Ilustracja: Romain Armante

Nietypowe zlecenie

14 stycznia 2023

Szacowany czas lektury: 2 godz 52 min

Teoretycznie mógłbym opublikować to w ramach serii. Po namyśle zrezygnowałem z takiego zabiegu. Owszem, jest to jeszcze jedna nowelka z "Ciemnej strony Księżyca", książki którą już teraz kuszę, mimo że do jej dokończenia brakuje bardzo niewiele.
Tak czy inaczej, jeśli ktoś chciałby, może zajrzeć do mojego opowiadania "Suzi", bowiem poniższy fragment jest klockiem z tego samego "dekameronowego" pudełka. Chronologicznie wcześniejszym, ale to nie ma znaczenia. Fakt - trzy nowelki z ośmiu spinają się w pewną całość w sensie fabuły, dając autorowi do ręki ciekawe narzędzie - ciąg wydarzeń widziany oczami trzech osób. "Nietypowe zlecenie" jest pierwszym elementem tej hmm... trylogii, która jakoś sama się urodziła.
Tak jak w "Sprawie Laury K." uznałem, że połączenie libertynizmu z kryminalną fabułą jest ciut lepsze niż Zenek Martyniuk, jakkolwiek by tego porównania nie zrozumieć. Aha, i pewne elementy fabuły nowelki są oparte na prawdziwych wydarzeniach i autentycznych postaciach. Ba, postacie występują pod prawdziwymi nazwiskami. Dlaczego? Bo mam nadzieję, że w momencie, gdy "Ciemna strona Księżyca" wejdzie na rynek jako całość, pewna niezbyt lotna pani prokurator wpadnie w zastawioną pułapkę i zrobi aferę, zapominając o pewnych doskonale mi znanych niuansach kodeksu cywilnego, a nawet karnego. No i o posiadanych przeze mnie dokumentach. A afery i skandale, jak wiadomo, są najlepszą reklamą...
Miłej lektury.

W salonie zapadła cisza. Karol patrzył na żonę i pocierał dłonią czoło.

- Czy ta dziewczyna złożyła doniesienie o gwałcie? – zapytał Marek, sięgając po szklankę z drinkiem.

 – Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziała cicho Ewa.

Popatrzyłem na nią badawczo. Uśmiechnęła się, wyczuwając, że mając w pamięci podsłuchaną rozmowę, zrozumiałem jej opowiadanie lepiej niż kilkoro innych słuchaczy.

 

 – Chyba czas coś przekąsić – zaproponowała Marianna. – Mogą być naleśniki?

 

 – Ale potem kontynuujemy, prawda? Zgłaszam się jako następny – odezwał się Wojtek.

 – Widzę, że się wczułeś w klimat – Beata wstała i podeszła do okna. – To będzie coś prywatnego czy z doświadczeń zawodowych?

 – O ile zrozumiałem zasady Pawła, to istnieje dowolność, którą zamierzam wykorzystać – odpowiedział adwokat. – Nudne na pewno nie będzie, zapewniam.

 


 

Dwie godziny później mecenas zajął honorowe miejsce przy fotelu Marianny.

Rozejrzał się po salonie. Za oknami było już ciemno. Blaski migoczących w kominku płomieni tańczyły na twarzach gości pensjonatu. Oszczędzając paliwo generatorów, nie włączyliśmy elektrycznego oświetlenia. Wdzięczna za ten gest Francuzka przyniosła kilka, wzmacniających intymny nastrój, świec.

Wojtek zaczerpnął powietrza w płuca i wypuścił je jak nurek testujący możliwości zanurzenia w głębinie.

 

 – To będzie historia mojego klienta – zaznaczył na wstępie. Nie jestem związany tajemnicą zawodową, bo ten człowiek upoważnił mnie na piśmie do pewnych działań. To jego… katharsis.

 – Brzmi intrygująco – skomentował Marek. – Zaczynaj więc, waść – rzekł komisarz i uzupełnił poziom whisky w szklankach.

 – I wstydu policji oszczędź? – uśmiechnął się zagadkowo Wojtek, trawestując Sienkiewicza. Nie dając Markowi szansy na ripostę, zaczął opowiadać.

 

 

„Nietypowe zlecenie”

 

Dzwonek komórki oderwał od pracy zatopionego w lekturze akt adwokata.

 – Poznajesz, kto dzwoni, mecenasie? – padło krótkie pytanie.

 – Widzę na wyświetlaczu, panie Hirsch.

 – Możemy się spotkać? Najlepiej za godzinę.

W głosie rozmówcy nie było prośby. Ten człowiek nie miał zwyczaju o nic prosić. Płacił dużo i wymagał równie wiele.

 – Znowu kłopoty? – zapytał prawnik.

 – Nie moje tym razem. Ale i tak liczę na pana, jak zwykle, zresztą. To jak? Za godzinę u mnie?

 – Za półtorej.

Wojtek wynegocjował dodatkowy czas bardziej dla zachowania godności niż z konieczności. W słuchawce rozległ się przytłumiony śmiech.

 – Zgoda. Czekam.

 


 

Było już późne popołudnie, gdy zielone volvo wjechało na teren rozległej podmiejskiej posiadłości. Stojący przy bramie ochroniarz obrzucił adwokata obojętnym spojrzeniem i poprawił dobrze widoczną kaburę, w której tkwił siedemnastostrzałowy glock.

 

 – Pogadamy na tarasie, panie Wojciechu.

Postawny, sześćdziesięcioletni biznesmen uścisnął dłoń przybyłego.

 – W czym mogę pomóc? – zapytał prawnik, siadając na wiklinowym krześle.

 – Powiem krótko. Trzeba wyciągnąć niewinnego człowieka z bagna.

 – Tak niewinnego jak pan? – zaryzykował złośliwość mecenas.

 – Wybaczę panu sarkazm, bo się znamy nie od wczoraj – odparł gospodarz. – Napije się pan czegoś? Wody mineralnej? Soku?

 – Wolałbym kawę.

Prawnik nie miał w zwyczaju ulegać sugestiom ponad niezbędne minimum. Hirsch gwizdnął przez zęby, przywołując z wnętrza domu łysego osiłka.

 – Kawa dla pana mecenasa – rzucił ostrym tonem. – A dla mnie wódka z sokiem pomarańczowym.

 – Poproszę o więcej szczegółów – odezwał się Wojtek, gdy przypominający zawodnika MMA człowiek zniknął za tarasowymi drzwiami.

 – Syn mojego dobrego znajomego wyszedł niedawno zza krat.

 – Pogratulować. Za co siedział?

 – Dwieście osiemdziesiąt dwa – skrzywił się biznesmen.

 – Wymuszenie rozbójnicze? Ile dostał?

 – Trójkę. Wyszedł po dwóch.

 – Za dobre sprawowanie? – domyślił się adwokat.

 – Dokładnie. To nie jest zły człowiek. W nieodpowiednie kręgi wpadł. Tak po prostu.

 – Ten pana znajomy, jego ojciec… – zaczął mówić mecenas, ale przerwał na widok łysego, który z zadziwiającą kurtuazją postawił tacę na małym stoliku.

 – Tak. To mój przyjaciel z dawnych czasów – odpowiedział biznesmen, odprowadzając wzrokiem dyskretnie wycofującego się z tarasu mężczyznę.

 – Nadal nie rozumiem mojej roli, panie Hirsch.

 – Oglądał pan ostatnio telewizję? Zwrócił pan uwagę na… jak oni to nazwali… – szukał w pamięci – brutalny gwałt i zabójstwo żony znanego dziennikarza?

Wojtek wsypał cukier do kawy.

 – Chce pan powiedzieć, że sprawcą jest syn pańskiego kumpla?

 – Nie sprawcą. Domniemanym sprawcą! Powinien pan pamiętać o zasadzie domniemania niewinności, do cholery… – Hirsch gwałtownym ruchem sięgnął po sporą szklankę z drinkiem i wypił prawie połowę zawartości.

 – Przepraszam. Ma pan całkowitą rację. Wyrwało mi się… – sumitował się doświadczony prawnik. – Wiem o tej historii tyle, ile słyszałem z mediów. Czy mam… oficjalnie wziąć sprawę?

 – Właśnie o to mi chodzi. Jutro pojedzie pan do Białołęki z przygotowanymi papierami. Jacek podpisze panu pełnomocnictwo i bierze się pan do roboty.

Gospodarz przełknął resztę drinka. Spojrzał na gościa. Sięgnął do kieszeni jasnej marynarki i wyciągnął z niej grubą kopertę.

 – To jest zaliczka – powiedział.

 – Podobno dowody winy są niezbite… Odciski palców, badania DNA, zeznania męża ofiary… – Wojtek wahał się, zerkając na kopertę.

 – Chce pan przeliczyć zawartość? Dwa razy tyle dostanie pan po. Aha… i przydzielam panu kogoś do pomocy – dodał, spoglądając adwokatowi w oczy.

W kopercie było, na oko, pięćdziesiąt tysięcy złotych w największych nominałach. Mecenas gapił się na nią zaskoczony.

 – Kto ma mi pomagać? – zapytał.

 – To pewien prywatny detektyw. Też znajomy – powiedział z uśmiechem Hirsch. – On do pana zadzwoni jeszcze dziś. Wybitny fachowiec w swoim zawodzie. Jak pan. Będzie się wam dobrze współpracowało, zaręczam.

 – Rozumiem, że nie mogę odmówić. A… jeśli się nie uda?

 – Nie ma takiej opcji, drogi mecenasie… – biznesmen wyciągnął dłoń po leżące na blacie ciemne przeciwsłoneczne okulary i zakrył nimi oczy bardzo powolnym ruchem.

 


 

Detektyw zadzwonił wieczorem.

 – Dobry wieczór. Jestem Zbyszek i od dziś gramy w jednej drużynie – padły wypowiedziane twardym tonem słowa.

 – Pan Hirsch był łaskaw mnie o tym uprzedzić – odparł Wojtek trochę urażony obcesowością rozmówcy.

 – Nie traćmy czasu. Po pierwsze… mówimy sobie po imieniu. To wiele upraszcza. Po drugie… o której masz zamiar być w Białołęce?

 – O dziewiątej.

 – Pojedziesz zielonym volvo?

 – No przecież nie autobusem.

Adwokat nie był zdziwiony wiedzą znajomego swojego mocodawcy.

 – Dobrze. Będę pod budynkiem aresztu, gdy już załatwisz sprawy formalne z Jackiem.

 – Jak cię rozpoznam?

 – To ja cię rozpoznam. Dobranoc.

W słuchawce rozległ się trzask.

 

Wojtek sięgnął do barku. Duża porcja ginu z tonikiem ukoiła jego nerwy. Dobrze, że żona wyjechała z koleżankami do Egiptu – pomyślał. – Przynajmniej nie będzie mnie rozpraszać – mruknął pod nosem.

 


 

Aresztancka bluza ciasno opinała umięśniony tors osadzonego. Trzydziestolatek był na swój sposób przystojny. Prawie złączone, obfite brwi dodawały jego twarzy dzikości, która z pewnością podobała się kobietom.

Jednak niebieskie oczy więźnia zdawały się zaprzeczać ogólnemu wrażeniu. To były oczy skrzywdzonego dziecka.

Jacek wpatrywał się w adwokata z nadzieją. Podpisał skwapliwie podsunięte pełnomocnictwo.

 – Wyciągnie mnie pan? – zapytał.

 – Zrobię, co w mojej mocy. Ale oczekuję pełnej współpracy.

 – Jestem niewinny! Wierzy mi pan?

 – Moją rolą nie jest uwierzyć klientowi. Moją rolą jest go wybronić – odparł sucho Wojtek.

 – To może mnie pan chociaż wysłucha? Opowiem, jak to było.

 – Nie dziś, panie Jacku. Wrócę tu pojutrze i wtedy pogadamy. Zeznał pan wszystko na policji, prawda? – spojrzał na załamanego człowieka. – No to sobie przeczytam protokoły w ciszy i spokoju.

 – Pan Hirsch powiedział mi, że jest pan najlepszym adwokatem, jakiego zna – uśmiechnął się krzywo Jacek.

 – I tego się trzymajmy. Gdzie pan odsiadywał poprzedni wyrok?

 – W Barczewie.

 – Historyczne miejsce – zmrużył oczy mecenas. – Tam zmarł hitlerowski zbrodniarz, Erich Koch. Wiedział pan o tym?

 – Coś pod celą opowiadali. Myślałem, że to legenda.

 – Nie. Nie legenda. Potrzebuje pan czegoś? Dobrze pana traktują?

 – Pan Hirsch już o to zadbał. Nikt mnie tu nie ruszy.
 – Czyli wszystko pod kontrolą. Do widzenia pojutrze.

 

Wojtek wstał i zastukał w ciężkie drzwi rozmównicy. Strażnik otworzył je i bez słowa przepuścił wychodzącego.

 


 

Oślepiony ostrymi promieniami wrześniowego słońca, rozejrzał się po parkingu. Nie dostrzegł nikogo. Wsiadł do volvo i położył dłonie na kierownicy.

 – Cześć, Wojtek! – słowa wypowiedziane z tylnego siedzenia spowodowały, że prawnik aż podskoczył, uderzając głową o podsufitkę.

 – Ty jesteś Zbyszek? – opanował się szybko. – Jak wlazłeś do samochodu? Przecież go zamknąłem!

 – Ciesz się, że tylko wsiadłem, a nie odjechałem – zaśmiał się szczupły, żylasty jegomość w trudnym do określenia wieku.

 – Bardzo się cieszę. Naprawdę – parsknął sarkazmem adwokat.

 – Czas to pieniądz. Ruszaj do miasta. Zdaje się, że musimy coś załatwić na komendzie, prawda?

 – Nie wolisz usiąść z przodu?

 – Z tyłu są fajne, przyciemniane szyby. Słońce mnie razi. I nie gadaj, tylko jedź.

Człowiek o imieniu Zbyszek przeciągnął się i przymknął oczy.

To niemożliwe! To mi się śni… On zapadł w drzemkę! – pomyślał Wojtek, spoglądając w lusterko i przesuwając dźwignię automatycznej skrzyni biegów.

 


 

 – Masz? – Zbyszek otworzył oczy na widok Wojtka wsiadającego do zaparkowanego pod komendą policji samochodu.

 – To przecież moje prawo. Zrobiłem kopie. Trochę trwało, ale widzę, że nie narzekasz. Wyspałeś się? – rzucił złośliwie mecenas.

 – Nie spałem. Pilnowałem ci samochodu.

 – Pod komendą?

 – Pod latarnią bywa najciemniej – na twarz detektywa wypełzł drwiący uśmiech. – Poczekaj. Przesiądę się.

Gdy już siedział na przednim fotelu, wyciągnął dłoń.

 – Daj. Poczytam – zabrzmiało jak rozkaz.

Wojtek westchnął i wręczył pasażerowi grubą, tekturową teczkę. Swój neseser rzucił na tylne siedzenie i wyjechał z parkingu.

 – Jedź na Saską Kępę – usłyszał mruknięcie. Jego towarzysz w skupieniu przeglądał kartki akt.

 – Dlaczego tam?

 – Bo tam doszło do tego… – zawahał się – zdarzenia. – Rozejrzymy się – dodał, nie przerywając lektury.

 – Czy łaskawie pozwolisz, że po drodze wpadniemy na kawę?

 – Pozwolę, ale do McDonald`s. Będzie szybciej. Pamiętasz, że…

 – Tak. Pamiętam. Czas to pieniądz – dokończył domyślnie adwokat. – Ale ja też chciałbym poczytać te akta. Mogę? – zapytał jadowicie.

Sygnalizacja zmieniła kolor na zielony. Ruszył ostro.

 


 

 – Z panią prokurator Krystyną Perkowską, proszę – rzucił do słuchawki.

 – Przy telefonie.

 – Wojciech Rola-Zawistowski, adwokat. Pełnomocnik Jacka Molendy.

W słuchawce zapadła cisza. Po chwili niesympatyczny głos zaskrzeczał jak drapieżny ptak.

 – No nie… To pan jest obrońcą tego zboczeńca?

 – Jestem obrońcą człowieka podejrzewanego. Nie osądzonego, droga pani. Moja sekretarka prześle pani kopię pełnomocnictwa i w związku z tym proszę mnie powiadamiać o chęci przesłuchania klienta. Z odpowiednim wyprzedzeniem – wycedził Wojtek. – Dwie duże kawy poproszę. Z mlekiem i cukrem – dodał.

 – Słucham?! – zabulgotało w telefonie.

 – O kawie to nie było do pani – ruszył powoli spod stanowiska przyjmowania zamówień McDrive.

 – Zamierzam go przesłuchać po weekendzie. Chcę pana uprzedzić, mecenasie, że tym razem się panu nie uda. I żadne sztuczki nie pomogą.

W głosie kobiety brzmiał triumf.

 – Wreszcie to ja będę górą. Wziął pan przegraną sprawę.

 – Do zobaczenia zatem – uciął dyskusję i rozłączył się.

 

 – Nie przepadacie za sobą? – Zbyszek zerknął z ukosa.

 – W dotychczasowych meczach trzy do zera dla mnie… Dziwisz się, że ją ponosi?

 – Czy to jest ta sama Perkowska, która kiedyś zarzuciła przesłuchiwanemu, że był pijany, bo źle odczytała notatkę policyjną i wydruk z alkomatu?

 – Znasz tę historię? – Wojtek uśmiechnął się, odbierając z okienka tekturową, podwójną podstawkę, w której tkwiły dwa duże kubki.

 – Coś czytałem w internecie. Facet zresztą został uniewinniony.

 – Oczywiście, że uniewinniony. To była podręcznikowa obrona konieczna. Ale Perkowska zaczynała karierę w Warszawie i chciała się wykazać. To prosta kobieta z prowincji. Sam rozumiesz – mrugnął okiem adwokat.

 – Ten oskarżony nazywał się Iwanowski?

 – Tak. Czekał, na szczęście nie w areszcie, siedem lat na proces, bo w sądach panował burdel, a Perkowska sporządziła akt oskarżenia, dalszy ciąg mając w dupie. W pierwszej instancji faceta uniewinnili. Prokuratura odwołała się do drugiej…

 – I tam też go uniewinnili. Było o tym w telewizji i w gazetach.

 – A wiesz, kogo prokuratura wystawiła w szranki w sądzie wojewódzkim?

 – Przypadkiem wiem. Medialną gwiazdę. Jerzego Regulskiego.

 – Dobrze jesteś poinformowany, Zbyszek. To pewnie wiesz, że Regulski popełnił kilka lat po tym procesie samobójstwo. Strzelił sobie w usta. O jego powiązaniach z gangsterami i łapówkach nie wspomnę. Wiesz… Podobno ten Iwanowski rzucił na niego klątwę…

 –  To kolejna legenda miejska?

 – Nie wiem. Być może przypadek.

 – Wojtek… przecież ty też masz… powiązania z gangsterami – rzucił detektyw, patrząc przez boczną, lekko uchyloną szybę.

 – Ja jestem adwokatem. Nie urzędnikiem państwowym – odparł oschłym tonem mecenas. – I ja nie biorę łapówek. Ja inkasuję honoraria. A ty skąd znasz Hirscha?

 – To długa historia, a czas to pieniądz. Masz te akta i czytaj. Tylko kawą ich nie oblej – zaśmiał się Zbyszek.

 

Adwokat odsunął fotel kierowcy maksymalnie do tyłu, wyprostował nogi i zatopił się w lekturze.

 


 

Uliczka kończyła się ślepym zaułkiem. Rząd otoczonych niewielkimi ogródkami domów jednorodzinnych, zbudowanych w typowym dla Saskiej Kępy otoczeniu drzew i ozdobnych krzewów, sprawiał wrażenie oazy spokoju.

Wojtek zaparkował volvo kilkadziesiąt metrów od miejsca zbrodni.

 – Poczekaj na mnie. Spróbuję porozmawiać z sąsiadami – powiedział stanowczo do detektywa.

 – Nie ma sprawy. Tradycyjnie popilnuję ci samochodu – złośliwie odpowiedział Zbyszek.

 

Mecenas przyglądał się, sprawiającej wrażenie wymarłej, posesji. Z tego, co przeczytał w aktach, wynikało, że pięćdziesięcioletnia ofiara i jej nieco młodszy małżonek mieszkali samotnie. Dzieci nie mieli.

Jak podała znana stacja telewizyjna, w której pracował mąż nieboszczki, pogrążony w rozpaczy wdowiec wyjechał z Warszawy zaraz po pogrzebie. Nikomu nie zdradził miejsca pobytu. Nawet organom ścigania, które teoretycznie powinny to wiedzieć. Był bowiem głównym świadkiem oskarżenia.

 

Zza płotu rozległo się szczekanie małego pieska. Wyglądająca na emerytkę sąsiadka wychyliła głowę przez furtkę.

 – Pan do kogo? – zapytała, mierząc Wojtka bacznym spojrzeniem.

Jego nienagannie skrojony garnitur i drogi neseser osłabiły podejrzliwość kobiety.

 – Jestem prawnikiem. Wojciech Rola-Zawistowski – wyrecytował, uśmiechając się przyjaźnie.

 – Policja już mnie przesłuchiwała – odparła niepewnie. – W czym jeszcze mogę pomóc? Takie straszne nieszczęście… – westchnęła, oglądając wręczoną przez Wojtka wizytówkę. – Nikt nie może się czuć bezpiecznie we własnym domu. Wie pan, że ja od dwóch tygodni nie mogę spać? Zrywam się na każdy szelest!

 – Szczerze współczuję. I rozumiem, pani Ado.

 – Zna pan moje imię? Skąd?

 – Takiej twarzy się nie zapomina. Jako młody chłopak uwielbiałem pani piosenki.

Wojtek spojrzał na swoje błyszczące trzewiki, sprawiając wrażenie zawstydzonego.

 – Nie wygląda pan na aż tak starego, żeby pamiętać dinozaury – roześmiała się i poprawiła kokieteryjnie fryzurę. – Może wejdzie pan na herbatę? – zapytała, otwierając furtkę.

 – Z przyjemnością – Wojtek skłonił się głęboko.

 

Po chwili siedział na plastikowym krzesełku w malutkim ogródku i cierpliwie słuchał wspomnień dawnej gwiazdy estrady.

 – Przyjaźniła się pani z… nieboszczką i jej mężem? – zadał nagle pytanie.

 – Może się pan zdziwi, ale w ogóle nie utrzymywaliśmy kontaktów – odparła w zamyśleniu.

 – Dlaczego, jeśli wolno spytać?

 – Ten Andrzej mi się od początku nie podobał. Zarozumiały i jakiś taki…

 – Jaki?

 – Wie pan… Ja już swoje lata mam. Intuicję też – powiedziała zagadkowo.

 – Co ma pani na myśli?

 – Nic konkretnego. Niby oboje mówili grzecznie dzień dobry… Ona to jeszcze była w porządku… – pani Ada sięgnęła po ciasteczko.

 – W porządku?

 – Tak. Zagadała czasem o pogodzie, o kwiatach w ogrodzie. Ale na tym się kończyło. Za to on i to jego zimne spojrzenie… Aż mnie ciarki kiedyś przeszły, kiedy go spotkałam na ulicy. A pan przyjechał w sprawie spadku, może?

 – Owszem. Sprawa spadku po pani Monice mieści się w sferze moich aktywności zawodowych – Wojtek umiejętnie nie powiedział prawdy ani nie skłamał.

 – Pan Andrzejek nieźle się obłowi… – mruknęła kobieta. – Sieć salonów kosmetycznych w świetnych lokalizacjach była wyłączną własnością jego żony – dodała, znacząco mrugając okiem.

 – Oczywiście. Ale ona nie miała żadnej rodziny, więc wszystko odziedziczy małżonek – Wojtek z trudem ukrył zaskoczenie. W aktach nie było na ten temat ani słowa.

 – Jako prawnik wie pan o tych sprawach znacznie więcej niż ja – sięgnęła po kolejne ciasteczko.

 – Policji nie interesował temat spadku? – zapytał.

 – Ich interesował tylko ten koszmarny wieczór. Czy coś widziałam, słyszałam i tak dalej.

 – Z ciekawości zapytam. Podobno strzał z pistoletu padł równo o północy jak w horrorze. To prawda?

 – Tak. Tak im powiedziałam. Tuż przed dwunastą skończył się film. Wyłączyłam telewizor, spojrzałam na zegar ścienny i wtedy usłyszałam głośny trzask. Aż mój Medorek zaszczekał – pogłaskała małego kundelka, który siedział na trzecim krzesełku i obserwował tackę z ciastkami.

 – Okna miała pani otwarte? – Wojtek zerknął na sąsiedni dom, próbując ocenić odległość.

 – Było gorąco. Wszystkie okna były otwarte. Mam przecież solidne kraty – wysunęła dłoń z ciastkiem w kierunku pieska. Pupil pani Ady wziął je delikatnie w zęby i pałaszował ze smakiem.

 – Czyli wcześniej nic pani nie widziała ani nie słyszała? – upewnił się adwokat.

 – No przecież oglądałam film. Świetny kryminał z Robertem de Niro, a to najlepszy aktor, jakiego znam.

 – Pani Ado, obowiązki niestety nie pozwalają mi kontynuować pogawędki. Bardzo dziękuję za herbatę i ciasteczka.

Mecenas wstając, pogłaskał kundelka.

 – Proszę jeszcze kiedyś odwiedzić starą, samotną, nudną babę, panie Wojtku. Medor pana polubił. Widzi pan, jak merda ogonkiem?

 


 

Zbyszek obserwował adwokata, aż do momentu, gdy Wojtek zniknął w ogródku.

Wysiadł z samochodu i zaczął spacerować po chodniku. Jego pozornie obojętny wzrok myszkował po elewacjach budynków.

Nagle przystanął. Dostrzegł to, czego szukał.

 

 – Szanowny pan do mnie?

Dziarski staruszek, przycinający bujny żywopłot, odwrócił głowę w kierunku przechodnia.

 – Jestem prywatnym detektywem – powiedział zagadnięty i wyciągnął z kieszeni kartonik. – To moja licencja – dodał, podsuwając ją do furtki.

Siwy mężczyzna włożył okulary, dyndające dotychczas na łańcuszku zawieszonym na chudej szyi i uważnie przeczytał wydrukowaną treść legitymacji.                   

 – Pan w sprawie uszkodzonych samochodów? – zapytał.

 – Jakich samochodów?

 – Skaranie boskie, drogi panie! Gówniarze z sąsiedniego osiedla jeżdżą tu na hulajnogach, rowerach i wpadają na zaparkowane auta! – zasapał starszy pan. – Ale ja ich dorwę! Założyłem kamerę i dopadnę chuliganów!

 – Dawno pan ją zamontował?

 – Jakieś trzy tygodnie temu. To volvo to pańskie? Już się jeden przy nim kręci – wskazał na zaparkowany dwadzieścia metrów dalej przedmiot dumy mecenasa.

Kilkunastoletni chłopak oparł elektryczną hulajnogę o karoserię i zaglądał przez uchyloną szybę do środka.

 

Zbyszek w ciągu czterech sekund znalazł się przy samochodzie. Chwycił młodzieńca za ucho.

 – Zgubiłeś coś? – warknął groźnie.

 – Odwal się, zgredzie! – usłyszał w odpowiedzi.

Zbyszek wykręcił mu rękę. Chłopak syknął z bólu, ale nie stracił tupetu.

 – Obejrzyj się, parówo. Moi bracia już nadjeżdżają!

Rozległ się pisk rowerowych opon i dwóch dobrze zbudowanych nastolatków rzuciło się na detektywa. Jeden uniósł metalową pompkę, drugi sięgnął do kieszeni po kastet.

- Dziecko bijesz, kurwo męska?

Nie zastanawiał się długo. Pierwszy cios trafił w splot słoneczny atakującego pompką, pozbawiając go oddechu. Drugi rzucił nim o asfalt.

Jego brat zamachnął się ręką, chcąc trafić w szczękę niepozornie wyglądającego faceta. Szybki unik i podcięcie nóg kopnięciem dały oczekiwany efekt. Obaj napastnicy znieruchomieli w pozycji leżącej. Ten z hulajnogą usiłował odjechać.

Zbyszek chwycił go za włosy, drugą ręką sięgając za pasek.

Trzy pary przerażonych oczu wpatrywały się w lufę
P-64.

 – A teraz przeproście – wycedził wyraźnie rozbawiony mężczyzna.

 – Przepraszamy… – jeden po drugim wystękali blokersi.

 – I żebym was tu, kurwa, więcej nie widział! Zrozumieliśmy się?

 – Spierdalamy! To jakiś gangster! – zarządził najstarszy.

Trzy sylwetki oddaliły się w popłochu.

 

Starszy pan stał na chodniku i klaskał w dłonie.

 – O, takich nam potrzeba sąsiadów, a nie jakieś ciepłe kluchy! – zaśmiał się głośno. – Nie chciałby pan kupić tu gdzieś domu?

 – Zastanowię się – uśmiechnął się detektyw. Na początek miałbym do pana prośbę…

 – Co pan zechce. Po czymś takim zapraszam na domowej roboty sok z agrestu. Zaszczyci pan moje progi?

 – Jak długo trzyma pan nagrania z rejestratora monitoringu?

 – To dobry sprzęt. Zapewnili mnie, że przez co najmniej miesiąc są aktualne. Chce pan sobie zgrać?

 – Tylko te sprzed dwóch tygodni.

 – Czy… chodzi o to morderstwo na końcu ulicy? – zapytał domyślnie gospodarz. – Ma pan na co przegrać?

 – Mam.

Zbyszek wyciągnął z kieszeni pendrive.

 – Ale soku też się pan napije, prawda? – uśmiechnął się gościnny staruszek.

 


 

 – Nie nudziłeś się? Światło cię już nie razi? – zapytał Wojtek, patrząc na wystawioną do słońca twarz nowego kolegi. Wspólnik siedział na przednim siedzeniu z nogami na chodniku i wylegiwał się jak kot. Na widok adwokata zamknął drzwi i zapiął pasy.

 – Jedziemy do mnie. Pod Pruszków – mruknął jak do taksówkarza.

Rola-Zawistowski otworzył usta, ale po namyśle zrezygnował z komentarza. Sprawnie wykręcił na wąskiej jezdni i ruszył w kierunku Wału Miedzeszyńskiego.

 

Milczeli obaj przez całą drogę. Na widok tablicy z nazwą „Komorów” detektyw wskazał skręt w lewo.

 Po kilku minutach stanęli przed skromnie wyglądającą, stojącą w dużym ogrodzie, willą. Uruchomiona pilotem brama otworzyła się bezszelestnie.

 – Zaparkuj na podjeździe. Jesteś głodny? – rzucił zdawkowo pasażer.

 – Masz kucharkę?

 – Nawet dwie.

Na tarasie, w mocnym jak na środek września słońcu, opalały się dwie najwyżej dwudziestoletnie dziewczyny w bikini. Jednocześnie podniosły się z leżaków i podbiegły do samochodu.

 – Nie wiedziałem, że mieszkasz z córkami – Wojtek nie ukrywał zaskoczenia.

 – Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz – mrugnął okiem Zbyszek. – A to nie są moje córki – dodał, klepiąc obie dziewoje po pupach.

 – Poznajcie gwiazdę warszawskiej palestry. To jest mecenas Wojciech Rola-Zawistowski. A to Jola i Anita.

Dziewczyny wyciągnęły dłonie na powitanie. Mecenas ucałował je z galanterią.

 – Dość tych czułości. Co mamy na obiad?

 – Spaghetti. A na deser lody – zachichotała Anita, potrząsając długimi, jasnymi włosami.

 – Owocowe – dodała ciemnowłosa Jola. – Te inne będą wieczorem, kochanie – pocałowała Zbyszka w usta.

Wojtek nie dowierzał uszom i oczom. Jednak zachował się profesjonalnie. Chrząknął tylko i skierował kroki w stronę tarasu.

 – Czy coś cię dziwi, mecenasie? – pan domu spojrzał ironicznym wzrokiem na partnera.

 – Nic. Absolutnie nic. Masz zimną colę? I gdzie jest łazienka?

 – Colę mam. Łazienka tam, na końcu korytarza po prawej. Obiad będzie za pięć minut – nie patrząc na gościa, spoczął na leżaku. Głosy dziewczyn dobiegały z wnętrza domu, a zapach jedzenia podrażnił nozdrza.

 


 

 – Kobiety, zajmijcie się teraz sobą, a my musimy popracować – Zbyszek poprowadził gościa do gabinetu. Włączył komputer i wetknął pendrive.

 – Siadaj i patrz – powiedział, wskazując fotelik. Sam usadowił się przy klawiaturze.

Najedzony mecenas czuł senność i marzył o drzemce. Jednak zgromiony spojrzeniem, posłusznie wlepił oczy w duży ekran. Po minucie stan rozleniwienia minął, jak ręką odjął.

 – Skąd to masz?! – wykrzyknął.

 – Od sympatycznego staruszka z domu, koło którego zaparkowałeś.

 – Policja do niego nie dotarła przed nami?

 – Też byłem zdziwiony. Nie. Nie dotarła. A teraz powiedz, co widzisz na nagraniu, mecenasie. A właściwie kogo?

 – To przecież Molenda. Idzie w kierunku Trasy Łazienkowskiej. Dodatkowy dowód dla prokuratury!

 – Jesteś pewien, że dla prokuratury? – zaśmiał się detektyw. – Spójrz na godzinę…

 – O żesz kurwa… – zaklął Wojtek.

 – No właśnie. Według zeznań sąsiadki, strzał padł o północy. Mąż ofiary nie był w stanie podać dokładnej godziny i nikt go o to nie męczył. Zatem jakim cudem o dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć domniemany morderca idzie sobie uliczką, oddalając się ze stoickim spokojem? W ogóle się nie spieszy, a nawet przystanął, żeby poprawić sznurowadło. Zagięcie czasoprzestrzeni?

 – Sprawdziłeś, czy zegar rejestratora działa prawidłowo?

 – To system podłączony do internetu. Ściąga datę i godzinę tak samo jak każdy telefon. Nie ma mowy o błędzie.

 – Ta sąsiadka mi to dziś stanowczo i wiarygodnie potwierdziła… – zamyślił się mecenas. – Znaczy godzinę zabójstwa – dodał.

 – Co jeszcze z niej wyciągnąłeś?

 – Nie podobał jej się Andrzej Werter. Tak intuicyjnie. No i powiedziała, że pan redaktor odziedziczy po żonie niezłą fortunę. Firma nie była ich wspólną własnością.

 – Ciekawe, dlaczego nie była… – Zbyszek podrapał się w policzek.

 – Ciekawe to jest to, dlaczego nikt ze śledczych się tym nie zainteresował, partnerze… – Wojtek spojrzał w sufit i myślał o czymś intensywnie. – Możesz przełączyć na internet? – zapytał po chwili.

Zamienili się miejscami przy komputerze. Mecenas wpisywał kolejne hasła do wyszukiwarki.

 – Jest! Coś mi kołatało w głowie od rana. Teraz już wiem, co to było! Popatrz!

Na ekranie pojawił się filmowy reportaż z zakładu karnego w Barczewie. Stojący przed kamerą Andrzej Werter użalał się nad niedolą skazanych i wręcz postulował reformę systemu więziennictwa.

 

 – To wyemitowano ponad pół roku temu – rzekł po kwadransie cichym głosem Wojtek. – Molenda opuścił niegościnne barczewskie mury przed dwoma miesiącami – dodał z naciskiem. – Myślisz, że mogli się tam poznać? Werter rozmawiał z więźniami.

 – Sądząc po telewizyjnym materiale, mógł tam robić, co chciał. Gwiazda telewizji ma wszędzie łatwiej. Molendy w reportażu nie ma, ale to o niczym nie świadczy. Poza tym… wielki pan redaktor mógł zbajerować naczelnika więzienia i uzyskać dostęp do kwitów. Jako adwokat… uważasz, że mamy punkt zaczepienia? – detektyw wpił wzrok w oczy wciąż wpatrzonego w ekran prawnika.

 – Tylko punkt. Na rozprawę to za mało. Nawet tę godzinę z nagrania mogą obalić. Powiedzą, że zegar starszej pani źle chodzi. Wciąż mamy za mało…

 – Czyżbyś zaczynał wierzyć w niewinność Jacka, mecenasie? – uśmiechnął się Zbyszek.

 – Powiedzmy, że jego nieprawdopodobna wersja, którą wyśmiali śledczy… zaczyna mieć sens – odparł Wojciech.   – Mam pewne podejrzenia co do osoby pana redaktora – mruknął w odpowiedzi detektyw. – I sprawdzę je jutro – dodał.

 – Sam?

 – Tak. Tak będzie bezpieczniej.

 – Dla kogo?

 – Dla ciebie – uśmiechnął się Zbyszek. – A ty w tym czasie postaraj się dowiedzieć czegoś o sytuacji finansowej Wertera i jego relacjach z żoną. Dasz radę?

 – W razie czego poproszę cię o pomoc – skrzywił się Wojtek. – Otwórz mi bramę. Wracam do domu się zrelaksować.

 – Sam? O ile wiem, twoja żona jest na wakacjach.

 – Podejrzanie dużo wiesz – adwokat otworzył drzwi gabinetu i skierował się do wyjścia.

 – Taką mam pracę – westchnął z psotnym błyskiem w oku gospodarz. – Poczekaj chwilę. Chcę skserować kilka kartek z akt.

 – Których?

 – Tych dotyczących pistoletu, z którego padł strzał.

 – Nawet nie zapytam, po co ci to.

 – I prawidłowo. Wszystko ci powiem, kiedy będę miał pewność. Idź, proszę, i przynieś z samochodu. Możesz?

 

Obserwując idącego przez ogród Wojtka, skinął na siedzące w salonie, wciąż roznegliżowane, dziewczyny.

 – Pan mecenas nas opuszcza. Szykujcie jacuzzi. Będziemy się relaksować – zaśmiał się głośno.

 


 

 – Panie Hirsch, potrzebuję… specjalnej rekomendacji – Zbyszek wstał z ogromnego łoża, pozostawiając w nim dwie splecione w uścisku dziewczyny.

 – Jak bardzo specjalnej? – padło z głośnika komórki.

 – Tak bardzo, że będę u pana jutro o dziesiątej rano.

 – Bądź. A jak rozwija się współpraca z naszym znajomym?

 – Obiecująco. Bardzo obiecująco.

 – Dziękuję, Zibi.

 – Jeszcze nie ma za co. Do zobaczenia.

 

Mężczyzna odłożył telefon. Sięgnął po stojącą na podłodze w połowie opróżnioną butelkę szampana i zatykając szyjkę palcem, potrząsnął nią mocno.

Potem skierował silny strumień piany na nagie ciała.

 – Pobudka! Bawimy się! – krzyknął wesoło.

 


 

 – Nie obudziłam pana?

Wojtek odstawił butelkę ginu na blat i dolał toniku do kryształowej szklaneczki.

 – Nie, pani Ado – odpowiedział, przysuwając komórkę do ucha. – W czym mogę pomóc?

 – Ja też nie mogę zasnąć. Długo myślałam o moich sąsiadach i coś mi się przypomniało…

 – Co takiego się pani przypomniało?

Mecenas ożywił się, a podnoszona do ust szklanka zatrzymała się w połowie drogi.

 – To pewnie bez znaczenia, ale kilka miesięcy temu…

 – Słucham uważnie – zachęcił rozmówczynię.

 – Otóż kilka miesięcy temu pan Andrzej poleciał na tydzień do Kanady. Zbierał tam jakieś materiały, z tego co potem widziałam w telewizji.

 

Wojtek nie popędzał kobiety. Czekał w napięciu na dalszy ciąg.

 – Pewnego dnia panią Werter odwiedziła jej przyjaciółka. Rozmawiały w ogrodzie, a ja… zupełnym przypadkiem usłyszałam słowo „rozwód”. Czy to może być ważne? – zapytała cicho pani Ada.

 – Bardzo ważne. Czy wie pani, kim była owa przyjaciółka?

 – Przypadkiem wiem. Kiedyś trafiłam na jej wernisaż. To Sandra Poniemirska, malarka. I na pewno nie chodziło o jej rozwód. To zatwardziała… jak to się teraz mówi… singielka. Bardzo w dodatku… wyzwolona. Tak mówią – starsza pani zachichotała jak pensjonarka.

 

Adwokat potrząsnął szklanką. Kostki lodu zagrzechotały.

 – Pani Ado… Nie wiem, jak mam pani podziękować…

 – Może kiedyś poproszę pana o pomoc w spisaniu testamentu? – zażartowała.

 – Proszę nie myśleć w kwiecie wieku o takich rzeczach. Ale jeśli taka będzie pani wola… to oczywiście.

 – Jest pan niezwykle miły, panie Wojtku, ale kobieta, która pamięta lądowanie Apollo 11 na Księżycu, umie liczyć lata… Wpadnie pan na ciasteczka któregoś dnia?

 – Obiecuję. Po zakończeniu tej sprawy przyjadę. I to ja przywiozę dużo ciasteczek. Tak żeby starczyło dla Medora – rzekł ciepłym tonem.

 – Jest pan uroczym mężczyzną. Szkoda, że jest was takich coraz mniej – zaśmiała się zadziwiająco młodzieńczym głosem.

 – Proszę nie tracić nadziei. I życzę spokojnych snów.

 – Wzajemnie, mecenasie. Dobranoc.

 

Rola-Zawistowski sięgnął po gruby notes. Zaczął pisać, z rzadka przerywając tę czynność tylko po to, aby poczuć na podniebieniu smak drinka.

 


 

 – Dziękuję, panie Hirsch – Zbyszek wstał i uścisnął dłoń biznesmena.

 – Bądź mimo wszystko ostrożny. Nie jestem, wbrew pozorom, w tym mieście wszechmocny.

 – A szkoda – uśmiechnął się detektyw i poszedł w kierunku zaparkowanego jeepa.

 

Godzinę później zatrzymał się przed obskurnie wyglądającą kamienicą, idealnie pasującą do zaniedbanych peryferii stołecznej metropolii.

Na rozpadającej się ławeczce siedzieli dwaj, podejrzanie wyglądający faceci. Palili papierosy i patrzyli z wyraźną niechęcią na przybysza.

 – Brzytwa w domu? – zmierzył ich spojrzeniem.

 – Zależy, kto pyta – warknął ten starszy.

 – Przyjaciel przyjaciół.

 – Mamy ci uwierzyć, ot tak?

Detektyw westchnął i niedbałym ruchem wyciągnął dłoń przed siebie. Na serdecznym palcu błyszczał ogromny złoty sygnet, który wręczył mu dziś rano Hirsch.

Mężczyźni spojrzeli z szacunkiem. Młodszy wyciągnął komórkę.

 – Ktoś do pana, szefie. Od Lorda.

Spojrzał na Zbyszka i wskazał odrapane drzwi frontowe.

 – Pierwsze piętro po prawej – powiedział.

 

Drzwi mieszkania uchyliły się z niemiłosiernym skrzypieniem. W przedpokoju stał otyły pięćdziesięciolatek z wąską, długą blizną na policzku.

 – My się znamy? – zapytał nieufnie.

 – Jestem Zibi. Tak, znamy się. Od kilkunastu sekund. Wpuścisz mnie?

Gospodarz omiótł wzrokiem sylwetkę detektywa i odsunął się od wzmocnionych pancerną blachą podwoi.

Wskazał korytarzyk prowadzący do wielkiego salonu, szokująco kontrastującego z widocznymi przez okna slumsami.

Luksus bił w oczy z każdej strony. Drogi sprzęt grający, ogromny telewizor, obrazy na ścianach i stylowe meble zaskoczyły gościa.

 – Siadaj i mów, z czym przychodzisz – Człowiek o ksywce „Brzytwa” wskazał fotel. Sam usiadł trzy metry dalej na skórzanej kanapie.

 – Czas to pieniądz, więc będę się streszczał.

Zbyszek znaczącym gestem położył dłoń na kolanie. Jego sygnet był doskonale widoczny.

 – Piętnaście lat temu w Warszawie wyczyszczono kolekcję pewnego jubilera. W trakcie napadu padły strzały. Jeden z chłopaków był zbyt nerwowy i postraszył ochroniarza. Rudy, Cyngiel i Behemot wpadli już na drugi dzień. Rudy rzucił się z nożem na glinę i został odstrzelony. Cyngiel wyskoczył przez okno z trzeciego piętra, złamał kręgosłup, coś tam jeszcze mu w środku pękło i zmarł w szpitalu. Behemot powiesił się w celi, a przynajmniej taka jest oficjalna wersja – uśmiechnął się detektyw. – Psiarnia nie znalazła klamki użytej w czasie napadu. Aż do niedawna. Była u Jacka Molendy, zakopana byle jak w ogródku. Molenda kibluje w Białołęce. Pewnie wiesz, w związku z czym?

 – Coś niecoś wiem… – Brzytwa zmrużył oczy. – O co chcesz zapytać?

 – Molenda jest pod parasolem Lorda. Lord chce znać losy tej giwery. Od tamtej akcji do dziś. Wyraziłem się jasno?

 – Gdybyś nie miał na palcu tej błyskotki… – głos Brzytwy zabrzmiał złowieszczo – na takie pytanie dostałbyś tylko jedną odpowiedź. Dziewięć gramów ołowiu w czole. Wyraziłem się jasno?

 – Ale mam tę… błyskotkę.

 – Poczekaj tu.

Gruby facet wstał i wyszedł do sąsiedniego pokoju. Do uszu Zbyszka dotarły niewyraźne odgłosy rozmowy. Czekał na jej wynik.

 

Brzytwa wrócił i zajął poprzednie miejsce.

 – W porządku. Masz prawo mieć to na palcu.

Patrzył w oczy gościa, jakby chciał odczytać jego myśli.

 – Słyszałem, powtarzam, słyszałem, że ta klamka wróciła do obiegu kilka miesięcy temu – powiedział, ostrożnie dobierając słowa.

 – Kilka, czyli ile?

 – Podobno trzy.

 – Jesteś tego pewien?

 – Podobno jestem – uśmiechnął się lekko człowiek z blizną.

 – Rynek wewnętrzny czy eksport?

 – Trafił się jakiś frajer. Miał gryps od Kusego.

 – Kusy garował w Barczewie, tak? – strzelił w ciemno detektyw.

 – I garuje tam nadal.

 – Co to za frajer?

 – Chłopaki go nie legitymowali. Po prostu wręczył gryps, zapodał hasło, wybecelował, co się należało, wziął towar i poszedł.

 – Jak wyglądał?

 – Mnie przy tym nie było. Ale tak się zamaskował, że nikt by go nie poznał.

 – Zamaskował? – zdziwił się Zibi.

 – Cwaniak przyszedł z zabandażowanym ryjem, wyobrażasz sobie? Mało tego, nawijał niewyraźnie, jakby miał w paszczy dziesięć zużytych kondomów.

 – Nie sprawdzili go?

 – A po co? Słowo Kusego to słowo Kusego. Kusy to stara gwardia – Brzytwa spojrzał z niesmakiem na rozmówcę. – I nie próbuj powiosłować do Barczewa i wypytywać. Kusy ma swoje zasady. Nawet dla Lorda ich nie złamie. Taki jest i już.

Gospodarz spojrzał na zegarek.

 – Jak ty to powiedziałeś? Czas to pieniądz, tak?

Zbyszek pojął aluzję. Więcej się nie dowie. Wstał z fotela.

 – Lord będzie wdzięczny – rzekł na pożegnanie.

 – Na to liczę. Czasy teraz coraz gorsze – westchnął grubas.

 – Twoja ksywka ma coś wspólnego z tym? – gość poklepał się po policzku.

 – Tak. Zaciąłem się kiedyś przy goleniu – zapytany odparł zimnym tonem.

 – A… tamten?

 – Zaciął się… mocniej. Pozdrów Lorda od ferajny.

I pamiętaj, że tej rozmowy nie było – dodał po chwili.

 

Pięć minut później jeep Zibiego podskakiwał na pełnej dziur jezdni prowadzącej w stronę miasta. Kierowca otarł pot z czoła i włączył klimatyzację. Wrzesień wciąż zaskakiwał wysokimi temperaturami.

 


 

 Wojtek popatrzył na zegarek. Dochodziło południe.

 – Chyba już nie śpi… – mruknął sam do siebie, przeklinając w duchu swój zmysł savoir-vivre i znajomość trybu życia artystów. Sięgnął po komórkę. Numer znalazł w necie już kilka godzin wcześniej.

 – Dzień dobry, pani Sandro. Mam nadzieję, że nie obudziłem.

 – Słyszę miły, męski głos – usłyszał w odpowiedzi. – Czy głos ma jakieś imię?

 – Wojciech.

 – Jaka branża? Może gastronomia?

 – Nie. A dlaczego pani pyta?

 – Bo szukam kogoś, kto przywiózłby mi szybko pizzę.

 – Nie może pani po prostu zamówić? – podjął grę.

 – Właśnie miałam taki zamiar. Pan był szybszy. Telepatia? – zaśmiała się perliście.

 – Jaką sobie szanowna pani życzy?

 – Taką, żeby pasowała do czerwonego wina, które właśnie błyskawicznie znika w moich namiętnych ustach.

 – Pepperoni może być?

 – Oczywiście. Znasz adres? Podałam wczoraj, czy byłam za bardzo ululana?

 – Mówi pani o wczorajszej imprezie? – strzelił na chybił trafił.

 – Oczywiście, mój drogi. To nie z tobą tańczyłam sambę?

Mecenas chrząknął dyplomatycznie.

 – No właśnie nie mam adresu.

 – Boże… znowu wczoraj film mi się urwał? Kwiatowa 10, Zalesie Górne. Pospiesz się mój rycerzu, bo głodna dama chudnie w oczach i zaraz mi majtki spadną. O, już spadają…

 – Będę za trzy kwadranse.

 

Mecenas siedział osłupiały. Pijana wariatka i do tego nimfomanka… – pomyślał. – Dobrze, że mam niedaleko. Może nie straci przytomności, zanim dojadę – pocieszył się, mrucząc pod nosem.

 

Zdążył. Dzierżąc w dłoniach pudło, w które była opakowana ogromna pizza, wcisnął przycisk dzwonka w furtce. Przedwojenną, wymagającą remontu elewacji willę obrastały girlandy bluszczu, a zapuszczony ogród tonął w cieniu starych sosen.

Na ganku pojawiła się szopa kręconych rudych włosów opadających aż do pasa. Cieniutki materiał krótkiej sukienki prześwitywał w promieniach słońca, które jakimś cudem przebijało się przez gałęzie drzew.

 – Mój wybawca! Nareszcie! – lekko zataczając się, podeszła do furtki. – Kabelek się urwał – wyjaśniła. – Muszę otworzyć klameczką – zaśmiała się.

 Adwokat niepewnie wszedł do ogrodu.

 – Wczoraj miałeś chyba więcej włosów – przyjrzała mu się, przekrzywiając głowę. – Ale i tak mi się podobasz. Chodź! – pociągnęła go do wnętrza, w którym panował miły chłód.

Położył pizzę na dużym stole. W domu panoszył się bożek artystów: Bałagan. Na krzesłach walały się części garderoby, a jedynym miejscem nadającym się do siedzenia okazała się ogromna kanapa. Sandra pchnęła na nią gościa, sama stając przed nim w lekkim rozkroku.

 – Nie wierzysz, że mi majtki spadły?

Wojtek nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Siedział na miękkich poduszkach i obserwował szczupłą, niewysoką kobietę. Mogła mieć około pięćdziesiątki. Małe, nieskrępowane stanikiem, piersi zaznaczały się pod jasną sukienką łagodnymi wypukłościami.

 – Nie odpowiadasz? Nie wierzysz? No to patrz!

Jednym ruchem przeciągnęła materiał przez głowę i stanęła przed Wojtkiem naga. Uśmiechała się przy tym lubieżnie. Pozbawiona makijażu twarz była blada, ale na swój sposób piękna. Wielkie, ciemne oczy pożerały gościa, wywołując w nim niepokojące skojarzenie z modliszką.

 – Zdejmij marynarkę i zjemy pizzę. Chcesz wina? Nie wszystko wypiłam.

Bez cienia wstydu podeszła do stołu. Otworzyła pudełko, znalazła widelce i noże, a potem nalała wina do dwóch kieliszków. Zepchnęła ubrania z krzeseł na podłogę i skinęła na mecenasa.

 – Na co czekasz? Chodź tu. Jemy i pijemy. „Więc pijmy wino, szwoleżerowie” – zanuciła, zamykając na chwilę oczy.

Rola-Zawistowski przemógł się i zdjął marynarkę. Usiadł przy stole obok nagiej artystki. Jego wzrok odruchowo zatrzymał się na sterczących sutkach. Mężczyzna zaczerwienił się jak nastolatek.

 – No pij! – uniosła kieliszek.

Podniósł swój i umoczył usta w lekko cierpkim płynie.

 – Dlaczego nie jesz? Zjedz. Dobrą pizzę przywiozłeś – powiedziała z pełnymi ustami.

Odkroił kawałek i przeżuwał go powoli, zastanawiając się nad krępującą sytuacją, która go przerastała.

Sandra odłożyła widelec i przysunęła krzesło bliżej mężczyzny. Potrząsnęła głową. Jej włosy pachniały farbami, olejem lnianym i perfumami, których nie znał.

 – Wiesz co? Naszkicuję cię. Chodź na górę do pracowni.

Wstała i z niezwykłą, jak na drobną kobietę, siłą pociągnęła go w kierunku schodów. Idąc, patrzył na jej niewielkie pośladki. Był jak zahipnotyzowany.

 

Na poddaszu artystyczny nieład sięgał stereotypowych szczytów. Wszędzie leżały pudełka z pędzlami, tubki z farbami, buteleczki z tajemniczymi płynami i sterty obrazów.

Wojtek przeszedł się po dobrze oświetlonym dachowymi oknami wnętrzu. Większość płócien okazała się śmiałymi aktami. Kobiecymi i męskimi. Zaskakiwały wiernością i brakiem udziwnień, niepasującym do ekscentryzmu ich autorki.  

Sandra rozstawiła sztalugę i sięgnęła po węgiel. Po namyśle zastąpiła go ołówkiem

 – Na co czekasz? Rozbierz się i siadaj tu – wskazała podest.

 – Do naga? – zapytał oszołomiony mecenas.

 – A jak inaczej? Ja mogę chodzić nago, a ty nie? – zaśmiała się gardłowo.

Raz kozie śmierć – pomyślał w desperacji. Zdjął wszystko i zajął wskazane miejsce, wstydliwie zasłaniając męskość.

 – O nie, kochany! – podeszła bliżej. – Nic nie zasłaniamy! Zabierz łapki. Nie masz się czego wstydzić – dodała patrząc na całkiem pokaźnego penisa. – Czy ja coś zasłaniam? – zapytała, głaszcząc się po gładko wygolonym łonie.

Delikatnymi dotknięciami dłoni ustawiła modela w pozycji siedzącej ze skrzyżowanymi nogami. Popatrzyła z satysfakcją.

 – Będziesz Buddą. Tak. Właśnie tak – uśmiechnęła się. O dziwo, upojenie alkoholowe zniknęło, ustępując transowi twórczemu. Lekko kręcąc pupą, podeszła do sztalugi i zaczęła nanosić pierwsze kreski szkicu.

 – To niemożliwe… To mi się śni… – szepnął adwokat.

 – Nie ruszaj się! – zgromiła go Sandra. – To długo nie potrwa – zapewniła.

Spojrzała między uda Wojtka.

 – Mój Budda powinien być bardziej… zaangażowany – mruknęła. Zbliżyła się i sięgnęła do penisa. Pogłaskała go opuszkami palców. Na efekt nie musiała czekać długo.

 – No! Teraz lepiej.

Wróciła do rozpiętego na blejtramie śnieżnobiałego płótna. Jej wzrok przenosił się z gołego męskiego ciała na powstający obraz i z powrotem.

Po kilkunastu minutach spojrzała z satysfakcją na efekt pracy.

 – Jesteś niesamowity, Wojciechu. Żaden mój model nie miał tak długo erekcji w trakcie pozowania – oblizała wargi. Chcę ci to wynagrodzić – szepnęła, klękając na podłodze.

 – Sandra! Co ty wyprawiasz?

Stateczny prawnik poczuł gorący dotyk języka na prężącej się, wbrew rozsądkowi, męskości.

Chciał odepchnąć kobietę. Jednak zabrakło mu silnej woli. Poddał się pieszczotom. Zamknął oczy. Po chwili leżał na podłodze. Bezwolny i uległy nie bronił się, gdy go dosiadła i zaczęła ujeżdżać. Najpierw powoli, potem coraz gwałtowniejszymi ruchami.

Oboje doszli bardzo szybko. On cicho, ona z głośnym krzykiem.

 

 – Sandra… To nieporozumienie. Ja nie byłem wczoraj na żadnej imprezie – powiedział, gdy tętno wróciło do normy.

 – Też mi się tak wydaje – zaśmiała się głośno. – Ale o czym ty mówisz? Jakie nieporozumienie? Źle ci było?

 – Bardzo dobrze mi było.

 – Mnie też. Więc o co ci chodzi?

 – Ty wszystko tak upraszczasz? – zapytał poważnym tonem.

 – A po co sobie komplikować życie? – spojrzała wielkimi oczami, w których błyszczała szczerość. – Wstań. Zobaczysz szkic. To będzie obraz olejny. Jak skończę, dostaniesz go w prezencie. Chcesz?

 Wojtek pomyślał o żonie opalającej się w egipskim kurorcie i nie odpowiedział od razu.

 – Zastanowię się – mruknął, patrząc na wyłaniający się z bieli płótna zarys postaci ze sporym, sterczącym spomiędzy ud, fiutem.

 – Nie podoba ci się? – posmutniała.

 – Bardzo mi się podoba. Chodzi o moją…

 – Żonę? – zapytała domyślnie. – A pomyślałeś kiedyś, że ją to może podniecić?

 – Obraz?

 – To, że inna kobieta go namalowała. Że cię widziała nagiego.

 W jej głosie brzmiała pewność.

 – I że inna kobieta mnie…

 – Śmiało! Nazwij to. Przeleciała – zachichotała. – Tym akurat nie musisz się chwalić. Chociaż to też czasem działa. Zrobisz, jak będziesz chciał – pogłaskała go po szyi.

  – Jesteś pewien, że żona była ci zawsze wierna? – zapytała znienacka.

Mecenas zamyślił się głęboko.

 – Pewności nie mam. Ale nie chce mi się o tym gadać. Jest inny temat – rzekł cicho i poprawił zmierzwioną rzadką czuprynę. – Chodźmy na dół. Chciałbym usiąść na czymś miękkim.

 – Jak sobie życzysz. A, i mam pytanie. Kim ty właściwie jesteś? I dlaczego zadzwoniłeś?

 

Zeszli po schodach. Sandra nie włożyła sukienki. Wojtek, po chwili wahania, również pozostał nagi. Usiedli na kanapie.

 – Jestem adwokatem i chciałem z tobą porozmawiać o Monice Werter – wydusił wreszcie prawdę.

 – Jesteś z kancelarii Bogdana Mędrzyckiego? – zapytała bez cienia zdziwienia.

Wojtek osłupiał.

 – Znam go, ale w tej sprawie działam sam. Dlaczego myślałaś, że to mój wspólnik?

 – Bo poleciłam Monice jego usługi – otarła łzę, która nagle pojawiła się w kąciku oka.

 – W sprawie rozwodowej?

 – Tak. Już nie będzie potrzebny biedaczce… – spuściła wzrok.

 – Byłaś na pogrzebie?

 – Byłam. Wiesz… my się aż tak bardzo nie przyjaźniłyśmy. Znamy… to znaczy… znałyśmy się niecały rok.

 – Chcę być z tobą szczery, Sandra. Jestem obrońcą człowieka, którego oskarżono o zamordowanie Moniki.

Artystka drgnęła. Sięgnęła po kieliszek i wypiła całą zawartość.

 – Ja też będę z tobą szczera. Nie wierzę w oficjalną wersję. Nie wierzę temu draniowi.

 – Andrzejowi?

 – Tak. Andrzejowi.

 – To jest nas dwoje – uśmiechnął się Wojtek. – Byłaś przesłuchiwana przez policję?

 – A skąd. Oni nawet nie wiedzą, że znałam Monikę.

 – Ale wiesz coś, o czym oni powinni wiedzieć, tak?

 – Tak.

 – I nie zgłosiłaś się sama?

 – Nie. Stacja telewizyjna tego typa by mnie zniszczyła.

 – Ale mnie wszystko powiesz?

 – Tak. Tobie tak. Ale pod dwoma warunkami. Pierwszy to taki, że nigdzie nie będę wzywana. Wszystko ci oficjalnie powie Mędrzycki, tak sądzę przynajmniej.

 – A on dlaczego się nie zgłosił na policję, skoro to może pomóc odkryć prawdę?

 – Sam go o to zapytaj. Ja jestem tylko zwariowaną malarką i do polityki się nie chcę mieszać – zerknęła na nogi Wojtka.

 – Zgoda. Pozostaniesz w cieniu. A drugi warunek?

 – Drugi jest taki, żebyś przestał zasłaniać penisa, kiedy rozmawiamy. Chcę na niego patrzeć.

Mecenas westchnął i spełnił tę dziwną prośbę.

 – Mogę go dotknąć? – zapytała nieśmiało.

 – Na górze nie prosiłaś o zgodę – spojrzał z ukosa.

Cała sytuacja była dla niego absurdalna, ale coraz bardziej mu się podobała.

Sandra muskała go po podbrzuszu, patrząc mężczyźnie w oczy.

 – To co chcesz wiedzieć o Monice? – spytała.

 – Wszystko to, co spowodowało, że chciała rozwodu.

 – No to słuchaj – zmrużyła oczy, nie przestając głaskać rosnącą w oczach męskość. – Andrzej jest hazardzistą. Narobił ogromnych długów, których nie był w stanie spłacić nawet z dużych apanaży w telewizji. Monika dwa razy wypłaciła spore kwoty ze swojego osobistego konta, żeby go ratować przed ludźmi z półświatka. Pewnie wiesz, że dochodowa firma była tylko jej własnością, tak?

 – Tak – szepnął mecenas, czując narastające podniecenie. Palce Sandry nie ustawały w wędrówce po jego kroczu.

 – I dlatego chciała rozwodu? – zapytał.

 – Nie tylko dlatego. Chodziło też o seks.

 – To znaczy?

 – To znaczy, że Andrzej wymyślił nietypowe klimaty. Wiązał Monikę i lekko torturował. To go kręciło. Ją na początku też. Ale gdy zaczął przeginać, przestraszyła się i już nie chciała. Wtedy ją po raz pierwszy uderzył. Tak bez seksu. Po prostu z wściekłości. Potem przepraszał i obiecywał… Ale to się powtórzyło kilka razy. Kiedy wyjechał do Kanady na reportaż, Monika zadzwoniła do mnie i poprosiła o rozmowę. Wtedy mi wszystko powiedziała, a ja jej dałam namiar na kancelarię Mędrzyckiego.

 

Palce Sandry łaskotały jądra. Adwokat z trudem panował nad sobą.

 – A potem? Miałyście kontakt?

 – Nie. Ja wyjechałam na trochę do Stanów. Miałam tam kilka wystaw. Wróciłam dzień po jej śmierci.

Wojtek poczuł paznokcie Sandry na brzuchu. Błądziły  po skórze, jakby rysując kolejny szkic.

 – A z Mędrzyckim kiedy rozmawiałaś?

 – Tydzień temu. Spotkaliśmy się w knajpie. Nie chciał gadać w kancelarii. Nie wiem, dlaczego – szepnęła. – To znaczy domyślam się, bo mi odradzał zeznawanie na policji. Że to nikomu życia nie przywróci, a nam może zaszkodzić. Tak powiedział.

 

Wojtek bawił się rudymi lokami malarki. Nawijał je na palce i głaskał. Potem pogładził wyprężony sutek.

 – Będziesz chciał tu do mnie przyjeżdżać… czasem? – spojrzała mu w oczy.

 – Tak.

Odpowiedź zaskoczyła jego samego. Jakby to powiedział inny człowiek. Ukryty gdzieś głęboko w podświadomości byt, obudzony zapachem farb olejnych, którymi można było namalować inny, nieznany świat.

 – A teraz chcesz wreszcie się kochać?

 – Wreszcie? A co robiliśmy na górze?

 – Pieprzyliśmy się. A teraz chcę się z tobą kochać. Chodź do sypialni.

Poczuł na ustach miękkie wargi. Zapach farb łechtał zmysł powonienia. Świat mecenasa Rola-Zawistowskiego zadrżał w posadach.

 


 

Zapadał zmierzch. Wojtek wyciągnął z lodówki kolejną butelkę ginu. Do powrotu żony został tydzień.

Odgonił wyrzuty sumienia. Powąchał dłoń. Wciąż wyczuwał zapach farb. Nie wziął prysznica. Nie czuł się zbrukany. Było, ku ogromnemu zaskoczeniu mecenasa,  wręcz przeciwnie.

 

Znalazł numer Mędrzyckiego.

 – Bogdan? – zapytał retorycznie, gdy dawny kolega ze studiów odebrał połączenie.

 – Cześć, Wojtek. No, gratuluję – padło z drugiej strony.

Mecenas wyczuł ironię.

 – Jeszcze nie ma czego. Mam nadzieję, że mówisz o sprawie Molendy?

 – A jest jeszcze coś, czego mógłbym gratulować?

Rola-Zawistowski zaniepokoił się. Niemożliwe, żeby dzisiejsza wizyta w Zalesiu przestała być prywatną sprawą – pomyślał.

 – Uważasz, że nie wybronię klienta? – odparował.

 – Nie obraź się, ale nie widzę szans.

 – Dziwne, że akurat ty to mówisz – zaatakował.

Mędrzycki kaszlnął, wyczuwając podstęp.

 – Nie rozumiem, co masz na myśli…

 – Czy artykuł dwieście trzydzieści sześć coś ci mówi? – Wojtek zadał kolejne pchnięcie.

 – Ukrywanie dowodów niewinności? A co ja miałbym mieć z tym wspólnego? A jeśli nawet, to obowiązuje mnie tajemnica adwokacka. Artykuł  szósty ustęp trzeci ustawy o adwokaturze chyba znasz?

 – Wierzę, że obaj znamy. Tak samo jak artykuł sto osiemdziesiąt kodeksu postępowania karnego – wycedził Wojciech z satysfakcją. – Dobrze wiesz, że jeśli się postaram, to sąd w siedem dni cię zwolni z tej tajemnicy. Po co ci taka wątpliwa reklama?

 

Bogdan zamilkł na moment.

 – A w ogóle to… skąd ty masz takie sensacyjne informacje?

 – Bodziu, znamy się nie od dziś. Wiesz, że ci nie powiem. Ale zapraszam jutro o dziewiątej do mojej kancelarii. Pogadamy sobie jak prawnik z prawnikiem, tak?

 – Co zrobisz, jeśli odmówię?

 – Chyba nie chcesz bratobójczej wojny, prawda? I pamiętaj, kto za ciebie napisał kiedyś pewien egzamin…

 – Ostro grasz, przyjacielu – głos Mędrzyckiego zabrzmiał ugodowo.

 – Nie za bardzo mam inne wyjście. Chodzi o sprawiedliwość.

 – Mam wrażenie, że kierują tobą również inne pobudki – pokonany Bogdan starał się dogryźć, ratując w ten sposób resztki urażonej dumy.

 – Co do pobudki, to nastaw sobie budzik i nie spóźnij się. Czas to pieniądz, jak mawia pewien mój znajomy. Czekam o dziewiątej rano. Dobranoc.

 

Usatysfakcjonowany mecenas rozłączył się i podniósł szklankę z drinkiem do ust.  

 

Pięć minut później telefon rozbrzmiał skoczną melodią.

 – Śpisz, czy się relaksujesz?

W głosie Zbyszka dało się wyczuć zadowolenie.

 – „Za młodzi na sen, za starzy na grzech. Wypijmy przy stole by tu na dole źle nie działo się...” – zaśpiewał adwokat.

 – Słyszę, że lubisz Rynkowskiego. I że jesteś w dobrym nastroju. Masz coś nowego?

 – Mam. A ty?

 – Też mam. Ale to nie na telefon. Wyczuwam po głosie, że się skutecznie relaksujesz, więc pogadamy jutro.

 – Te dziewczęce śmiechy w tle oznaczają, że ty też się skutecznie relaksujesz. Zgoda. Jutro o dwunastej przed aresztem w Białołęce?

 – Może być. Tym razem nie będziesz musiał mnie wozić. Trzymaj się.

 – Ty też. Cześć.

 

Wojtek przechylił szklankę, czując cierpkość rozlewającą się po przełyku. Potem włączył komputer.

 


 

Dochodziła dziewiąta, gdy sekretarka mecenasa zaanonsowała gościa.

Wojtek wstał z fotela i uścisnął dłoń przybyłego.

 – Kawy pewnie chcesz? – zaproponował.

 – Podwójną poproszę. Przez ciebie nie mogłem zasnąć – skrzywił się Mędrzycki.

 – Na dobry sen najlepsze jest czyste sumienie – Wojtek nie oszczędzał kolegi.

 – Odkrywamy karty? – Bogdan przeszedł do konkretów.

 – Ty odkrywasz. Ja pytam, ty odpowiadasz. Zgoda?

Rola-Zawistowski czuł się panem sytuacji.

 

Sekretarka weszła i postawiła na stoliku ogromny kubek. W gabinecie zapachniało mokką.

Gdy obite skórą drzwi zatrzasnęły się, Wojtek otworzył notes. Przez chwilę przerzucał kartki.

 – Co jest powodem twojej niechęci do ujawnienia faktów? – zapytał twardo.

 – Powiem ci wszystko. Ale pod jednym warunkiem. Muszę być zabezpieczony, a najlepszym zabezpieczeniem…

 – Chcesz zostać moim klientem i zmusić mnie do zachowania tajemnicy? To byłby konflikt interesów. Nie zgadzam się.

 – Czujny jesteś… Podziwiam – Mędrzycki skrzywił się, pomimo że spodziewał się takiej riposty.

 – Zaproponuję inny układ – Rola-Zawistowski spojrzał w oczy Bogdana. – Obaj jesteśmy ludźmi honoru, mam nadzieję. Dam ci słowo, że wykorzystam to, co mi powiesz w taki sposób, żebyś nie miał problemów. Żadnych.

 

Cywilista zamyślił się.

 – Różne rzeczy o tobie mówią, Wojtek. Ale rzeczywiście… jesteś ulepiony ze starej gliny.

 – Czyli mamy umowę?

 – Tak. Obym tego nie żałował.

 – Nie będziesz. A teraz mów.

Bogdan sięgnął po kubek. Trzymał go przy ustach, potem pociągnął łyk mocnej kawy.

 – Pewnie nie wiesz, że jestem doradcą zarządu tej stacji telewizyjnej…

 – Nie wiedziałem. Rozumiem, że zarząd hojnie wynagradza. Czyli odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie. Dziękuję. Idźmy dalej… – zajrzał do notatek. – Wiesz o przemocy domowej, której dopuszczał się Werter w stosunku do małżonki, prawda? I o jego długach?

 – Wiem. Ale na co liczysz? Jeśli nawet zeznałbym to na rozprawie Molendy, to nic nie zmieni. Prokuratura ma miażdżącą przewagę w dowodach. Werterowa została zgwałcona i zastrzelona. Nie licząc zeznań redaktora, są badania DNA nasienia pobranego z ciała denatki i jest pistolet. Narzędzie zbrodni z odciskami palców. W dodatku policja znalazła giwerę w ogródku Molendy.

 – Sporo wiesz… – uśmiechnął się Wojtek. – Widzę, że oglądasz programy stacji, dla której pracujesz. Ale ta stacja nie poinformowała widzów, że pistolet znaleziono po anonimowym telefonie. Nie zastanawia cię to?

 

 Bogdan spojrzał w okno, za którym z bezchmurnego nieba lał się nietypowy jak na tę porę roku żar.

 – Milczysz? – zapytał Wojciech.

 – Milczę. Ale być może coś ci powiem. Coś, co, o ile się potwierdzi, da ci mocny dowód.

 – Czyżby sumienie cię ruszyło?

 – Nazwij to, jak chcesz. Słuchaj teraz uważnie…

Przełknął ślinę i popatrzył na swoje dłonie.

 – Coś doradziłem Monice Werter…

 Rola- Zawistowski znieruchomiał.

 – Zasugerowałem jej zbieranie dowodów do sprawy rozwodowej. A nawet poleciłem znajomego od podsłuchów i ukrytych kamer. Jeżeli skorzystała… – zawiesił głos.

 – To w ich willi zostały zainstalowane kamery, tak?!

 – Dokładnie. Bardzo dobrze zamaskowane. Ten znajomy jest mistrzem w swoim fachu. To emerytowany… – nie dokończył zdania.

 – W aktach policyjnych nie ma ani słowa o żadnym monitoringu. To oznacza, że…

 – One tam są do dziś – spokojnie powiedział Mędrzycki.

 – Dasz mi namiar na tego faceta?

 – Dam. Ale ani słowa o mnie, dobrze? Musisz to jakoś dyplomatycznie… No, sam rozumiesz.

Bogdan sięgnął po karteczkę, na której skreślił kilka słów. Wstał i podał ją zaskoczonemu koledze.

 – W kwestii honoru… Trzymam cię za słowo – powiedział. – A teraz pozwolisz, że się ostatecznie wymiksuję z tej sprawy. Piłka na twojej połowie boiska.

 Wojtek wstał i wyciągnął dłoń. Gość uścisnął ją z niezwykłą siłą.

 – Nie dziękuj – powiedział ironicznie, wychodząc z gabinetu.

 – A właśnie że dziękuję.

 


 

Volvo zatrzymało się na parkingu. Po kilku sekundach nieopodal pojawił się czarny jeep, z którego wysiadł Zbyszek. Otworzył drzwi i usiadł obok adwokata.

 – Nie wyłączaj silnika i klimy – poprosił.

 – Tę giwerę kupił trzy miesiące temu na czarnym rynku dziwny człowiek – zaczął bez zbędnego wstępu. – Obaj wiemy z akt, że po badaniach balistycznych, została zidentyfikowana jako użyta kiedyś w napadzie na jubilera. I uważaj… Klient dostał kontakt na podziemie od pewnego więźnia, siedzącego w…

 – Barczewie? – domyślił się Wojtek.

 – Otóż to. Ale nie od Molendy. Szczegółów nie mogę ci podać. I nikt tego nie potwierdzi. Wybacz.

 – Czyli mamy kolejną poszlakę. Nic konkretnego – skrzywił się Zawistowski.

 – To nie poszlaki. To wiedza. Używając mózgu, można skutecznie wykorzystać fakty.

 – Nie wątpię. Ale w sądzie liczą się dowody, a nie wiedza – zadrwił mecenas.

 – Od zamiany wiedzy na argumenty jesteś ty, Wojtuś – odparł Zibi. – A ty co upolowałeś?

 

Wojtek zaczerpnął powietrza i zaczął opowiadać. Przemilczał tylko niektóre, nieistotne okoliczności wizyty w Zalesiu.

 

Kończąc, wręczył partnerowi otrzymaną od Mędrzyckiego karteczkę.

Zibi odczytał nazwisko i numer telefonu. Klepnął się radośnie w kolana.

 – Znam tego gościa! I to lepiej niż myślisz… – spojrzał przez szybę na budynek białołęckiego aresztu śledczego.

 – Jest twoim przyjacielem czy wrogiem? – zapytał mecenas.

 – Nieistotne. Zrobi wszystko, o co go poproszę – uśmiechnął się zagadkowo detektyw. – Idź do Jacka. Ja w tym czasie zadzwonię do pana od inwigilacji…

 


 

Niebieskie oczy Jacka wpatrywały się w obrońcę z szacunkiem. Tym razem aresztant miał na sobie zamiast bluzy koszulkę z krótkim rękawkiem. Wojtek zerknął na potężne bicepsy, chrząknął i usiadł przy stole.

 – Jakie mam szanse, mecenasie? – zapytał Molenda.

 – Nie zapeszajmy, panie Jacku – uśmiechnął się adwokat.

  – Jeżeli panu się uda, to… – zawahał się.

  – To co? Ozłoci mnie pan?

  – Są na świecie rzeczy cenniejsze niż złoto. Wdzięczność i pamięć.

Rola-Zawistowski spojrzał zaskoczony w oczy osadzonego.

 – Co ma pan na myśli? – zapytał po kilku sekundach zastanowienia.

 – Tego jeszcze nie wiem. Ale czasem nawet taki nikt jak ja…

 – Przejdźmy do meritum – Wojtek przerwał rozmówcy.

Poczuł się dziwnie i nie potrafił sobie wytłumaczyć powodu.

 – Czytałem akta, rozmawiałem z kilkoma osobami… Teraz chcę usłyszeć, jak opowiada pan wszystko własnymi słowami. Jak księdzu – uśmiechnął się lekko.

 – Ile mamy czasu na widzenie? – spytał aresztant.

 – Ile chcemy. Zacznijmy od dnia, w którym ten tajemniczy facet odwiedził pana na działce, na której się pan zabunkrował po wyjściu z Barczewa.

 

Molenda wyprostował się na krześle. Spojrzał w sufit i wziął głęboki oddech.

 


 

Zachodzące słońce przesunęło się za dach altanki. Jacek sięgnął do plastikowej skrzynki i otworzył ostatnią butelkę piwa. Postawił ją na drewnianym stoliczku. Zamyślił się.

W ciągu kilku tygodni nie dostał żadnej sensownej propozycji. Te, z którymi zwrócili się dawni kumple, odrzucił. Nie chciał wracać za kraty.

Ojciec, dając klucze od działki, rzucił plik banknotów i cichym, lecz stanowczym głosem powiedział coś, co marnotrawny syn zapamiętał doskonale:

„I to jest wszystko, na co możesz liczyć. Teraz pokaż, co potrafisz bez mojej pomocy. Bądź wreszcie mężczyzną!”

 

Banknoty skończyły się zbyt szybko. A pomysły na uczciwe ich zarabianie krążyły gdzieś daleko, poza zasięgiem woli zrealizowania.

Jacek podniósł butelkę do ust.

 – Jutro też jest dzień – powiedział na głos, szukając rozpaczliwie usprawiedliwienia obezwładniającej go niemocy.

Nagle dostrzegł mężczyznę bez twarzy. Dziwny facet z zasłoniętą bandażami facjatą stał przy furtce i obserwował  podchmielonego Molendę.

 – Czego tu?! – warknął gospodarz.

 – Gorący dzień. A browarek się kończy, panie Jacku, prawda? – niewyraźny głos był ledwo zrozumiały.

Jacek wstał i podszedł do furtki.

 – Skąd wiesz, jak mam na imię? Glina czy kurator?

 – Przyjaciel. Wpuścisz mnie?

Molenda zawahał się. Spojrzał na torbę trzymaną w dłoni przez przybysza, który domyślnie sięgnął do jej wnętrza i wyciągnął butelkę wódki.

 – Napijemy się? – zapytał.

Jacek sięgnął do klamki.

 – Pacierza i gorzałki nigdy nie odmawiam – zarechotał, prowadząc gościa przez ogródek i wskazując krzesełko na werandzie malutkiego domku.

 – Tu masz popitkę.

Gość wyciągnął dwulitrowy karton soku.

 – Skąd mnie znasz? – drążył temat zaciekawiony młody człowiek.

 – Siedziałeś w Barczewie, prawda? – przytłumiony głos zmieszał się z chlupotem nalewanej do szklanek gorzałki.

 – Ty też? – zdziwił się zapytany. – Nie kojarzę cię. I dlaczego masz japę w bandażach?

 – Mały wypadek przy pracy – wymigał się od odpowiedzi tajemniczy facet. – Mów mi „Joker”.

 – A nie „Mumia”? Wyglądasz jakbyś się urwał z piramidy – zaśmiał się Jacek. – Stawiasz wódkę, to reszta mnie nie obchodzi. Najwyżej sam powiesz, bo chyba masz do mnie jakiś interes. Napijmy się – wzniósł musztardówkę.

 

Obaj wypili do dna. Zabandażowany otarł ledwo widoczne usta dłonią w cieniutkiej, białej rękawiczce.

 – Chcesz dobrze zarobić? – zapytał bez ceregieli.

 – To zależy. Do pudła nie chcę wrócić.

Gość zaśmiał się głośno.

 – To nic ryzykownego. Pełen legal. Ot, trochę nietypowe zlecenie – omiótł Jacka wzrokiem. 

Molenda zrobił się czujny. Odstawił szkło i patrzył podejrzliwie.

 – Kto ci dał na mnie namiary?

 – Kusego kojarzysz?

 – Kojarzę… Ale…

 – Skoro kojarzysz, to wiesz, że ci źle nie życzy, prawda?

 – Wiem. Ale…

 – Przestań wreszcie z tym „ale”! Chcesz uczciwie zarobić?

 – Co to znaczy „uczciwie”?

Gość nalał kolejną porcję do obtłuczonych szklanek.

 – Babę miałeś po wyjściu? – zapytał.

 – A co cię, kurwa, to obchodzi właściwie?

 – A chcesz poruchać i jeszcze dostać za to kasę?

 – Co ja dziwka jestem?! – krzyknął Jacek i napiął mięśnie.

 – Uspokój się.

Przybysz wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów.

 – Tu jest pięć tysięcy. Drugie tyle dostaniesz, jeśli klientka będzie zadowolona.

Molenda nie dowierzał uszom. Patrzył na leżące na blacie pieniądze.

 – W co ty pogrywasz? Jesteś alfonsem?

 – Napijmy się i ci wytłumaczę – zabandażowany polał kolejkę. – Jeżeli nie chcesz, to poszukam kogoś innego. Ale Kusy mówił, że się zgodzisz. No, chlup w dziób!

 

Zmrok powoli wkradał się  na teren działki. Bandaże na twarzy gościa sprawiały upiorne wrażenie. Molendę przeszedł dreszcz. Miał wrażenie, że ich biel fosforyzuje.

 – Słyszałeś o dziwnych upodobaniach seksualnych niektórych bogatych ludzi? – wąskie usta poruszyły się ledwo dostrzegalnie.

 – Nie jestem cwelem, żeby było jasne! – warknął Jacek.

 – Zlecenie polega na czymś dokładnie odwrotnym. To znaczy nie żebyś miał przecwelować faceta. Masz w jego obecności sponiewierać jego żonę, kumasz?

 – A ona nie będzie protestować? – podejrzliwie zapytał kandydat na samca alfa.

 – Będzie – odparł człowiek-mumia. – Ale tylko dla pozoru. To taka realistyczna gra. Napijmy się jeszcze – zaproponował.

 

Jacek polał i popatrzył na pustą flaszkę.

 – Podaj jakieś szczegóły – poprosił. – Co to za ludzie?

 – Nadziani – zaśmiał się gość.

 – A wiek? Starzy? Młodzi?

 – Ona ma prawie pięćdziesiątkę. Atrakcyjna, zadbana… – kusił jak Mefisto. – No i pamiętaj o kasie. Dziesięć tysi nie chodzi piechotą – dodał,  znacząco wskazując na leżący na brudnym blacie rulonik dwustuzłotówek.

 – Czegoś nie łapię… Aż tyle za zwykły seks z damulką? Gdzie jest haczyk?

 – Haczyk jest w aktorstwie. To ma mieć specjalną otoczkę.

 – To znaczy?

 – Ma być jak w filmie. Gość włamuje się do domu, terroryzuje małżeństwo, zakuwa w kajdanki faceta, a potem zabawia się z jego żoną, rozumiesz? To ich kręci i za to właśnie są gotowi wybulić dużą kasę.

 – A ty co masz z tym wspólnego? – Molenda spojrzał w zimne oczy wysłannika piekieł, jak go ochrzcił w myślach.

 – Pewne zamówienia składa się przez pośredników. To oczywiste w wyższych sferach – w głosie mumii zadrgała ironia.

 – Jak miałbym ich sterroryzować? – zaciekawił się Molenda.

 – Tym.

Gość sięgnął do torby i wyciągnął stary, ale lśniący czystością, wypolerowany  pistolet P-64. Podał go zaskoczonemu gospodarzowi.

 – Nie jest nabity i nie będzie. Potraktuj jak teatralny rekwizyt. To własność klienta – wyjaśnił. – Po akcji zostawisz go w tamtym domu. W otwartym sejfie znajdziesz drugie pięć tysięcy. Weźmiesz je i zapomnisz o całej sprawie. A jeśli się sprawdzisz…

 – To co?

 – To może dam ci kolejne zlecenia.

 – Dużo jest takich zboków? – zapytał, krzywiąc się Molenda. Jednocześnie zaczął kalkulować i zaśmiał się głośno.

 – Zgadzam się – powiedział. – Gdzie i kiedy?

 – Zapisz sobie adres – podał ulicę i numer domu. – Pojutrze o dziesiątej wieczorem. A, i jeszcze kajdanki – znowu sięgnął do torby.

 – Po co kajdanki?

 – A czym przypniesz gościa do kaloryfera? – zaśmiał się człowiek-mumia. – On będzie miał w kieszeni kluczyk. Po wszystkim się sam uwolni, bądź spokojny.

 – To mówisz, że ma być bardzo realistycznie? – wciąż nie dowierzał Jacek.

 – Tak. Im bardziej, tym lepiej. Oni są na to przygotowani. Tego właśnie chcą. Tylko pamiętaj, żeby oboje zakneblować, bo się mogą zbyt mocno wczuć w role i hałasować. A sąsiedzi… sam rozumiesz…

 – Jakieś dodatkowe szczegóły? – Jacek podjął decyzję i wyciągnął dłoń dla przypieczętowania umowy.

 – Wyłącznie techniczne. Posłuchaj uważnie…

 

Gdy skończył mówić, wstał i ruszył w mrok upalnej nocy.

 – Mam nadzieję, że wiesz, że nikomu ani słowa? Kusy nie lubi plotkarzy – syknął na pożegnanie.

 


 

 – Panie Jacku… – mecenas zawahał się. – Nie wydało się to panu podejrzane? Niewiarygodne?

Osadzony zaśmiał się głośno.

 – Panie mecenasie, na jakim świecie pan żyje? Internetu pan nie ma? Tam znajdzie pan jeszcze dziwniejsze ogłoszenia – mrugnął okiem, na chwilę zapominając o swoim niewesołym położeniu.

Rola-Zawistowski nie odpowiedział. Do czasu spotkania w Zalesiu żył w bańce, która nie zawierała żadnych perwersji ani fantazji.

Westchnął.

 – Pan to w łóżku tylko tak po bożemu? – Molenda popatrzył na adwokata ze współczuciem.

 – Nie powinno cię to interesować, młody człowieku – odparł Wojtek z godnością. Jednocześnie przypomniał sobie popołudnie u Sandry i spuścił wzrok.

 – Co było potem? – zmienił temat.

 


 

Podróż na Saską Kępę zajęła mu ponad dwie godziny. Najpierw podmiejską kolejką, potem autobusem. Gdy stanął przed słabo oświetlonym domem, dochodziła dwudziesta druga.

Zgodnie z umową, furtka była uchylona. Wszedł na teren posesji. Pchnął drzwi frontowe willi. Otworzyły się bezszelestnie. Rozejrzał się dookoła i wyciągnął z kieszeni pistolet.

Skradając się na palcach, dotarł do elegancko umeblowanego salonu. Przed telewizorem, w dwóch fotelach siedziała para. On miał na sobie szlafrok, ona luźną sukienkę.

Na widok wycelowanej lufy zamarli w bezruchu.

 – Mordy w kubeł, bo zginiecie! – powiedział teatralnym szeptem.

Pierwszy zareagował mężczyzna.

 – Czego chcesz? Pieniędzy? Nie trzymamy w domu wiele, ale bierz, co chcesz – powiedział spokojnie. Zbyt spokojnie.

Kiepski aktor – pomyślał Jacek i spojrzał na kobietę. Gapiła się na niego szeroko wytrzeszczonymi oczami.

O, ta świetnie udaje strach – ocenił w myślach napastnik.

 – Wstań i podejdź do okna – zwrócił się do przystojnego pana domu. Kojarzył go. To facet z telewizji, który kręcił reportaż w Barczewie. – Jaki ten świat jest mały – mruknął pod nosem.

Dziennikarz posłusznie spełnił polecenie. Molenda skuł go błyskawicznie i przypiął do żeliwnych, zimnych o tej porze roku żeberek. Celując w przerażoną kobietę, zawiązał wyjętą z plecaczka tkaninę wokół głowy jej męża.

 – Ani słowa, to nic się nikomu nie stanie – ostrzegł.

 – Andrzej, zrób coś – wyjąkała cicho, sparaliżowana strachem.

 – Przecież widzisz, głupia, że twój ślubny nic nie może zrobić.

 – Ale ja mogę! – krzyknęła nagle i zerwała się na równe nogi. Zaczęła biec w stronę przedpokoju. Włamywacz był szybszy. Chwycił ją za włosy i przyłożył pistolet do czoła.

 – Nie brykaj, malutka. Szkoda byłoby tak ładnej buzi – syknął. – I takiej ładnej dupci – dodał, klepiąc ją w pośladek.

Poczuł uderzenie w twarz.

 – Dobra jesteś w tej roli – szepnął z podziwem. – Lubisz ostro? – szarpnął sukienkę. Delikatny materiał pękł z trzaskiem i opadł na podłogę. Kobieta nie nosiła stanika. Znieruchomiała, stojąc w samych majtkach i zakrywając piersi wypielęgnowanymi dłońmi.

 – Opuść ręce! – rozkazał.

Spod kaloryfera rozległ się przytłumiony kneblem jęk. Jacek zignorował to i zaczął wodzić lufą pistoletu po ciele półnagiej ofiary.

 – Ładna bielizna. Dla mnie się tak wystroiłaś? To miłe – pogłaskał półprzezroczysty materiał skąpych fig. – Zdejmiesz sama, czy mam zerwać?

 – Ty bydlaku! – krzyknęła.

 – Masz talent, malutka… No to jak? Ty czy ja?

Przyłożył lufę do kroku omdlewającej ze strachu Moniki.

 – Proszę, nie rób tego. Dam ci moją biżuterię. Jest dużo warta – spojrzała mu w oczy.

 – A jeśli ty jesteś warta więcej? – zapytał z szelmowskim uśmiechem.

 – Błagam cię! Nie rób mi krzywdy!

 – Krzywdy? – zdziwił się. Ona grała tak perfekcyjnie…

 – Jesteś młody, przystojny. Możesz mieć każdą kobietę. Dlaczego ja? – zapytała.

 – Podobam ci się?

 – Tak. Jesteś atrakcyjny – przyznała szczerze.

 – Tym lepiej. Zdejmuj te majtki, bo czas ucieka. A małżonek sobie popatrzy – zerknął w stronę redaktora z telewizji. Przysunął twarz do głowy jego żony i polizał pachnącą drogimi perfumami szyję.

 – Nie dotykaj mnie! – zaprotestowała.

 – Przecież wiesz, że to ja teraz rządzę. Ściągaj majtki!

 – Nie!

Molenda wykonał gwałtowny ruch ręką. Kosztowne majteczki zmieniły się w leżący na podłodze strzęp. Monika zakryła podbrzusze. Strach i wstyd paraliżowały. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł w gardle.

 – Zabierz dłoń! Chcę cię widzieć całą!

Pani Werter poddała się. Posłusznie odsłoniła starannie wydepilowane łono. Stała sztywno na środku salonu i skierowała martwy wzrok w ekran telewizora, jakby szukając tam pomocy.

Molenda sięgnął do plecaczka. Wyciągnął zwój sznurka.

 – Odwróć się i wyciągnij ręce za siebie.

Obwiązał  starannie nadgarstki i pogłaskał kobietę po pupie.

 – Jesteś lepsza niż niejedna młodsza – oblizał się, czując narastające podniecenie. Rozebrał się szybko, rzucając ubranie na podłogę. Stanął za Moniką i chwytając jej piersi, przyciągnął bezwolne ciało. Była dużo niższa. Wsunął dłoń pomiędzy szczupłe uda.

 – Dziwne… – mruknął. Nie podnieca cię to? – zerknął na przykutego do kaloryfera Wertera, szukając w jego wzroku wytłumaczenia. Nie znalazł. Redaktor leżał na podłodze nieruchomo. Szare oczy nie wyrażały żadnych uczuć.

 – Coś tu nie gra – szepnął, ale wyprężony penis domagał się swojej działki. Jacek pchnął Monikę na kanapę. Wymierzył siarczystego klapsa w wypiętą pupę i klęknął na podłodze. Pogrążona w stuporze kobieta leżała ze związanymi na plecach rękami. Nieruchoma jak skała, nie drgnęła nawet, gdy w nią wszedł, mimo że sprawiło to ból.

Molenda doszedł szybko. Samczy pomruk zagłuszył dźwięki dobiegające z telewizora. Po chwili podniósł się i usiadł w fotelu. Zapalił papierosa.

 – Nie podobało ci się? – powiedział do leżącej wciąż w tej samej pozycji ofiary.

Odpowiedziało mu milczenie. Wypalił marlboro. Zgasił je w kominku. Co tu się dzieje? – zaniepokoił się.

 – Za delikatnie było? – zwrócił się do dziennikarza.

Andrzej  skinął ledwo dostrzegalnie głową.

 – Dobra… tylko niech się zregeneruję – uśmiechnął się. – Chodź, maleńka – podniósł bez wysiłku drobną kobietę i ułożył na ogromnym stole. Monika nie stawiała żadnego oporu, gdy rozkrzyżował jej ramiona i uda, przywiązując je do ciężkich, dębowych nóg mebla. Leżała teraz na brzuchu, przypominając obiekt średniowiecznych tortur.

 

Nagle, ku zaskoczeniu Jacka, spod kaloryfera dobiegł szmer. Redaktor uwolnił się z kajdanek i cicho podszedł do nagiego mężczyzny.

 – Zaknebluj ją – szepnął mu do ucha. – Ona to uwielbia – mrugnął porozumiewawczo.

 

Molenda wyciągnął kolejny pasek materiału z plecaczka. Niespodziewanym ruchem wepchnął go w usta kobiety. Monika zorientowała się w sytuacji. Z gardła popłynęły stłumione okrzyki protestu. Próbowała się uwolnić, patrząc z nienawiścią na męża i wierzgając nogami. Bezskutecznie.

 – O, widzisz, teraz odżyła. Bierz ją jak sukę! – powiedział głośno redaktor Werter.

 – Dlaczego ona nie jest podniecona? – zapytał Molenda. – Powinna być mokra – dodał.

 – Ten typ tak ma. Defekt natury – zaśmiał się pan domu. – Bierz się do roboty.

 – Na stole?

 – A co? Za twardo ci? Dawaj! Ja sobie popatrzę… Zobacz, jak fajnie się rzuca i próbuje coś powiedzieć. Nie wyjmuj jej knebla!

 – Nasz klient, nasz pan – zaśmiał się Jacek.

 

Po pół godzinie ubrał się i wyciągnął dłoń do Wertera. Redaktor domyślnie wskazał spory obraz na ścianie.

 – Zdejmij go. Za nim jest otwarty sejf i umówiona druga rata plus tysiąc premii za… twardy stół.

Molenda poradził sobie bez trudu. Cholerna samoobsługa – pomyślał.

 – To ja znikam. Nie trzeba jej rozwiązać? – zapytał.

 – Zajmę się tym sam. Spadaj, ogierze – Andrzej odwrócił się i  popatrzył na leżący na kanapie pistolet.

 – Mam nadzieję, że szepnie pan o mnie dobre słowo temu dziwnemu znajomemu. Niech mnie jeszcze odwiedzi. Dobranoc.

 

Uliczka tonęła w mroku. Niewysokie latarnie słabo oświetlały zaułek. Samiec alfa szedł powoli, cichutko pogwizdując z zadowolenia. – Tak, tato. Jestem mężczyzną – szepnął.

 


 

 – O której dokładnie godzinie pan wyszedł z tej willi? – Rola-Zawistowski popatrzył w notatki.

 – Było dwadzieścia minut do północy. Wiem, bo spojrzałem na zegarek. Byłem ciekaw, czy zdążę na ostatni pociąg.

 – Czyli… kiedy wychodził pan z domu Werterów, ona leżała przywiązana do stołu, ale żyła, tak?

 – Oczywiście. Nie zabiłem jej! – krzyknął Molenda.

 – I nie wie pan, co działo się po pana wyjściu?

 – Pojęcia nie mam!

 – Kto więc to mógł zrobić? O kim pan pomyślał?

Aresztant zamyślił się.

 – O tej mumii… On był jakiś dziwny. Dlaczego nikt go nie szukał? I dlaczego ten dziennikarz twierdzi, że to ja zabiłem? Nic nie rozumiem.

 – Z panem się już nie skontaktował, prawda? – zapytał retorycznie adwokat.

 – Ten w bandażach? Nie. Zresztą dwa dni potem mnie zgarnęli.

 – Kto to jest Kusy? – zapytał Wojtek, patrząc w oczy Jacka.

 – Równy, taki niedzisiejszy gość z dużym wyrokiem. Polubił mnie. Chronił w Barczewie. Obiecałem mu, że zajmę się uczciwą pracą…

 – Czyli jest możliwe, że Kusy chciał ci pomóc w jej znalezieniu?

 – Tak. To możliwe – trzydziestolatek pokiwał głową. – Panie Wojtku… Mogę się tak do pana zwracać?

Mecenas uśmiechnął się przyzwalająco.

 – Czy jest nadzieja? – osadzony świdrował obrońcę wzrokiem.

Wojciech nie odpowiedział od razu. Zajrzał do notesu.

 – Jest! I to duża, Jacku.

 – Więc wierzy mi pan?

 – Tak. Wierzę.

 


 

Zibi przechadzał się po placyku, nad którym górowały mury aresztu. Na widok zbliżającego się partnera podniósł dłoń z wysuniętym triumfalnie kciukiem.

 – Jedź za mną. Mamy randkę z przeszłością – powiedział i wsiadł do jeepa.

 

Po trzech kwadransach oba samochody zatrzymały się na leśnym parkingu przy szosie wiodącej nad Zalew Zegrzyński.

Detektyw wysiadł pierwszy. Zdecydowanym ruchem ręki odprawił podchodzącą czarnowłosą dziewczynę w mini. Zawiedziona, odeszła, szukając innych klientów.

 – No… Chyba że masz ochotę – zakpił, otwierając drzwi volvo.

Mecenas zgromił go wzrokiem.

 – Gdzie jest przeszłość? – zapytał.

 – Właśnie nadjeżdża.

Na parking wtoczył się archaiczny polonez. Błyszczał metalizowanym zielonym lakierem. Szerokie, aluminiowe felgi nie wyglądały na standardowe.

 – Patrz, Wojtuś. To się nazywa mariaż PRL z kapitalizmem – mrugnął okiem Zbyszek. – Nie odzywaj się bez potrzeby. Ja się tym zajmę – dodał, obserwując wysiadającego z oldtimera kierowcę.

 

Siwy osobnik starannie zamknął drzwiczki samochodu i podszedł leniwym krokiem.

Skłonił się mecenasowi.

 – Janusz jestem. A pana znam ze… słyszenia. Miło mi poznać chlubę palestry.

 – Januszku, czas to pieniądz – odezwał się Zbyszek. – Chodzi o pluskwy w domu Werterów.

 

Siwy sięgnął do kieszeni. Wyciągnął paczkę papierosów i powolnym ruchem wydłubał jednego camela. Nie spiesząc się, przypalił go starą, benzynową zapalniczką i zaciągnął się głęboko.

 – Długo czekałem, aż ktoś mnie o to zapyta – powiedział w końcu.

 – Sam oczywiście się nie wychylałeś – ironicznie zmrużył oczy detektyw.

 – Za darmo nie mam takiego zwyczaju. Dla idei pracowałem w innej epoce – odparował właściciel poloneza i puścił zgrabne kółeczko z dymu.

 – Za ile pomożesz współczesnej sprawiedliwości? – Zbyszek dał znak Wojtkowi, aby milczał.

 – A wy ile bierzecie, żeby jej pomóc?

Specjalista od podsłuchów omiótł wzrokiem najnowszy model volvo.

 – Ładny samochodzik – uśmiechnął się.

 – Twój też niezły. Pachnie wspomnieniami – mruknął detektyw.

 – Wiem, co jestem ci winien, Zibi. I dlatego w ogóle tu jestem – rzekł przyjaznym tonem Janusz.

 – Przecież policja może zrobić przeszukanie willi Werterów. Tym razem wiedząc, czego szukać – nie wytrzymał Wojtek. – I obejdzie się bez łaski.

Siwy spojrzał na adwokata z wyrozumiałym uśmiechem.

 – Zibi, wytłumacz koledze…

 Detektyw spojrzał w górę. Korony wysokich sosen zasłaniały niebo.

 – Janusz jest produktem starych czasów, ale korzysta z najnowszej techniki. Jak go znam, mogę się domyślić, że jest w stanie zdalnie wykasować zapisy z rejestratora. To naprawdę dobry fachowiec.

 – Lejesz miód na moje ego, przyjacielu – zachichotał były esbek. – I masz całkiem realistyczne podejście do współczesnych technologii…

 – Zatem podaj cenę. Tylko rozsądną.

 – Czy szanowni panowie chcą po prostu dostarczyć organom ścigania nienaruszone materiały, o których rozmawiamy? Czy też może macie życzenie… na wszelki wypadek zapoznać się z nimi sami wcześniej? – zapytał konkretnie Janusz. – O ile znam niuanse prawne… dowody, żeby   miały wartość w sądzie, muszą być zdobyte w sposób legalny, czyli z nakazem przeszukania… A skąd wiecie, co jest na nagraniach?

Rola-Zawistowski zmełł przekleństwo. Odwrócił na chwilę wzrok. Potem spojrzał w oczy siwego.

 – Chcemy pełen pakiet – rzucił twardo.

 – To będzie kosztowało dziesięć tysięcy – usłyszał.

 – Zgoda – Wojciech odetchnął z ulgą.

  – Euro – dodał znienacka i uśmiechnął się szeroko stary cwaniak, widząc reakcję mecenasa.

 – Kiedy? – zapytał Zbyszek.

 – Nawet dziś wieczorem.

 – Gdzie?

 – U mnie w Sulejówku. Zibi zna adres – zerknął na Wojtka. – Dogadaliśmy się? To czekam. Interesy z panami to czysta przyjemność. Do widzenia.

Starannie zgasił papierosa w metalowym koszu na śmieci, wsiadł do poloneza i powolutku odjechał.

 

 – Stary skurwiel – podsumował adwokat.

 – Ale pożyteczny. Nie martw się o kasę. Mam pewien… fundusz operacyjny.

 – Niech zgadnę. Od pana Hirscha?

 – Panu Hirschowi naprawdę bardzo zależy – odparł wymijająco Zibi. – Bądź o dziewiątej wieczorem przed stacją kolejową w Sulejówku.

Wsiadł do jeepa, uchylił szybę i pomachał dłonią na pożegnanie.

 


 

Jeep i volvo podskakiwały na wertepach bocznej, piaszczystej uliczki.

Zibi zatrzymał terenówkę przed wysokim płotem. Silny, wyposażony w detektor ruchu, reflektor oślepił obu kierowców. Z sąsiedniej posesji dobiegło głośne szczekanie psów. Potężna brama otworzyła się majestatycznie.

Dwa auta ledwo zmieściły się na malutkim, wyłożonym kostką placyku.

Wojtek wysiadł i z przyjemnością wciągnął w płuca chłodne wieczorne powietrze, przesycone zapachem sosnowych igieł.

 – Nieźle się tu urządził – mruknął w kierunku kolegi, podziwiając zadbany ogród i ciekawe rozwiązania architektoniczne willi.

 – Wiesz, dlaczego kupił dom w Sulejówku? Zdziwiłbyś się… – Zbyszek poprowadził adwokata w kierunku drzwi frontowych.

 – No, dlaczego?

 – Kilometr stąd jest „Milusin”.

 – Dworek marszałka Piłsudskiego. Wiem przecież. Ale co to ma wspólnego z tym esbekiem?

 – On od dziecka uwielbiał Ziuka.

 – A nie Lenina, Marksa i Dzierżyńskiego?

 – Janusz zawsze cenił silne charaktery – odparł tajemniczo. – Zresztą mnie też za to ceni – dodał zagadkowo. – Może ci kiedyś o tym opowiem. A może nie… – uśmiechnął się i zamilkł, bo drzwi się otworzyły. Gospodarz stał w progu. Jego twarz wyrażała szczerą radość.

 – Kawy, herbaty? – zaproponował.

 – Czas to pieniądz. Przejdźmy do rzeczy – skwitował detektyw.

  – Klient nasz pan. Zapraszam – wskazał solidne drzwi. Weszli do obszernego gabinetu.

 – Siadajcie. Rozumiem, że…

 – Tak – odparł Zibi i sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki. Położył kopertę na blacie ogromnego biurka.

 – Nie przeliczysz? – zapytał.

 – Nie.

Były esbek otworzył jedną z szuflad, wsunął zapłatę do środka i włączył komputer. Czekając na załadowanie systemu, wyciągnął złożoną na pół kartkę formatu A-4.

 – Tu macie rozmieszczenie kamer i lokalizację rejestratora w domu Werterów. A teraz zapraszam do kina.

Usiadł przy klawiaturze i wpisał ciąg znaków. Do komputera były podłączone dwa monitory. Janusz przesunął ten większy w stronę gości.

 – Rozumiem, że interesuje was konkretna data? – stwierdził z ironicznym uśmiechem.

 – Jak działa ten system? – Wojtek nie powstrzymał się przed zadaniem pytania.

 – Za dziesięć tysięcy euro, oczywiście, należą się pewne wyjaśnienia, mecenasie – mrugnął porozumiewawczo.

 – Zasada działania jest prosta. Kilka miniaturowych kamer z czułymi mikrofonami. Włączają się, gdy wyczują ruch. Zasilane z ukrytego na strychu rejestratora. Ten z kolei czerpie prąd z sieci, ale ma na wszelki wypadek pojemne akumulatorki. Nagrywa podwójnie: na podłączony dysk i bezprzewodowo na serwer. To, co jest na serwerze mogę, po upoważnieniu przez klienta, obejrzeć w każdej chwili.

 – Miałeś takie upoważnienie? – zapytał Zibi.

 – Pani Monika podpisała umowę, niezbyt dokładnie ją czytając…

 – Niewiele się zmieniłeś – skrzywił się detektyw. – Czyli ty od ponad dwóch tygodni wiesz, kto zastrzelił Werterową?

 – Oczywiście.

 

Rola-Zawistowski poruszył się gwałtownie w fotelu. Zibi podniósł ostrzegawczo dłoń.

Wojtek, który już otwierał usta, zamknął je i spojrzał na wciąż szary ekran komputera. Nerwowym ruchem poprawił krawat. Czekał.

 – Nie próbowałeś zaoferować swoich usług… sprawcy?

Zibi spojrzał w oczy Janusza. Nie było to przyjazne spojrzenie.

Zapytany wytrzymał badawczy wzrok.

 – Myślałem o tym – odparł z rozbrajającą szczerością. – Ale doszły mnie słuchy… że oskarżony Molenda ma intrygujące wsparcie…

 – Przestraszyłeś się Lorda? – uśmiechnął się zimno detektyw.

 – Powiedzmy, że skalkulowałem ryzyko – spuścił wzrok wielbiciel Piłsudskiego.

 – I dobrze zrobiłeś. A teraz włącz to kino. Mecenas nie może się doczekać.

 – A ty? – emeryt zmrużył oczy.

 – Ja? Ja wiem, co tam zobaczymy. Bywam jasnowidzem – dodał cierpkim tonem.

 – Ja też używam mózgu, partnerze – odezwał się Wojtek.

 – Ale pewności nie macie. Inaczej kupilibyście tylko tę kartkę – rzekł ironicznie Janusz i wskazał na plany instalacji. Westchnął pobłażliwie i kliknął myszką.

 

Na ekranie pojawił się salon willi Werterów. W dolnym rogu precyzyjny zegar odmierzał czas z dokładnością do jednej dziesiątej sekundy. Była dwudziesta druga zero jeden, gdy zobaczyli Jacka Molendę z pistoletem w dłoni.

 – Puść na przyspieszeniu – polecił Zibi. – Jeszcze szybciej.

Cyferki zegara zaczęły migać jak szalone. Molenda kopulował z panią Werterową. Ośmiokrotne przyspieszenie odtwarzania wywoływało skojarzenie z królikiem. Gdyby nie okoliczności, byłoby to zabawne.

 

 – Zatrzymaj i puść normalnie! – polecił Zibi, gdy Jacek zniknął z pola widzenia.

 


 

 – Ty draniu! Ty skurwysynu! Rozwiąż mnie!

Pani Werter poluzowała językiem knebel i próbowała krzyczeć. Jej głos był jednak przytłumiony.

 – Leż spokojnie! – warknął Andrzej. – Myślałaś, że nie dowiem się o twoich planach rozwodowych? Chciałaś mnie zniszczyć finansowo, wredna suko! I po co dzwoniłaś do zarządu stacji? Sądziłaś, że co oni niby zrobią? Na szczęście mam jeszcze przyjaciół – roześmiał się.

Wyszedł na chwilę z salonu. Wrócił z plikiem dokumentów.

 – To jest umowa darowizny – powiedział. – Podpiszesz tu i teraz, a jutro potwierdzisz notarialnie. Firma od teraz jest w połowie moja.

Podszedł do stołu, na którym leżała naga Monika. Wyjął knebel z jej ust.

 – Nigdy! – krzyknęła. Nie zmarnujesz dorobku mojego życia, ty śmieciu! Nie przegrasz go w karty! Poza tym wiem o tej twojej kurewce, bydlaku. Puszczę cię z torbami – zaśmiała się chrapliwie. – Mam film z waszej randki w hotelu. Będzie hitem w internecie – syknęła. – A z telewizji cię zwyczajnie wypierdolą.

 – Od kiedy jesteś taka wulgarna? – Werter znieruchomiał.

 – Ty mnie tego nauczyłeś, gnoju!

 – Więc nie podpiszesz?

 – Nie! I jutro masz się stąd wynosić. To mój dom, zapomniałeś? Nie daruję ci tego dzisiejszego numeru!

 

Werter stał przez chwilę i patrzył w okno. Podarł umowę darowizny na drobne strzępy. Wepchnął knebel z powrotem do ust małżonki i wyszedł do łazienki. Kawałki papieru spłynęły do kanalizacji.

Wracając do salonu, sięgnął do kieszeni szlafroka. Wyciągnął z niej dwa naboje kalibru dziewięć milimetrów i gumowe rękawiczki, które naciągnął na dłonie.

Patrząc na żonę, chwycił leżący na kanapie pistolet. Wytarł starannie naboje i wsunął je do magazynka. Przesunął dźwigienkę bezpiecznika.

 – Szkoda. Naprawdę szkoda… – mruknął. – Ale nie dajesz mi wyboru.

Wycelował w głowę leżącej, próbującej krzyczeć kobiety. Spojrzał na zegarek. Dochodziła północ.

 – Dobra godzina na śmierć – powiedział cicho.

Pociągnął język spustowy. Huk był cichszy, niż się spodziewał.

Odwrócił wzrok od zakrwawionej głowy i szybko pobiegł do piwnicy. Ukrył broń, kluczyk od kajdanek i rękawiczki w skrytce pod podłogą. Dysząc ciężko, pogalopował do salonu, gdzie przykuł się do kaloryfera. Kajdanki zatrzasnęły się automatycznie. Potem strącił nogą telefon komórkowy ze stolika. Przesunął go bosą stopą po dywanie. Z trudem wybrał numer pozbawioną swobody dłonią.

 – Policja?! Ratunku! Napad i morderstwo! – krzyknął rozpaczliwie do mikrofonu.

 


 

 – Tego się spodziewaliście? – zapytał Janusz.

Mecenas i jego partner milczeli.

 – Widzę, że jesteście pod wrażeniem…

 – Tak. Tego się spodziewaliśmy. Ale co innego spodziewać się, a co innego zobaczyć zapis zbrodni na żywo – powiedział cicho adwokat.

 – Możesz nam to zgrać? – Zbyszek wrócił szybko do rzeczywistości. Widział już niejedno.

 – Już to zrobiłem – odpowiedział uprzejmym tonem pan domu. – Proszę – sięgnął do szuflady i podał markowy dysk zewnętrzny o wyjątkowo dużej pojemności. – Tu macie wszystko, co się nagrało przez kilka miesięcy. Na wszelki wypadek.

 – To drogi gadżet – Zbyszek spojrzał na spory prostopadłościan.

 – Dam go wam gratis. Z sympatii – rzekł z ironicznym błyskiem w oku siwy gospodarz, strzepując niewidzialny pyłek z granatowej, idealnie wyprasowanej koszuli. – I jeszcze jedno. Gdyby was pytali, skąd macie plany instalacji… – zawahał się. – To śmiało mówcie, że ode mnie. Uczciwy specjalista zorientował się dziś, czym dysponuje i skontaktował się z obrońcą oskarżonego z prośbą o przekazanie właściwym organom.

 – A specjalista nie mógł sam dać tego policji, bo? – Zibi zerknął z ukosa.

 – Mecenas z pewnością wymyśli wiarygodny powód – zaśmiał się Janusz.

 – Z pewnością. Tak przy okazji… Definicję „oskarżonego” znajdziemy w artykule siedemdziesiąt jeden kodeksu postępowania karnego. Molenda, do czasu wniesienia oskarżenia do sądu, jest tylko „podejrzanym”. To była gratisowa lekcja. Z sympatii – uśmiechnął się Wojtek i skierował kroki w stronę drzwi.

 


 

 – Ryszard? Wojtek z tej strony.

Niewyspany adwokat stał w kuchni, trzymając w dłoni filiżankę mocnej kawy.

 – Witam mecenasa. Czym zasłużyłem na zaszczyt twojego telefonu o tak wczesnej porze?

 – Jesteś bezpośrednim przełożonym prokurator Perkowskiej – wyjaśnił krótko prawnik.

 – Znowu coś nabroiła?

 – Właśnie jeszcze nie. Jeszcze.

 – O co chodzi? – głos prokuratora Walczaka stał się bardziej oficjalny.

 – Wyjaśnię ci osobiście. Jesteś w pracy?

 – A gdzie mam być?

 – Będę u ciebie za godzinę. I szykuj się na sensację. Tyle ci powiem.

 – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Czekam.

 


 

Walczak wpatrywał się w Wojtka. Z każdym zdaniem, wypowiedzianym przez mecenasa, brwi doświadczonego prokuratora wędrowały wyżej, a oddech przyspieszał.

 – Daj te plany – poprosił, gdy obrońca Molendy skończył mówić.

Przyjrzał się kartce uważnie.

 – Boże drogi… – jęknął. – I mówisz, że na nagraniu jest Werter mordujący własną żonę? Chcę to zobaczyć!

 – Zobaczysz, jak wydasz nakaz przeszukania i dostaniesz rejestrator. Nie mogę ci nic dać nieoficjalnie, chyba rozumiesz?

 – No dobrze… Ale dlaczego to ja mam wydać nakaz? Dlaczego nie Perkowska? Ona nadzoruje sprawę.

 – Po pierwsze dziś wzięła wolny dzień. Po drugie nie ufam komuś, kto nie umie czytać ze zrozumieniem. Ani pisać bez błędów.

 – Pisać? Co masz na myśli?

 – Widziałeś jej oświadczenie majątkowe? Jest w internecie. Jak mam zaufać komuś, kto nie potrafi prawidłowo zapisać marki swojego własnego samochodu?

 – Chodzi ci o jej Hyundaia?

 – Tak. Chodzi mi o jej Hyundaia. I tak dobrze, że nie napisała przez „ch” – zaśmiał się Rola-Zawistowski.

Walczak skrzywił się z niesmakiem.

 – Jedno ci mogę obiecać, Wojtuś. Przez wzgląd na starą, uniwersytecką znajomość. Już nigdy pani Krystyna nie poprowadzi sprawy, w której ty jesteś naszym przeciwnikiem.

 – Szkoda – parsknął adwokat.

 – Nie traćmy czasu – Walczak sięgnął po słuchawkę telefonu. – Pani Kasiu, proszę mnie połączyć z komendą stołeczną. Tak. Z samym komendantem.

Wojtek wstał i wyciągnął dłoń.

 – Nie traktuj mnie jak przeciwnika, Rysiu. Przecież chodzi o sprawiedliwość.

 – Uwielbiam twoje poczucie humoru – uśmiechnął się złośliwie prokurator.

 – I nie zapomnij zadzwonić do mnie, gdy dostaniesz materiały. Mam oficjalnie napisać do ciebie wniosek o zwolnienie Molendy z aresztu tymczasowego, czy zrobisz to z własnej inicjatywy?

 – Najpierw muszę zobaczyć nagranie. Jeśli jest tak, jak mówisz, to wolę to zrobić sam. Nie dam ci zbędnej satysfakcji.

 – Trzymam cię za słowo. A, jeszcze jedno. Podobno nie znacie aktualnego miejsca pobytu Wertera. Prawda to, czy tylko medialna plotka?

Walczak zmarszczył brwi. Dźwięk telefonu przerwał kłopotliwe milczenie.

 – Spadaj, Wojtek.

Mecenas zasalutował kabaretowym gestem i wyszedł, chichocząc jak za studenckich czasów.

 


 

Cztery godziny później telefon mecenasa zabrzmiał melodią i zawibrował.

 – Panie Wojtku, nie uwierzy pan, co się tu u nas działo!

Głos podekscytowanej pani Ady zabrzmiał w uszach Wojciecha jak triumfalny marsz na paradzie zwycięstwa.

 – Niech zgadnę… Poproszono panią o bycie świadkiem przeszukania willi Werterów.

 – Jest pan jasnowidzem? Tak! Właśnie tak! – sapała do słuchawki. – Przyjechała policja i prokurator. Andrzeja nie było, więc otworzyli drzwi sami i mnie zaprosili do środka!

 – Takie są procedury w podobnych wypadkach, pani Ado. I co było dalej?

 – Powyciągali ze ścian jakieś dziwne przedmioty. Chyba kamery, a potem poszliśmy na strych i tam znaleźli kosmiczny sprzęt elektroniczny! Musiałam się podpisać na kilku protokołach. Panie Wojtku, czy mi nic nie grozi?

 – Proszę się niczego nie obawiać. To mówi pani, że pan Andrzej się nie pojawił? – upewnił się adwokat.

 – Nie. Za to niedaleko pojawiła się dziwna furgonetka. Stoi i stoi. Myśli pan, że to tajniacy?

Wojtek zaśmiał się.

 – Myślę, że ma pani rację. Ale proszę nie dzielić się z nikim tym odkryciem, dobrze?

 – Nikomu nie powiem. Panu musiałam, bo…

 – Bo jestem prawnikiem i Medor mnie lubi – Wojtek powiedział to najbardziej uprzejmym tonem, na jaki potrafił się zdobyć.

 – Tak. Właśnie dlatego – zachichotała. – Kiedy pan wpadnie na ciasteczka?

 – W przyszłym tygodniu. Obiecuję. A teraz muszę zająć się pracą. Bardzo, bardzo pani dziękuję za telefon. Jest pani wspaniała i niezwykle dzielna.

 – Żałuję, że nie mam trzydziestu lat mniej – westchnęła. – Do zobaczenia, uroczy mecenasie.

 

Na telefon od Walczaka nie czekał długo.

 – No… Mój drogi… kawał dobrej roboty… – Ryszard nie ukrywał podniecenia.

 – Nakaz zwolnienia Molendy gotowy? – zapytał Wojtek.

 – Jutro go wypuszczą. Możesz otwierać szampana. W zasadzie nie mam obowiązku ci tego mówić, ale wydałem nakaz zatrzymania Andrzeja Wertera. Od godziny jest na liście poszukiwanych.

 – Już widzę te nagłówki w gazetach, Rysiu. „Prokurator Walczak odkrywa ponurą tajemnicę willi na Saskiej Kępie”. Gratuluję sukcesu – zaśmiał się ironicznie adwokat.

Rozmówca chrząknął głośno.

 – Coś mi mówi, że tobie wyjątkowo nie zależy na rozgłosie. Że chcesz zostać w cieniu. Mam rację?

 – Masz.

 – No to jesteśmy kwita. Obaj mamy sukces, Temida ma orgazm i tego się trzymajmy – Walczak nie ukrywał zadowolenia.

 – Nie zapomnij pozdrowić ode mnie panią Perkowską – Rola-Zawistowski zakończył rozmowę.

Spojrzał w okno. Od zachodu nadchodziły ciemne, deszczowe chmury.

 


 

Pióra wycieraczek volvo zgarniały drobne kropelki z przedniej szyby. Upalne lato sygnalizowało powolne odejście.

Brama posiadłości Hirscha otworzyła się szeroko, a ochroniarz, jak zwykle, przepuścił mecenasa bez słowa. Na podjeździe stał jeep Zbyszka.

Rola-Zawistowski sięgnął po parasol i wysiadł z samochodu. Chroniąc kosztowny garnitur przed deszczem, pomaszerował w stronę drzwi domu, kojarzącego się stylem architektonicznym z hacjendą.

Hirsch czekał w progu. Wyciągnął dłoń, a potem objął gościa ramionami i mocno uścisnął. Nie mówiąc ani słowa, wskazał salon i obficie zastawiony stół, przy którym siedział wygodnie rozparty Zibi.

Wojtek machnął detektywowi przyjaźnie dłonią i usiadł na wskazanym przez gospodarza krześle.

Obok talerza leżała gruba koperta.

 – Jestem z was dumny, panowie – biznesmen ulokował się po przeciwnej stronie. – Dziś rano wypuścili Jacka.

 – Wiem, panie Hirsch. Byłem tam – uśmiechnął się adwokat. – Dziwi mnie tylko to, że wyszedł godzinę przed czasem. Nie spotkałem go.

 – Zapewniam, że on też był zaskoczony – zmrużył oczy Hirsch. – Ale jeszcze panu podziękuje osobiście – dodał.

 – Bierze pan go pod swoje… skrzydła? – zdziwił się Wojtek.

 – Nie w ten sposób, o którym pan myśli, panie Wojciechu – pan domu spojrzał na zegarek. – Jacek jest już w Bieszczadach.

 – Co tam robi, jeśli wolno wiedzieć?

Hirsch zamyślił się.

 – Życie jest jak autostrada. Pędzisz lewym pasem, czasem zwalniasz, dając szansę innym, i jedziesz prawym. A czasem zjeżdżasz w boczną drogę, bo już nie chcesz brać udziału w wyścigu. Potem toczysz się powolutku wśród lasów i pól, odkrywasz piękną okolicę… i znajdujesz tam spokój.

Wojtek spojrzał zdziwiony w zastanawiająco zamglone oczy człowieka zwanego w pewnych kręgach Lordem.

 – Jacek zjechał z autostrady? – zapytał.

 – Nie Jacek. Pewien stary przyjaciel. Ma hotelik niedaleko Zalewu Solińskiego. Podupadł ostatnio na zdrowiu i potrzebował kogoś młodszego do pomocy.

 – Ten hotelik zajmuje się wyłącznie turystyką? – nie dowierzał mecenas.

 – Wyłącznie. Dziwne, prawda?

Hirsch sięgnął po butelkę wódki.

 – Wam nie proponuję, panowie kierowcy – rzekł, nalewając sobie do kieliszka. – Mecenasowi się zapewne wydaje, że z pewnymi interesami nie można skończyć? Wycofać się? Otóż można – podniósł kieliszek i wypił zawartość. – Tak zrobił ten mój stary przyjaciel. I być może ja kiedyś też tak zrobię.

 

Rola-Zawistowski kaszlnął cicho. Zbyszek milczał.

 – Częstujcie się.

Gospodarz wskazał na półmiski i spojrzał na gości. – Dostałem informację, że Werter został zatrzymany na Wybrzeżu. Był tak zaskoczony, że nawet nie próbował uciekać. Za kilka godzin zajmie miejsce Jacka w Białołęce. Współczuję mu, jeśli po procesie trafi do Barczewa…

 – Kusy mu nie daruje perfidnej manipulacji – odezwał się milczący dotąd Zibi.

 – Nie zdziwię się, jeśli pan redaktor nie wytrzyma i powiesi się w celi – uśmiechnął się złowieszczo Hirsch. – Jedzcie, proszę. Owoce morza prosto z Adriatyku.

 


 

Deszcz przestał padać. Z pobliskich łąk unosił się tuman mgły. Detektyw i adwokat stali w zapadającym mroku przy swoich samochodach. Światła okien hacjendy rzucały przyjazny blask.

 – Wojtek… Coś ci muszę powiedzieć. Jako kumpel.

Mecenas spojrzał na wspólnika zdziwionymi oczami.

 – Domyślam się, co się wydarzyło w Zalesiu – usłyszał cichy głos.

 – Czy ja cię spowiadam z twoich dziewczyn? – odparł zaskoczony.

 – Nie o to chodzi… Widzisz… Poznałem cię trochę i wiem, że…

 – Że co?

 – Że możesz mieć wyrzuty sumienia. Żona i tak dalej…

 – Możesz zostawić moje prywatne życie w spokoju? – warknął Wojtek.

 – Mogę. Ale chcę, żebyś coś wiedział. Twoja żona nie poleciała do Hurghady z koleżankami.

 – Skąd wiesz?!

 – Nieważne – sięgnął do teczki, z której wyjął dużą kopertę. – W środku są zdjęcia. Zrobisz z nimi, co chcesz, ale powinieneś wiedzieć, co jest grane.

 – Zdjęcia z Egiptu?

 – Nie. Wcześniejsze.

Mecenas chwycił kopertę. Rozerwał ją. Przez kilka minut wpatrywał się w kolorowe kartoniki. Zbladł.

 – Dobrze nam się współpracowało, prawda? – Zibi poklepał kolegę po plecach. – Masz we mnie przyjaciela, pamiętaj – dodał i wsiadł do jeepa. Czerwone światła pozycyjne terenówki rozpłynęły się we mgle.

 

Rola-Zawistowski otworzył drzwi volvo. Usiadł za kierownicą i tkwił tam nieruchomo.

Nagle wyciągnął dłoń po komórkę i wybrał numer Sandry. Rozmawiał z nią krótko. Potem ruszył w ciemność. Do Zalesia nie było daleko.

 


 

Lekko zachrypnięty Wojtek umilkł i sięgnął po szklankę z drinkiem. Płomyki dopalających się świec migotały w ciszy, której nikt z obecnych nie kwapił się przerwać.

 

 – Coś czytałem o tej sprawie – komisarz z Warmii odważył się na lakoniczny komentarz. – Znam Barczewo i niektórych tamtejszych pensjonariuszy – dodał po chwili.

Zerknąłem na Beatę. Jej ledwo widoczna w półmroku twarz nie dała mi odpowiedzi na pytanie, które zadałem sobie w duchu. Postanowiłem zaryzykować.

 – Jest już po północy. Na dziś chyba wystarczy – stuknąłem palcami w szklaneczkę. – Dobrze mi się wydaje, że jutrzejszą sesję rozpocznie Beata? – powiedziałem prowokująco.

 – Sesję? – zdziwiła się Ewa. – Mówisz, jakby to była nie zabawa, tylko terapia grupowa…

 – A nie zaczyna nią być? – odparłem w zamyśleniu.

Wstałem i podszedłem do okna. Wielkie płatki śniegu wirowały w szalonym tańcu, osiadając na szybach, oddzielając nas jeszcze bardziej od zewnętrznego świata.

Poczułem za plecami oddech Marianny.

 – Paul, ty jesteś aniołem czy diabłem? – szepnęła mi do ucha po francusku.

Odwróciłem się powoli i spojrzałem jej w oczy.

 – A chcesz, żebym kim był?

 – Sobą. Bądź sobą. To mi wystarczy – odpowiedziała, obejmując mnie w pasie.

Moi rodacy wykazali się taktem. Wynieśli puste szklanki do kuchni i w ciszy zniknęli w swoich pokojach. Ostatnia szła żona adwokata. Będąc na półpiętrze, odwróciła się na chwilę. Nasze spojrzenia skrzyżowały się.

 

Marianna dostrzegła to i pociągnęła mnie w stronę drzwi. Po chwili pieściliśmy się w jej sypialni.

 


 

Poranek w naszej dioramie oślepiał bielą. Samochody tonęły w puchu, który zasypał nocą parking i całą okolicę. Chmury zniknęły. Promienie słońca zalały ograniczony do alpejskiej kotlinki świat.

Marianna wstała z łóżka.

 – Tylko nie proś mnie o odśnieżanie placu – zaśmiałem się.

Spojrzała na mnie, marszcząc ciemne brwi.

 – Paul… Nie przyszło ci do głowy, że mi cała ta sytuacja bardzo pasuje? – zapytała.

 – Chcesz zatrzymać czas?

 – A jeśli tak, to źle?

Nie odpowiedziałem. Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem.

 – Paul… Ty za kilka dni wyjedziesz, prawda?

Pogłaskałem ciemne, opadające na ramiona, kręcone włosy.

 – A jeśli nie chcę wyjechać?

 – Nie wierzę ci. Ty masz swój świat. Ja jestem tylko rozdziałem  jednej z twoich książek.

Odsunęła się i włożyła szlafrok.

 – Jesteś tego pewna?

 – Weź prysznic. Potem pomożesz mi w kuchni. Twoi rodacy na pewno obudzą się głodni – zmieniła temat.

 

Przez chwilę patrzyłem na znikającą w łazience postać. Nie zdobyłem się na jakąkolwiek sensowną odpowiedź.

 


Zainteresowanych odsyłam tu: https://www.pokatne.pl/opowiadanie/dzika-plaza

“Dzika plaża” jest kontynuacją nowelki “Nietypowe zlecenie”

Ten tekst odnotował 27,210 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.96/10 (95 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (13)

+10
0
Zacna intryga, dobrze posklejana
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+2
0
@Screwed Dzięki. Polecam się. W sensie intryg, oczywiście 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+2
-1
Cześć Senseih. Bardzo podobało mi się opowiadanie "Sprawa Laury K" bo nauczycielki to mój fetysz🙂. Dlatego mógłbyś napisać jeszcze jedno z udziałem nauczycielek (a może jakaś siostra zakonna?) i komisarza Burskiego?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+4
-1
@Joystick Dzięki. To dwuczęściowe opowiadanie (przyznam bez bicia) było testem, moim osobistym autotestem, czy potrafię pisać w ten sposób. Chyba potrafię. A z tego wynika, że jeszcze napiszę. SIóstr zakonnych bym nie tykał. To może się skończyć źle 😀
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+6
-2
Piękna noc. Warmińska, bo tu mieszkam. Jeziora, lasy... spokój. I przede wszystkim odległość od przeszłości nasyconej kretynami, do których zaliczam również tych, którzy walą "jedynkami" pod tekstami.
Jesteście gimbazą. Po pierwsze - param się piórem od wielu lat i mam z tego konkretne pieniądze. Po drugie - algorytmy Pokątnych niwelują dziecinne oceny. A wynik? No jest jaki jest. Zaprawdę, darujcie sobie, dzieciaki... darujcie, bo to sensu nie ma.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+6
0
jak skracam czytanie biegając po wyrazach, to tutaj sie wręcz cofnąłem i czytałem powoli
cokolwiek mi to Borewicza przypomniało 🙂
zacne treći, Mości Panie, bardzo zacne, wrzucam do ulubionych
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+6
-1
@MartB Dziękuję 🙂 W sumie staram się pisać zwięźle, bez zbędnych dłużyzn, bo sam, jako czytelnik, takowe omijam w książkach...
No, Borewicz jest tu trafnym skojarzeniem. Ja już tylu ograniczonych przedstawicieli prawa i organów różnych widziałem w akcji na żywo, że sobie przynajmniej w książkach buduję takie wymarzone, utopijne nieco postacie, jak komisarz Burski chociażby. Marzyciel ze mnie 😀
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+5
0
Ciekawy lekki styl pisania. Fabuła wciągająca.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+9
-1
Dobrze się czytało. Wysokie oceny zasłużone. Oczywiście w kontekście portalu ubolewam, że opisy scen erotycznych są nieliczne i lakoniczne. Pozdrawiam.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+8
0
Toż to profesjonalnie napisany pikantny kryminał! Więcej proszę takich i pozdrawiam Autora.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
-1
Mnie się nie spodobało. Oceniłam na 3. Napisałam wytłumaczenie dlaczego tak. Ktoś usunął ten wpis. Nie wiem jak inaczej mam ocenić. Więcej dać nie mogę bo mnie się po prostu nie podoba. Ale jak dać ci znać skoro komentarz zniknął?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
@"Krysia" Jak dać mi znać?
1. Nie kryć się za kilkoma fikcyjnymi nickami płci co najmniej dwóch.
2. Być odważnym i podać prawdziwe powody twoich różnych dziwnych działań, które zwróciły uwagę Adminów.
3. Zalogować się twoim istniejącym od dawna na portalu oryginalnym, autorskim profilem. To daje możliwość wysłania do innych wiadomości prywatnej.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
-1
I tu Cię dorwę, pod tym opowiadaniem też, drogi H. Podziwiam za odwagę umieszczenia prawdziwych nazwisk i "faktów autentycznych" w niby fikcyjnych fabułach. Z prawniczym pozdrowieniem - Mathias 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.