Rozkoszna sadzonka
23 maja 2019
Szacowany czas lektury: 9 min
Tym razem historia dla miłośników kwiatowych uniesień. Słońce, pogruchotane dusze i… namiętność unosząca się w powietrzu. Szczypta niepewności i nuta rodzącego się uczucia. Tym razem trójkąt (wiem, wiem nieszablonowo – a co ;). Kto wygra szalony taniec skrywanych, gorących pragnień i jaką decyzję podejmie nasz bohater w obliczu, powracających jak bumerang, zniewalających wspomnień? Życzę miłej lektury.
Dom
Siedziała na wprost mnie, z niby niepozornie, ale równocześnie wyjątkowo zachęcająco rozchylonymi, kształtnymi udami, mrużąc zmysłowo oczy. Co jakiś czas leniwie podnosiła ku swoim jędrnym wargom niewielką, wytworną filiżankę pełną esencjonalnego espresso. Piła z niej powoli, niewielkimi łykami, wyraźnie delektując się bogatym aromatem świeżo zaparzonej kawy.
W to letnie, duszne popołudnie nic nie usprawiedliwiało lepkich, wręcz wilgotnych myśli, wpychających się nachalnie w każdy możliwy zakamarek kafejkowej przestrzeni. Ani jej przeźroczysta biała sukienka - spięta pospiesznie na biodrach lnianym paskiem, ani kształt jej piersi - bezczelnie prześwitujących przez zwiewny materiał, ani jej jasnorude, długie włosy, które chwytając gorący blask słońca opadały gładko na skąpany w słońcu delikatny kark.
Obserwowałem ją, szukając powodu w głowie, który mógłby usprawiedliwić nagłą ochotę rozmowy. Zatłoczony peron na stacji kolejowej w Sao Bento - ostatnie moje wspomnienie.
- Zaczekaj! – wołałem, gdy tłum ludzi wylał się z pociągu. – Zaczekaj! – powtórzyłem, próbując przekrzyczeć szum tysiąca osób.
Stojąc parę metrów ode mnie odwróciła głowę i wtedy jej twarz widziałem ostatni raz. Jasna cera, mały piegowaty nosek, oczy w których widziałem cały świat. Oczy, które pokochałem i które nadawały azymut, każdej osobistej, wygłodniałej myśli, każdej ochocie i każdemu spełnieniu. Drżenie rąk powodowane przez dotyk skóry. Moc aromatu jej perfum, tak samo tandetnych jak i pięknych, kupionych pospiesznie w MASS Perfumarias w Santa Catarina. To wszystko wypaliło znak w mojej pamięci, w moim sercu, w mojej duszy. Fotografia w myślach kująca tysiącami okruchów, powracała każdego koszmarnego wieczora, kiedy spoglądając w czerń za oknem nie mogłem zasnąć.
Zaczekaj… - tym razem już szepnąłem, mówiąc sam do siebie, patrząc jak odwraca się i przeciska przez bezimienny tłum pasażerów. Napastliwi, obojętni ludzie, rozdzielali nas bezkompromisowo. Szarpali we wszystkie strony i z szyderczym szmerem kolejowego peronu kpili z uczuć.
Nagły gwizd konduktora odseparował podróżnych od pociągu. Pasażerowie wyglądali przez okna łapiąc przelotne, krótkie spojrzenia niemych tutejszych tabliczek. Nie patrzyłem kiedy odjeżdżała. Zaciskałem oczy powstrzymując łzy. Pewien niespełniony etap dobiegł końca, powtórki nie będzie. Cierpki żal - mój nieodłączny towarzysz i niemy świadek pogruchotanych uczuć - pozostawał ze mną na peronie, poklepując przyjacielsko po ramieniu. Powracałem do miasta, ze świadomością nieopisanej, w swej absurdalnej szczerości, pustki na dnie zmęczonego czekaniem serca.
Przez kolejne miesiące odprawiałem z namaszczeniem żałobę i po mimo że Ona żyła, dla mnie umarła już na zawsze. Nie potrafiłem normalnie myśleć, normalnie jeść czy ze swobodą rozmawiać z ludźmi. Każdy szczegół przywoływał w pamięci, jej drobną sylwetkę. Deszcz, który już zawsze będzie się kojarzył z miękkością jej warg, burza z pieszczącymi ciemne niebo błyskawicami, już zawsze będzie miała zapach jej ud, piersi, włosów. Wszystkie finezyjne krzywizny niekończących się spiral poręczy, już zawsze będą naśladować kształt jej bioder. Nieodgadniony teatr zjawiskowych skojarzeń trwał, utrudniając dokończenie bezpretensjonalnej, osobistej stypy.
Schodząc po schodach, niczym szary cień, sunąc w gęstym powietrzu poranka, nieopatrznie potrąciłem kobietę. Obróciła się patrząc z troską na obiekt kolizji, którym bez dwóch zdań byłem.
- Przepraszam – wyrwało się z jej ust, kiedy patrzyła na moją zgaszoną postać.
Spojrzałem bez emocji, szukając w myślach jakiegokolwiek powodu, by udzielić odpowiedzi.
- Ależ proszę wybaczyć – odpowiedziałem kurtuazyjnie, mając jednocześnie w dupie cały świat, a tym bardziej bliżej nie określony incydent z nieznajomą. - Ostatnio chodzę nieco nieobecny. Naprawdę proszę wybaczyć – dokończyłem lekko ją spławiając.
Spojrzałem raz jeszcze. Szczupłe ramiona obejmowały donicę, wielkości głowy murzyna z bujnym afro. Jednak ostateczny wygląd, przypominał urnę z usychającą rośliną o milionie krętych łodyg. Szary płaszcz, dawał schronienie wysportowanej sylwetce, tym samym genialnie kontrastując jej jasne blond włosy. Cała Ona, nie wiadomo jakim cudem, nie upuściła ginącego okazu.
- Bo widzi pan – nie dawała za wygraną – muszę uratować ten rzadki egzotyk – tu rzuciła wymowne spojrzenie w kierunku zniszczonych starością łodyg. – tylko nie uśmiecha mi się paradować z tym nieco przyciężkawym ambarasem na drugi koniec miasta… - zawiesiła głos.
- No tak, tak rozumiem – wtrąciłem szybko wciąż patrząc na przeciągające się, żałosne przedstawienie. Już sam nie wiedziałem kto tu jest bardziej potrzebujący pomocy: ja – z pogruchotanym sercem, czy może blondyna z kawałkiem zdechłej gałęzi pod pachą.
- Więc skoro już pan się tak niespodziewanie zjawił – tu chrząknęła znacząco – to może w ramach rewanżu pomoże mi pan przeszczepić gałązki i wywalić ziemię z donicy? - popatrzyła wzrokiem tak cudownym jak i bezczelnym zarazem. Tym mnie kupiła. Z początku niechętny, zostałem przekabacony blaskiem jej aksamitnych tęczówek, zgrabnie tańczących w czarnej, gęstej przestrzeni dziewiczego spojrzenia.
- No dobrze – powiedziałem, ukradkiem zapisując widok jej oczu w pamięci.
Z tamtego dnia, pamiętam jej ciepły uśmiech, aksamitny dotyk dłoni, który badałem przypadkiem, dziarsko pomagając w transplantacji zielonych egzemplarzy, zdrowych gałązek. Wzajemne spojrzenia, ukradkiem rzucane co jakiś czas, tak aby nie zostać przyłapanym - niczym uczniak na klasówce. Zapach słońca i złociste odrobinki kurzu unoszące się w okół nas.
Pamiętam również czarną ziemię, która wypełniała foliowy worek. Pocięte na kawałki resztki zdechłej rośliny i ogólny nieład, który w niczym nie przeszkadzał.
Widywaliśmy się jeszcze kilka razy. Zawsze niby przypadkiem, mijając się w wąskiej klatce schodowej, zamieniając przelotne spojrzenia i drżenie oddechu tuż przy pożegnaniu. Drewniane schody trzeszczały radośnie, niosąc wyczekiwany znajomy odgłos kroków. Za każdym razem, przystanki były nieco dłuższe, pozostawiając czas na wypowiedzenie jednego zdania więcej, na wysłuchanie jednej rozedrganej myśli dłużej, na jedno ukradkowe westchnienie, składane przy przypadkowym muśnięciu dłoni na do widzenia. Zawsze, na gruncie tak kurczowo trzymającej się wersji znajomych, których ścieżki, ciężki los przeciął właśnie w tym momencie. Powoli, dzięki tym spotkaniom, zacząłem powracać do stanu używalności. Na powrót, nauczyłem się uśmiechać i ufać ludziom. To mnie przerażało. Naiwność dobrego humoru, połączona z nad otwartością, zwiastowały niechybną katastrofę, która - o dziwo - nigdy nie nadchodziła, pozostawiając miejsce na szczerość i dobre samopoczucie. Bałem się tego kredytu pozytywnej przemiany, bo życie zawsze odbierało te dobre momenty ze słoną nawiązką. Podświadomie czekałem na chwilę, gdy traf zabierze to co dał. Jednak przemożna ochota i magia przelotnych spotkań, była silniejsza. Powoli odpływałem, kodując nową jakość życia. W końcu machnąłem ręką, stwierdzając, że i tak coś kiedyś musi przepaść, więc skoro już ma boleć, to niech choćby dobre chwile zakwitną w mojej głowie, pozostawiając poduszkę miłych wspomnień na przyszłość.
Zacząłem się uśmiechać bez powodu. Moje niekontrolowane napady dobrego humoru, zaczęły mnie przerażać. Potrafiłem iść przez miasto i bezczelnie szczerzyć się do ludzi, budząc tym samym ich dobry nastrój i narażając się na odwzajemnienie uśmiechu.
Poczułem gotowość, graniczącą z nieustającym wewnętrznym pragnieniem, by ponownie spojrzeć światu w twarz. Choć stare nawyki paliły, postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę. Cudowne słońce rozświetlało, skąpane w porannych promieniach, jasne zabudowy portowych budynków. Zapach lata, przynoszący nowe szanse. Kolejne nadzieje, tak chętnie zaciągane przez spragnione ciepła dusze. Mijając strzelistą wierzę Torre dos Clérigos, skierowałem swoje kroki do Costa Coffe.
I właśnie tam, zobaczyłem miraż moich pragnień sprzed lat. Namiętny, wilgotny ślad, pozostały w wygłodniałej otchłani cierpiącej duszy. Wiatr rdzawych, pachnących pożądaniem kosmyków, powtórnie magnetycznie pulsował, czekając na rozbitków, nieświadomych własnej klęski. Jednak ten etap, był już dawno zamknięty. W moim sercu kwitł nowy owoc, dający nadzieję, tej spragnionej ciepłego objawienia wiosny.
Niespiesznie kiwnąłem głową w kierunku zjawiskowej syreny i oszołomiony przysiadałem przy rubasznym stoliku. Ścieżki naszych spojrzeń, przecięły się, powodując zachwyt w nieprzeniknionych zakamarkach źrenic, pokrytych rdzawym, ognistym cieniem.
- Witaj… - szepnęła, wciąż patrząc zalotnie.
Oniemiałem i zaschło mi w gardle. Odległe demony na powrót rozpoczynały swój szalony taniec, powodując kaskadę obrazów minionych przeżyć.
- Witaj… - odparłem, wciąż nie mogąc dojść do siebie.
Dryfowałem w myślach, pomiędzy przebrzydłą, ściskającą za serce tęsknotą, a szorstkością prawdziwego świata. Znałem doskonale finał tej historii, jednak jej postać fałszywie uspokajała moje spragnione ciepła zmysły. Każda chwila przybliżała mnie niechybnie na skraj przepaści, z której pragnąłem rzucić się w mrok zdradliwych doznań, słodkich pocałunków, niesfornych myśli i dogłębnych penetracji. Z każdą sekundą pragnąłem jej coraz bardziej, coraz mocniej, coraz namacalniej.
- Tęskniłam… - przeciągle wysyczała popijając gorący napój. – Wiesz, że myślałam tak wiele o tobie… - dokończyła, topiąc fragment wargi, kolejny raz w kawowej piance.
- I ja tęskniłem – odparłem w hipnotycznym transie, przywołując kujący duszę obraz na peronie.
- Może ogrzejesz mnie jeszcze raz… jestem taka samotna, a noce takie długie bez ciebie… - wykrzywiła twarz w słodkim uśmiechu.
- Ale ja... – głoś zawisł niespodziewanie – ja…
- Pragnę cię głuptasie… - wtrąciła, ofiarowując chłodny dotyk opuszków palców. – Będzie tak jak kiedyś, zaufaj mi wreszcie… - dokończyła, muskając szczupłymi dłońmi, jednocześnie powodując gęsią skórkę.
Chłodny podmuch przemknął niezapowiedziane, powodując widoczne napięcie materiału w okolicy sutków. Doskonałe kręgi jej piersi wydawały się jeszcze większe napinając chciwie zwiewną sukienkę. Rude kosmyki, falowały hipnotycznie, noszone rozbłyskiem jej cudownych źrenic.
W myślach wiedziałem, że była częścią mnie. Jakby drugą dedykowaną połówką. Fragmentem duszy, który spleciony w miłosnym uścisku spalał się do nieskończoności. Wiedziałem, że jest moim przeznaczeniem. Doskonałą przystanią dla demona, którym podświadomie byłem. Ogrzewała troskliwie, wszystkie tęsknoty, skrywane na dnie mojej żałosnej duszy. Że jest początkiem i końcem, ukojeniem wszystkich moich pragnień i marzeń. Przewodniczką, która nigdy mnie nie opuści. Zawsze będzie czekać, zawsze ogrzeje i zawsze sprawi, że świat zawiruje w rytmie kolorowej namiętności. Kochałem ją i tęskniłem okrutnie. Odpływałem…
Trzask spadających koszyków, przerwał podróż w pulsujących myślach. Jakiś bogu ducha winny miejscowy sprzedawca, nieopatrznie przewrócił przewożony wózkiem asortyment. Po drugiej stronie ulicy mała, sympatyczna blondyneczka zatrzymała rower, widząc zaistniały incydent. To była ona - kwiatowe objawienie donicowej reanimacji. Z ciepłym uśmiechem, pojawiła się niespodziewanie, w środku całego zamieszania, swoją obecnością dodając werwy nieuważnemu handlowcowi. Mężczyzna wychodził obronną ręką, dziarsko zbierając porozrzucane kosze, by tuż za moment dalej podążać w obranym kierunku.
Wstałem nagle. Dłoń kobiety, zsunęła się bezwładnie z mojego ramienia. Jej smutne spojrzenie, bacznie badało mój wybryk.
- Tylko ja, już kocham kogoś innego – odparłem spokojnie, bez zażenowania. – Ktoś chyba czeka na mnie – dokończyłem z tą cholerną pewnością siebie, która otwiera oczy i powoduje, że podążamy w dobrze obranym kierunku.
- Rozumiem… ale pamiętaj, że zawsze czekam na ciebie jeśli tylko zechcesz… - spojrzała wymownie, ostatni raz zaś świat odbijał się krzywo, w zwierciadle jej łzy.
- Powodzenia – dodałem, tym samym kończąc nasze spotkanie.
Nie oglądając się pomknąłem przed siebie, tuż na drugą stronę ulicy. Widziałem zdziwioną minę mojej blondyny, kiedy raźno podszedłem by się przywitać.
- Ty tutaj – pisnęła z zachwytem, ofiarowując zmysłowy pocałunek. W letnim słońcu, jej usta były niczym długo wyczekiwana kropla orzeźwiającej wody, po środku spalonej słońcem pustyni. Nieprzyzwoicie łakomie spijałem wilgoć jej warg, rozchylonych w radosnym uniesieniu.
Po chwili, staliśmy naprzeciw siebie, lekko się uśmiechając i wyczekując chwili, która rozpocznie nowy, nieznany etap naszej znajomości.
- Wiesz… dobrze cię widzieć – dodałem, obejmując ją ramieniem – Może wspólny spacer, przez skąpane w słońcu miasto, będzie dobrym pomysłem? – mrugnąłem porozumiewawczo.
Roześmiała się zupełnie naturalnie, odchylając głowę i poprawiając długie, jasne włosy.
Wtuliła się we mnie ciepło, mocno obejmując kruchymi ramionami.
- Chodźmy, nie ma na co czekać…