Trochę bólu
2 stycznia 2017
Szacowany czas lektury: 19 min
Ostre słońce lipcowego poranka próbuje za wszelką cenę dostać się do wnętrza pokoju. Przez zaspane powieki obserwuję grę światła, które przebiło się przez szczeliny między ramą okna a grubą, gumowaną roletą. Puste miejsce w łóżku, obok mnie sugeruje, że mąż już wyszedł do pracy. Leniwie sięgam po telefon, żeby zobaczyć, jak dużo dnia zdążyło mi uciec przez grzeszne spanie do oporu. Należy mi się. Od roku zasuwam jak maszyna, przerzucam sterty papierów, przebijam się przez ludzką ignorancję i walczę z biurokratycznymi wiatrakami. Te dwa tygodnie urlopu, który zaczęłam trzy dni temu, należą mi się jak psu micha. Zegarek w telefonie wskazuje dziewiątą trzydzieści, więc odwracam się na plecy i przeciągam zaspane mięśnie. Tylko myśl, że dzisiaj znowu pojadę nad niewielki staw, by doskonalić swoją opaleniznę, wyciąga mnie z łóżka.
Około dziesiątej jestem już gotowa do drogi. Zarzucam na ramię plażową torbę i wychodząc, wyciągam z niej telefon, by powiedzieć mężowi, że wychodzę.
– Znowu tam jedziesz? – Jest wkurzony. Wiem, że nie lubi, kiedy gdziekolwiek jeżdżę bez niego, ale w tym roku nasze urlopy nie pokrywają się, a ja nie zamierzam przesiedzieć swojego w domu.
– Tak – odpowiadam, przekręcając klucz w zamku.
– Tylko mi tam żadnych Arabów nie podrywaj – rzuca niby żartem, ale ton jasno daje mi do zrozumienia, że jest zazdrosny.
– A Turków mogę? – Wrzucam do bagażnika torbę i matę plażową.
Nieposłuszna butelka wody wytacza się z przepastnego worka i turla na tyle daleko, że nie mogę jej sięgnąć z głębokiego kufra auta.
– O której wrócisz? – pyta.
– Osiemnasta?
– No, dobra. Kończę, bo ktoś tu się dobija. Uważaj na siebie.
– Jak zawsze, pa. – Odkładam telefon i przekładam nogę do wnętrza bagażnika, by sięgnąć cholerną butelkę.
Kilka kilometrów przed docelowym miejscem, zajeżdżam pod niewielki, wiejski sklepik. Na parkingu stoi tylko ciężarówka z długą przyczepą pokrytą czerwoną plandeką i jak zwykle — srebrne BMW. Niemiecki cud techniki na tle obdrapanej, wystawowej szyby i dziurawego asfaltu wygląda, jak nieudolnie doklejone w collage'u. Błyszczący lakier i ogromne felgi, przez które śmiało można dotknąć srebrzonych zacisków hamulcowych. Szyby są przyciemniane, ale puszczam wodze fantazji i widzę delikatny połysk skórzanej tapicerki. Za każdym razem w drodze nad staw, zajeżdżam tu po jakieś drobiazgi i marzę, jakby to było zacisnąć palce na kierownicy tego potwora, wcisnąć gaz i poczuć dwieście trzydzieści pięć mechanicznych koni, rwących się w szale naprzód. Skrzypnięcie sklepowych drzwi wyrywa mnie z rozmyślań i staję w klimatyzowanym, ciasnym pomieszczeniu zastawionym towarem. Zgrzewki butelek piętrzą się w jakby niepewnych swej stabilności wieżach. Jestem tu kolejny raz i wiem, że kasa znajduje się na końcu, więc podążam wzdłuż pieczołowicie poustawianych pięter, bojąc się, choć musnąć któreś z nich. Po drodze zgarniam paczkę słonecznika, jakieś kolorowe pisemko i butelkę zimnej wody, która po wyjęciu z lodówki natychmiast pokrywa się matową rosą. Kiedy ustawiam się w kolejce, przy kasie stoi umęczona matka z dzieckiem wciśniętym w jej bok, które umorusaną buzią z zapałem ssie całą piąstkę i jakiś facet przede mną. W czasie, gdy sprzedawczyni podaje młodej mamie artykuły ze szklanej gabloty ustawionej na ladzie, z braku lepszego zajęcia studiuję nadruk na czarnym T-shirtcie mężczyzny stojącego przede mną. „Lubię zapierdalać” głosi wszem wobec ogromny, błękitny napis i już wiem, którym autem odjedzie z pachnącego rozgrzanym asfaltem parkingu. Lubujący prędkość przestępuje z nogi na nogę, zahaczając przy tym o moją stopę.
– Przepraszam – rzuca, nawet nie odwracając się przez ramię.
– Nic nie szkodzi – odpowiadam równie obojętnie i cofam się na tyle, o ile pozwala mi ustawiona na podłodze skrzynka z jabłkami.
Ten ruch powoduje, że dociera do mnie jego zapach. Mieszanka cytrusów, czegoś gładkiego i zapachu mężczyzny. Moje ciało reaguje na ten przyjemny bodziec i przymykam oczy. Jestem nienormalna! Obwąchuję przypadkowego faceta w kolejce! Wyposzczona. W końcu matka z dzieckiem odchodzą od lady i gburowaty wielbiciel zapierdalania rzuca na blat trzy paczki czipsów, z których jedna ześlizguje się i spada pod nogi sprzedawczyni.
– Oj – kobieta schyla się szybko i gdy na powrót prostuje się nad kasą, patrzy przepraszająco na klienta.
Obserwując profil i kpiący uśmieszek bruneta przede mną, mam ochotę powiedzieć jej, że powinna rzucić mu tą paczką prosto w pysk. Zamiast tego zaciskam usta i wbijam wzrok w szklany słój z cukierkami. Kolorowe papierki upchnięte są ciasno w przeźroczystej przestrzeni.
– LM-y – słyszymy obie, zamiast chociaż zdawkowego „przepraszam”, jakim raczył obdarzyć tylko mnie.
Zapłaciwszy, pakuje swoje zakupy pod pachę i próbuje przecisnąć się obok. Jest szczupły, ale upchnięte pod pachą paczki zwiększają jego objętość. Chcę się cofnąć, jednak skrzynka za moimi stopami jest na tyle blisko, że nie daje mi możliwości swobody. Zahaczam o nią i lecę w tył. W głowie już mam widok, jak z rumorem zwalam się pomiędzy owoce, gdy twarda dłoń zaciska się na moim nadgarstku, ratując przed niechybną kompromitacją. Paczki czipsów z szelestem upadają na podłogę, a ja gapię się na ciemne palce owinięte wokół mojego przedramienia. To pierwszy, tak intensywny dotyk innego, niż mój mąż mężczyzny.
– Ostrożnie – mówi miękko – szkoda takich ładnych nóg. – W jego głosie słychać rozbawienie, ale spojrzenie w szare oczy sprawia, że chcę się skulić. Jest w nich coś takiego, co pomimo drobnych zmarszczek spowodowanych uśmiechem, każe brać nogi za pas.
Chociaż stoję już pewnie, mężczyzna nie puszcza trzymanej ręki.
– Dziękuję – odpowiadam i zerkam sugestywnie.
– Na pewno?
– Tak, dziękuję – wysuwam się z ciasnego chwytu.
Zbiera porozrzucane zakupy i mówiąc znów tym obojętnym tonem „do widzenia”, wychodzi ze sklepu. Trzymając wciąż pod pachą swoje fanty, rozmasowuję zaczerwienioną skórę w miejscu, w którym zacisnął palce. Uratował mnie przed upadkiem, to pewne, ale trzymał zdecydowanie za mocno. Poruszam dłonią we wszystkie strony, czując pod skórą mięśnie i ścięgna. Boli. Patrzę przez obdrapaną szybę, pomiędzy szczątkami napisów „drób, chemia, prasa” na srebrne BMW i coś w środku każe mi rzucić wszystko i wiać stąd prosto do domu, by tam zamknąć się na trzy spusty i zabarykadować drzwi każdym meblem, który da się przesunąć. Odpędzam te złowieszcze brednie i dokonawszy zakupu, wychodzę na zewnątrz. Na parkingu nadal stoi błyszczący w słońcu potwór, ze znaczkiem śmigła i ciężarówka, ale kierowców nigdzie nie widać. Wrzucam artykuły na siedzenie pasażera w moim aucie i ruszam w dalszą drogę.
Pokonując ostatni zakręt, widzę rozłożyste konary dębu i już wiem, że za chwilę wystawię ciało na widok lubieżnego słońca, które niestrudzenie będzie muskać, gładzić i chciwie zagarniać każdy kawałek, mojej miodowej skóry. Wprost nie mogę doczekać się na to spotkanie. Parkuję auto na swoim miejscu, bo skoro przyjeżdżam tu już czwarty raz, to chyba śmiało mogę nazwać je własnym. To zadziwiające, jak szybko człowiek nabiera poczucia własności. Jeszcze cztery dni temu, tym niewielkim skrawkiem ziemi władały wysokie chwasty i zapewne jakieś mrowisko, a dziś czuję się jego panią.
Niewielka plaża pokryta jest szaro-żółtym piaskiem. Jedyni towarzysze, jakich dostrzegam, rozłożyli się w cieniu drzew po drugiej stronie wody. Zadowolona rozkładam matę i zrzucam z siebie koszulkę. Przeciągam dłońmi po skórze, która w jednej chwili nagrzewa się od słońca i poprawiam stanik nowego bikini w jaskrawo pomarańczowym kolorze. W ślad za T-shirtem idą szorty i wyciągam się jak długa, w pełni oddając się i zachłannym promieniom. O, tak, liżcie moją skórę. Myśl ubrana w dwuznaczne słowa sprawia, że twardnieją mi sutki. Zerkam na nie z dezaprobatą, zastanawiając się, kiedy ostatni raz uprawiałam seks. Dumam nad tym zdecydowanie za długo jak na żonę z zaledwie pięcioletnim stażem. Rytuał rozsmarowania balsamu powolnymi, kolistymi ruchami, wypędza z mojej głowy wszystkie myśli i przygotowana na błogi relaks układam się wygodnie. Po kilku minutach czuję, jak moja nagrzana skóra zaczyna pulsować wszędzie tam, gdzie udało się dotrzeć słońcu. Cisza, tylko ptaki nad moją głową co jakiś czas świergoczą, przynosząc wspomnienia wakacji. Jest mi dobrze, umysł zaczyna zwalniać, krew krąży wolniej, leniwy wiatr mimochodem spaceruje po pokrytej cienką warstwą potu skórze. Gdzieś w oddali słyszę pomruk silnika, zbyt daleko, by przywiązać wagę do tego dźwięku. Robię się miękka, odpływam w rozkosznej przyjemności, w poczuciu bezpieczeństwa zasypiam kołysana szmerem liści nade mną.
Chłód powoduje, że się budzę. Nie jest to raptowne przebudzenie, wydaje mi się raczej, że wciąż waham się między snem a jawą. Zewnętrzność dociera do mnie w zwolnionym tempie. Ależ twardo usnęłam. Moje powieki są ciężkie i nie mam ochoty ich otwierać. Jeszcze zanim zdążę otworzyć oczy, czuję, że moje ciało znajduje się w zdecydowanie innej pozycji, niż w chwili, gdy zasypiałam. Pod bosymi stopami mam zimną posadzkę, wiem, że nogi są wyprostowane, ale reszta ciała na czymś leży. Na stole? Splątany umysł próbuje rozszyfrować, co się dzieje i rozkazuje się podnieść, ale coś trzyma mnie ciasno i nie mogę się ruszyć. Głos z tyłu głowy próbuje przebić się przez zgęstniałe myśli, wywołując niepokój. Senność przyprawia mnie o chęć ziewnięcia i w jednej chwili, gdy mam to zrobić i otworzyć oczy, nabieram świadomości obydwu tych organów. Nic nie widzę, bo zasłonięto mi oczy. Ucisk na skórze mówi, że to opaska. W ustach zaś wyczuwam coś gumowego, jakąś kulkę, która bardzo skutecznie blokuje wszelką możliwość wydania z siebie innego dźwięku, niż nieskładny bełkot. Organizm, w którym wybucha panika, potrzebuje więcej tlenu i histerycznie próbuję złapać haust powietrza. Krzyczę, chcąc zapytać nie wiadomo co i kogo, co tu się odpierdala, ale udaje mi się tylko jęczeć i charczeć bez ładu i składu. Szarpię się i ponownie moje starania zostają udaremnione czymś, co przypomina parciane pasy rozpięte na plecach i skrępowanych, wygiętych w tył rękach. Chryste, co tu się dzieje?! Oddech więźnie mi w gardle, nie mogę złapać powietrza, adrenalina pompowana w żyły nakazuje ciału walczyć, więc szarpię się jak dzika, ale coś, do czego zostałam przywiązana, nawet nie drgnie. Napięte mięśnie, które dzielnie walczyły z nieznaną mi uwięzią, żądają teraz rekompensaty w postaci tlenu, którego ja nie mogę im dostarczyć, bo usta blokuje mi to okrągłe, gumowe coś, przypominające kauczukową piłeczkę, jaką bawiłam się w dzieciństwie. Ratunku! W ponownym przypływie histerii szarpię się jak szalona, ale nie udaje mi się wskórać nic, poza otarciami od pasów i sznura, krępujących moje nadgarstki, ręce, nogi i rozłożony na płasko tułów. Spokój, spokój, tylko spokój mnie uratuje. Opanuj się. Mogę poruszać głową, więc opieram czoło i już wiem, że leżę na drewnianym blacie. Uspokój się. Otwieram usta na tyle, na ile tylko pozwala mi ciało i wdycham głęboko powietrze. Do moich uszu nie dociera żaden dźwięk. Żaden. Mój drżący oddech zdaje się wisieć nieporuszenie, zupełnie tak, jakbym słyszała go wewnątrz siebie. Przez głowę przelatują wszystkie znane mi postacie seryjnych morderców, od Kuby Rozpruwacza, przez Teda Bundy'ego, po naszego Arnolda. Na myśl o oskórowanych ciałach, robi mi się niedobrze i oddech znów zaczyna przyspieszać. W końcu wertuję w głowie informacje, jak wydostać się z mojej beznadziejnej sytuacji, ale nie znajduję nic adekwatnego. Czuję, jak ślina spływa po wardze w stronę nosa, bo przez tą pierdoloną kulkę, nie mogę domknąć ust, więc próbuję otrzeć je o blat. Kręcę dłońmi w każdą stronę, ale łapię powietrze. W końcu ze stuknięciem znów opieram głowę na gładkim drewnie i w poczuciu kompletnej bezsilności wybucham zdławionym szlochem. Próbuję sobie przypomnieć, co takiego się stało, bo przecież daję głowę, że jeszcze dwie minuty temu drzemałam na plaży, skąpana w blasku słońca. Czułam się bezpiecznie, było mi ciepło i byłam zrelaksowana.
– Suko? – Męski głos dobiegający z przodu po lewej niemal przyprawia mnie o zawał. Znów się szarpnęłam i wskórałam tyle, że uderzyłam policzkiem o blat. – Uważaj – karci mnie. – Szkoda takiej ładnej buzi.
Obrazy przelatują przez moją głowę, trybiki zazębiają się, a informacje biegną po drobnej sieci neuronów, przynosząc odpowiedź, skąd znam ten głos. Nabieram powietrza i wrzeszczę do tego lubiącego prędkość skurwysyna, że ma mnie natychmiast odwiązać. W rezultacie bełkoczę i ślina spływa mi po brodzie. Upokorzona tym faktem i tak beznadziejnie bezradna, opadam i przestaję walczyć, z silnym postanowieniem, że to tylko na chwilę. Szelest mówi mi o tym, że właściciel aksamitnego głosu zbliża się, a łaskoczący dotyk palców na łopatce znów przyprawia o panikę.
– Ćśśś... – uspokaja mnie miękko, a ja próbuję odepchnąć go od siebie siłą woli, bo tylko tyle jest w mojej mocy.
Płynące łzy wsiąkają w materiał opaski. Gdyby tylko pozwolił mi mówić, błagałabym go, żeby mnie wypuścił. Chcę go zapewnić, że nic nikomu nie powiem, tylko niech pozwoli mi odejść. Kiedy rozlega się głośnie burczenie w moim brzuchu, gładzi mnie po włosach i jego oddech owiewa moją szczękę.
– Niedługo cię nakarmię. – Gdyby nie sytuacja, w której się znajduję, uznałabym, że to przyjemny głos, w którym brzmi obietnica.
Zamiast topnieć pod tym dotykiem, unoszę szybko głowę z zamiarem zadania mu najmocniejszego ciosu, na jaki mnie stać. Udaje mi się to, bo czuję, jak zderzam się z jego twarzą.
– Ty mała kurwo! – śmieje się pomimo otrzymanego ciosu. – Waleczna. Tym głośniej będziesz skomleć.
Szybkie kroki i trzaśnięcie drzwi informują mnie, że zostałam sama, zamknięta w jakimś pomieszczeniu.
Nie wiem, jak długo tutaj jestem. Może godzinę, a może kwadrans. Czuję za to, że zdrętwiały mi nogi, czyli zdecydowanie dłużej niż piętnaście minut. Za moimi wypiętymi pośladkami otwierają się drzwi. Ktoś, kto tu wszedł, musi być bosy, bo nie słychać kroków, a jedynie cichy szelest ubrań. I ma jedzenie. Zapach pieczonego kurczaka dobiega do moich nozdrzy i powoduje, że żołądek o mało nie wywraca się na drugą stronę. Nie chcę jeść! Nie mogę jeść! Wypuść mnie, skurwielu! Słyszę i czuję, że ukucnął obok. Jestem pewna, że to on, bo czuję jego wodę kolońską.
– Teraz zrobimy tak – jego głos jest cichy, ale stanowczy – zdejmę ci knebel. Możesz krzyczeć, ale oszczędź tego sobie i mi. Rozumiesz?
Trawię przez chwilę to, co do mnie powiedział, po czym powoli przytakuję. Nie mam zamiaru krzyczeć. Wierzę, że dobrze to zaplanował. Skurwiel. Kiedy gumowa kulka wypada z moich ust, zaczerpuję głęboko tchu.
– Jedz – niemal wciska mi między wargi kawałek mięsa.
– Nie – odwracam głowę, czując mdłości. Jestem przerażona, ostatnie o czym myślę to jedzenie.
– Jedz – chwyta mnie za włosy związane w ciasny koński ogon i znów czuję na ustach kurczaka. – Bo wepchnę to w ciebie siłą.
Niechętnie przyjmuję kęs mięsa. Jest smaczne, soczyste, ale żuję, jakby było kompletnie niejadalne.
– Grzeczna dziewczynka – głaszcze mój policzek.
Mam ochotę odgryźć mu palce.
– Nie dotykaj mnie – cofam się przed tym.
Śmieje się cicho i podtyka kolejny kawałek. Muszę uśpić jego czujność, więc zmuszam się, by jeść. Karmi mnie jak dziecko, porcja za porcją, cierpliwie zbierając sztućcem to, co zostaje wokół moich ust.
– Nie zjem więcej – protestuję.
Słyszę, że wstaje i kieruje się gdzieś za mnie.
– Zaczekaj – wołam. – Wypuść mnie.
– Od stawiania żądań, to ja tutaj jestem.
Brzęk odłożonego talerza przypieczętowuje stwierdzenie. W ciszy, która znów zalega, czuję na sobie wzrok. Wiem, że stoi za mną i wpatruje się w mój wypięty tyłek. Ślizga się po nogach i chciwie liże miejsce u ich zbiegu.
– Powiedz, suko, lubisz, jak boli? – Mruczy gdzieś nad moimi plecami i łaskoczący dotyk sunie od krzyża do lewego uda.
Znów wkłada do moich ust knebel. Ze strachu głos więźnie mi w gardle, ale w myślach powtarzam wszystkie znane mi modlitwy. Patrzcie no, jaka nagle stałam się wierząca. Przykłada rozcapierzoną dłoń, całą powierzchnią do pośladka i delikatnie zaciska palce, jakby mierzył, ile jest w stanie uchwycić. Łaskocze samymi opuszkami i gładzi nimi tyle powierzchni, ile może sięgnąć, nie odrywając wnętrza dłoni od ciała. Nagle uderza w to samo miejsce. Ból jest tak niespodziewany, a przede wszystkim silny, że krzyczę, jak obdzierana ze skóry. Powtarza palącego żywym ogniem klapsa i słysząc mój dziki wrzask, wybucha śmiechem.
– Dobrze! – Śmieje się tym swoim niskim tembrem, rozmasowując miejsce po uderzeniach. – Mówiłem, że będziesz skomleć.
Kiedy orientuję się, że temu pojebowi właśnie o to chodzi, o ten krzyk, postanawiam zacisnąć zęby i milczeć, choćby miał łamać mnie kołem. Pieprzony skurwiel, zwyrodnialec... Potok obelg, który dopiero rozpoczynał swój bieg, zostaje przerwany uderzeniem w drugi pośladek, ale wydobywa się ze mnie co najwyżej sapnięcie. Po nim spada kolejne, jednak i tym razem, nie wydaję z siebie żadnego dźwięku, gdy ciało zaciska się w jednej chwili z uderzeniami. Zorientowawszy się, że podjęłam niemy strajk, znów śmieje się cicho i zaczyna okładać mój już płonący tyłek, raz za razem. Idę o zakład, że skóra jest purpurowa. Zaciskam zęby na kneblu, chociaż mam ochotę skomleć i błagać, żeby przestał. W chwili, gdy łzy znów zaczynają wsiąkać w opaskę czuję, że uderzenie nie zatrzymuje się przykrym bólem na skórze, ale przenika do zwieńczenia ud niezrozumiałym dla mózgu ciepłem. Jestem tak zaskoczona własną reakcją, że przestaję oddychać i przez kolejnych kilka plaśnięć wsłuchuję się w swoje ciało. Każdy klaps rozpływa się przyjemnością na wierzchu cipki, sprawiając, że robię się wilgotna, aż w końcu z moich ust wydobywa się długi, głośny jęk. W tym momencie zatrzymujemy się obydwoje — on przestaje mnie okładać, a ja znów oddychać.
– Wiedziałem – mówi z satysfakcją.
Wypuszczam powoli powietrze i słyszę dźwięk rozsuwanego rozporka. Po chwili rozpalona główka ociera się o podrażnioną laniem skórę. Szarpię się i bełkoczę, żeby mnie nie dotykał. Ze strachu przed tym, co chce zrobić, żołądek podjeżdża mi do góry. Nie dotykaj mnie, skurwielu! Próbuję wyrwać się z więzów, kopać, krzyczeć, cokolwiek, żeby tylko zostawił mnie w spokoju, podczas gdy on stoi spokojnie, trzymając ciepłą dłoń na moim krzyżu. Zmęczyłam się. Brakuje mi tchu, a opaska jest mokra od łez. Zaciskam nogi z całych sił, kiedy czuję jego palce. Gładzi moją wypiętą cipkę, zanurza jeden z palców między wargi i rozciera na nich tych kilka zdradzieckich kropli mojego podniecenia. Niech go szlag! Poruszył się i czuję, jak rozchyla mnie dwoma kciukami, chłodne powietrze owiewa zaciśnięte strachem ciało, a zaraz za nim ciepły oddech. Nie! Kolejne moje szarpnięcie komentuje westchnięciem. Mokry język prześlizguje się po różowym ciele. Liże mnie długimi pociągnięciami, na przemian z krótkimi muśnięciami. To, co robi, kojarzy mi się z czymś zwierzęcym. Nie rusz, psie! Podnieca mnie ta myśl. Boże, ja chyba zwariowałam. Kiedy dociska do mnie swoją twarz i wsuwa język tak głęboko, jak chyba tylko jest w stanie, z moich ust ponownie wyrywa się jęk. Wstaje i zaczyna rozpychać się we mnie gorącą, twardą główką. Bełkoczę, proszę, żeby mnie zostawił, gdy wbija się mocnym pchnięciem, trzymając więzy na moich nadgarstkach.
– Walcz, suko – jęczy, gdy szarpię się i zaciskam, chcąc wypchnąć go z siebie.
Nie przestając mnie posuwać, gładzi moje plecy. Żebyś zdechł! Chcę, aby jak najszybciej skończył i puścił mnie wolno. W duchu przysięgam sobie i jemu, że nigdy nawet nie wspomnę o tym, co tu się wydarzyło. Czuły dotyk zmienia się w drapanie, gdy przejeżdża paznokciami od mojego prawego barku po sam pośladek. Mocne palce zaciskają się na miękkim ciele. Boli. Ten chwyt wbija się w moją skórę tępym bólem. Trzyma mnie, jakby się bał, że się wymknę, zupełnie jakbym nie była skrępowana i przywiązana tak, że nie jestem w stanie poruszyć nawet ramieniem. Jego pchnięcia stają się szybsze, oddech głośniejszy i uderza moje udo tuż poniżej pośladka. Krzyczę pomimo knebla i w trakcie tego długiego jęku, zsuwa ze mnie pasek pieprzonej kulki, blokującej moje usta.
– Krzycz – dyszy. – Krzycz, kurwo!
Nie mogę przestać. Chciałabym nakazać sobie zamilknąć, ale jakaś część mnie potrzebuje ujścia emocji. Strach, ból, rozkosz, to wszystko, co kumulowało się we mnie, umyka teraz z głośnym „aaa”.
– No, dalej. Krzycz. – Zwalnia nieco dzikie tempo rżnięcia. – Nie udawaj, że ci się nie podoba. Czuję, jaka jesteś śliska. Pieprzona suka w rui.
Wsuwa palec do moich ust i przesuwa nim po zębach, jednocześnie zwalniając rytm do leniwych, mocnych pchnięć po sam trzon. Rozpycha się we mnie twardym kutasem i palcem, penetrującym wnętrze warg. Zahacza o kącik ust i rozciąga go w bok.
– Puść mnie – proszę.
– Milcz.
Opiera kciuk na dolnym łuku moich zębów i znów rżnie w szaleńczym tempie. Jego długie, głośne jęki czuję na skórze pleców, wraz z gorącym oddechem. Przyjmuję to, co robi, ze śliną spływającą już po reszcie jego palców. Po chwili ten pojebaniec zatyka mi usta całą dłonią. Kilkanaście sekund spazmatycznie łapię powietrze przez nos i tenże niewielki dopływ tlenu zaciska moją cipkę, na jego tratującym resztki mojej godności fiucie. Chyba to wyczuł, bo w ostatniej chwili odcina mi powietrze, zaciskając kciuk i palec wskazujący na płatkach nosa. Staje się coś, o co nie podejrzewałabym się w najgorszych koszmarach, ani w najciekawszych erotycznych snach – dochodzę, mam orgazm, szczytuję związana, duszona, z tyłkiem palącym żywym ogniem, kryta jak suka, przez obcego i nienormalnego faceta. Sytuacja jest tak absurdalna, że mój mózg odgradza się od tego wszystkiego i w zamian daje mi pierwszą falę wspaniałego orgazmu, odrzucającego moją głowę w tył. W końcu puszcza moje usta i po zaczerpnięciu powietrza, znów jęczę, aż własnych krzyk dzwoni mi w uszach.
– Kończymy zabawę. – Oblizuje mój kark.
Zaciska zęby na skórze barku, wbija się jeszcze kilka razy i w końcu sam też dochodzi, rzężąc w spazmach. Wycofuje się ze mnie od razu, przytrzymując kondom i ciało owiewa chłodny powiew w miejscu, gdzie jego skóra ściśle przylegała do mojej.
Kiedy w końcu udaje mi się przywrócić normalny oddech, a cisza przedłuża się do niewygodnego milczenia, przerywam ją krótkim pytaniem, które odbijało się po mojej głowie od momentu, w którym odzyskałam świadomość.
– Umrę? – Mój głos brzmi dziwnie obco dla mnie samej.
– Nie. – Odpowiada, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. – Nie umrzesz. Puszczę cię wolno, a ty nie zgłosisz nigdzie tego, co tu się stało. Nikomu o tym nie powiesz.
– Zrobiłeś mi zdjęcia i będziesz mnie teraz szantażować?
– Naprawdę jesteś tak głupia? – Odpowiada, parskając śmiechem. – Nie zrobiłem ci żadnych zdjęć. Puszczę cię wolno, a ty będziesz do mnie wracać. Każdego, piątego dnia miesiąca, będziesz czekać na mnie na tej plaży, a ja będę po ciebie przychodził. Niezależnie od pogody, pory roku, czy okoliczności, będziesz wracać i czekać, bo to, co stało się dzisiaj, stało się częścią ciebie.
Milczę, przetwarzając jego słowa. To jakiś pierdolony absurd. Niestety albo na szczęście, nie mam zbyt wiele czasu na snucie rozmyślań, bo psika mi twarz chłodną rosą bezzapachowej cieczy.
Kiedy otwieram oczy, znów jestem w swoim aucie, przy plaży. Mój zamglony wzrok przykuwa niebieskie światełko majaczące na tle deski rozdzielczej. Po uporczywym mruganiu powiekami, fokusuję na nim spojrzenie i udaje mi się dostrzec, że to dioda niewielkiej kamery. Patrzę w obiektyw i kilka sekund później światełko gaśnie. O tym, że wspomnienia w mojej głowie, nie są tylko snem, poza samym urządzeniem na mojej desce rozdzielczej, informuje mnie jeszcze piekielny ból na tyłku, kiedy podsuwam się wyżej w fotelu. Daję sobie kilka minut, nim zapnę pas i odjadę stąd do domu. „Będziesz do mnie wracać, każdego, piątego dnia miesiąca” słyszę w głowie, przekręcając kluczyk w stacyjce. Warkot silnika rozlega się na pustej plaży i wrzucam wsteczny bieg. Zerkam w lusterka i auto powoli toczy się w tył. Działam na autopilocie. Po prostu mechanicznie wykonuję wyuczone przez lata ruchy za kierownicą.
Zostałam zgwałcona. Czy aby na pewno?
Nie.
Nie czuję strachu. Nie czuję obaw. Nie czuję skruchy.
Kim się stałam? Kim jestem? A może byłam taka zawsze? Pieprzyć to.