynąć na pracę. Poprawiła mundur, skinęła na syna i wdusiła przycisk. Masa szumów uderzyła w nią ze wszystkich stron, jednak z każdą sekundą malały. Cat usiadła na swoim fotelu i z pomocą Marka usunęła zakłócenia z przekazu.

- Atlantis, czy mnie słyszycie?

- Ledwie, proszę się zidentyfikować.

- Admirał Drugiej Floty Konfederacji, Duncan Braddock.

Catherine znalazła się w paskudnym szoku. Admiralicja znalazł sposób aby nawiązać z nią kontakt! Sięgnęła dłonią w kierunku syna i uścisnęła jego ramię. Chłopak szybko zaczął wydawać polecenia oficerowi łącznościowemu, z którego pomocą oczyścił sygnał. Po chwili na holoprojektorze przed komandor pojawiła się uśmiechnięta, poważna twarz mężczyzny, który zasłużył sobie nie raz na miano bohatera. Długie, staromodne wąsy i biały mundur dopełniały jego prawie boskiej postaci, razem z krzaczastymi brwiami i czapką admiralską.

- Sir! - Cat wstała i gwałtownie zasalutowała. - To zaszczyt, Sir!

- Spocznij, Harrier. - Głęboki głos był rozluźniony i radosny. Admirał wyraźnie cieszył się, widząc swoich ludzi całych i zdrowych. - Na Boga, to ulga, wielka ulga, widzieć was całych i zdrowych.

- My również cieszymy się widząc Admirała. - Catherine opadła na fotel i oparła łokcie na podpórkach. - To... niewiarygodne.

- Ano! Nasze cudowne zaplecze technologiczne przeżywa renesans dzięki pewnemu ciekawemu odkryciu, dokonanemu przez młodych ludzi.

- Można wiedzieć jakie? - Komandor zapytał grzecznie.

- Potem, Catherine! Teraz chcę usłyszeć co tam na Gaei!

- Sir, przekazuję raporty.

- Powiedz mi, moja droga, twoje usta nie potrafią kłamać. - Admirał zachęcił ją nieznacznym gestem dłoni. - No dalej! Nie zjem cię przecież!

- Admirale...

Catherine zaczęła opowieść od przybycia, kilku tygodni mozolnego przygotowania do wykonania ekspedycji i jej zasobów a następnie przeszła do opisu patroli i stref wpływow Koalicji. Admirał co chwila przytakiwał jej, w końcu wyciągnął fajkę i w bardzo nieoficjalnym stylu zaczął palić. Co krok zadawał pytanie, konkretyzując co go interesuje najbardziej. Komandor w końcu dotarła do opisu ataku, jaki przeprowadzili na jedną z fortec wroga. Mężczyzna zaciekawił się od razu, pochylił do przodu i słuchał. W pewnym momencie spojrzał na siedzącego obok Cat chłopaka i uniósł wysoko brwi. Uśmiech, który wykwitł na jego ustach był wybitnie przepełniony dumą. Gdy jednak Catherine zaczęła opowiadać o bombie atomowej, wydawał się co najmniej wstrząśnięty wieścią. Uderzył w końcu dłonią o blat swojego biurka.

- I te sukinkoty chciały zniszczyć tę planetę? Ziemia im nie wystarczy?

- Tak sir, planowali skazić zasoby wody.

- Jak ich powstrzymaliście.

- To nie my. Podporucznik Harrier i Wasylij Tarkowski z jego skrzydła... rozwiązali problem za nas.

- Jak to? - Admirał zdziwił się i jeszcze raz spojrzał na profil Marka. - To on?

- Tak, to mój syn. - Catherine odpowiedziała nie ukrywając swojej dumy. - Infiltrowali placówkę wroga i przejęli bombę. A potem... Mark wyniósł ją na orbitę transportowcem wroga, uzbrojoną i gotową.

- I siedzi obok ciebie? - Braddock nie ukrywał zdziwienia.

- Wyskoczył w kombinezonie bojowym w zewnętrznych warstwach atmosfery planety. Wybuch odbił się od niej.

- Cholera, z czego tyś go zrobiła Harrier? Płuca ze stali, jaja z tytanu a tyłek z żelaza?

- Sir! - Cat otwarła szeroko usta i już miała protestować, jednak szybko odpaliła. - Tajemnica matki, Sir.

- Pani komandor, naprawdę tak było?

- Wysłałam już panu raporty. Jednak mamy dość poważny problem z Miastem, Sir.

- Nie dziwię się, cywile zawsze robią dużo szumu. Co tam się dzieje?

Catherine spokojnie zaczęła opowiadać o Dianie i Halseyu. Pominęła jedynie temat, który dotyczył prywatnych spraw jej i Marka, dokładnie opisując każdy chwyt jakim posłużyła się dziennikarka. Poparła się zapisanymi na dysku reportażami, które rozpowszechniła. Admirał poprosił o chwilę spokoju i zapoznał się z tym wszystkim, na ich oczach czerwieniejąc gniewnie.

- To... niewiarygodne, pani komandor. Jestem zdegustowany zachowaniem tej młodej kobiety. Nie zostawię tego w taki sposób, ma pani na to moje słowo! Gdy zapoznam się z raportami dokładnie, powiem coś więcej, jednak już teraz jestem pewien, że bez porządnej awantury się nie obędzie. - Admirał skończył swoje oświadczenie i potarł czoło. - Teraz czas na wieści z mojej strony. Nie będziecie już odcięci od nas na tak długo. W drodze na Gaeę jest już transportowiec z blisko dwoma tysiącami osób personelu wojskowego i żołnierzami. Razem z nimi, przyleci cała masa sprzętu, który znajdziesz w raporcie. Nie chcę się o tym rozwodzić, pani komandor, jednak przez najbliższy tydzień pozostaniemy w nieustannym kontakcie. Zorganizuj swoich pilotów i przygotuj do egzaminu oficerskiego.

- Sir?

- Catherine, przesłucham ich razem z małą komisją i nadam odpowiednie awanse. Nie pozwolę aby chociażby jeden z moich ludzi nie otrzymał nagrody za męstwo i służbę Konfederacji w najlepszym stylu, jaki widziałem od lat! Tak mi dopomóż Bóg. - Admirał wyraźnie popuścił wodzy nerwom. Jego palec co chwila uderzał jak młot w blat biurka, gdy mężczyzna wstał i pochylał się nad nim w gniewie. Jego oczy miotały błyskawicami a głos dudnił z głośników po całym mostku Atlantis. - Pilnuj go Catherine. Pilnuj jak oka w głowie.

- Tak jest Sir, nie omieszkam tego zrobić.

Catherine wiedziała doskonale jak to będzie wyglądało.

Mark przyglądał się wyładowywanym na lotnisku Miasta skrzyniom. Dowództwo przysłało im ogromne ilości sprzętu, jakby przygotowywało się do utworzenia nowego frontu w systemie. Wielkie maszyny przenosiły kontenery przytłaczające rozmiarami całe budynki. Chłopak podszedł do jednego z transportów i przeskanował go. Przywołał dłonią paru ludzi i przekazał im gdzie ma się to znaleźć. Jego matka stała w towarzystwie marines, którzy dostali nadrzędny rozkaz pilnowania jej w osadzie. Nie dziwił się, Braddock był osobą bezprecedensową, darzącą pogardą wszelkie przejawy populizmu i czwartej władzy. Żaden dziennikarz nie wyszedł zdrowy na umyśle spod jego spojrzenia, a jego podwładni dzielili tę nienawiść równie ochoczo. Diana stała gdzieś dalej i próbowała coś kręcić, jednak młody szeregowiec leniwym ruchem odebrał jej wszystkie narzędzia pracy i umieścił pod okiem dwóch uśmiechniętych marynarzy.

Miasto przeżywało ciężkie chwile. Halsey musiał tłumaczyć się z całego zamieszania, które wywołał. Valasquez oczywiście nie robiła sobie z tego nic, nadal jątrząc i szukając sensacji. Teraz jednak było jej ciężej, na każdym kroku pilnowały jej czujne oczy. Nawet jej reportaże zostały poddane cenzurze przez dziennikarzy związanych z wojskiem i ocenione na "przykład kiepskiego rzemiosła niewart uwagi". Mark skrycie cieszył się z tego powodu, w końcu odrobina sprawiedliwości pojawiła się na horyzoncie. Jego matka wydawała się rozanielona, mogąc zająć się czymś naprawdę porządnym – organizowaniem tych wszystkich zasobów. Natasha i Wasylij zajęli się uzupełnieniem braków załogi Atlantis, Nick i Lynn doglądali dostaw dla jednostek pokładowych. Roboty było aż nadto, Halsey szczerze stwierdził, że Miasto może tego nie pomieścić. Część rzeczy przewieziono już na inne wyspy, robiąc miejsce w magazynach dla nowych.

Ludzie. Nowe twarze – było ich ogromnie dużo. Ekspedycja pierwotnie liczyła ledwie pięćset osób. Miało być ich pięć razy więcej. Gdzie ich pomieszczą? Najwyraźniej Braddock chciał rozpocząć intensywną ekspansję i przygotować grunt pod przyszłe operacje. Mark przyglądał się przesuwającym przed nim nieznanym osobom i wyobrażał, jak dużo siły reprezentują. A to nie miał być ostatni transport! Według wszelkich oczekiwań, Konfederacja będzie zdolny w ciągu pół roku przysłać kolejne posiłki! Młody oficer naprawdę, po raz pierwszy od dawna, czuł się bardzo dobrze – taka siła będzie nie do zatrzymania.

Zastanawiało go tylko, skąd takie zainteresowanie Gaeą. Misja była traktowana jako drugorzędna, a teraz nagle wysforowała się przed innymi projektami – co prawda kolonie miały problem z wodą, jednak nie był on morderczo niebezpieczny. Czy mogło to być związane z stosunkiem admirała do jego matki? Wiedział, że się znali – pytanie brzmiało, jak dobrze. Z rozmyślań wyrwał go czyjś głos, nieznany, z potężnym akcentem.

- Aye, to on! Sir! Technik O'Maley!

Mark obrócił się na pięcie, odrobinę zdziwiony pogodnym tonem powitania. Stał przed nim niski rudzielec w znoszonym kombinezonie mechanika. Z każdej kieszeni wystawał jakiś klucz czy śrubokręt a plamy smaru wyglądały na równie stare jak ten dziwny człowiek. Mark nie mógł się jednak zdobyć na niechęć – zielone oczy technika pałały tak wielką radością i szacunkiem, wyciągnięta dłoń pewnie uścisnęła jego i potrząsnęła jakby miała pogruchotać wszystkie palce.

- Sir, farta mam, że mnie do pana przydzielili!

- Ja...eee... Dzień dobry, podporucznik Harrier.

- E tam, za parę dni belki dostaniecie, szefie!

- No... - Mar podrapał się po czole, nadal nie wiedząc co zrobić w obecności rudzielca. - Kim jesteś?

- No, będę waszym szefem pokładu dla cacka prosto od Admirała!

- Czego? Jakiego cacka?

- Igły! O! - O'Maley machnął na kontener, od którego nie odstępowało kilkunastu marines z desantu orbitalnego. - Tam jest ślicznotka. Potrzebuje tylko sprawnej dłoni i wprawionego oka, coby mogła pokazać na co ją stać, Sir!

- O'Malory...

- O'Maley, Sir! Jestem szkotem z pochodzenia i natury, dziada a nawet pradziada!

- Okey, O'Maley. - Mark w końcu zdołał jakoś zapanować nad sobą i uśmiechnąć się. - Jaśniej.

- Igła, to nasz nowy projekt. Jak tutaj przejdzie, wprowadzą go do masowej produkcji, sir. - O'Maley mówił szeptem, pochylając się odrobinę w stronę wyższego młodzieńca. - To pierwszy myśliwiec wyprzedzający o krok żółtą febrę!

- Aż tak się postaraliśmy?

- Sir, admirał osobiście dał mi znać wczoraj, że mam przekazać maszynę panu. Komandor dostanie swoje rozkazy.

- To trochę... - Mark również zszedł do poziomu szeptu. - Niestosowne, O'Maley.

- Mówcie mi Rick, Sir. A admirał twierdzi, że to jest stosowne, bo to za pańskie wyczyny nagroda ma być a nie jakieś formalne pierdoły!

- Rick, co ty pieprzysz do licha...

- Sir, będzie pan pierwszym pilotem nowej klasy myśliwców. Pierwszym od dwudziestu lat prawdziwym pilotem, w kokpicie, za sterami swojej ślicznotki. - O'maley wyszeptał tak uradowanym głosem, że pobliskie osoby aż spojrzały w jego stronę. - Zaszczyt pana kopnął!

- Mark. I faktycznie, kopnął.

- Kotek!

Catherine prawie zapiszczała, obejmując swojego syna. Tutaj, w jej kajucie mogli być swobodni, nie musiała ukrywać radości jaką czuła. Jej syn zostanie pierwszym od wielu lat pilotem, w pełnym tego słowa znaczeniu! Oczywiście, strach też gdzieś się tam krył... tylko czy on mógł zawieść? Zginąć? Nie! Dla Cat był cudotwórcą, który znajdzie wyjście z każdej sytuacji. Pchnęła go prawie brutalnie na biurko, ledwie zdołał się go złapać, a już dopadła do niego i całowała jak opętana. Jej dłonie zrywały z niego mundur, usta pracowały bez ustanku a serce biło mocniej, niż mogła sobie to wyobrazić. Odsunęła się od niego, gdy rozpięła marynarkę i spojrzała na nagą pierś i nieśmiertelniki zwisające luźno na metalowym łańcuszku. Tak wpół siedzący, wpatrzony w nią wielkimi oczyma, jak szczeniaczek z ciałem grzesznego demona, był obrazem pożądania. Przycisnęła dłonie do ust i wydusiła słabe "O Boże!", nim jej rozsądek poszedł na wakacje – długie. Wiła się i przyciskała do jego torsu, przepełniona młodzieńczą energią, opętana czymś znacznie silniejszym niż pożądanie.

- Synek!- Znowu pisnęła, nie panując nad swoim głosem. - Nie wytrzymam!

- Uspokój się do cholery! - Warknął w odpowiedzi i pochwycił mocno w ramiona. - No już!

Cat wciągnęła głęboko powietrze, przesiąknięte jego zapachem. Zadrżała mocno, zacisnęła zęby i spróbowała się jakoś opanować, z każdą chwilą odzyskując nad sobą kontrolę. Zachowywała się jak nimfomanka jakaś... Ale przy nim to ciężko o inne zachowanie! Objęła go mocno i jęknęła głośno swój protest.

Ona chciał go mieć w tej chwili! Już! W sobie!

Jego ciche, kojące słowa pozwoliły zapanować nad sobą, serce zaczęło bić normalnie a rozsądek przejął znów kontrolę. I tak go dostanie w swoje łapska, musiała tylko dobrze to zaplanować.

- Mark... ja... O Boże, szaleję za tobą. - Cat oparła twarz o jego pierś i westchnęła mocno. - Przepraszam.

- Nie ma za co... to takie budujące, w sumie.

- Bez wątpienia. - Spojrzała w jego szare oczy, wsuwając palce pod marynarkę, na jego plecy. - Twoja matka, szanująca się oficer, piszczy na twój widok, próbuje cię zaciągnąć do łóżka... a ty?

- Mam problemy z samokontrolą. Chcę się na rzucić na tę cudowną istotę i...

- I...? - Cat zmrużyła oczy kusząco. - Chcesz ją przelecieć, zostawić i znaleźć następną?

Catherine poczuła jak traci podparcie i ląduje na biurku, rzucona przez syna. Opierał się, wisząc nad nią, wpatrzony w nią...

Pełen gniewu. Niespętanej nienawiści, która wydusiła nawet z niej lekko przerażony okrzyk. Jego oczy stały się mętnie ciemne, mięśnie twarzy zaciągnęły, nadając jej drapieżny wyraz. Wargi miał wykrzywione, w zdegustowanym grymasie, smutnym i złym. Jego paznokcie drapnęły raz, drugi, trzeci o drewno, skrzypiąc niemiło. Takiego Marka nie znała. Zawsze odnosił się z rezerwą albo śmiechem... a teraz? Był jak potwór. Przepiękny, zraniony w serce koszmar, który szuka zemsty. Cat skuliła się lekko, nie miała nawet sił, aby przezwyciężyć macki strachu, oplatające ją z każdej strony. Czuła się jak osaczona.

- Nigdy, przenigdy tak nie mów. - W końcu wysyczał, ledwie, spomiędzy mocno zaciśniętych zębów. - Wiem, co obiecałem, ile mnie to będzie kosztować... nie zmienię decyzji. Nigdy.

- Mark!

Cat oniemiała. Tam w środku jej syna czaiło się uczucie tak potężne, że rozrywało na drobne strzępki pozorną maskę ignoranta i wyzwalało bestię. Teraz wiedziała, jak bardzo jej pragnął. Nawet taki drobny żart potrafił go tak urazić... Dla kogoś w innej sytuacji byłby to znak, że coś jest nie tak. Jednak ona odebrała to zupełnie odmiennie – poczuła się bezpiecznie jak nigdy dotąd. Takiego płomienia nie sposób ugasić, a ona nie miała nawet zamiaru próbować. Jej dłonie wystrzeliły i przyciągnęły go za kołnierz.

Takiego pocałunku nigdy nikomu nie dała, ani nie otrzymała. Wyuzdana, niemoralna istota związku matki i syna splotła się z chorobliwą pasją. Otwarła usta, całując bez oporu, całą sobą. Wiła się, jęczała, czuła całą sobą to jak odpowiada jej na to z równie wielką mocą. Przycisnął ją do drewna całą swoją masą, rozgniótł piękny biust aż do bólu. Jakby chciał... być z nią jednym. Cat oplotła jego biodra nogami i nie pozwoliła się odsunąć nawet na milimetr. Jej ramiona szybko objęły kark i dociskały jeszcze mocniej. Miała wrażenie, że jak nie przestaną, zgniotą się na mokrą papkę – ale za to jaką szczęśliwą! Już miała wydobyć go ze spodni i przygotować na kotłujące się w jej głowie pomysłowe akrobacje, gdy usłyszała pukanie. To jej serce chciało wyrwać się z klatki żeber i dołączyć do jego? Oderwała się od niego z ogromnym trudem, w końcu pojmując co się dzieje. Pomogła mu zapiąć błyskawicznie wszystkie guziki, dysząc przy tym mocno. Mark wyprostował się, spojrzał na nią i pokiwał głową przepraszająco. Dokończą to innym razem. Usiadł szybko na fotelu, jego matka oparła się o biurko i przybrała poważną pozę, spojrzała na drzwi i krzyknęła wyraźnie "Proszę!".

Młoda kobieta wkroczyła do środka lekko zdziwiona, jednak nawet to nie przyćmiło jej urody. Długie włosy, ufarbowane w szkarłatno-czarne pasemka zabłyszczały w lekkim świetle. Stawiała kroki pełne wdzięku, takiego jaki można jedynie otrzymać z urodzenia, nie wyćwiczyć. Stanęła parę kroków od progu, przesłoniła kobiecą, doskonale sklepioną talię teczką i spojrzała na komandor.

- Dzień dobry, pani Harrier, nazywam się Rebeca Walcot.

Ani jej miodowe oczy, ani skromny uśmiech nie były zdolne przebić się przez lodowate mury, który nagle uformowały się w umyśle Catherine. Jej myśli przybierały przeróżne formy. Mogła ją rozstrzelać, utopić... Potem wpadła na lepszy pomysł. Wykastruje syna za zdradę. Sprowadził tu tę sukę, pewnie udawał to wszystko, aby zabawić się jej kosztem, pokazać się innym jako lepszy.

- Zostałam wyznaczona jako attache do spraw cywilnych ekspedycji. Mam zadbać o dobre kontakty pomiędzy wojskiem a ludnością cywilną, proszę pani. - Rebeca odpowiedziała spokojnie, zapytana o cel swojej wizyty. - Admirał przewidział problemy, nie miał tylko pojęcia jak wielkie rozmiary przybiorą. Jest teraz zadowolony ze swojej przezorności.

- Miło mi panią poznać, Walcot. Jaki będzie zakres obowiązków, którymi się zajmiesz?

- Wszelkimi kontaktami pomiędzy panią komandor a kapitanem Halseyem. Mam dopilnować, aby Miasto nie wywierało presji na decyzje podjęte przez dowództwo Atlantis, a także reprezentować prawnie naszych żołnierzy, gdyby zaszła taka potrzeba. - Rebeca wyciągnęła przed siebie teczkę i przekazała ją Cat, której dłoń wyraźnie drżała. Zdobyła się tylko na krzywy uśmiech i spojrzała na zawartość. - Zajęłam się już sprawą Valasquez, nie będzie problemów z uciszeniem jej na dobre. Tak naprawdę, dowództwo przekazało mi już opracowane dokumenty i instrukcje, najwyraźniej przejęli się jej poczynaniami nie na żarty.

- Aż tak zależy wam na podporuczniku, który ledwie wydostał się z akademii? - Cat odparła po chwili, udając że czyta dokumenty. Tak naprawdę miała ochotę udusić oboje młodych ludzi.

- Oh, pan podporucznik cieszy się dobrą opinią, zarówno moją jak i osób, które organizowały dostawę.

- Pani opinią? - Cat nie powstrzymała się i spojrzała na dziewczynę. - Może jaśniej?

- Mark i ja... jesteśmy parą.

- Czyżby? - Komandor udała, że nie wie nic na ten temat. - Pani Walcot, wszelkie sprawy prywatne na bok. Nie mają one żadnego wpływu na nasze zadanie na tej planecie, czy wyrażam się jasno?

- Oczywiście, proszę wybaczyć. - Dziewczyna spuściła wzrok i wymamrotała pośpiesznie. - To się więcej nie powtórzy.

- Porozmawiamy o tym później, muszę wrócić do opracowania paru rzeczy z moim... - Cat w ostatniej chwili powstrzymała się przed palnięciem czegoś, co zaprzeczyłoby jej poprzednie słowa. - pilotem. Do widzenia.

Rebeca bez słowa dygnęła i podeszłą do drzwi. Już za progiem obdarzyła stęsknionym spojrzeniem chłopaka, który spoglądał na przeciwległą ścianę. Catherine tymczasem świdrowała go wzrokiem, jakby szukając prawdy. Coś tu wyraźnie nie grało. Ktoś kłamał, zatajał prawdę. Gdy drzwi zamknęły się rzuciła w ścianę teczką i przywaliła dłonią w blat.

- Ty...podły... wyjaśnij to!

- Nie wiem co się dzieje. - Mark odpowiedział spokojnie, spoglądając na czubki swoich butów. - Mamo, nie okłamałbym, nie ciebie.

- Bo ci uwierzę! - Cat rozłożyła teatralnie ramiona. - Poruchałeś sobie, to teraz powrót na lepsze pastwiska!

- Nie gadaj głupot, sam nie mam pojęcia o czym ona mówi.

- W sumie. - Kobieta przetarła mocno czoło palcami, próbując przegonić nagły ból. - Pomóż mi.

Mark wstał i pochwycił ją pod ramię. Delikatnie pomógł jej dotrzeć do łóżka i położyć się z nadal gniewnym wyrazem wymalowanym na twarzy. Spojrzała na niego jeszcze raz i poczuła się po prostu źle. Jak mógł! Wcisnęła głowę w poduszkę, warcząc głośno. Jej dłoń sięgnęła i przyciągnęła go, sadzając obok niej. Wbiła mocno paznokcie w jego skórę i charkotliwym głosem zaczęła mówić.

- Kurwa, Mark, kocham cię tak mocno, że jestem zdolna ją zaakceptować!

- Nie musisz. Ona nic nie znaczy, mamo.

- Naprawdę? To co tutaj robi! - Jej głos przestał być gniewny, powoli nabrał płaczliwej płytkości. - To... bolało! Jakbyś wbił mi nóż w plecy.

- Albo jesteś tępa, albo naprawdę oszalałaś. Nigdy nie wybiorę kogokolwiek ponad ciebie, powinnaś to wiedzieć doskonale.

- Synku... - Cat podparła się na łokciu i spojrzała na niego ze smutkiem. - Jesteś pewien, że ona kręci?

- Przecież mówiłem, że mnie rzuciła! - Chłopak odpowiedział lekko poirytowanym głosem i zrzucił buty a następnie pomógł jej zdjąć swoje. - Jasny gwint, cokolwiek się dzieje, zawsze ja dostaję w łeb.

- Jeżeli chcesz tu ze mną spać, masz mi przysięgnąć, że nie kłamiesz. - Cat spojrzała na niego nadal poddenerwowana. - Chcę to widzieć w twoich oczach.

Mark niezwłocznie opadł na kolana przy łóżku i spojrzał na nią poważnie. Chwilę trwał tak, czując jak w gardle formuje się niemiła, lodowa kula. Jego dłoń pogładziła jej policzek, delikatnie, jakby bał się, że zaraz obudzi się ze snu.

- Jestem twój, aniele... nie wątp we mnie, bez ciebie jestem nikim. Bez mojej matki – Pochylił się i przy każdym słowie całował ją lekko w dłoń, którą podała mu bezwiednie. -, bez mojej komandor, jestem pustą skorupą.

- Kotek, wiesz jakie są kobiety? - Catherine przerwała mu delikatnym głosem. Bogu dziękowała za to, że potrafi tak szybko zapanować nad sobą. - Jesteśmy takimi istotkami, które żyją tylko dzięki miłości... bez niej usychamy. Bez ciebie, uschnę. Dlatego tak się boję innych kobiet i jestem zazdrosna. Wiem, że bez twojego uczucia, szybko znajdę koniec. Nie będę mogła niczego zrobić.

- To nie żartuj tak nigdy... - Mark położył głowę na posłaniu i mruknął cicho.

- W ogóle jak to było z nią? Czemu cię rzuciła?

- Ah, co tu dużo gadać, poznaliśmy się parę lat temu i wpadliśmy sobie w oko od razu. Ona chciała kariery w dużej kolonii, kasy, życia bez trosk. Ja... cóż, spotkałem ciebie. Wiedziałem, że muszę ci pomóc. - Cat zamruczała cichuteńko słysząc jak jego ton z niemiłego zamienia się w lekko wstydliwy na wspomnienie jej. - Przyznała, że nie widzi przyszłości z byle żołdakiem, bez planów sięgających dalej niż przeżyć kolejny dzień. Powiedziała, że chce kogoś lepszego, spróbować czegoś ciekawszego, że nie jestem wart jej czasu.

- Kurwa, zabiję tę sukę! Żadna siksa nie będzie mojemu dziecku mówiła, że jest zerem!

Złapała go za ramię i wciągnęła na łóżko, obejmując mocno. Była jego kochanką i matką, jednak często musiała być tylko matką – nie mogła zapomnieć, że jej syn nadal potrzebuje po prostu rodzica, kogoś kto wskaże mu drogę. Ale to co usłyszała teraz... ludzie naprawdę są podli dla siebie nawzajem. Dobrze, że oni oboje byli zdolni sobie przebaczyć. Zemści się na wszystkich za to, jak traktowali jej dziecko. Tego było po prostu za dużo, jak on w ogóle wytrwał z takim bólem w sercu? Prawie każdy, kogo napotykał, traktował go jak śmiecia... a Mark trzymał się swoich postanowień. Nie miała już wątpliwości, Rebeca kłamała. On nie był zdolny do zdrady, w jego słowniku to słowo graniczyło z najgorszą obelgą. Uśmiechnęła się do niego ciepło, sięgnęła do swojej koszulki i odsłoniła piersi. Tym razem pokaże mu wolną, delikatną miłość, którą można obdarzyć tylko tego jedynego wybranka.

Powoli, jakby oboje nie mogli zdobyć się na wysiłek, zbliżyli się do siebie i złączyli w ciepłym pocałunku. Ich ciała mogły płonąć pożądaniem, potężnymi emocjami, jednak pragnęli się inaczej – delikatnie. Catherine nawet straciła poczucie czasu – mogły minąć godziny, gdy tak pieścił ją dłońmi i pobudzał ustami. Nie musiała walczyć o każdy oddech z szalejącą burzą w sobie – z każdym uniesieniem jej biustu, czuła jego woń. Był słodki, wyjątkowy – nie mogła tego porównać do czegokolwiek innego. Po długich i mozolnych pieszczotach, gdy jego dłonie zdołały chociażby musnąć każdy centymetr jej skóry, wciągnęła go na siebie. Patrzyli sobie w oczy, ona uśmiechnięta jak zadowolona kotka, on z grymasem w kąciku ust, tym niezbadanym, enigmatycznym drapieżnikiem. Bez pośpiechu znalazł się w niej, wyrywając z jej ust cichy jęk. Obróciła głowę w bok i przygryzła palec.

Jej cząstka chciała go pieprzyć – dosłownie. Wskoczyć na niego i ujeżdżać do oporu, gdy oboje nie będą zdolni poruszyć chociażby palcem. Jednak dzisiaj zwyciężyła inna jej część, pragnąca miłości, czystej i nieskalanej. Przeniosła swoje wargi z dłoni na jego szyję i zaczęła obsypywać skórę drobnymi, ulotnymi jak liść pocałunkami. Jej palce wędrowały wzdłuż jego wyrzeźbionych przez lata pleców, poznając każdy mięsień, wypukłość i równinę. Mogła go tak dotykać bez końca.

Jej syn. Jej kochane, jedyne dziecko, okazało się tym jedynym mężczyzną, którego pragnęła bez granic. W jego obecności świat przestawał być kolorowy – swoją szarością przynosił wstyd każdej jaskrawej barwie. Był piękny w jej oczach i to samo widziała odbite w tych dwóch, spokojnych klejnotach, które tak mocno na nią działały. Żałował, że tak wszystko wyszło, że tak ją uraził. Wiedziała, że tak jest... wiedziała, że zrobi wszystko, aby działo się lepiej. Nie zatrzyma się, nie spocznie... będzie walczył o nią i dla niej. Zamruczała głosem pełnym uczucia, pochwyciła jego twarzy i przyciągnęła do swojej, całując z mocą. Wolnym, ociekającym emocjami tempem, nadawali rytm swojej miłości.

Ich serca nie potrafiły już bić oddzielnie. Związali się na zawsze, w tajemnicy, skryci przed oczami innych ludzi, wykuwając z niemoralnej decyzji szczerość i oddanie. W ich sytuacji nie było miejsca na kłamstwo, niewierność czy skoki w bok – musieli być zdolni poświęcić dla siebie o wiele więcej niż inni. Musieli połączyć naturalny związek rodzica i dziecka z czymś abstrakcyjnym.

Nie mieli zamiaru poddać się. Mark przyspieszył lekko, czując zbliżający się szczyt. Catherine również nie była zdolna dalej powstrzymywać tego, co w niej wywoływał. Po raz kolejny w myślach zadawała sobie pytanie, jak on to robił? Jak mogła stworzyć w sobie istotę tak doskonałą dla siebie? Cat zamknęła oczy i pozwoliła tym pytaniom pozostać bez odpowiedzi. Nie potrzebowała ich... ważne było tu i teraz, spełnienie ich obojga. Ledwie parę sekund później, jej ciało utonęło w elektryzującym, nieziemskim doznaniu. Po raz pierwszy w życiu czuła się spełniona w tak odmienny, pełny miłości sposób...

I to przez jej kochanego syna. Cat nie wstrzymała łez. Niech płyną, niech widzi jak wiele dla niej znaczy. Delikatne, chłodne uderzenia zmusiły ją do otwarcia oczu. On też... tak to odbierał! Objęła go mocno, osłaniając swoim własnym ciepłem od strachu, bólu i żalu.

- Oh mój kotku, nigdy cię nie puszczę. Nigdy!

- Podporucznik Harrier, zostanie pan dyscyplinarnie przesłuchany w sprawie awansu i ostatnich zdarzeń mających miejsce na planecie Gaea, dawniej znanej jako Taurus. Czy jest pan gotów przystąpić do procedury?

- Oczywiście, Sir.

Catherine skinęła głową na znak zgody admirałowi Braddockowi i jego dwóm pomocniczym egzaminatorom, wykładowcom Akademii Wojskowej. Siedzący po jego lewej mężczyzna, obcięty jak typowy marines z kwadratową szczęką i blizną ciągnącą się od zielonego oka po podbródek odkaszlnął cicho. Znajdująca się po prawej kobieta, nadal wyglądająca dosyć młodo pomimo wieku, skrzywiła się nieznacznie i zanotowała coś, pobłyskując gniewnie granatowymi ślepiami zza cienkich pół-okularów.

- Proszę powiedzieć mi jak związał się pan z wojskiem? - Admirał zaczął lekkim głosem.

- Wstąpiłem do akademii w wieku 18 lat, pięć lat temu. Odbyłem podstawowe kursy, wybrałem zaawansowane szkolenia i zadecydowałem o swojej dalszej karierze.

- W wieku 18 lat? - Admirał przerwał mu ostro, marszcząc brwi gniewnie. - Chłopcze, czy muszę przypominać ci co grozi za składanie fałszywych oświadczeń?

- Sąd polowy. - Starsza kobieta odezwała się automatycznie. - Najczęściej kończący się natychmiastowym wyrokiem.

- A więc podporuczniku, jak było naprawdę?

Catherine zmarszczyła brwi. Jej spojrzenie powędrowało na holoprojektor i z powrotem na syna. O czym oni gadali? Miała wysoki poziom dostępu do dokumentów, jednak doskonale zdawała sobie sprawę z czarnej dziury w życiu syna, jaką był okres dwóch lat przed wstąpieniem do wojska. Co za sekret kryło jej dziecko? Niestety, nie mogła protestować w tej sytuacji, aby pozwolić mu zachować swoją tajemnicę bezpieczną – była jedynie obserwatorem, tak naprawdę liczyły się tylko cztery osoby. Admirał odczekał chwilę, ze stężałym wyrazem twarzy. Mężczyzna po jego lewej spojrzał na Marka i uśmiechnął się kącikiem ust, tak aby nikt prócz chłopaka nie tego mógł dostrzec.

- Może to pomoże panu z pamięcią, nagranie z 2187 roku. - Kobieta zwróciła się do niego chłodnym głosem i wcisnęła przycisk na swoim pulpicie.

Obraz zmienił się gwałtownie. Catherine z zaciekawieniem przyglądała się temu co przedstawiał. Zrujnowane miasto, doszczętnie zniszczone pokrywało cały krajobraz swoimi zwłokami. Wystające wszędzie metalowe resztki budynków wyglądały jak kości ogromnego stwora. W ich metalowej, brudnej powierzchni co chwila odbijały się blaski eksplozji i pocisków smugowych.

Niewielki oddział desantowy właśnie wydostawał się ze swoich kapsuł wśród ruin miasta. Pod ciągłym ostrzałem, żołnierze bez zastanowienia wyskakiwali z metalowych kokonów i odpowiadali słabym ogniem na kanonadę skierowaną w ich stronę. Obraz trząsł się, był nagraniem z kamery desantowca pierwszej fali. Mężczyzna padł na ziemię i zaczął wyklinać cały świat młodym głosem, jednak ktoś w lekkiej zbroi, takiej jaką nosili wszyscy wkoło, dopadł do niego i odciągnął za wpół zniszczoną ścianę. Strzelanina wybuchła na dobre, desant konfederatów został paskudnie przyszpilony do swoich pozycji, które nie sposób było utrzymać.

Jednak nie oddali ich. Na oczach Cat, malutkie grupy żołnierzy poświęcały się aby ich towarzysze mogli przesunąć się chociażby o parę metrów. Ich ciała były rozrywane, spalane i przyszpilane, wielu z nich padało na ziemię rozczłonkowanych, zakrwawionych... zmasakrowanych. Nadal uparcie szli naprzód. Mając jedynie lekką broń, eliminowali wrogów precyzyjnie, bez wahania. Częściej bez osłony niż z czymkolwiek przed sobą, posuwali się mozolnie, zasypywani gradem świszczących pocisków.

Catherine była w bezgranicznym szoku. Sereilon, jedna z mniejszych koloni, zaatakowana przez Koalicję z pełną mocą, na pokaz. Populacja spacyfikowana, straty wyniosły blisko 80%... Te dwadzieścia, które przetrwało masakrę, zawdzięczało życie jednemu z najlepszych generałów w historii ludzkości – Benson, żołnierz starej daty, największy skurwiel jakiego widziały gwiazdy. W przeddzień odwrotu floty z orbity planety, ściągnął z pobliskich siedzib Konfederacji ochotnicze oddziały milicji, każdego kto był zdolny służyć pod jego komendą. Nikt nie patrzył się wtedy na wiek czy płeć – brano wszystkich i organizowano pospiesznie w jednostki, prawdziwe pospolite ruszenie. Jednym z tych oddziałów była grupa młodocianych, nawet nie dorosłych chłopców, którzy zgłosili się jako pierwsi – nie mieli przed sobą żadnej przyszłości. W tajemniczy sposób szkoleni podczas półrocznego oblężenia planety, zupełnie niezgodnie z przepisami, zostali wyznaczeni do najgorszego zadania.

Mieli dokonać dywersji i odciągnąć uwagę Koalicji od ostatniej operacji ewakuacyjnej, dając jej okno czasowe na wywiezienie resztek populacji, odbicie jej z obozów koncentracyjnych... Jednym słowem, to na ich barkach spoczęło piekielnie ciężkie brzemię. Albo wskoczą wprost w paszczę lwa albo nikt nie wróci żywy z Sereilonu. Catherine pamiętała doskonale zmowę milczenia wokół tych zdarzeń – nawet w wojsku nikt nie wiedział dokładnie co się stało. Teraz mogła się przekonać jak wyglądało to naprawdę. Na jej oczach zwykłe mięso armatnie, jakie wykorzystał Benson, wykonywało swoje zadanie. Zabici byli ograbiani z amunicji i broni, krew spływała strumykami pomiędzy gruzami, jednak trzymali swoje pozycje. Był to okropny widok, musieli stanąć twarzą w twarz z fanatykami Koalicji, często rzucających się na nich jedynie z długimi szablami japońskimi, tnących precyzyjnie i bez wahania.

Tylko że to nie zdawało egzaminu. Żołnierz, który wszystko nagrywał, ukazał paskudny bezmiar horroru, który miał miejsce zaledwie pięć lat temu. Ujawnił bez cenzury rzeźnię, którą przetrwała garstka... Czołgi, artyleria i piechota – nic nie złamało lodowatego uporu desantu, którego dzieje miały pozostać zagrzebane w niepamięci. Catherine widziała wojnę w swojej obrzydliwej formie nie raz, jednak to co rozgrywało się na jej oczach było jakąś fanaberią losu, wybrykiem natury. Jeszcze nigdy nie była świadkiem samobójczego ataku na czołg, z ładunkiem wybuchowym w ręku.

Tutaj to działo się naprawdę. Przez leniwe, długie minuty, kilkanaście przeskoków naprzód w nagraniu, które powinno trwać pięć godzin, konfederaci posuwali się naprzód. Stworzyli malutką bezpieczną strefę, w którą wbijały się kolejne kapsuły, lądowały transporty z pierwszym sprzętem ciężkim – po tylu godzinach!

- Dość.

Mężczyzna po lewej Braddocka przerwał pokaz. Jego twarz wykrzywiał paskudny grymas, gdy spoglądał na Marka. Jego splecione palce były ściśnięte tak mocno, że aż zbielały. Zacisnął żeby mocno, spojrzał na sekundę w dół, jakby przełykał coś w gardle, aby po chwili zacząć świdrować wzrokiem młodego podporucznika.

- Przysięgaliśmy zachować milczenie. Przed naszym dowódcą, daliśmy słowo nigdy nie ujawnić prawdziwych tożsamości ludzi, którzy tam zginęli. Benson wziął na siebie winę za wszystko, jednak dopiero dzisiaj mogę wykonać jego ostatni rozkaz. - Mężczyzna wyprostował się w fotelu, spojrzał najpierw na admirała a potem na kobietę. - Zgodnie z danym słowem, poświadczam, siedzący przed nami człowiek dobrowolnie był na Sereilonie, jego dane widnieją w aktach obłożonych klauzulą tajemnicy państwowej.

- Mamy je tu. - Kobieta uniosła wyżej czerwoną teczkę, ze złamaną plombą. - Dokopywałam się do nich ponad dwie doby, jednak w końcu, udało się. Na prośbę admirała, zostaną jednak zachowane w najściślejszej tajemnicy. - Jej twarz przybrała nagle ostry wyraz, jakby karciła kogoś. - Nie pochwalała nigdy pochopnych decyzji Bensona. Mimo iż dzięki tej uratował wiele ludzkich istnień, poświęcił prawie tyle samo. Zabił zbyt wielu młodych ludzi, nie robiąc sobie nic z prawa. Dlatego utrzymywaliśmy to w takim sekrecie, nie pochwalamy łamania zasad i zwycięstwa za wszelką cenę.

- Koniec. To nie sąd kapturowy ani polowanie na czarownice. - Admirał przerwał jej cierpkim głosem. - Przeżył Sereilon, wstąpił do wojska, a my nadal pozwalamy, aby tych paru, którzy wrócili pozostało bez jednego "dziękuję" z naszej strony.

- Bo na to nie zasłużyli, pyrrusowe zwycięstwo jest oznaką niedołężności!

- Mark. - Admirał zignorował syk kobiety obok siebie. - Nie oczekuję odpowiedzi, jednak chcę usłyszeć z twoich ust. Co się tam stało?

- Sir...

Catherine przeniosła wzrok na syna. Widziała go przygnębionego, jednak teraz wyglądał jak żywy trup. Jego skóra zbladła a oczy straciły ten swój blask – były matowe, bez wyrazu. Nawet nie siedział prosto, jego dłonie drżały splecione na kolanach a klatka unosiła się stanowczo zbyt szybko.

- Admirale, byłem tam... nie mogłem tego nikomu wyjawić, jednak walczyłem na Sereilonie mając siedemnaście lat, Sir. - Jego głos stawał się coraz słabszy, jakby tracił ducha. Wlepił spojrzenie w podłogę poniżej hologramu, jednak mówił dalej. - Lądowałem w pierwszej fali. Byłem tam... pamiętam...

- Mark, spokojnie. - Mężczyzna o kwadratowej szczęce wypalił mocnym głosem. - Ogarnij się chłopcze. Wykonaliście zadanie, tak jak was o to prosił Benson.

- Tak Sir, wykonaliśmy. Zrobiliśmy to. Nie przeżyliśmy.

- Podporuczniku, co się tam stało?

- W ciągu dwóch godzin zostałem sam z drużyny. Znalazłem karabin snajperski przy ciele jednego z marines, którzy zginęli obok mnie. Broniłem pozycji tak długo jak potrafiłem.

- W pięć godzin po desancie pierwszej fali, dostaliście posiłki, co działo się potem? - Admirał wypytywał dalej, jednak nie ukrywał już, że i nim wstrząsał widok tak młodego człowieka w stanie bliskim całkowitemu rozkładowi emocjonalnemu.

- Parę wozów bojowych. Trochę broni ciężkiej. Wykorzystaliśmy je najlepiej jak mogliśmy. - Mark w końcu spojrzał na siedzącą przed nim komisję z zaciętym wyrazem twarzy. - Zaatakowaliśmy. Uderzyliśmy raz a porządnie, wbiliśmy się w ich linię. Benson kazał nam uciszyć artylerię, która zestrzeliwała desantowce. Nie straciliśmy już ani jednego. Potem... potem pamiętam, że ktoś zaczął krzyczeć na wspólnym kanale o uchodźcach. Udało się, jednak my nadal byliśmy tam...

- Dość. - Admirał próbował to przerwać, jednak jego towarzysz powstrzymał go kiwnięciem głowy. - Dobrze, dalej.

- Benson ostrzegał nas, mogliśmy tam wszyscy zostać, jednak nadal mieliśmy nadzieję, że po nas wróci. Że ktoś przyleci. Kazali nam trzymać pozycję, obiecywali szybką ewakuację.

- Byłam tam. - Kobieta powiedziała nagle, gniewnie. - Poświęciłam trzy niszczyciele aby wybić dziurę w ich formacji dla naszych desantowców. To była paskudna zapłata za garstkę piechoty.

Admirał uciszył wszystkich. Zapanowało niemiłe milczenie, Catherine co chwila spoglądała na cztery osoby, które niepomne jej obecności, ujawniły właśnie jeden z najpaskudniejszych sekretów wojny. Nawet gdyby chciała, nie miała co powiedzieć. Braddock ociągał się, spoglądając na leżące przed nim dokumenty. Czytał je jeszcze raz, przełknął ślinę i otwarł usta aby coś powiedzieć, jednak nie potrafił się przemóc. Sięgnął po szklankę wody i napił się, z wyraźną ulgą malującą się na jego twarzy.

- Podporuczniku Harrier, proszę wstać. - Admirał również powstał z miejsca, tak samo jak jego komisja. - Musiałem wypić butelkę brandy, aby przetrawić to, co widziałem w raporcie z Sereilonu. Jeszcze nigdy nie czułem się tak paskudnie, przyznając się do błędu. Tego nie powinno się utajniać, bez względu na odbiór społeczeństwa. Dzisiaj mogę naprawić chociażby odrobinę z mojego grzechu. Panie Harrier, nie jest pan już podporucznikiem.

- Jesteś gotów dołączyć do dużych chłopców w ich zabawach, chłopcze? - Drugi mężczyzna przerwał swojemu przełożonemu gromkim głosem.

- Sir...

- Panie Harrier, mianuję pana Kapitanem Floty Konfederacji Zjednoczonej Ziemi, ze skutkiem natychmiastowym, bez względu na procedury związane ze stażem i szkoleniem. - Admirał znów przywrócił porządek, przemawiając głośnym, władczym głosem. - To zaszczyt, zarówno dla mnie jak i dla Floty.

- Admirale, ja... - Mark próbował protestować, nawet lekko skulił się w sobie.

- Chłopcze, Benson mówił, że żołnierz nie oczekuje uznania za swoją pracę. On oczekuje szacunku jak każdy inny człowiek.

- Mimo, iż nie podoba mi się to wszystko, wyraziłam swoją zgodę, co potwierdzam podpisem w raporcie z tej komisji. - Kobieta spojrzała na niego cierpko i westchnęła. - Obyś był tego wart chłopcze.

- Tak jest, Ma'am.

- Kapitanie. - Braddock zwrócił się do niego spokojnie. - Sądzę, że pani komandor... że twoja matka, będzie czuła się zobowiązana oddać swoje stare insygnia kapitańskie w twoje ręce. Żałuję tylko, że nie mogę przekazać swoich, bezwzględnie zasłużyłeś sobie na nie Harrier. Z Bogiem.

- Pamiętaj. - Mężczyzna z blizną uśmiechnął się do niego i skinął głową. - Pamiętaj kim jesteś, żołnierzu.

Holoprojekcja zgasła, rzucając słabą poświatę na oboje Harrierów. Mark opadł gwałtownie na fotel i przycisnął dłoń do czoła, próbując opanować szalejące emocje. Catherine nie wiedziała co zrobić. Gratulować mu? Współczuć? Wtłuc? Ukrywał przed nią... to! Wściekłość walczyła w niej z żalem, jaki odczuła wyobrażając sobie ile przeszedł. Jej dziecko... jej kotek przeżył najgorsze piekło jakie mógł zgotować człowiek człowiekowi. Zataił to, przysięgając nie wyjawiać prawdy o swoim dzieciństwie... Stracił je. Sam podjął decyzję, był gotów zginąć na obcej planecie, aby uratować niewinnych ludzi przed śmiercią. Poświęcił swoją niewinność lata temu. A ona nie wiedziała. Była zajęta karierą. Poczuła się podle... jak mogła być tak wyrodna? Pozostawić go pod opieką rodziny, która miała go w dupie. Tak obiecywali odchować go bezpiecznie, z dala od problemów! Jak tylko opuści tę planetę, odwiedzi ich i porządnie opieprzy.

Tylko dlaczego nie ufał jej na tyle? Przecież kochała go, dotrzymałaby sekretu... A może to jego poczucie obowiązku broniło mu pisnąć chociażby słówka? Wstała powoli z miejsca i próbowała postawić krok, jednak nie mogła poruszyć nogą. Bała się podejść do swojego syna, którego powinna błagać o przebaczenie. Miała go chronić, tymczasem on wykonywał jej pracę za nią.

- Sereilon...

Nawet ta nazwa była pełna gorzkiego smaku. Na jej dźwięk ludzie czuli odrazę... On tam był. Widział pełnię rzeczywistości, jaką była wojna. Był, przeżył i milczał! Nie oczekiwał nawet dziękuję! Dał sobie wbić do łba te pieprzone maksymy, teraz już wiedziała skąd pochodziły.

Tylko czy byłby taki piękny bez nich?

Catherine powoli zbliżyła się do niego i położyła dłoń na ramieniu. Mark drgnął jak porażony prądem, czując jej dotyk. Dopiero teraz zauważyła wyschnięte strużki po łzach, perlące się na jego policzkach. Jeżeli ktoś płakał czując ból gdy wspominał, jak dał radę wytrwać tam, na miejscu?

- O Boże, Mark, czemu milczałeś?

Nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią, trzymając dłoń na ustach, jakby się podpierał. Jego oczy wystarczyły. Nie istniały słowa, którymi mógłby to oddać. Cat oświeciło nagle – Benson nie zakazał im mówić! On znał prawdę – nikt nie uwierzyłby w to bez dowodów. Każdy człowiek potraktowałby Sereilon jak kolejną małą bitewkę w morzu wojennej zawieruchy. Benson kazał im pamiętać – a tych wspomnień nie było jak opisać! Dlatego je tak doskonale zatajono! Konfederacja wpadłaby w panikę, wiedząc co grozi im w obliczu wroga. Trzy miesięczną obronę kolonii zamieniono w nic nie znaczącą potyczkę, dla dobra ogóły, kosztem tych młodych ludzi. Catherine pochwyciła marka za marynarkę i siłą postawiła na nogi. Prawie zataczał się, jednak jakoś opanował to co w nim siedziało, spoglądając na nią nadal beznamiętnie.

- Gratuluję, Kapitanie Harrier. To zaszczyt, być twoją matką.

Da mu jego odznaczenia. Przywróci mu to, co utracił. Odda mu jego godność jako człowieka, i nie spocznie do końca życia w tym postanowieniu. Teraz dopiero rozumiała, dlaczego tak przejął się bombą atomową, masowym mordem na pierwszej wyspie – za każdym razem, ktoś odzierał go z resztek człowieczeństwa, zmuszając do powrotu na tamtą przeklętą planetę. Rozumiała to doskonal – czuł się tak, jakby zawodził swoich towarzyszy! Jej syn sądził, że znów grzeszy, nie próbując ratować innych...

Pół godziny później Catherine obejmowała Marka delikatnie, głaszcząc go po głowie. Leżeli oboje w jej kajucie. Doprowadzenie go tutaj było naprawdę dużym problemem – najpierw pomylił korytarze, potem prawie wywalił się o jednego z techników pędzących na pokład. Cat doskonale zdawała sobie sprawę, jak dużo musiało kosztować przyznanie się, wspomnienie Sereilonu. Jednak Mark milczał, potakiwał jej jedynie i pozwalał się prowadzić, zamknięty w swojej skorupie. Mogła tylko domyślać się co kłębiło się w jego głowie, jakie niemiłe obrazy co chwila rozbłyskały, wywołując drżenie powiek, nawet gdy spał. Natasha, na jej prośbę, podała mu bardzo mocne środki uspokajające. Co prawda skrzywiła się przy tym, jednak zrobiła to bez słowa sprzeciwu, gdy tylko zobaczyła chłopaka w paskudnym stanie. Dobrze, że nie była jedną z tych kretynek, które od razu odsyłają ludzi do psychiatryka – wiedziała doskonale, że przebywanie z najbliższymi jest doskonałym lekarstwem.

Catherine westchnęła znowu, wtulając głowę syna w swój biust. Uśmiechnęła się kącikiem ust – mogła mu służyć za taką poduszkę zawsze. No i miała jeszcze do tego odpowiednie "rekwizyty"! Tylko czy on w ogóle będzie jeszcze zdolny zbliżyć się do kogokolwiek? Tyle razy zostawiany na lodzie, bez cienia nadziei... dawał sobie radę. Wychodził z okropnych sytuacji, nigdy nie cofając się przed zagrożeniem. Z każdą chwilą, kobieta czuła coraz większe przywiązanie do niego – już nie tylko z powodu samej miłości, jaką go darzyła. Mark potrzebował kogoś, kto zawsze będzie za nim twardo stał- należało oddać mu zaufanie do innych ludzi.

Cat pochyliła się i pocałowała go w usta, próbując zrobić to tak, aby się nie obudził. Jego ciepłe wargi na początku były zamknięte, aby po chwili rozewrzeć się i pochwycić ją. Jego ramiona oplotły jej talię i przycisnęły mocno do siebie a ciemnoszare oczy świdrowały spod wpółprzymkniętych powiek.

- Mamo... ja... - Jego głos wydawał się ciężki, wyraźnie ochrypły. - Przepraszam.

- Ciii, koteczku, odpocznij. Nie masz za co przepraszać.

- Powinienem powiedzieć o... o Sereilonie. Okłamałem cię.

- Obiecałeś o tym nikomu nie wspominać. - Cat spojrzała na niego z mocą i wbiła palce w jego ramiona. - Mark, może i powinnam być zła, jednak nie jestem. Nie potrafię być wściekła na ciebie, nie za to.

- Dziękuję, matko.

Mark westchnął i wtulił się w nią, tak jakby próbował się skulić wokół jej serca. Cat objęła go mocno, pozwoliła poczuć się bezpiecznie i rozluźnić. Zasnął w jej ramionach, jak małe dziecko przerażone podłym snem. Szkoda tylko, że jego koszmar był rzeczywistością, której nikt nie wymaże.

Ten tekst odnotował 22,590 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.98/10 (22 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (4)

0
0
Podtrzymuje swoje zdanie wyrażone przy okazji poprzedniej części. Jest dobrze, ale mogłoby być lepiej.
Powtórzę się i napiszę, że trochę brakuje mi erotyki, której przejawy chciałbym widzieć albo częściej, albo - jeśli już rzadziej, tak jak teraz - to w formie ostrzejszej. No, ale to druga część, może w następnych będzie tego trochę więcej.
No i troszeczkę z dystansem podchodzę do postaci młodego Harriera i jego dotychczasowej kariery. Zdążył już uratować świat a teraz okazało się, że wcześniej zaliczył swój Stalingrad. Taka mieszanka Bonda i Rambo. Aż się zastanawiam co będzie dalej.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
No i co z dalszymi cześciami? Pytam, bo nie mam co czytać😉. Są napisane i czekają na publikację, czy też dopiero się piszą? A może to już koniec?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
W najbliższym czasie je poprawię i podeślę do serwisu. Możliwe, że dzisiaj wieczorem cz.3 a dwie ostatnie w ciągu tygodnia.
Niestety, prozaiczność pochłania trochę więcej czasu a brak edytora tylko spowalnia to wszystko.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+2
0

Dziewczyna poczuła lodowate stróżki



STRUŻKI, nie stróżki.
Częsty błąd... Nawet u dobrych autorów. Ciekawe zjawisko metafizyczne 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.