Nowe wątki i dziwne sny (V)
5 października 2019
Dziki wschód
Szacowany czas lektury: 34 min
Opowiadania to było dla mnie bardziej wymagające niż poprzednie części.
Miałem duże wątpliwości, czy dodawać końcówkę, ale uznałem, że ze względu na rozwój i historię, jednej z postaci jest ono ważne. Starałem się je opisać możliwie mało "romantycznie" i celowo nie jest to fragment przyjemny i lekki.
Chciałbym też podziękować osobom, które mają ochotę dalej towarzyszyć mi w tej opowieści. Jak czas pozwoli, to zostało jeszcze wiele do powiedzenia.
Miłego czytania.
Powrót do Kromleszna
– Do licha. Nic nie widać – rzucam sfrustrowana, wypatrując czegokolwiek, przed maską samochodu.
Widoczność zdaje się urywać kilkanaście metrów przed maską, sprawiając, że jedyne co mogę zrobić to sunąć powoli i zaciskać palce na kierownicy. Światła przebijają się przez mrok, ale tylko po to, by zatrzymać się na mlecznej ścianie mgły. Mam wrażenie, że gdybym teraz wysiadła, mogłabym oderwać kawałek białego oparu. Sprawia wrażenie niemal litego i namacalnego. Odruchowo sięgam do radia, słysząc, że konferansjer zapowiadający listę przebojów cichnie nienaturalnie, a w jego nienaganny głos zaczynają się wkradać zakłócenia. Niemal natychmiast ściszam, gdy śpiew Freddy’ego Mercury’ego przeradza się w nieprzyjemny jazgot. Otwieram po omacku schowek i wyłuskuje z papierów i dokumentów stary pendrive. Wciskam go w wejście i po chwili demoniczny wrzask, w jaki zmieniła się Bohemian Rhapsody, zostaje zastąpiony mocnym dźwiękiem gitary. Dopiero teraz dociera do mnie, jak dawno nie miałam czasu usiąść przy muzyce, nie mówiąc już o wyrwaniu się na jakiśkolwiek koncert. Podkręcam dźwięk, dając się ponieść głośnemu uderzeniu Furii. Zmęczenie na moment znika, jednak mimo to mam poczucie, jakby coś było nie tak. Gdzieś na skraju potężnych, chociaż zdeformowanych przez mizerne głośniki, bassów, wisi ten sam statyczny szum. Przechodzi mi przez myśl, że muszę dać je na gwarancję. Z niedowierzaniem spoglądam na wyświetlacz i termometr, który wskazuje, że na zewnątrz jest tylko kilka stopni powyżej zera. Zwalniam jeszcze bardziej, sunąc bardziej na przód siłą rozpędu niż silnika. Dopiero teraz dociera do mnie, że jadę drogą, na której zginął Sałata. Nagle wciskam hamulec i uciekam na bok, gdy przed maską wyrasta czyjś rozmyty we mgle obrys. Po chwili obrys rośnie i z mgły wyłania się ogromny jeleń, który przerażony, szarpie się w bok i ucieka w las, znikając w bieli.
W oddali miga światło latarki. Wkrótce potem dostrzegam Jacka stojącego przy zjeździe w polną drogę. Zrzucam stertę papierów i pudełko z napoczętą kanapką na tylny fotel i przystaje obok policjanta.
– Dotarłaś. Nie miałaś problemów.
– Nie, żadnych – rzucam bez przekonania.
– To dobrze. Pojedź tą polną drogą, wskażę ci drogę. Jest parę miejsc, gdzie łatwo jest się zakopać, zwłaszcza o tej porze.
– Dzięki, prowadź. Co wiadomo?
– Nie za wiele. Gospodarz poinformował nas wczoraj o opuszczonych namiotach na skraju jego pola. Marek podjechał sprawdzić i znalazł pocięte ściany, jakieś ślady krwi w środku i rzeczy wywleczone na zewnątrz. Jednym słowem bałagan.
– Wiadomo, kim są prawdopodobne ofiary?
– Znaleźliśmy dokumenty jednej z nich. Chłopak, licealista z Suwałk.
– A druga ofiara.
– Dziewczyna, nie mamy jej danych. Od wczoraj próbujemy dodzwonić się do rodziców chłopaka.
– Co tu robili?
– Gospodarz mówił, że widział ich idących z plecakami, autostopowicze. Mówił, że w piątek przyjechali i rozbili się tutaj. W niedzielę po południu znalazł namioty w takim stanie jak teraz.
– Ściągnęliście śledczych?
– Olsztyn ma kogoś przysłać, ale nie są zbyt chętni do współpracy. Będą koło południa. Komendant postawił wszystkich na nogi i jak szedłem po ciebie, zabezpieczali teren.
– Dobra robota.
– To coś nowego tutaj. Jedyne porwanie, jakie mieliśmy to ojciec, który zabrał swoją córkę i wyjechał z nią do Estonii, kilka lat temu. Tu jest spokojnie, zazwyczaj. Teraz skręć w lewo, spróbuj objechać ten dół. Ogółem po ostatniej sprawie, komendant chce się wykazać. Nie możemy pozwolić na kolejne zdarzenie tego typu.
– Rozumiem. Znaleźliście jakieś ślady?
– Trochę krwi, chłopaki zabezpieczają ślady samochodów. Mamy jeden wiodący do lasu. Okolica jest bezludna. Kilka domów na krzyż i to daleko od siebie.
– Świadkowie?
– Może ten artysta – wypowiedział słowo „artysta” z wyraźnym niesmakiem.
– Co za jeden? Niebezpieczny?
– Nienotowany, nie u nas bynajmniej. Mieszka jakieś półtora kilometra na północny zachód stąd. Może coś widział. Dziwny typ, a do tego obcy tutaj.
– Porozmawiamy z nim – zapewniasz, a Jacek zatrzymuję samochód na wzgórzu, a przed moimi oczami widać otoczony chorągiewkami i taśmami teren. Na skraju, obok kępy głogu stoi niewielki niebiesko-biały namiot.
– Taki miałem plan. A ty masz coś?
– Nie za dużo. Andrzej umarł zabity przez zwierzę, a potem dodatkowo zadano obrażenia nożem – nie mówisz o symbolu wyrytym na klatce piersiowej – To mógł być jakiś mord rytualny, przynajmniej tak można go interpretować.
– Jeszcze satanistów nam brakowało – rzuca, kręcąc głową. Nie poprawiam go, zresztą sama nie mam jeszcze pewności.
– Poza tym jeszcze kilka śladów, ale nic pewnego.
– Chodźmy więc, nie ma co siedzieć w samochodzie.
– Racja. Zimno strasznie, nie sądzisz.
– Masz coś ciepłego?
– Ta, w bagażniku, zaraz dołączę.
Kilka tyczek z chorągiewkami znaczy miejsce zdarzenia. Niektóre punkty otoczono patyczkami znaczącymi ślady i pokryto błyszczącym z daleka sprejem. Komendant się spisał, oznaczając miejsce zgodnie z zasadami. Przez chwilę zastanawiam się, po co ktoś rozłożył skrzynki na owoce i wiadra, łącząc wszystko długimi deskami. Uśmiech mimowolnie wypełza mi na twarz, gdy dostrzegam jednego z policjantów niezdarnie balansującego na deskach, by w pewnym momencie osunąć się i ciężko wbić się w grząski grunt, klnąc siarczyście pod nosem. Ten prosty pomysł najwyraźniej się sprawdza. Nawet jeśli oryginalnie stosowano go głównie w przypadku zamkniętych pomieszczeń i w przypadku morderstw, tutaj ma on pewien sens. Chwilę po niezdarnym policjancie po jednej z desek raźno maszeruje Marek. Schodzi ostrożnie z jednej ze skrzynek i podchodzi do nas.
– Dobry pomysł z tymi pudłami.
– Komendant miał to ostatnio na szkoleniu i aż się palił, żeby to wykorzystać.
– Kolejne bezużyteczne szkolenie, co? – pytam drwiąco, znając podejście większości policjantów z małych miejscowości do wszelkiej maści szkoleń.
– Zabezpieczanie miejsc zbrodni w nowoczesnej kryminalistyce, czy coś.
– Co wiadomo?
– Jest kilka rodzajów odcisków stóp. Co najmniej dwie osoby w ciężkich butach. Jedna miała rozmiar, chyba 50, albo więcej, druga 44.
– Kawał chłopa.
– Mhm, do tego jeden odcisk tenisówek i kilka bosych stóp.
– Ofiary?
– Na to wygląda. Zrobiliśmy odlew odcisków, teraz tylko schną.
– Nieźle. Nie czekaliście na techników?
– Komendant chciał mieć pewność, że nikt nie zatrze śladów. O wilku mowa – drugi mężczyzna wyłonił się z krzaków i ostrożnie podszedł do nas. Przywitał się, krótko.
– Macie coś jeszcze? – pytam, czekając na kolejne informacje.
– Ślady opon, jakiś większy samochód terenowy. No i ślad traktora, ale to wykluczyliśmy.
– Mhm. Rozumiem.
– Szefie, jedno mnie zastanawia.
– No?
– Te ślady stóp. Jedne z nich miały taki charakterystyczny wzorek i kolce jak buty górskie, nie mówiąc o specjalnym bieżniku. Drugie wyglądały na stare buty wojskowe.
– Jest pan pewien?
– Te mniejsze, mogę się założyć, że to były, jakieś Salomony – Marek podrapał porastającą brodę szczecinę z namysłem – Nie znajdzie pani drugich o takim kształcie podeszwy.
– Nie wiedziałem, że podeszwy są unikalne.
– Nie wszystkich butów, ale ich akurat tak. No bo mają, takie wyżłobienie… – przerwał, widząc zaskoczonego komendanta.
– Nie wiedziałem, że zna się pan na butach – komendant zaczął z wyraźnie zdziwiony.
– Ehh, tak jakoś – zamilkł, lekko zażenowany.
– Dobrze. Proszę mów dalej. Salomony? Nowe? Jak pan myśli? – zachęcasz starszego policjanta.
– No, nie wiem. Raczej tak. Odcisk jest bardzo wyraźny.
– Czyli jeden miał nowe, markowe buty?
– Mhm, to jedne z lepszych w zasadzie i droższych przy tym. Jeśli to jakiś nowszy model, to przy takim bieżniku, pewnie od tysiąca się zaczynają ceny.
– Fiu, fiu, a ja myślałam, że moje koleżanki dużo wydają na buty, a drugie to buty wojskowe?
– Raczej tak i to raczej nie polskiej armii. Na pewno nie nowe.
– Mógł być wojskowym?
– Albo kupił z demobilu.
– Ciekawe.
– Co?
– Jednego z porywaczy stać na drogie markowe buty, a drugi ma nosi ubranie z demobilu.
– Chłopak na pewno nie. Sądząc po rzeczach, dziewczyna też nie miała bogatych rodziców.
– Czyli raczej nie będzie żądania okupu. Pokażą mi panowie ten namiot?
– Tak, tylko ostrożnie. Pudła są mało stabilne.
– Panie Marku?
– Tak.
– Dziękuję. Dobra robota z tymi butami – mężczyzna kiwnął głową i uśmiechnął się pod nosem.
– Służę pomocą pani Aniu.
Podchodzimy do wypatroszonego namiotu. Jacek skrótowo opowiada o dowodach, smartfon starego typu, worek na śmieci, dokumenty, pusta paczka po prezerwatywach. Wszystko opisane wylądowało w papierowych torbach na dowody. Przeglądam rzeczy porwanych, plamy nieco już przyschniętej krwi, tworzące czarne, szkliste warstewki na śpiworze. Plecaki wyglądają na nietknięte, co tylko potwierdza przypuszczenie, że porywaczom może nie zależeć na pieniądzach i okupie. Jacek stoi milczący z boku, bacznie mnie obserwując. Coś rzuca mi się w oczy. Unoszę palcami kawałek odciętej linki, która mocowała bok namiotu.
– Musieli zabrać te linki.
– Na to wygląda. Po co?
– Pewnie związali tym dzieciaki. Dziwne, że nie mieli swojej liny.
– Może działali bez planu?
– Bez planu, a jednak nie zostawili prawie śladu?
– Fakt. Hej, zobacz tutaj – rzucasz, zaskoczona wyciągając z miękkiej gleby przeźroczystą fiolkę –Musieli ją upuścić.
– Może to porwanych dzieciaków.
– Może, czekaj – wyciągasz telefon i wpisujesz łacińską nazwę z etykiety, cała reszta jest pisana cyrylicą – To jakiś lek uspokajający dla zwierząt.
– Może uśpili ich?
– Skąd krew?
– Nie wiem, jak myślisz?
– Może chłopak się obudził, gdy próbowali dostać się do namiotu i go ogłuszyli.
– Możliwe.
– Ma ktoś torbę na dowody? – Marek podaje mi papierową torebkę. Kątem oka dostrzegam spojrzenie Jacka utkwione na torebce.
Artysta
Przyjeżdżamy z Jackiem pod niewielki dom na uboczu. Ściany niskiego domostwa porósł zupełnie bluszcz, dach upstrzyły kępki mchu, trawy i wyrastająca z rynny, wbrew wszelkim przeciwnościom losu brzoza. Tylko, gdzieniegdzie spod zielonej warstwy wystawała czerwona cegła lub prostokąt okna. W skrócie całość sprawiała wrażenie zapuszczonej i zaniedbanej.
– Ktoś tu w ogóle mieszka? – pytam z niedowierzaniem, przypatrując się wysokiej trawie, poprzerastanej ziołami, którym ciężki, miodowo-słodki zapach, czułam już zza żywopłotu i kutej furtki.
Wyciągam dłoń, ku klamce, uformowanej na kształt konaru drzewa i naciskam oczekując zgrzytu zardzewiałego metalu i oporu. Nic takiego nie ma miejsca i furtka bez oporu cofa się pod moim naciskiem. Jednak równie szybko, jak udało mi się uchylić drzwi do tego tajemniczego ogrodu, tak zamknęłam je odskakując z piskiem. Szkarłat oblał moje policzki, gdy widziałam wzrok Jacka. Za furtką stał największy pies, jakiego widziałam. Ogromna bestia porośnięta gęstą płowo-siwą sierścią, szczekała i warczała z wzrokiem utkwionym na nas. Podniosłam się otrzepując przybrudzone ziemią i nieco teraz obolałe pośladki.
– Cicho wielkoludzie – Jacek ostrożnie zbliżył się do furtki, na której, jak na komendę spoczęły ciężkie łapy psa. Mogę przysiąc, że były większe od moich.
Zwierzę obnażyło zęby i szczeknęła warknęło potężnie, gdy tylko Jacek zbliżał się do drzwi.
– Chyba nas nie lubi – wyszeptałam zaskoczona atakiem. Nigdy nie przepadałam za psami, a przynajmniej odkąd miałam 10 lat.
– Z boku jest dzwonek, trochę zarośnięty, ale jest – basowy głos rozległ się za wysokich krzewów dzikiej róży i głogu. Po chwili wyłonił się wysoki mężczyzna. Już zza furtki dostrzegałam jego pogrążoną w nieładzie brodę, rozpuszczone sięgające ramion ciemne, lekko kręcone włosy, równie nieskładne, jak wielka broda. Podszedł do furtki, a ogromne psisko oderwało się od niej i zbliżyło do właściciela łasząc się i ocierając wielkim pyskiem o lniane szarawy lokalnego artysty.
– Policja. Młodszy aspirant Kalinowski.
– Starszy aspirant Anna Dzierzba – przedstawiłam się, przyglądając się właścicielowi domostwa. Nie miał na sobie koszuli, dumnie prezentując gąszcz ciemnych włosów porastających jego klatkę piersiową i zbiegający w dół szerokim pasem. Był na boso, ściskając w dłoniach, ciężki gliniany kubek z którego wznosiły się kłębki pary.
– Nikodem Łużyński, co się stało?
– Możemy wejść, mamy kilka pytań? – głos Jacka zdradzał niecierpliwość.
– Co się stało?
– Zaginęło kilka osób, nie daleko od pana domu, chcielibyśmy dowiedzieć się, czy coś pan słyszał albo widział w czasie porwania.
– Rozumiem. Wejdźcie. Nie bójcie się, Siwy jest przyjazny, jak baranek – pogłaskał psa po wielkim pysku.
– To jakaś mieszanka owczarka kaukaskiego?
– Kupiłem go, jako szczeniaka. Ponoć to owczarek kaukaski z domieszką huskiego i bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze.
– Ogromny, ale trochę utyka prawda – Jacek dopytywał zaciekawiony, gdy zanurzyliśmy się pełnym zapachów ogrodzie prowadzeni przez właściciela w stronę domostwa.
– No, byłem z nim tydzień temu u weterynarza w Olsztynie – pokiwał głową – Ma jeszcze trochę problemy z krzyżem. Zna się pan na psach.
– To jedyne co mi zostało po studiach.
– Jest pan po weterynarii, a to ciekawostka – zagadnął podobnie.
– Zacząłem, ale niestety. To nie dla mnie – Jacek wyciągnął dłoń w stronę owczarka, ale ten warknął mierząc go wzrokiem.
– No Siwy, spokój – drzwi domu otworzyły się, ukazując wąski, kryty drewnem korytarz i szeroki pokój z kominkiem. Gdy weszliśmy uderzył mnie w nos zapach kadzidełek i bliżej niezidentyfikowanych ziół. Siwy przysiadł przed drzwiami i wlepiając w nas oczy zdawał się czekać na coś – Zostań tutaj – pies szczeknął i ułożył się wygodnie przy drzwiach. – On nie przepada za obcymi.
– Rozumiem. Może nam pan opowiedzieć, co pan robił w sobotę?
– W sobotę? Zapewne byłem tutaj.
– Był pan z kimś?
– Niestety. Mieszkam tu sam.
– Widział pan kogoś? Jakieś nieznane samochody? – dopytujesz dalej.
– Niestety nikogo. Siwy był niespokojny w nocy, ale to tyle. Wydawało mi się, że widziałem jakieś światło.
– O której?
– Około 2 w nocy, ale nie wiem dokładnie.
– A w zeszłym tygodniu? W poniedziałek?
– W poniedziałek? Hmm, na spotkaniu w pracy, u weterynarza, a potem tutaj, o ile dobrze pamiętam.
– Gdzie pan pracuje?
– W Olsztynie. Ilustruje książki, płyty, grafika użytkowa.
– To daleko.
– Mamy dwudziesty pierwszy wiek i można pracować zdalnie. Internet tu sięga – uśmiechnął się szeroko – Chcecie kawy?
– Podziękujemy – Jacek rzucił stanowczo. Chociaż zapach bijący z glinianego kubka kusi, wycofujesz się – Co pan robił około 19?
– Raczej wróciłem tutaj.
– Sam? – dopytuje, podchwytując pomysł Jacka, chociaż intuicja mówi mi, że to niewłaściwa osoba.
– Sam. O co chodzi?
– O inną sprawę. Normalne pytanie służbowe – Jacek wstał i zaczął spacerować po pokoju. Na moment zatrzymał się przy szerokim, drewnianym segmencie i wziął coś z jednej z półek. Przez moment przyglądał się trzymanemu przedmiotowi w milczeniu, a potem książkom stojącym na półce – Co to?
– Kukri – Nikodem odpowiedział spokojnie, patrząc na długi, lekko zakrzywiony nóż – Nóż gurkhów, przywiozłem go z Nepalu, kilka lat temu.
– Zbiera pan broń białą?
– Trochę. Jest ciekawsza od palnej – odpowiada spokojnie, mierzwiąc palcami brodę. Obserwuję obu.
– Jaki ma pan rozmiar buta? – spoglądam w oczy Nikodema, gdy pada pytanie Jacka. Oskarżycielski ton wyraźnie ostrzegł brodacza, który teraz poprawił się w fotelu, czujnie przyglądając się to mi, to mojemu towarzyszowi.
– Czterdzieści-dziewięć – odpowiada spokojnym tonem.
– Rozumiemy. To na razie tyle. Prosimy, by pan nie opuszczał miejsca zamieszkania przez kilka dni, zapewne ktoś od nas zgłosi się jeszcze – rzucam, czujnie przyglądając się mężczyznom.
Żegnamy się i opuszczamy dom. Pies szczeknął głośno na nasz widok, po czym odprowadził nas, gdy trzasnęły drzwi.
– Jak myślisz? – spytał Jacek.
– Sama nie wiem. Coś mi nie gra.
– Widzisz? On pasuje. Kto inny. Ten pies mógł spokojnie poszarpać człowieka, ma pysk jak niedźwiedź.
– Mamy tylko poszlaki.
– Trzeba go obserwować.
– Zgoda, ale lepiej go nie spłoszyć. Zobaczymy co powiedzą technicy.
Wieczór
Wracam półprzytomna do ośrodka po całym dniu spędzonym na przesłuchaniach i poszukiwaniu tropów, które zazwyczaj wiodły donikąd. Nikodem i jego pies nie dawał mi spokoju, wciąż miałam poczucie, jakby coś mi umykało. Jacek może mieć w tej kwestii rację.
Na parkingu stoi kilka nowych samochodów, w tym srebrny bus i czarny Range Rover. Wysiadam z auta i kieruję się do swojego pokoju, niosąc foliową torebkę z gotowym jedzeniem, które wymaga tylko mikrofali. Gdyby Jędrzej albo Kevin zobaczyli moją obecną dietę, zapewne usłyszałabym ochrzan gorszy niż od mojej matki. Na moment zatrzymuję się i mój wzrok spoczywa na stojących na pod recepcją mężczyznach. Adam stoi w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden starszy, w krótkiej kitce i grafitowym garniturze, drugi niższy, dobrze zbudowany, wyglądający, jak ochroniarz. Dyskutują o czymś żywiołowo, Adam gestykuluje żywiołowo, jakby próbował coś wyjaśnić drugiemu mężczyźnie. Ten w kitce zaś jedynie kręci głową i zdaje się nie reagować. Po chwili jednak zaczyna mówić i mam wrażenie, jakby z Adama zeszło powietrze. Opuścił głowę i wzruszył tylko ramionami, po czym zniknął, gdzieś wewnątrz budynku. Mężczyźni swobodnym krokiem ruszyli w stronę terenówki na parkingu i w momencie, gdy wchodziłam na taras, chmura pyłu i hałas potężnego silnika, obwieściły ich odjazd. Wiem, że muszę złapać Adama i spytać go o całą sytuację.
Gdy podeszłam do drzwi swojego pokoju, dostrzegłam trzy leżaki rozstawione przed tarasem. Dwa z nich były zajęte przez młode kobiety, które wygrzewały się w ostatnich promieniach słońca. Ostatni leżak jest pusty, zajęty teraz tylko przez złożony koc. Przez moment przyglądam się im zaciekawiona. Są pierwszymi gośćmi, których widzę w ośrodku. W oczy rzuca mi się brunetka, której proste włosy na wpół opadają czarną kaskadą poza krawędź leżaka, reszta zaś niedbale zakrywała opalającą się topless kobietę. Nagle głośny hałas silnika oznajmił przyjazd kosiarki. Brunetka przysiadła na leżaku i odwróciła się w moją stronę, osłaniając oczy od słońca.
– Cześć – rzuciła, obserwując mnie.
– Cześć – odpowiadam.
Najwyraźniej obecność robotników nie stanowiła dla niej przeszkody w cieszeniu się słońcem. Wróciła do opalania się, tym razem odrzucając długie włosy do tyłu. Kilka pokojów dalej otwierają się drzwi i wychodzi jeszcze jedna kobieta. Również blondynka w białej koszuli, pod którą wyraźnie widać brak stanika i ciemnych legginsach. Przyklęka na chwilę i zaczyna mocować się z butami do konnej jazdy. Gdy wreszcie udaje jej się dociągnąć zamek do końca i dopiąć sprzączki, wstaje i rusza w stronę opalających się dziewcząt. Zmierzyła mnie czujnie wzrokiem.
– Cześć – rzuciła, patrząc na mnie.
– Cześć – odpowiedziałam i zmieszana, otworzyłam drzwi i schowałam się do pokoju.
Zbliżyłam się do okna, obserwując toczącą się rozmowę. W tym wypadku ciekawość zwyciężyła z manierami, zresztą dziewczyny mówiły głośno i nie musiałam się zbytnio przysłuchiwać.
– Macie ochotę pojeździć? – Obraca się na pięcie i opiera na poręczy tarasu. Kątem oka dostrzegam jeszcze czerwoną linię stringów wystającą spod legginsów. – Pani Eliza zaproponowała, że udzieli nam lekcji.
– Po wczorajszym, na pewno – brunetka rzuciła drwiąco.
– Ja też podziękuję – dorzuciła sennie dziewczyna w krótkich spodenkach.
– Smażcie się dalej. Myślałem, że chociaż ty będziesz chętna, Aniela.
– Na razie starczy mi jeżdżenia na czymkolwiek.
– Miło ze strony szefa, że dał nam trochę odpocząć – brunetka rzuciła beztrosko.
– Podziękuj pani Elizie, przekonała go.
– Hi hi, co nieco widziałam. Ma talent do tego.
Odeszłam od drzwi i przysiadłam na łóżku. Poczułam się trochę głupio, podsłuchując innych gości, jednak to w zasadzie pierwsi ludzie spoza ośrodka, jakich tu widziałam. Nie należę do zbytnich cnotek, ale moje sąsiadki zdawały się być bardzo otwarte i nic sobie nie robiły Zresztą cały ten obiekt sprawiał wrażenie opustoszałego. Przez myśl przeszło mi pytanie, „jak ich stać na utrzymanie tego miejsca?”, gdy telefon zaczął wibrować w kieszeni. Zerkam na ekran.
– Mam coś – Marek brzmiał na zadowolonego.
– Co znalazłeś?
– Ślady bieżnika, a raczej ich dalszy ciąg. Jacek znalazł ślady stóp przy jednej ze ścieżek leśnych. W nocy jej nawet nie zauważyliśmy.
– Ile śladów?
– Dwa bez butów i chyba 2 różne ślady w butach.
– Więc jest ich przynajmniej 2. Coś jeszcze? Ślady opon biegnące leśną ścieżką, potem wzdłuż linii energetycznej.
– Hmm, znaleźliście, dokąd prowadzą?
– Niestety nie. Głębiej w lesie straciliśmy ślad i nawet pies nie mógł nic wyczuć. Szliśmy za nim, ale zrobiliśmy tylko koło i wróciliśmy na asfalt.
– Kurwa. Jest coś w tamtą stronę? Jakieś domy, osady?
– Oprócz granicy? W sumie prawie nic. Dzwoniłem do leśniczego, ale według niego jest tam jedynie zrujnowana osada drwali, do której i tak nie ma dojazdu.
– Szukaliście drogi? Może da radę się tam przebić?
– Kiedyś była droga, jeszcze w latach 80., ale potem bagno ją pochłonęło.
– Coś jeszcze?
– Tyle że, jak chcą tam cokolwiek zrobić, to muszą przebijać się zimą, jak wszystko skuwa lód.
– Psia mać. Może spróbować z helikoptera?
– Myślisz, że nam go przyślą? Szef dzwonił do służby celnej, ale to może potrwać. Równie dobrze dzieciaki mogą być, gdzieś na Litwie, albo w byle szopie. Zrobili kółko przez Litwę i wrócili.
– Ryzykowne, zwłaszcza z dwójką porwanych dzieciaków na pace.
– Ryzykowne, ale cholera ich wie. Zresztą pod drzewami mogłaby się schować mała armia, tak tam gęsto. Przeglądaliśmy zdjęcia lotnicze całego terenu i nie ma śladu po tej osadzie. Zresztą tam w ogóle nic nie ma. Tylko drzewa i bagna.
– Czyli wiemy, że ich gdzieś wywieźli, że jest ich kilku. Nie wiemy, po co i gdzie. Marek, kurwa mało wiemy.
– Jak w tej całej sprawie. Nie musisz przeklinać.
Rozłączam się i zaczynam obracać telefon w palcach, uświadamiając sobie, że tutaj jest tak wiele niewiadomych, że strach pomyśleć. Odkładam telefon na bok i powoli rozsznurowuje wysokie buty. Zmęczona zrzucam z siebie przepocone ubranie i naga kieruję się ku prysznicowi, pragnąc utonąć pod uderzającymi we mnie strugami lodowatej wody. Na szczęście autodestrukcyjne pragnienia znikają, gdy tylko pierwszy strumień zimnej cieczy uderza mnie w plecy. Natychmiast zakręcam wodę i dodaję ciepłej. Druga próba jest przyjemniejsza. Ciepła woda zmywa ze mnie pot, zabierając ze sobą zmęczenie, które przypomina mi ciężki koc. Gdy to wszystko znika, pozostawia po sobie przyjemną pustkę, którą może zapełnić jedynie odpoczynkiem i oderwaniem się od trudnej sprawy. Wylewam trochę żelu na gąbkę-rękawiczkę i zaczynam się cała szorować. Gdy szorstka powierzchnia zbliża się do piersi, odruchowo zaciskam uda. Przysiadam bezwolna wewnątrz prysznica i unoszę głowę, pozwalając by ciepła woda, uderzała mnie dalej w twarz i spływała po zamkniętych powiekach i policzkach, mieszając się z zabłąkanymi łzami. Chociaż próbowałam sobie dać z tym radę, wciąż wracają mi do głowy wspomnienia z tego przeklętego parku, lodowaty chłód paralizatora, ból uderzający w bok. Czasem wmawiam sobie, że jestem niezniszczalna. Tak, jak tam, gdy niesiona adrenaliną skopałam tych zboków. Potem jednak adrenalina znika, odporny, pancerny automat staje i spod skorupy wyłania się delikatne ciało. Kilka łez miesza się z wodą, gdy ciche łkanie zaciska mi się na gardle. Wyłączam prysznic, ale pozostaje jeszcze przez chwilę, siedząc w brodziku. Biorę głęboki oddech i wstaje. Zmywam z siebie pianę i resztki łez. Wyłaniam się z łazienki zawinięta w długi ręcznik. Wyciągam z torby podkoszulek na ramiączkach i białe, proste majtki. Spoglądam jeszcze w lustro – „muszę być silna”, myślę, patrząc na zaczerwienione policzki. Wciągam na siebie ubrania i kieruję się do kuchennego aneksu, dzierżąc w dłoniach paczkę mrożonych sajgonek.
„Kto się tam dobija?”, zastanawiam się, gdy ktoś zaczyna głośno uderzać w drzwi. Rozdrażniona podchodzę i uchylam je, a w wąskiej szczelinie stoi tylko szczerzący się Adam.
– Czego chcesz? – pytam. Chłopak patrzy na mnie lekko zaskoczony, ale po chwili pokazuje butelkę wina i tacę w drugiej ręce.
– Przyniosłem ci kolację.
– Dzięki, nie musiałeś wyważać drzwi.
– Miałem zajęte ręce.
– Widzę – mówię, gdy Adam wchodzi do środka z szeroką tacą na jednej ręce i butelką wina w drugiej. – Przygotowałeś się.
– Może zjemy na zewnątrz.
– Gdzieś tu jest koc. Wciągnę tylko coś na siebie – zdaję sobie sprawę, że Adam wpatruje się w moje tatuaże.
Po chwili wychodzimy, jak z ciężkim kocem, a on z jedzeniem i idziemy w stronę jeziorka. Na mały piknik. Adam fachowo odsłania tacę i rozstawia talerze na kocu. Już z daleka czuję pokryte czosnkową oliwą i przypieczone grzanki, sałatkę z fetą i ogromny omlet.
– Wygląda pysznie.
– Zasłużyłaś.
– Przez żołądek do serca? – pytam, uśmiechnięta.
– To najprostsza droga – odpowiada z uśmiechem niewiniątka. „Ma rację”, myślę, czując, że ślinka zaczyna mi cieknąć na widok zawartości tacy.
Adam sprawnie wyciąga do końca, na wpół wyciągnięty korek. Wstaję szybko i biegnę do pokoju, by po chwili wrócić z lampkami. Mam wrażenie, że w wieczór, taki jak ten, nie chcę być sama. Dawno nie byłam na randce. Podaję lampkę Adamowi, a ten nalewa płynu barwy krwi. Biorę mały łyk na spróbowanie. Wino jest ciężkie, przyjemnie wytrawne, niemal dokładnie takie, jakie sama bym wybrała w sklepie. Przez moment zastanawiam się, skąd wiedział, jakie wino lubię, chociaż nigdy mu nie mówiłaś. Odpędzam jednak tę myśl, spychając ją na karb paranoi.
„Chwilo trwaj”, smakuję wino i pozwalam mu rozlać się na języku.
– Trafiłeś idealnie – mówię rozmarzona.
– Cieszę się. Smacznego.
– Dziękuję, wzajemnie – odpowiadam.
Omlet jest bardzo dobry, zresztą wszystko smakuje idealnie. Moje kubki smakowe mają ochotę zaśpiewać z podniecenia, a cicho głosik wewnątrz skanduje „wyjdź za niego”.
– Jak poszukiwania.
– Marnie, znaleźliśmy ślady, ale wszystko się urywa.
– Tak?
– Tak, niestety. Pewnie pojechali za granicę. Zresztą ciężko wyczuć. Nawet psy się poddały – uśmiecham się z udawaną lekkością.
– Paskudna sprawa. Dasz sobie radę. Wierzę w ciebie. – Patrzę mu w oczy i podziwiam ich kolor.
Rozmowa toczy się leniwie. Opowiadam mu o autostopowiczach i rozmowie z Nikodemem oraz o moich wątpliwościach. Przez chwilę rozmawiamy o moich tatuażach. Przysiada się bliżej i czule sunie palcami po piórach feniksa. Pozwalam mu na pocałunek, delikatny, nieco wstydliwy, ale przyjemny. Patrzy mi w oczy, ten złoty chłopiec. Wtedy zbliżam się do niego i na moment przejmuję inicjatywę, wpijając się w jego wargi. Kładziemy się na kocu, słysząc bzyczenie owadów wokół.
– Widziałam, że macie gości.
– Tak. Kilka osób przyjechało w weekend.
– Mało tu ludzi.
– Tak bywa. Zazwyczaj nie mamy wielu turystów. Moja matka wynajmuje głównie miejsce dla większych imprez, zjazdów firmowych.
– To też była taka impreza.
– Hmm, nie. Ci byli indywidualnie – odpowiada po chwili zastanowienia. Ciekawią mnie te trzy kobiety. Było w nich, coś dziwnego, ale nie dopytuję dalej.
– Widziałam, że miałeś trudną rozmowę z klientem.
– Ahh tak – kiwa głową – W recepcji? Miał, jakiś problem z prysznicem. Drobiazg, ale goście lubią przesadzać.
– Jasne – rzucam, ale mimo wszystko, coś z tyłu głowy kłóci się z tym wyjaśnieniem. Może to tylko kolejny objaw paranoi.
– Robi się chłodno. Może pójdziemy do ciebie. Zrobię ci masaż? Wyglądasz na bardzo spiętą.
– Masaż. Umiesz, czy chcesz sobie pomacać?
– Tylko krótki kurs, ale nikt jeszcze nie narzekał.
– Hmm, ok. Weźmiesz tacę?
– Leć do pokoju.
Kładę się na miękkim łóżku z dłońmi złożonymi pod głową. Adam przychodzi po chwili i przez moment czuję na sobie jego wzrok.
– Będziesz tam, tak stał? – pytam go drwiąco, patrząc przez ramię. Mam na sobie tylko bieliznę, postanowiłam, że tym razem ułatwię mu zadanie.
Nie czeka na kolejną zachętę. Wzdryga się, gdy zaczyna masować mi stopy, rozcierając wnętrze stopy, robiąc małe kółeczka po opuszce dużego palca, by krętym ruchem powędrować przez śródstopie do pięty. Unosi moją stopę do góry i drugą dłonią rozciera kostki, po czym czuję jego pocałunek, który składa wpierw na śródstopiu, potem na małym palcu. Lekki uśmiech wypełza mi na usta. Sunie ustami po palcach lewej stopy, po czym powtarza całość na prawej w odwrotnej kolejności. Czuję, jak jego dłonie wędrują w górę, jak całuje łydkę i dołeczek powyżej mięśnia łydki. Wzdycham, gdy rozciera udo i po raz kolejny, gdy powtarza całość z drugą nogą. Wtedy usiadł na mnie okrakiem i przesunął palce w górę. Gdy ugniata moje pośladki, zwilża je ciepłym językiem i pocałunkami, wrażenie wilgoci i ciepła rozpływa się, gdzieś poniżej łona. Jęczę cichutko, na co reaguje niemal natychmiast. Wsuwa palce pod krawędź majtek i odciąga je na bok.
– Jeszcze nie – mówię, rwanym szeptem. Adam zatrzymuje się na moment, nie czuję jego ruchów, a jedynie słyszę, jego podniecony oddech – Obiecałeś mi masaż. – kończę.
Po chwili wypuszcza moje figi i wygodnie siada okrakiem na moich nogach. Kładzie mi dłonie na ramionach i zaczyna je ugniatać. Delikatnie, zbyt delikatnie, jak na to, co lubię, ale nie narzekam. Mój masażysta się stara, a sądząc po twardym wybrzuszeniu, które ku mojej uciesze ociera się o plecy, kreśląc nieregularne linie, przy każdym jego ruchu w przód i w tył. Układam się wygodniej, czując rosnącą plamkę wilgoci pod materiałem. Adam rozpiął mi stanik, uniosłam się lekko i pozwoliłam mu zsunąć go z piersi. Nie opierałam się zbytnio, gdy niecierpliwie przesunął dłonie z pleców, które właśnie ugniatał, na piersi. Pocałował mnie w szyję zaciskając mocniej palce na sutkach i mocniej napierając na moje pośladki. Puścił mnie na moment i wrócił do całowania i ugniatania pleców. Dyszał ciężko z każdym ruchem, sunąc językiem i ustami po linii kręgosłupa.
W pewnym momencie unoszę tyłek do góry, napierając na jego męskość.
Zdejmuje mi majtki i wtula się we mnie mocno, sięgając do łechtaczki. Masuje mnie, małymi, kolistymi ruchami, wsuwając palce w rozognioną kobiecość.
– Nie – jęczę.
– Nie? – pyta zaskoczony, czuję jego oddech na szyi, gdy opiera na mnie brodę.
– Chcę ciebie – wyrzucam z siebie – Nie twoich palców.
Dociera do niego, że gra wstępna dobiegła końca. Zerkam przez ramię, jak zrzuca z siebie spodenki, a potem bokserki i przez moment męczy się z założeniem kondomu. Cierpliwie czekam na niego. Po chwili jednak, mimowolnie sięgam do swojej łechtaczki i wypięta zaczynam pieścić się. Spoglądam na niego i przez moment nasze spojrzenia się spotykają. Adam wygodnie usadawia się nade mną i rozsuwa moje nogi szerzej, unosząc moje biodra ku górze i wchodzi we mnie. Cofam dłoń i zapieram się o łóżko, gdy przyśpiesza, biorąc mnie mocno. Nawet nie jestem pewna, czy jęczałam i jak głośno. Zaciskam palce i pogrążam się w fali uczucia, gdy jego westchnienia i gardłowy odgłos, ściąga mnie na ziemię. Mój kochanek wychodzi ze mnie i siada zmęczony, a jego penis leniwie spoczywa na udzie, pokryty kropelkami moich soków na różowawej gumie kondomu. Nie czekając na słowa potwierdzenia, odpycham go i sięgam do jego członka zrywając kondom z mokrego od spermy członka. Smak jego spermy i wydzieliny jego członka nakręca mnie jeszcze bardziej. Doprowadzam go znowu do pełni erekcji i nie jestem przy tym delikatna.
– Bez gumki? – pyta zdziwiony.
– Po prostu mnie zerżnij – mówię.
Zbliża się do mnie, a ja opinam go udami i jego męskość wbija się we mnie, ocierając się o pobudzoną łechtaczkę i rozciąga pochwę. Jego pchnięcia przestają być regularne jak wcześniej. Teraz napiera na mnie szaleńczo, mocno, by na moment zatrzymać się, gdy moje plecy wyginają się w łuk. Prostuję się, patrząc mu prosto w oczy. Widzę jego przerażony wzrok.
– Zaraz dojdę.
– Mhm – mruczę
– Ale…
– Ciii… – zamykam jego usta palcem. Napinam się cała, przygotowując do wielkiego finału, gdy strumień jego spermy wypełnia mnie ciepłem. Dyszę mocno schodząc z mojego kochanka i kładę się przy nim, opierając brodę o jego pierś – Ja i tak nie mogę mieć dzieci.
Widzę, jak zastanawia się co powiedzieć.
– Nic nie mów – uprzedzam go. Leżymy w milczeniu, po czym zamykam oczy i pozwalam sobie odpłynąć w objęcia snu. Prysznic zaczeka do rana.
Odmęty nocy
Jestem sama na rozległej polanie oświetlonej jedynie ginącym pod chmurami blaskiem księżyca. Ostre źdźbła trawy kłują mnie w stopy. Nie wiem, jak się tu znalazłam, ani którędy tutaj przyszłam. Do tego ta cisza, która zdaje się oblepiać wszystko, pozostawiając jedynie szelest traw ocierających się o bose stopy i łydki z każdym ruchem. Robię kilka kroków, wydeptując niewielki fragment łąki. Ciepły wiaterek głaszcze moje ramiona i łydki. Poprawiam nocną koszulkę, walcząc z rosnącą konsternacją. Światło księżyca na moment przygasa, gdy obłok przepływa po niebie, pozostawiając na ziemi nieregularne plamy cieni.
Podnoszę wzrok, słysząc szelest kroków. W plamie cienia stoi sylwetka, porażająca mnie swoim ogromem. Majestatyczna, przerastająca mnie o głowę lub dwie, o szerokim byczym karku i nagiej skórze, która lśni w świetle księżyca, jak upstrzona perłami. Nie potrafię dostrzec jego twarzy, chociaż szukam wzrokiem w miejscu, gdzie powinnam ją znaleźć. Z głośnym sapnięciem, obłok pary wydobywa się z miejsca, gdzie przybysz powinien mieć nozdrza. Przenosi ciężar ciała z jednej stopy na drugą, po czym pochyla się nieznacznie do przodu, jak byk szykujący się do szarży. Odsuwam się o krok do tyłu, gdy łagodny powiew rozwiewa moją koszulkę i przepływa przez włosy. Uderza mnie jego zapach, przepełniony dzikością, słodki i upajający. Czuję, jak coś pcha mnie do niego, cichy głos powtarzający w myślach, „ulegnij”. Odsuwam się, a chrzęst łamiących się źdźbeł jeży mi włoski na karku. Przysięgam, że czuję tętno tego Goliata, jego oddech i zwierzęcy magnetyzm. Niczym owca przed wilkiem, czy może raczej jałówka przed buhajem. Tarcza księżyca wyłania się zza chmur i wydobywa z cienia resztę sylwetki. Nie wiem czemu, ale teraz nie widzę w nim łagodności, a jedynie żądzę, która poraża mnie i odpycha. Sama nie potrafię tego wyjaśnić, moje ciało pragnie spotkać się z jego ciałem, oddać się pożądaniu i naturze, ale duch nie. Cofam się o kilka kroków, po czym odwracam na pięcie i zaczynam biec. Polana jest nierówna i co kilka kroków, moje stopy trafiają na drobne wykroty, czy dolinki. Krople błota pokrywają moje uda, zostawiając na koszulce długą smugę brudu.
Minotaur wcielony rozpędza się i zaczyna gonić za mną. Początkowo niepewnie, jakby się nie spodziewał, że jestem w stanie uciec, potem głośno uderzając bosymi stopami w podłoże, pochylony do przodu i parujący niczym piec, na który wylano kubeł wody. Trafiam stopą w jakąś norę i padam na ziemię. Przez moment czołgam się, zerkając przez ramię. Zbliża się, po czym zwalnia. Obserwuje mnie uważnie i milcząco. Całe moje ciało pragnie teraz tylko jednego. Pozostać w miejscu, dać zmęczonym mięśniom odpocząć i przygotować się na jego przybycie. Wbrew sobie rozsuwam szerzej uda i niemal unoszę do góry pośladki, niczym gotowa jałówka, ale się powstrzymuje. Siadam na ziemi, zawstydzona i porażona strachem. Wstaję roztrzęsiona. Wiem już czego oczekuje Minotaur. Chce ode mnie, bym oddała się sama, akceptując go i przyjmując. Rozstawia szerzej uda, a jego członek wydaje się falować na skraju erekcji. Duży, ciemny, o szerokiej żołędzi. Wyciągam rękę w jego stronę, ale na moment odzyskuję panowanie nad sobą. Fala strachu i ekstazy przetacza się przeze mnie, jakby chciał dać mi namiastkę tego, co mnie czeka.
– Twoje niedoczekania – rzucam przez zęby i wstaję. Siłą woli zabieram rękę i patrzę na niego.
Głośny ryk rozlega się od niego. Sapie i rzuca się. Wiem, że to sen, albo może bardziej koszmar.
Jednak nie umiem się wybudzić. Jakby to miejsce i ten gigant byli jedynym, co istnieje. Cofam się, zwalczając narastający strach. W skroniach czuję narastające uderzenia ciepła i dudnienie serca. Kolejny ryk uderza z większą mocą, wbija mi się w duszę, jakby chciał tym samym pokonać mnie i zmusić do podporządkowania. Po chwili zdaje sobie sprawę z ciepłej cieczy cieknącej mi po udzie i mokrej plamie w dole koszulki. „Strach to zabójca umysłu” – powtarzam w myślach, mantrę wytatuowaną między zwojami smoka-węża, na mojej nodze.
Wreszcie rzucam się do ucieczki, prąc do przodu siłą woli, aż uderzam rozpędzona w ciemną ścianę gęstego lasu. Gałązki drapią mnie, uderzają niczym bicze w nieosłonięte ciało. Chowam twarz przed ciosami i z trudem przebijam się do przodu. Teraz wycie bestii znika. Przede mną jest kolejna polana, a w jej centrum dom z oknami rozświetlonymi, w kolorach ciepłej żółci. Blask migocze, a na jego tle przesuwają się sylwetki ludzi wewnątrz tego miejsca. Na sznurkach wiszą ubrania, prześcieradło, koszule, spódnica w starym stylu. „To tylko sen” – mówię, zdejmując ze sznurka jedną z koszul i wkładam ją na siebie zamiast mokrej nocnej koszulki. Obwiązuję się koszulką w pasie. Nie wiem, po co to robię właściwie. Patrzę w dół i decyduje się ją zostawić na miejscu. Zbliżam się do domostwa. Jedyne czego pragnę to wyrwać się z tej dziwacznej przestrzeni. Podchodzę bliżej i z mroku wyłaniają się kontury piętrowego domu w starym stylu, z cegły pokrytej szerokimi plamami tynku. Drzwi wydają się uchylone, napieram na nie. Z trudem się cofają. Czuję, jakbym były wtopione w miód albo smołę. Dopiero po chwili udaje mi się stanąć w drzwiach. Mam przed sobą krótki przedsionek z wieszakami i jasno oświetlony pokój.
– Pomocy – próbuje mówić, ale wiem, że mężczyźni w środku mnie nie słyszą, a nawet nie są w stanie mnie dostrzec. Mijają mnie niczym ducha. Czy to tylko sen, a jeśli to sen, to dlaczego nie mogę się obudzić? Może to coś więcej? Kim ja tutaj jestem i na co patrzę?
Patrzę na obcych mężczyzn. Siedzą wokół okrągłego stołu. Z jednej strony jest drewniana ława, a z przodu dwa taborety. 4 mężczyzn siedzi wokół, rozmawiają o czymś, widzę ich śmiech, próbując odczytać sens wydarzeń z obrazu, chociaż przypomina to oglądania wyciszonego filmu. Nie słyszę ich głosów, a jedynie widzę ruchy ich ust i kłęby papierosowego dymu. Na stole stoją 2 butelki wódki, z czego jedna jest w większości opróżniona i szklany słój, w którym kołyszą się ogórki. Oprócz kieliszków rozstawionych w regularnych odstępach dostrzegasz niedbale porzuconą talię kart. Próbujesz się ruszyć, ale powietrze i całe to miejsce stawia opór. Mogę się cofnąć, ale nie wejść głębiej.
Jeden z mężczyzn wstaje i wychodzi. Po chwili wraca, prowadząc młodą dziewczynę w niebieskiej sukience i ciemnych kręconych włosach obwiązanych różową wstążką. Pozostali zaprosili ją do stołu na jeden z taboretów, a potężnie zbudowana postać, która ją wprowadziła, teraz rusza z powrotem do sąsiedniego pomieszczenia. Po chwili wraca niosąc szklankę wypełnioną czymś czerwonym. Podstawia sobie dodatkowy taboret i siada obok młodej dziewczyny, przez chwilę poprawiając czerwoną koszulę na owłosionych przedramionach. Może mieć 40 lat. Pozostali podobnie. Szczególnie wyróżnia się jowialny wąsacz w przyciasnej marynarce, w stylu, jaki kojarzę tylko ze zdjęć rodziców, z ich młodzieńczych lat. W zasadzie wszyscy wydają się być zatrzymani w jakiejś innej epoce. Na stole stoi czarno-białe, błyszczące radio.
Patrzysz, jak namawiają na coś dziewczynę, obserwujesz, jak wolno sączy przyniesiony napój, a gdy szklanka się opróżnia, mężczyzna w czerwonej koszuli od razu wychodzi i wraca z dolewką.
Wydaje ci się, że tłumaczą jej grę w karty, pokazując kolejne figury. Rozkładają przed nią karty i grają na „sucho”, by pokazać jej obowiązujące reguły. Masz wrażenie, że to jakiś wariant pokera, lub podobnej gry. Dziewczyna kiwa głową. Na moment wstaje z miejsca i rusza do innego pomieszczenia. Gracze z wyraźną uciechą pokazują za nią palcami, śmiech i gesty mówią ci tylko tyle, że nie czeka jej dziś nic dobrego. Masz nadzieję, że przeczucie cię myli. Brunetka wraca, lekko się kołysząc. Nagle zdajesz sobie sprawę z przyczyny i przyglądasz się dokładniej stojącej szklance. Rozlano kolejne kolejki wódki i rozpoczęto grę. Mężczyźni złożyli po kilka monet ze swoich stosów na stosik dziewczyny.
Patrzysz, jak gra się toczy. Dziewczyna zdaje się mieć szczęście, bo gracze pasują, albo dają za wygraną. Twój wzrok pada jednak na dłonie tych, który siedzą teraz na taboretach. Siedzący po prawej stronie chudzielec z wąsikiem, głaszcze kolano dziewczyny zakryte zieloną rajstopą. Dziewczę lekko wzdryga się, ale „Wąsik” zbywa ją tylko żartem. Gra się toczy, a ty widzisz, jak „Wąsik” zerka w karty dziewczyny i pokazuje coś pod stołem kolegom. Kolejne zwycięstwo sprawia, że brunetka radośnie chichocze. Na moment wychodzi jednak do sąsiedniego pokoju, a w krok za nią podąża „Czerwona Koszula”. Twój wzrok przyciąga gracz w białej koszuli, siedzący obok „Jowialnego” na ławie. Zaczyna coś tłumaczyć pozostałym i pokazywać na karty. Przysięgasz, że znasz go skądś. „Jowialny” dołącza się do dyskusji, na co pozostali reagują rubasznym śmiechem i niedwuznacznymi gestami.
Dziewczyna wraca, tym razem poważniejsza. Mimo wszystko jednak jej ruchach widać działania alkoholu. Kolejna runda toczy się o wyższą stawkę i ponowne zwycięstwo nowej pokerzystki. Jednak kolejne rozgrywki pokazują na czym polegała strategia „Białej koszuli” i „Jowialnego”. Porażka, goni porażkę, redukując stosik do pojedynczych monet. Wtedy pada jakaś propozycja, nie wiesz, czego dotyczy, ale młoda brunetka wydaje się być początkowo oburzona. Potem zgadza się jednak. Wygrywa niedużą sumę, ale już w następnej rundzie przegrywa i na środek oprócz monet dodaje coś więcej. Miałam rację i nie jestem z tego powodu szczęśliwa. Dziewczyna wstaje i chwiejnie unosi niebieską sukienkę, zsuwając grube rajstopy i kładzie je na środek.
Kolejne rundy i obok rajstop lądują jej buty. Nie mam ochoty na to patrzeć. Na ich pyski niczym u drapieżników osaczających ofiarę. Jak zbliżają się do niej z każdą chwilą. Coraz częściej głaszczą ją, podszczypują. W pewnej chwili ze wzrokiem wbitym w podłogę wstaje i obchodzi stół, po czym siada na kolanach „Jowialnego”. Na moment spogląda rozbieganym wzrokiem na „Czerwoną koszulę”. Rozmawiają o czymś, a łysy mężczyzna kołysze ją na kolanach. Nie widzę, gdzie ma dłonie, ale wiem, jak to teraz wygląda. Pragnienie wyrwania się z tego koszmaru i ucieczki narasta. Chcę jej pomóc, wyrwać ją z rąk tej zgrai, ale nie mogę.
W pewnym momencie „Biała koszula” wstaje i podchodzi do przedsionka, gdzie stoję. Jest teraz tak blisko, że mogę poczuć zapach wódki w jego oddechu. Odwiesza białą koszulę na wieszak, odsłaniając porośniętą gęstymi włosami pierś. Cofam się o krok i kolejny, wypychana z domu przez nieprzekraczalną ścianę. Drzwi trzaskają, pozostawiając mnie na chłodnym podwórzu.
Po dłuższej chwili, która ciągnie się, jakby trwała wieki, zbliżam się do okna. Przełykam ślinę i zaciskam palce, widząc obraz z wnętrza. Przez swoją pracę widywałam różne rzeczy, które zostają w człowieku. Rzadko przyjemne, głównie te złe. Tylko nie takie, komiksowo złe, zaplanowane, czy chociażby pchane czyimś zamysłem. Widziałam wiele złych rzeczy, które najprościej nazwać złem codziennym, jak ojciec bijący dzieci, matka uzależniona od leków, chłopców sprzedających się przyjezdnym turystom. Widok młodziutkiej, wiotkiej dziewczynki siedzącej na okrągłym stoliku z sukienką uniesioną do góry, pijanej i niezdolnej do oporu, nie był przyjemny. Żałowałam, że nie mam broni, albo chociaż, że nie mogę tam wejść. Bosa, brudna stopa unosiła się i drgała, a na niej wisząca para majtek. Na bladej skórze łydki i uda rozciągały się ciemne znamiona, bardziej przypominające tatuaże niż wrodzone zmiany. „Jowialny”, śmiejąc się do rozpuku, uniósł sukienkę odsłaniając pozostałym jej z rzadka pokryte włoskami łono. „Wąsik” i „Biała koszula” zaczęli rozpinać spodnie. „Czerwonej koszuli” nie było widać. Dopiero po chwili dostrzegłam, że usiadł na tapczanie z boku, kiwając się lekko i obserwował całość. Kolejny obserwator, ten jednak mógł coś zmienić.
Osunęłam się na chłodną glebę i oparłam głowę o ścianę. Zamknęłam oczy, pozwalając perlistej łzie spłynąć po policzku, po czym utonęłam w ciemności i ciszy.
Budzę się zlana potem. Patrzę na śpiącego Adama. Ma lekko rozdziawione usta. Zmieszana wyłuskuje się z objęć. Po chwili wciągam na siebie dresowe spodnie i bluzę i wychodzę na chłodne nocne powietrze. Idę w stronę jeziora, po czym staję w bezruchu patrząc na leniwie kołyszącą się toń i liść unoszący się w górę i w dół na wodzie, oświetlony tylko światłem księżyca. Sen wydaje mi się odległy, jedynie drobiazgi pozostały mi w pamięci, rozmyte przez wybudzenie. Liść unosił się w górę i w dół, niczym brudna bosa stopa. Wchodzę do pokoju i zrzucam z siebie dresy i naga siadam na łóżku obok Adama. Głaszczę go po piersi, czując jego bijące serce, po czym przytulam się do niego mocno. Zasypiam, na szczęście tym razem bez snów.