Wiolonczelistka
12 listopada 2024
Szacowany czas lektury: 19 min
Opowiadanie jest oparte na motywie @Rascal z komentarza (2024-09-20) do tekstu @Maciejki Rafał i mama.
Kurtyna w Wielkiej Sali Koncertowej unosiła się, odsłaniając tonącą w mroku widownię. Odezwały się brawa, które zgęstniały, gdy na podium wszedł maestro Koczanowski. Dotarł na swoje miejsce, odwrócił się do mnie prawą połą fraka i zgiął w ukłonie.
Kwartał wcześniej
Ściany sali prób sekcyjnych otaczały nas kręgiem szarego grafitu. Maestro stał wyprostowany i spoglądał na mnie z dezaprobatą.
– Nie wierzę, że to jest wszystko, na co panią stać.
Od tego przesłuchania zależał mój angaż do jedynej liczącej się w województwie i jednej z trzech najbardziej cenionych w kraju orkiestr symfonicznych. Bardzo chciałam go dostać.
– Maestro, co powinnam poprawić?
Fama głosiła, że Koczanowski, dyrygent i zarazem dyrektor orkiestry, jest niczym trener. Kilkoro muzyków wypowiadało się o jego metodach z najwyższym uznaniem, acz o szczegółach milczeli.
– Technika nie jest zła, ale tylko pudło ma być drewniane, a nie pani! Wiolonczela to instrument o lirycznym, pełnym dźwięku. Stworzony do grania uniesień. Ma pani kochanka?
Zamurowało mnie. Jak śmie stawiać takie pytanie?
– Ależ maestro…!
– Pytam, czy ma pani kochanka?
– A jeśli nie?
– To by wiele wyjaśniało. Pytała pani, co poprawić. Proszę sobie wyobrazić, że nie drewno ma pani między nogami, ale uwielbianego mężczyznę. Że nie smyczek trzyma pani w dłoni, a fallusa ukochanego. Że gra pani na jego uczuciach, rezonuje z nimi w orkiestrowym fellatio. Wprawdzie towarzyszy wam orkiestra, ale nie widzi jej pani, bo wiolonczela jest przed nią. Widownia kryje się w mroku; również niewidoczna. Jest tylko on i pani. Od początku! Proszę wydobyć z instrumentu TEN ton. No już!
Nie drgnęłam. Próbowałam to sobie wyobrazić i oblałam się rumieńcem. Z Adamem jeszcze nie współżyliśmy; nasz związek był powijakach. Wprawdzie wiedziałam, że chętnie by go skonsumował i to w jakiś chyba nie do końca waniliowy sposób, ale odkładałam to na później. Od tygodni przygotowywałam się do tego dzisiejszego przesłuchania i harowałam jak wół, ćwicząc po 12 godzin dziennie. Czyżbym popełniła błąd? Bo nawet nie miałam czego sobie wyobrażać…
– Eee… Jaki ton, maestro?
Zniecierpliwiony machnął ręką jak batutą. Jakby uruchamiał sekcję smyczkową w czwartej minucie Adagio ma non troppo Koncertu wiolonczelowego h-moll Dvoraka.
Cisza trwała tylko krótką chwilę. Czyżby Koczanowski słyszał, co myślę?
– Wie pani, co oznacza adagio w balecie?
Balet znałam tylko po łebkach.
– Eee… Powolny taniec…?
Sflaczał w geście beznadziei.
– Owszem, liryczny taniec solistki z partnerem. So-list-ki! Pani jest solistką, wiolonczela partnerem. Proszę tak przećwiczyć tę partię. Na kiedy się umawiamy?
A więc jeszcze mnie nie odrzucił!
– Może za tydzień…?
– Zdąży pani? Dobrze, proszę zadzwonić po niedzieli. Do widzenia.
– Maestro! Ale jak ćwiczyć?
– Nie mam teraz czasu. Proszę wziąć kochanka – podkreślam: kochanka – między nogi jak wiolonczelę i grać na nim. Niech wydaje liryczne, mocne dźwięki. Naprawdę nie mam już dziś czasu. Jak pani chce dokładniejszych instrukcji, proszę zadzwonić jutro, pojutrze.
Opuścił salę wraz z ostatnim słowem.
Gdy wybiegłam z budynku i odblokowałam smartfona, okazało się, że jest wiadomość od Adama:
Jak poszło?
Zadzwoniłam do niego.
– Cześć. Źle poszło. Wygląda na to, że musisz mi pomóc. Kiedy możesz przyjść… – Przypomniałam sobie, że dziś rodzice przyjmują znajomych, a ja nie będę im psuć wieczoru moim łzawym nastrojem. Nie miałam wyjścia. – Albo nie. Ja przyjdę. Jesteś u siebie?
Adam mieszkał sam w wynajmowanej kawalerce.
– Właśnie wracam. Przychodź, kiedy chcesz.
Ja, „panienka z dobrego domu”, wpraszam się do chłopaka! Mało – z taką sprawą!
To mi uprzytomniło, jak bardzo jestem zdesperowana.
– Wyjawisz wreszcie, co ci ten Koczanowski powiedział? – spytał Adam, gdy, popłakując, żaliłam się na fiasko przesłuchania.
– Że mam ćwiczyć. Mam wziąć kochanka między nogi i…
Zamilkłam, bo nie wiedziałam, jak Adam to przyjmie.
– Oookeeej – powiedział z namysłem. – Jaki masz plan?
Nie miałam żadnego.
– Dobra. – Obserwując mój stan zagubienia, przejął inicjatywę. – Na wiolonczeli znam się tak, jak ty na biotechnologii, ale o tym, co dziewczyna ma robić z facetem między nogami, trochę wiem. Zdasz się na mnie?
Nie miałam wyjścia.
– No – odmruknęłam, pociągając nosem.
– Więcej entuzjazmu proszę! Nie jesteś tu za karę, tylko żeby zawalczyć o swoją, a może naszą, przyszłość.
Otarłam oczy i zdobyłam się na uśmiech.
– Si, maestro!
– Zdejmuj dżinsy.
Nie tak to sobie wyobrażałam.
– Nie!
– Słuchaj! Na grze się nie znam, ale na koncertach bywałem. Na symfonicznych też. Nie widziałem tam żadnej wiolinistki w dżinsach. Jak nie przyszłaś do mnie w sukni ani spódnicy, to wyskakuj ze spodni. W spodniach do niczego nie dojdziemy.
Z ociąganiem, ale zdjęłam.
Adam obciął mnie z zainteresowaniem.
– Nosisz biustonosz?
– Oczywiście!
– To zdejmuj.
– Dlaczego?
– Miałaś zdać się na mnie. Nie gracie przecież w rękawiczkach. Czucie jest ważne.
– A ty?
– Co ja?
– No ty. Co masz pod koszulą?
– Proszę bardzo.
Zdjął i koszulę, i podkoszulek. Pierwszy raz zobaczyłam jego tors. Był bardzo męski. Odpowiednio owłosiony i kończył się płaskim brzuchem na granicy paska levisów. Właśnie!
– Ja zdjęłam spodnie. Jak równość, to równość.
Rozpiął klamrę, zsunął ekler, a potem nogawki. Został w samych bokserkach. Nogi też miał ładne; proste i mocne.
Odwróciłam się do niego plecami, rozpięłam guziki bluzki, zsunęłam ją z ramion i zdjęłam biustonosz.
– Hola! Miała być równość! – zaprotestował, gdy wkładałam bluzkę na powrót.
Bluzka została więc na krześle obok reszty mojej garderoby. I butów, bo po zdjęciu dżinsów stałam boso. Teraz najtrudniejsze: „Muszę się chyba odwrócić…?”.
Zrobiłam to, zakrywając piersi dłońmi. Zobaczyłam u Adama grymas niezadowolenia. „A co, miało się ochotę na striptiz?”
– To chodź i siadaj mi na kolanach.
Zatrzymałam się w pół kroku do krzesła, na którym przede mną siedział.
– Tak po prostu?
– Potraktuj to jako… etiudę. Chyba tak to nazywacie?
Bokserki miał wybrzuszone, a ja nie miałam ochoty, by masował mi… Choć musiałam przyznać, że na ten widok i u mnie coś obrzmiało.
Usiadłam tyłem do niego. Drugą z tego korzyścią było to, że mogłam przestać zakrywać piersi.
O ja głupia! Przecież powinnam przewidzieć, że zamiast moich dłoni wylądują na nich jego!
Zażądał:
– A teraz powiedz, co dalej.
– Przecież to ty twierdziłeś, że wiesz!
– Spokojnie. Pamiętaj, że ćwiczymy do drugiego przesłuchania. Pytam o rady Koczanowskiego. Przerwałaś na „i…”, więc coś tam było więcej.
„Naprawdę muszę mu to powiedzieć?”
– Mam sobie wyobrażać, że… – „Czy zdołam to wykrztusić?” – …że trzymam fallusa. Że to smyczek… Że gram na uczuciach… w orkiestrowym fellatio!
Uff. Dałam radę, ale ostatnie słowa już wykrzyczałam w strachu… że w ostatniej chwili stchórzę.
– Ostry ten twój maestro. W takim razie musimy się przenieść na kanapę, bo tu się tak nisko nie obsunę, byś mogła go wziąć w rękę.
Niemal mnie zrzucił i przesiadł się.
„Naprawdę sądzi, że to zrobię?”
Zbliżyłam się niezdecydowana, a gdy się odwróciłam i zastanawiałam się, czy jestem gotowa na tę „etiudę”, najwidoczniej zdążył zsunąć bokserki. Złapał mnie za biodra i pociągnął. Usiadłam… I wtedy ujrzałam… Prężył się w męskiej krasie, więc żeby zapobiec wsunięciu… go… we mnie, chwyciłam w garść i odsunęłam. Dokładniej: odgięłam do pionu. Musiałam użyć trochę siły.
Adam wrócił dłońmi na me piersi, przez co poczułam, jak nabrzmiały mi brodawki. Robił palcami okrężne ruchy, czasem ściskał trzema palcami, a czasem tylko potrącał jednym, co przypomniało mi, że wiolinistom zdarza się brzdąkać na strunach swoich instrumentów jak gitarzystom. My też tak robimy… Na przykład w utworach Kanchelego i Weinberga.
„Ale co to? Chyba liże mój kark…?”
Nie powiem, było to przyjemne.
„Ciekawe, jak by się grało językiem?…” Oczywiście to niewykonalne, struny są zbyt twarde, napięte i cienkie. Język prędzej by…
„Och… Jak przyjemnie”.
Dotarł za moje ucho.
„Och!…”
Teraz Adam zassał koniuszek… Chyba jęknęłam, tak mi było fajnie.
Wracając do gry językiem… No tak, Adam GRAŁ językiem! A jego fallus jest przecież gruby, sztywny i twardy. Naprężony jak struna. Nawet bardziej niż przed chwilą. Dlaczego więc niektóre biorą… go… w usta, a strun nigdy nikt?
Odgięłam go ku nogom i puściłam. Odskoczył jak sprężyna i uderzył mnie w podbrzusze.
„Auć!”
Trochę zabolało.
Przypomniało mi się pytanie, które na ostatnim roku kolega zadał profesorowi, czy struna pękając, może zranić. „Na koncercie to się jeszcze nie zdarzyło” – odpowiedział. Ale przecież jak uderzy…?
Nie będę więcej tego próbować z jego „struną”. Ujęłam ją ponownie. Ruch ten spowodował, że dziurka się powiększyła, ukazując… drugą dziurkę.
Adam, ssąc płatek prawego ucha, palcami pocierał i pociągał lewe.
„Och!”
Też pociągnęłam. Fallus napęczniał mi w dłoni, a wierzchnia dziurka rozciągnęła się i wyskoczyła z niej żołądź.
W odpowiedzi ścisnął mi sutek.
Odczucie przyjemnego bólu rozlało się po całej piersi. Wpatrywałam się…
„…że nie smyczek trzyma pani w dłoni, a fallusa ukochanego. Że gra pani na jego uczuciach, rezonuje z nimi w orkiestrowym fellatio”.
Pierwsze, czego mnie nauczono w szkole muzycznej, to nie patrzeć na instrument w czasie gry. „Struny i smyczek musisz czuć, nie widzieć! Zjednocz się z nimi, a wzrok zachowaj na obserwowanie partytury i dyrygenta” – powtarzał profesor.
Tu partytury nie było. Zamknęłam powieki, usiłując przywołać przed oczy nuty Koncertu wiolonczelowego Dvoraka.
Widocznie coś poszło nie tak, bo nagle się zorientowałam, że wokół mnie trwa nie tylko cisza, ale i bezruch.
Adam się uniósł, więc i ja musiałam stanąć. Delikatnie odsunął mnie na bok.
– Dobra! Pierwsze koty za płoty. Chyba wiem, co zrobiliśmy źle. Koczanowski kazał ci sobie wyobrazić orkiestrowe fellatio. Jaki znasz najbardziej erotyczny kawałek na wiolonczelę?
– Erotyczny!?
– No!
– Nigdy tak o mojej muzyce nie myślałam.
– I właśnie to dostrzegł w tobie Koczanowski. Musisz zacząć tak myśleć. To co mam włączyć?
Popadłam w namysł, przemykając myślą nad znanymi mi utworami.
Moja determinacja sprowadziła mnie do kawalerki następnego popołudnia. Wiedziałam, że muszę dużo ćwiczyć, żeby zadowolić dyrektora.
– Rozmawiałem z twoim maestrem – przywitał mnie Adam. – Fajny facet. Nie wiedziałem, że wśród artystów są tacy, z którymi można się dogadać i nawet ich zrozumieć.
Opadłam na kanapę.
– Ty? I co takiego zrozumiałeś?
Pominął moją kpinkę i przeszedł do sedna:
– Oświadczył, że wszystkie instrumenty muzyczne zostały stworzone dla mężczyzn. Wszystkie partytury aż do XX wieku były pisane z myślą o nich. Stąd i wiolonczelę bierze się między nogi, co jeszcze sto lat temu dla dam było nie do pomyślenia. Dlatego każdy muzyk podczas koncertu musi czuć się mężczyzną. Na szczęście dla wiolonczelistek, dodał, wiolonczela tylko w języku polskim ma rodzaj żeński, bo w istocie powstała w Italii jako mężczyzna: violoncello ma rodzaj męski. Spytałem, jak to się przekłada na zalecane przez niego „orkiestrowe fellatio”. Zaśmiał się z zadowoleniem i powiedział: „Więc zwierzyła się panu? To dobrze, że ma z kim ćwiczyć”. A kiedy zapytałem o konkrety, odparł: „Przecież powiedziałem: musi dominować. Wycisnąć z instrumentu siódme poty i cieszyć się każdym drgnieniem napiętych strun, by w finale doprowadzić do obopólnego spełnienia. Instrument nie gra na muzyku, tylko odwrotnie”.
– I ty to rozumiesz?
– Niestety tak. Dziś będzie zamiana ról. Będziesz grać na mnie.
– Znaczy… Jak…?
W odpowiedzi z komentarzem: „Żebyś się nie bała, że spadniesz z podium dla orkiestry” rozłożył kanapę, przykrył kocem, rozebrał się do naga i położył się na plecach.
– Uruchom sobie odpowiednią muzykę. Playlista w folderze „Wiolonczela”. Instrument czeka.
Ujrzałam, jak jego członek powoli rośnie.
Nie mogąc się zdecydować między A-moll Schumanna, Sonatą nr 2 Weinberga a Sonatą e-moll Enescu, zadałam pytanie:
– Dlaczego „niestety”?
– Bo należę do tych normalnych mężczyzn, którzy wolą grać pierwsze skrzypce niż być dmuchaną trąbą. Ale dla ciebie wszystko. Na razie. Potem sobie odbiorę z nawiązką.
– Kiedy? – spytałam, decydując się na Schumanna.
– Jak Koczanowski da ci angaż.
– A jak nie da?
– Rób wszystko, żeby dał, bo inaczej stracisz obie szanse.
– Obie? – spytałam, odwracając się ku kanapie i… Och!!! Już stał!
– Na wymarzoną pracę i wymarzonego mężczyznę. Hola! Przypominam o stroju koncertowym.
„Ależ ma ego!”
– Znaczy jakim?
– Twoje violoncello już czeka wyjęte z futerału. Ty też z niego wyjdź.
Rozebrałam się i spytałam:
– Co dalej?
– Orkiestrowe fellatio. Słuchaj swego maestra!
Nie wiem, czy miał na myśli siebie, czy Koczanowskiego, ale przybliżyłam się do mojego nowego instrumentu. Przysiadłam z boku.
– Mówiłem, że masz słuchać maestra. Kazał ci wziąć instrument między nogi – przypomniał mi.
Jak etiuda, to etiuda. Wgramoliłam się na kanapę i okraczyłam jego kolana.
– Pani wiolonczelistko! Czy na koncercie ma pani między udami szpikulec, czy pudło rezonansowe? – zapytał z przekąsem.
– To nie żaden „szpikulec”, tylko nóżka. – Miało to być wypowiedziane tonem wyższości znawcy nad profanem, ale w połowie dojrzałam jego zdegustowane spojrzenie i dokończyłam cicho. Miał rację, nie czas na głupie przepychanki. Do pracy!
Obróciłam się i wypięłam pupą w jego stronę. Co ten Koczanowski ze mnie zrobił? Jeszcze trzy dni temu anibym pomyślała, że się na to zdobędę.
Nagranie Koncertu dobiegało z głośników, ale ze ścieżki dźwiękowej starałam się wyizolować sam akompaniament, bo on był dla mnie. Wiolonczela była dla publiczności, a tą był Adam. Przypomniałam sobie o adagio: „liryczny taniec solistki z partnerem”, jak powiedział dyrygent. „Jak i czym mam go objąć w tym tańcu? Przecież muszę się wspierać na rękach – no, co najmniej na jednej – bo inaczej zaryję…” I wtedy dotarło do mnie: „…fellatio!”.
Poczułam się jak pięciolatka, kiedy to pierwszy raz pozwolono mi wziąć do ręki smyczek. Z tym że teraz nie brałam go do ręki, a do buzi. Choć nie miałam już pięciu lat, chwyciłam jak wtedy: z nabożną ostrożnością. Uwolniłam żołądź i…
Poddałam się akompaniamentowi i zaczęłam.
„Sehr lebhart” zapisał Schumann nad trzecią częścią swego opusu 129., więc grałam według tej instrukcji. Widać jednak Adam był podatniejszy, niż to kompozytor przewidział, i trysnął, ledwo zaczęłam się rozkręcać. Pierwszy ładunek dostałam w usta, więc splunęłam z obrzydzeniem i czułam, że następne strzyki ejakulatu strzelają we mnie jak fajerwerki, brudzą mi włosy, kleją rzęsy i spływają po twarzy.
W końcu przestał i wtedy zeszłam.
– Co to miało być? – zapytał jakimś dziwnym tonem, usiadłszy.
– No… etiuda. A co?
– Jak myślisz, jak ci poszło? Oceń się.
– Chyba coś z tempem było nie tak, bo to „sehr lebhart”, czyli „bardzo żwawo”, okazało się zbyt żwawo. Jak na ciebie – dodałam. Myślałam, że doceni moje zaangażowanie i ukryty komplement.
Nie docenił.
– Po pierwsze, splunęłaś przed całą publicznością. Jak ulicznica. Po drugie – nie dokończyłaś występu. Puściłaś smyczek, gdy w partyturze zostały co najmniej dwie strony nut. Nigdy więcej tego nie rób!
Już chciałam go poprawić, że muzyki nie mierzymy stronami, tylko taktami, gdy dotarło do mnie, że nie tylko nie docenił mojej sztuki, nie tylko nie dostrzegł pochwały swej jurności, nie tylko nie przeprasza, że mnie utytłał, nie kaja się, że potraktował mnie jak spluwaczkę, ale oskarża o to, czego nigdy nie ośmieliłabym się zrobić: splunąć publicznie i zrejterować z podium przed ostatnim taktem utworu.
Powiedziałam mu o tym.
Może trochę za ostro, ale byłam wku… wzburzona. Stałam naprzeciw niego, rękami machałam jak wiatrak i wrzeszczałam. Poniewczasie zorientowałam się, jak groteskowo muszę wyglądać, gdy tak stoję nago, drę się i gestykuluję, podczas gdy sperma klei mi fryzurę i ścieka z powiek i policzków, i… zapowietrzyłam się.
W efekcie dopuściłam go do głosu.
– Powiedz dokładnie, co się maestrowi w twojej grze nie podobało. Co o niej powiedział. Co i jak ci kazał ćwiczyć.
Przystopowałam. Wypuściłam nadmiar powietrza i zaczęłam wymieniać:
– No… Najpierw powiedział coś o technice. Że nie jest zła, ale… że jestem drewniana. Że wiolonczela ma liryczny dźwięk i jest stworzona do uniesień. Potem, że mam sobie wyobrazić, że nie smyczek trzymam, a fallusa. Że gram na uczuciach. Że rezonuję z nimi. A może z nim, nie wiem. Że reszta kryje się w mroku, a jesteśmy tylko dwoje. I że mam wydobyć ten ton. A potem, że występuję w baletowym adagio.
– Co to jest adagio?
– Taniec dwojga solistów, wolny początek pas de deux, po którym następują dwie partie solowe i partia finałowa – wyrecytowałam definicję. Już drugi raz Koczanowski mnie nie zaskoczy.
– No popatrz, jaki ten twój maestro mądry – powiedział Adam z chyba szczerym podziwem. – To teraz pod tym kątem oceń swoją etiudę.
– Ale że co? – spytałam głupio, ręką ścierając z twarzy ejakulat. Nadal stałam przed nim na baczność.
– Pani artystko! – zaczął z przekąsem. – Czy była pani drewniana?
– Drewniana!?
– Ja pytam, a ty odpowiadaj. Jakie uczucia miałaś podczas orkiestrowego fellatio?
– Uczucia? No… nie wiem… Nie pamiętam – zaczęłam się plątać. – Uczucia są ostatnią rzeczą, o której myślę podczas gry. Staram się skupić, grać poprawnie, nie sfałszować…
– To pierwszy punkt mamy odhaczony. Byłaś drewniana. Czy grałaś na uczuciach?
Zmilczałam, bo powoli docierało do mnie, o co mu chodzi.
Adam najwyraźniej się rozkręcał:
– Znaczy: nie! A czy rezonowałaś ze mną? Odpowiem za ciebie: nie! Gdybyś wczuła się w grę, w instrument, tony i dźwięki, które wydaje, uczucia wydostałyby się na wierzch i zastąpiłyby tępe odtwórstwo mistrzostwem. I wtedy wyszedłby ze mnie ten ton, o którym mówił ci Koczanowski. A tak dupa.
– Jaki ton? – spytałam zdezorientowana. Obaj mężczyźni mówili chyba o tym samym i rozumieli się znakomicie, ale nie ze mną.
– Jak go wydobędziesz, będziesz wiedzieć. Całe teoretyzowanie jest tu psu na budę. Ja na przykład jak słyszę wirtuoza, to odróżniam jego grę od popisów rzemieślnika, choćby pierwszy był ludowym grajkiem, a drugi skończył konserwatorium. Nie potrafię ci powiedzieć, po czym; odróżniam i już.
– Hmmm… Może masz rację. Ale co mam z tą racją zrobić?
– Postaram się coś wymyślić. Na razie skończymy z podkładem muzycznym, bo może cię rozprasza. Spróbujmy innej etiudy. Jak to było z tym adagio?
– Taniec dwojga solistów, wolny początek pas de deux, po którym następują dwie partie solowe i partia finałowa – wyrecytowałam ponownie.
– No właśnie: wolny początek. Potem dwie partie solowe – znaczy twoja i moja. A potem finał. Wspólny. Dalej! – zakończył, kładąc się wzdłuż kanapy.
Stałam zdezorientowana.
– Na co czekasz? – ponaglił.
Wlazłam nań i okraczyłam go jak przed półgodziną.
– Postaraj się o uczucia – instruował. – Nie tłum ich. Nie kryj ich przede mną. Najpierw wolny początek. I pamiętaj do końca życia: nie pluj, graj cały utwór i nie schodź z podium, zanim nie umilkną ostatnie brawa. A gdy będą długie, podziękuj bisem.
Po sześciu godzinach ćwiczeń opuszczałam Adamową kawalerkę obolała, z posklejanymi spermą włosami, wypiekami na twarzy, burzą zupełnie niemuzycznych myśli i pełna nowej wiedzy. Chyba miałam pomysł, jak wydostać TEN ton. Będę musiała jeszcze nad tym popracować, ale… Szkoda, że przerwaliśmy w najciekawszym momencie!
Spojrzałam na smartfon: 22:17. Do kolejnych korepetycji osiemnaście godzin. Dużo czasu! Zdążę się wyspać i trochę poćwiczyć w pojedynkę.
Chyba dam radę.
Przez cały ranek trenowałam bez podkładu i wiolonczeli. Przed obiadem siostra weszła sprawdzić, co robię, że u mnie tak cicho. Gdy zrozumiała, jej oczy zrobiły się kwadratowe. Spytała zgryźliwie, czy może dołączyć.
Wyjaśniłam, że na razie nie, bo trenuję solówki.
– Jak będę przygotowywać Koncert RV-532 Vivaldiego na dwie wiolonczele, to cię poproszę – dodałam cierpko.
Trzasnęła drzwiami, a ja uśmiechnęłam się, wyobraziwszy sobie kwartet: my dwie i dwa violoncello. Jej instrument razem z Gośką skończył medycynę i miał na imię Darek.
Czwartego dnia, gdy rozebraliśmy się do etiudy, Adam wyciągnął z szafy solidny zwój sznura. Popatrzyłam nań zafrapowana.
– Wieszamy jakieś pranie, czy wysyłamy paczkę za ocean? – spytałam kpiąco.
– Taaa… Do Japonii – zażartował. – To prawdziwa, atestowana nawa, czyli konopna linka stosowana do shibari.
Nic mi te słowa nie mówiły.
– Ale do czego to?
– Zobaczysz.
Wkrótce moją pupę ściskał sznur, a jego sploty i węzełki wrzynały się w najintymniejsze miejsca. W tym sakuranbo, jak Adam nazwał swoje dzieło, wyglądałam jak baleron, ale on był zachwycony. Dziwni są ci mężczyźni!
Gdy okraczyłam go jak w poprzednie wieczory, stwierdziłam, że ucisk linki przyprawia mnie o takie rozkojarzenie, że zaprotestowałam:
– Nie wiem, po co to sakuranbo, ale musisz poluźnić, bo nie mogę myśleć o niczym innym, jak tylko o tym pierdolonym sznurku! Uwiera mnie jak diabli!
Byłam bliska wyjawienia, w co konkretnie, ale w porę przypomniałam sobie, że jestem panną z dobrego domu i jeden wulgaryzm to i tak o jeden za dużo. W efekcie rzeczowniki: dupa, szpara, łechtaczka i brocha nie opuściły mych ust.
Adam sprawdził naprężenia.
– Jest tak, jak ma być. Nie marudź, tylko zaczynaj pas de deux. Zawierz maestrowi.
Któremu? Miał na myśli chyba siebie, bo Koczanowski nic o linkach i Japonii nie wspomniał, tego byłam pewna.
Szóstego dnia nie musiałam pilnować metrum ani odmierzać chwytów czy posunięć – wszystko działo się „samo”. Moje palce same znajdywały właściwe miejsca, same dobierały odpowiednią siłę ucisków, usta współdziałały ze struną ściskanego kolanami instrumentu, która wibrowała erotyzmem i potencją, a mój umysł – wolny od całego zewnętrznego świata – wiedział wszystko na dziesięć taktów do przodu. Pierwszy raz poczułam prawdziwą, niezakłóconą radość z grania. Byłam w upojnym transie i na nic poza przyjemnością, którą każdym ruchem równocześnie dawałam i odbierałam, nie było we mnie miejsca. Wbrew początkowym obawom sakuranbo absorbowało i redukowało do zera wszelkie dekoncentrujące czynniki. Z głośników Adama mogło lecieć nie wiadomo co: śpiewki góralskie, wiadomości sportowe, Public Enemy czy Pavarotti; mogła też trwać cisza, a nie gubiłam linii melodycznej i nie fałszowałam. Czułam, byłam pewna! Moje palce i ręce stanowiły jedność z całą resztą, na którą składały się: japoński baleron, usta, smyczek, instrument i nuty. Nuty, które pamiętałam; wszystkie naraz, ale nie w bezładzie, a we wzniosłym porządku. Nic nie mogło mnie pozbawić radości z ekspresji. Gra była łatwa, a życie piękne jak… moja pupa.
Grałam instynktownie i bez wysiłku, a wychodziło…
Nigdy dotąd nie powiedziałabym, że gram wirtuozersko… Dziś dopuściłabym taką ocenę.
Co jednak najważniejsze, byłam pewna, że wydobywam TEN ton.
W niedzielę wieczorem zyskałam potwierdzenie, że mam rację.
Adam obiecał odwiedzić mnie we wtorek przy placu Kilara na próbie generalnej. Po południu w salce garderoby byliśmy sami. Oplótł mnie sakuranbo, a potem zsunął ekler levisów i wyciągnął swoją korepetytorską pałkę. Usiadłam i wpatrując się w nią jak w batutę maestra oraz systematycznie przełykając obficie napływającą do ust ślinę, grałam Koncert a-moll nr 1 op. 33 Saint-Saënsa. Grałam jak z nut, mimo że kart partytury, wciąż otwartej na pierwszej stronie, nikt nie przewracał.
Przed wieczorem zadzwoniłam do dyrektora Koczanowskiego, prosząc o drugie przesłuchanie i tym samym o ostatnią szansę.
Maestro wyprostował się, kończąc ukłon, odwrócił się ku orkiestrze i spojrzał na mnie. Uniósł pałeczkę.
Sala szybko ucichła.
Gdzieś w głębi, na miejscach z puli biletów specjalnych, które nie podlegają oficjalnej dystrybucji, siedział Adam i moi rodzice. Nie widziałam ich i nie szukałam wzrokiem.
Pięć metrów liny wrzynającej się w mą nagość ekscytującą katuszą zapewniało nieosiągalną kwartał temu koncentrację. Konopne węzełki i sploty, zasłonięte przed półtoratysięczną publicznością i maestrem Koczanowskim wyłącznie satyną koncertowej spódnicy, izolowały mnie od całego świata. Byłam ja, a we mnie muzyka; byli: smyczek i batuta oraz… on.
Nic więcej.
Ścisnęłam go kolanami. Violoncello może sobie być mężczyzną, ale smyczek dzierżę ja.
Utkwiłam wzrok w prawej ręce dyrygenta. Czekając na jej drgnienie, przełknęłam nadmiar śliny.