Komentarze
" O co chodzi z pisaniem pamiętnika. Czy to jakiś powszechny lub modny element terapii?"
Tak! Nad Wisłą, nad Hudsonem, a nawet nad rzeką Rabą... Z Rabą to hermetyczny żart, ale naprawdę jest to element terapii klinicznej.
P.S. W Niemczech w obecnej sytuacji nie jest zbyt ryzykowne głoszenie ("I powiem szczerze jak na spowiedzi na głos przed synagoga, że nie podoba mi się to opowiadanie")?
שלום 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Pierwszy akapit, 6 linii o Stolzu, odtworzenie nagrania. I bum: 10 fragmentów, 100 linii w tym samym stylu, nastroju i z tą samą beztreścią. --> Monotonia nudy. Trzeba było tę wstawkę ograniczyć do zgrabnego minimum i kontynuować główny tok narracji. Pisać o Stolzu i z perspektywy Stolza. Treść z taśmy oddać jego uszami, a nie na sposób długaśnego cytatu.
Im dalej w tekst, tym narracyjnie/spójnościowo gorzej. Sypiesz, autorze, hasłami-tropami z autorskiego rękawa: Enola Gay, Little Boy, Gott mit uns (w połączeniu z płonącym czołgiem - to akurat znajduję zabawnym, a nawet niosącym element edukacyjno-poznawczy) , lobotomia... Dużo i gęsto, ale po co? Jaka jest myśl przewodnia, roter Faden?
Tyle komentarza, a teraz pytanie merytoryczne. O co chodzi z pisaniem pamiętnika. Czy to jakiś powszechny lub modny element terapii? To już drugi tekst literacki, na jaki trafiam w bieżącym ćwierćroczu, w którym pojawia się motyw pamiętnika. Poprzedni tekst był nota bene niemiecki (Eschbach) 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Cenne spostrzeżenie. Co prawda (wybacz, proszę), moim zdaniem, słuszne wyłącznie w określonej konwencji literackiej. Nie istnieją (znowu moim, jakże skromnym zdaniem debiutanta i "pseudopisarza", że zacytuję pewną aluzję z tego i owego), granice eksperymentów. Oczywiście dokonywanych na podświadomości czytelnika. Dodatkowo zauważmy, że w Twoim twierdzeniu:
"Z drugiej strony, jeśli CAŁA narracja ma myć stylizowana na wciąż zmieniającą się psychikę/charakterystykę JEDNEJ OSOBY, to narracja trzecioosobowa nie ma sensu"
jest subtelny błąd logiczny. Nie "CAŁA" narracja ma być stylizowana na "charakterystykę jednej osoby". Trik polega na dynamicznej - właśnie metamorfozie postaci - z którą to postacią narrator w magiczny sposób ma prawo się utożsamiać na bieżąco. A chwyty pisarskie, żeby osiągnąć taki odbiór... sorry... pseudopisarskie są tu "no limits". Gdyby tacy goście jak przykładowo świętej pamięci Jerzy Grotowski zakładali sobie kagańce konwenansów, to nigdy nie powstałby Teatr Laboratorium. Oczywiście nie każdy musiał lubić ten teatr, ale...
W temacie, który zacytuję:
"Może się wtedy stylizować na jej stan umysłowy, charakter czy wiedzę, ale to NAPRAWDĘ WYŻSZA SZKOŁA NARRACJI i wątpię, czy jej sprostasz".
...mógłbym odpowiedzieć dialogiem z opowiadania:
"Uciekinierka z zakładu psychiatrycznego zaśmiała się cicho.
– Może sama o tym nie wiesz. Sprawdzimy?
– Jak chcesz, żeby udowodnić, że nie jestem?
– Eksperymentem. Takim klinicznym.
– Sprecyzuj!
– Przecież mówiłam, że profesor Stolz stał się moim idolem. Chcę wypróbować jego metody. Na… jego żonie.
– Co on ci robił?
– Wiązano mnie do łóżka, a on robił wszystko, żeby mnie podniecić. Czasem przyglądał się temu Denzel.
– I co? Podniecałaś się?
– Na początku nie. Ale potem…"
Reasumując. Z wielkimi ludźmi (co właśnie z należytym i obopólnym szacunkiem czynię) to warto się czasem nie zgodzić. Podyskutować... Prawda? 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Narrator (w mojej eksperymentalnej, nomen omen, koncepcji) koreluje swoim stylem ze stanem umysłu i z rozwijającą się wrażliwością Enoli.
Tak, jak Ty w Metamorfozie tego się nie robi.
Najprościej to opisać w narracji pierwszoosobowej.
Można i w trzecio-, ale wtedy potrzebna jest dyscyplina w operowaniu "dużymi" akapitami, czyli podrozdziałami. Żelazna dyscyplina.
Każdy podrozdział musi zaczynać się (mieć w pierwszym zdaniu) wyraźnie wskazaną osobę, z której punktu odbywa się narracja. Narrator może opisać jej (i tylko jej) myśli.
Może się wtedy stylizować na jej stan umysłowy, charakter czy wiedzę, ale to NAPRAWDĘ WYŻSZA SZKOŁA NARRACJI i wątpię, czy jej sprostasz.
Bo jeśli tak zaczynasz podrozdział:
Profesor z ogromnymi walcami na uszach cierpiał w milczeniu. Z jego oczu strzelały błyskawice nienawiści.
Betty uśmiechnęła się z wdzięcznością.
...to już do końca rozdziału narrator może widzieć tylko myśli profesora i stylizuje się na jego charakter.
Z drugiej strony, jeśli CAŁA narracja ma myć stylizowana na wciąż zmieniającą się psychikę/charakterystykę JEDNEJ OSOBY, to narracja trzecioosobowa nie ma sensu.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Nie wiem, jak długo tu się "zwyczajowo" oczekuje na nobilitację w postaci teleportacji z "Poczekalni" do "Zbioru Głównego". Jeśli widzę komunikat, że "Metamorfoza" uzyskała "wymaganą liczbę głosów", aby tak się stało, to przyznam, że portal i jego aktywiści działają niesamowicie sprawnie oraz z pasją.
Przy okazji pragnę podziękować koledze Tompowi za spostrzeżenia wysłane mi drogą prywatną. Na siedem uwag - trzy dotyczyły rzeczy jawnie oczywistych, w tym zasad interpunkcji.
Już wyedytowałem tekst i wręcz zawstydzony - poprawiłem. Naprawdę dziękuję.
Pozostałe cztery pozwoliłem sobie zapamiętać, kwalifikując je do tak zwanego "protokołu rozbieżności stanowisk", ale i tak uważam, że Tomp to wielki człowiek, z którym warto i znaleźć i zgubić...
W kwestii dalszego ciągu "Metamorfozy" (odpowiadając koledze unstableimagination), to zdradzę pewien sekret.
Początkowo to opowiadanie miało być nieco inne. W trakcie pisania coś mi zaświtało. Seria mi zaświtała, więc ciąg dalszy (zgodnie z ostatnim zdaniem: "koniec, albo i nie koniec") - nastąpi. Przy okazji odpowiem Tompowi (i zainteresowanym) co do fabuły i "ostatniej prostej" oraz "wniosków i zakończenia". W takiej koncepcji (kontynuacji fabuły) wszystko stanie się jasne. Proporcje będą inne. Nie będę spoilerował, ale obiecuję, przepraszając jednocześnie czytelników za złamanie zasady, która mówi, że - nawiązując do pewnego "ukrytego" niemieckiego tła opowiadania - "Eine opowiadanie - ein Führer". Chodzi mi tu o "spójność", homogeniczność - czyli, że powinno mieć wszystkie, wszystkie elementy.
Jedno zdradzę. A propos "suchości bułki tartej", bo wiem, o co chodziło Tompowi.
Narrator (w mojej eksperymentalnej, nomen omen, koncepcji) koreluje swoim stylem ze stanem umysłu i z rozwijającą się wrażliwością Enoli. W dalszym ciągu ona (i narrator) zaczną dostrzegać zapachy, szczegóły scenografii, a nawet wiele więcej. Piąty wymiar zobowiązuje...
Jeszcze raz dziękuję.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Kudy mi do @Rascal, ale spróbuję się wzorować na jej sążnistych komentarzach krytycznych.
No więc zręby fabuły przedstawiają się następująco:
Zbrodniczy (sugestia autora) psychiatra manipuluje osobowością jakiejś NoName pacjentki w celu (nie, nie seksualnym per se) zrobienia kariery naukowej. Podkręca jej inteligencję niecnymi (domysł) metodami.
Oczekiwania czytelników rosną.
I psychiatra się przelicza, bo obiekt, nazwany przezeń Enolą (uzasadnienie mało przekonujące i bez dalszego ciągu [-1-]) zyskuje inteligencję większą od zaplanowanej i przejmuje kontrolę nad psychiatrą.
Dotąd (wyjąwszy [-1-]) jest OK. Opis tego procesu ciekawy i spójny, acz końcówka (od wejścia do gabinetu) mocno naiwna i mało wiarygodna. Ale dobra; on dostał małpiego rozumu, a ona opanowała wydzielanie feromonów.
Oboje wychodzą z kliniki.
Jak wyżej: mało realne, ale idziemy dalej.
Następują jakieś dywagacje językowe [-2-]. „Gott mit uns” zaliczam do [-2-].
Mamy mało naturalny [-3-] opis zachowania żony. Psychologicznie nierealne uzgodnienia. Pada żądanie odbycia „sesji terapeutycznej”. Jakieś rozbierania, ubierania i ponowne rozbierania. Różnych osób. [-3-]
Cel niejasny; czytelnik stale czeka, do czego to doprowadzi.
Enola chce wypróbować „metody psychiatry na jego żonie”.
Ciekawość czytelnika rośnie.
Zakład o coś, co już jest w posiadaniu Enoli (forsa z sejfu), ale po co? [-4-]
To, co się dzieje między kobietami jest opisane językiem kosmity, który opisuje fakty, których nie rozumie. Dowiadujemy się o jakichś nadzwyczajnych zdolnościach Enoli (supermatematyczka, superpisarka) i czekamy, do czego to wszystko doprowadzi, czekamy na wielkie ŁAŁ! [-5-]
Ale widocznie musimy poczekać, bo teraz autor zadecydował, że musimy poznać historię intymnego życia żony psychiatry. Autor wprowadza dodatkowe osoby: kolegę szkolnego kobiety i mechanika Toma, który był wybitnym jebaką, ale wyjechał. [-6-]
Autor teraz serwuje drętwy opis szukania sfery erogennej u kobiety. Może wreszcie zaistnieje coś emocjonującego? [-7-]
Nie zaistniało.
Enola oświadcza, że idzie „uwolnić burdel od alfonsów”.
Teraz zaczynamy się spodziewać jakiejś Wielkiej Jatki. Świat spłynie krwią, a Enola, jak Behemot z Mistrza i Małgorzaty, będzie strzelać z colta i po każdym strzale dmuchać w dymiącą lufę. Innymi słowy: będzie zajebiście!
Ale zamiast stosów trupów, rzeki krwi i płonących dzielnic rozpusty „wystrojona Enola” schodzi po schodach z torbą i kurtką, a żona psychiatry po niemal rzewnym pożegnaniu biegnie do łazienki. [-8-] Cóż, sikanie rzeczą ludzką, niewątpliwie.
Kurtyna powoli się opuszcza. Na tyle powoli, że w blaskach gwiazd na bezchmurnym niebie widzimy, jak Główna Superinteligentna Bohaterka oddala się ku bezkresnej Ameryce.
A nie, to nie gwiazdy. To zapalają się lampy na suficie osiedlowego kina. Bileterki otwierają drzwi wyjściowe. Pora do domu.
W miejscach od -1- do -8- wskazałem to, co niszczy fabułę, bo albo prowadzi donikąd, albo zostało spieprzone opisowo. I tak jak napisałem: niech ktoś mi powie, o co autorowi chodziło?
Czyżby alfonsi, którzy to czytali, zadrżeli? Alfonsi, odezwijcie się!
Po co „wodorowa Enola”, po co ma super- zdolności, po co zakład o forsę z sejfu, po co Tom i ten drugi, po co te całe przebieranki, dlaczego w finałowej scenie najważniejszy jest bieg do łazienki i jak Enola będzie naprawiać świat?
To jest, chciałem powiedzieć, burdel. 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Tego zarzutu nie rozumiem. Ucieczka Enoli jest przecież jakimś zakończeniem. Co byś przykładowo widział jako zakończenie, które Ciebie by usatysfakcjonowało?
A rytm też mi się podoba...
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Językowo i narracyjnie dzieło jest bardzo dojrzałe. Do tego stopnia, że aż nie mogę uwierzyć, że autor jest debiutantem, bo sposób narracji jest lepszy niż w większości wydawanych drukiem opowiadań. Odnoszę intuicyjne wrażenie, że coś tu nie gra.
Ale że nobody’s perfect, mam zastrzeżenia fabularne. Pierwsze jest takie, że zabrakło mi jakiegoś wniosku, zakończenia, które uzasadniałoby całą opowiadaną treść. Skończyłem czytanie i zadałem sobie pytanie: Ale co autor chciał przekazać? A że – cytując klasyka – mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, a po tym, jak kończy, rzutuje to na ostateczny odbiór całości.
Bardzo rzutuje. Sam autor ma chyba takie samo odczucie, bo pisze w ostatnim zdaniu:
Koniec. Albo i nie koniec.
O seks nie chodzi, bo w jego opisach autor nie tylko nie błyszczy, ale je pomija. O nastrój też, wszystkie opisy są suche jak tarta bułka. Emocje? Zaskoczenie? Cliff hanger (to ze słownika @Rascal)? Brak. Rytm opowiadania, początkowo nieźle się rozwijający (zapisy z nagrań), w momencie przejścia do realnej akcji nie tyle zamiera, co wchodzi na prostą, która równo prowadzi do mety, jak w rutynowej przebieżce po alejkach Central Parku:
Tu ktoś się onanizuje (aha…), tu leży jakiś pijak (fuj…), tam parka obściskuje się w krzakach (hmmm…), skądś dobiega krzyk „ratunku” (nie moja sprawa, ja biegam…), mijam kobietę w jednym buczie (cóż…) i… koniec. Jaki czas? 25’15’’?. Aha.
Dzień jak co dzień. Nieźle. Może jutro poprawię wynik.
Otwieram drzwiczki mojego forda i odjeżdżam.
I dlatego wystawiam notę „bardzo dobre” Tylko „bardzo dobre”, bo poprawność językowa to nie wszystko, czego od autora wymagam.
Pisza dalej, Autorze. Pisz, bo masz dobrą technikę, tylko tematu jej godnego jeszcze nie znalazłeś.
Czekam na Ciebie i liczę na TEN temat.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Chciałbym podyskutować z Twoim niedosytem dotyczącym przedstawiania charakteru bohaterki. Ja to widzę tak:
Wiolonczelistka spycha życie osobiste na bok, bo prze ku karierze w orkiestrze Koczanowskiego. Podczas przesłuchania zaczyna się zastanawiać, czy słusznie:
...harowałam jak wół, ćwicząc po 12 godzin dziennie. Czyżbym popełniła błąd? Bo nawet nie miałam czego sobie wyobrażać…
Idzie do Adama bez planu; nieprawda, że „idzie się seksić”. Dobitnie o tym mówi:
Źle poszło. Wygląda na to, że musisz mi pomóc. Kiedy możesz przyjść… [...] Albo nie. Ja przyjdę.
Ja, „panienka z dobrego domu”, wpraszam się do chłopaka! Mało – z taką sprawą!
To mi uprzytomniło, jak bardzo jestem zdesperowana.
– Wyjawisz wreszcie, co ci ten Koczanowski powiedział? – spytał Adam, gdy, popłakując, żaliłam się na fiasko przesłuchania.
– Że mam ćwiczyć. Mam wziąć kochanka między nogi i…
Zamilkłam, bo nie wiedziałam, jak Adam to przyjmie.
– Oookeeej – powiedział z namysłem. – Jaki masz plan?
Nie miałam żadnego.
Jej zachowanie też wskazuje, że na (dosłownie rozumiany) seks nie ma ochoty i o nim nie myśli:
– Zdejmuj dżinsy.
Nie tak to sobie wyobrażałam.
– Nie!
...i ogólnie jest zagubiona (jak to panienka z dobrego domu bez praktyki 🙂 ):
Odwróciłam się do niego plecami, rozpięłam guziki bluzki, zsunęłam ją z ramion i zdjęłam biustonosz.
– Hola! Miała być równość! – zaprotestował, gdy wkładałam bluzkę na powrót.
Zrobiłam to, zakrywając piersi dłońmi. Zobaczyłam u Adama grymas niezadowolenia. „A co, miało się ochotę na striptiz?”
Bokserki miał wybrzuszone, a ja nie miałam ochoty, by masował mi… Choć, musiałam przyznać, że na ten widok i u mnie coś obrzmiało.
Usiadłam tyłem do niego. Drugą z tego korzyścią było to, że mogłam przestać zakrywać piersi.
O ja głupia! Przecież powinnam przewidzieć, że zamiast moich dłoni wylądują na nich jego!
„Naprawdę muszę mu to powiedzieć?”
– Mam sobie wyobrażać, że… – „Czy zdołam to wykrztusić?” – …że trzymam fallusa. Że to smyczek… Że gram na uczuciach… w orkiestrowym fellatio!
Uff. Dałam radę, ale ostatnie słowa już wykrzyczałam w strachu… że w ostatniej chwili stchórzę.
Jaki znasz najbardziej erotyczny kawałek na wiolonczelę?
– Erotyczny!?
– No!
– Nigdy tak o mojej muzyce nie myślałam.
– I właśnie to dostrzegł w tobie Koczanowski. Musisz zacząć tak myśleć.
Cały pierwszy dzień kończy się… Nie do końca wiadomo czym, ale nic na fellatio ani tym bardziej na immisję nie wskazuje. Dowodzi tego jej zachowanie drugiego dnia, w którym „idzie do pracy”, a nie na seks:
Moja determinacja sprowadziła mnie do kawalerki następnego popołudnia. Wiedziałam, że muszę dużo ćwiczyć, żeby zadowolić dyrektora.
... i późniejsze siadanie obok Adama, a poinstruowana – w kolanach. Dopiero zbesztana (trzecie podejście) okracza go „normalnie” i pod koniec tego dnia zaczyna „czuć bluesa”, czyli odczuwać przyjemność z seksu. prawdopodobnie z oralnego, i wiązać go z grą na wiolonczeli.
A teraz o zbędności shibari.
W moim zamyśle to właśnie shibari gra istotną rolę w sukcesie zawodowym. Dzięki temu, że nawa absorbuje i nie daje o sobie zapomnieć, a równocześnie przywołuje (w domyśle miłe) myśli o seksie, w umyśle wiolonczelistki nie ma miejsca na nic poza celem (gra) i drażniącymi efektami sakuranbo. To dosyć oczywiste: Gdy mamy coś ważnego do wykonania i równocześnie boli nas ząb, nie ma miejsca na żadne inne myśli – skupiamy się na zadaniu tak intensywnie, że nic z zewnątrz do nas nie dociera; są tylko ból i zadanie. W przypadku sakuranbo nie mamy do czynienia tylko z bólem, ale z drażnieniem sfery erogennej, które przemienia się w podniecenie seksualne.
Przy wszystkim nikt nie zwrócił uwagi na napływającą do buzi ślinę, która je potwierdza, przekładające się (w zamyśle fabuły) na ekspresję muzyczną. Batuta, smyczek i instrument kojarzą się wiolonczelistce z seksem, ze spełnieniem ("wspólny finał"). W dużej mierze dzięki sakuranbo.
Istotą japońskich wiązań jest doprowadzenie obrei na samą granicę spełnienia; wiązana rusza się (coraz gwałtowniej), by dojść do orgazmu. Pracuje okolicznymi mięśniami i myśli tylko o tym, ale mistrzostwo nawashiego powoduje, że do orgazmu nie dochodzi lub dochodzi, gdy on zechce. W przypadku wiolonczelistki energia seksualna ma przekładać się na grę. Taki zamysł miał dyrygent (trener – baletowe adagio), choć do postaci shibari udoskonalił go Adam.
Jak wyszło niech ocenią czytelnicy, ale pozbawienie Wiolonczelistki wątku shibari uczyni opowiadanie bezsensownym, bo sukces artystyczny nie znajdzie przyczyny.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Przerost formy nad treścią dostrzegam w coraz większej liczbie prac i choć jest to mankament, nie widzę w tym nic złego i raczej z satysfakcją obserwuję, że ludzie próbują. Moim zdaniem tutaj żadnego przerostu nie ma.
Opowiadanie jest oczywiście inspirowane Rascalką, ale muszę przyznać, że Sajmon trafnie zestawił Twoje dzieło z moimi ostatnimi tekstami. Nie chodzi nawet o tematykę. Co prawda moje czytelnicze sito przepuszcza sporo publikacji, ale we „Wiolonczelistce” pojawiają się wstawki, które chyba do tej pory były moje na wyłączność. Jak choćby ta z wyskoczeniem z futerału. Motyw shibari uważam tutaj za obce ciało, bez którego mogło się obyć, ale…
– Nie wiem, po co to sakuranbo, ale musisz poluźnić, bo nie mogę myśleć o niczym innym, jak tylko o tym pierdolonym sznurku! Uwiera mnie jak diabli!
… to moje ulubione zdanie całego opowiadania, no i w rezultacie całej tej tematyki bardzo mnie zawiodłeś, że akcja nie zakończyła się w szpitalu 🙂
Odniosę się do zarzutów Sajmona i Twojej odpowiedzi, ale zrobię to krótko:
Wstawki muzyczne nie wyglądają dla mnie na wikipediowe i zostały umiejętnie wkomponowane w tekst, ja takie rzeczy doceniam. Przyznam za to, że jak na mój gust wiarygodność zachowania głównej bohaterki jest nieco wątpliwa. Nie twierdzę nawet, że źle ją wykreowałeś, co po prosto zrobiłeś to za późno. Scena, w której odwiedza Adama, żeby się z nim poseksić (choć jeszcze tego nie robili!) w ramach edukacji muzycznej pojawia się na samym początku tekstu i to tam, nie później, pojawia się mój problem. Nie mam uwag do całej fabuły, po prostu ten fragment mógłby zostać poprzedzony jedną, dwiema wstawkami, żeby tę muzyczkę w kontekście pójścia do łóżka nieco podbudować.
PS. Z tekstem jest trochę jak z chłopcami w podstawówce – trudno nakłonić je do śpiewu.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Czyżby zwiodło Cię jej określenie, że jest „panienką z dobrego domu”? Ależ to świadczy o jej wysokim ego, wręcz o arogancji! A dbałość o parlamentarny sposób wyrażania i o samopoczucie rodziców potwierdza ten rys charakteru. Na dodatek wymaga to silnej osobowości. Gdzie tu nieśmiałość?
Tak więc potwierdzasz swój kontrkomentarz spod Bram żądz, że się nie rozumiemy. Czy nie zaprzeczasz drugiej jego części, tej o wzajemnie żywionej sympatii? Przyznaję, że gdy czytałem o „niestrawnej zupie” zakradły się podejrzenia, że źle się z tą sympatią dzieje.
Spójnik „że” występuje w tekście Wiolonczelistki 59 razy. Aż tyle, bo w pewnych fragmentach, (np. gdy cytowane są słowa Koczanowskiego) jego powtarzanie pełni istotną funkcję stylistyczną. Podobnie jest u Maryli Rodowicz (Mówiły mu):
Mówiły mu, że łotr, mówiły mu, że drań,
Że takie byle co, że tylko ręką machnąć nań.
W tym urywku „że” stanowi 23,5 proc. tekstu. Czy i tu Ci „rzęzi”?
W CAŁEJ Wiolonczelistce jest go 1,6 proc.
Drugie pod względem frekwencji słowo to „jak” (52 użycia = 1,43 proc.). Nie „jaczy” Ci to?
A może coś Ci „couje”, bo „co” występuje 37 razy (1 proc.)?
Na koniec doceniam, że w Twojej opinii jednak trzymam poziom Głównej. To, mimo dosadnie wyrażonego zawodu opowiadaniem, pozostaje w mych uszach komplementem.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
Świetna ilustracja, przyciąga uwagę do tekstu w przyjemny sposób.
"Sflaczał w geście beznadziei." - bardzo mi się to spodobało, nie wiem dlaczego.
"Dlaczego więc niektóre biorą… go… w usta, a strun nigdy nikt?" - uśmiałem się, czytając rozważania bohaterki w trakcie 🙂
"...życie piękne jak… moja pupa." - bardzo ładne powiedzenie - w sam raz dla wszystkich kobiet!
Dzięki za ten tekst. Dodam, że jeszcze podoba mi się Twoja inspiracja komentarzem Rascal.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
A nad zarzutem, że musiałem słabo szukać, pozostaje mi pochylić głowę...