Ilustracja: netflixlife.com

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (II) – Letnie morderstwo maszyną do pisania

14 czerwca 2023

Szacowany czas lektury: 50 min

Zapraszam do lektury epizodu drugiego - bardziej sensacyjnego i jednocześnie erotycznego niż pierwszy. Dlatego też nie powtarzam tagów z poprzedniego, a daję nowe, bardziej adekwatne.

 



 

Ta, jasne, za dobrze by było! Byłam rozbudzona perspektywą spotkania ze Scarlett, zestresowana listem od Jamesiny i jeszcze wściekła na Shirley za pozostawienie mnie samej – czyli w efekcie rozstrojona tak bardzo, że sama już nie miałam pojęcia, co robić. Owszem, od zawsze miałam cokolwiek pokręcone życie, ale to, co wyrabiało się w nim przez ostatnie tygodnie, podchodziło już pod celową ingerencję jakiejś siły wyższej. Autentycznie czułam się jak bohaterka komediodramatu napisanego przez jakąś domorosłą sadystkę, czerpiącą najbardziej okrutną z okrutnych rozkoszy z rzucania owej bohaterce – czyli mnie – kolejnych kłód pod nogi. I obserwowanie ze złośliwym uśmieszkiem, jak się o nie potyka.

Jak ja się potykam. Jak desperacko walczę o uznanie w pracy, akceptację zarówno towarzystwa, jak i samej siebie, zrozumienie, bliskość, przyjaźń… Przede wszystkim zaś o miłość, której nigdy tak naprawdę nigdy w pełni nie zaznałam. I choć starałam się z całych sił, najzwyczajniej już mi ich brakowało na dalsze wydzieranie pazurami tego, co inni dostawali od losu na srebrnej tacy. Byłam zmęczona. Bardzo. Znacznie bardziej, niż chciałam to przyznać.

Tak bardzo, że zamiast wreszcie zasnąć, rzucałam się tylko z boku na bok. Przez samiutki środek udręczonego umysłu przetaczał się chaotyczny korowód całkowicie prawdziwych osób, na wpół wymyślonych miejsc i całkowicie fikcyjnych wydarzeń, którego nijak nie potrafiłam opanować. Zewsząd atakowały mnie, jedna po drugiej, coraz bardziej fantasmagoryczne perwersje. Splecione ze sobą w abstrakcyjnym tańcu świateł i cieni półnagie ciała. Westchnienia, pojękiwania i wreszcie krzyki bólu oraz rozkoszy jednocześnie. Aż wreszcie jedna z postaci pochwyciła mnie i pociągnęła w sam środek tej wirującej orgii, gdzie…

 

Poderwałam się tak gwałtownie, aż coś mi strzyknęło w karku. Wciąż zamglonym wzrokiem zerknęłam najpierw na zegar, a po chwili pomiędzy bezwiednie rozchylone nogi. Tym razem nie miałam najmniejszych wątpliwości, że naprawdę nie śpię, wciąż jest środek nocy i czym prędzej muszę zareagować na to, co się ze mną działo, zanim będzie za późno.

Wstałam z fotela i przesunęłam go nieco w stronę okna, dzięki czemu miałam baczenie na zalaną blaskiem lamp ulicę, gdzie w każdej chwili mogła przecież pojawić się Shirley. Niby zdrowy rozsądek podpowiadał, bym przeniosła się do siebie, jednak osobliwie wyuzdana myśl, że będę robić sobie dobrze w miejscu, w którym zazwyczaj grzecznie razem przesiadywałyśmy, szybko przezwyciężyła wątpliwości. Podłożyłam jeszcze tylko poduszkę pod pośladki, podciągnęłam poły szlafroka i ponownie rozłożyłam uda na podłokietnikach.

Byłam tak mokra, że najpierw musiałam odkleić majtki do łona. Nim to jednak uczyniłam, skorzystałam z okazji i wpierw zaczęłam się dopieszczać przez materiał. Nie był to co prawda naturalny jedwab, a raczej dość sprana bawełna, lecz jej lekko szorstka faktura wcale nie była nieprzyjemna. Wręcz przeciwnie: złapałam w palce nadmiar tkaniny i wcisnęłam ją pomiędzy płatki. Może gdybym to wcześniej zaplanowała, zachowywałabym się z większym wyczuciem, jednak w bieżącej sytuacji wiedziałam, że ani nie chce już dłużej czekać, ani tym bardziej ryzykować nagłego pojawienia się Shirley.

Dlatego rozluźniłam troczki majtek i wsunęłam drugą rękę pod spód. Nie musiałam nawet starać się o dodatkowe nawilżenie i włożyłam w siebie od razu dwa palce. Teraz pieściłam się obiema dłońmi jednocześnie, nie bacząc zupełnie, że z każdym ruchem zsuwałam się z oparcia. W efekcie, zanim zdążyłam się odpowiednio podniecić, praktycznie opadłam na plecy z podciągniętymi wysoko kolanami.

Nic mnie to jednak nie obchodziło, nic a nic! Czując nadchodzącą nieubłaganie rozkosz, przymknęłam oczy. Jednak już nikogo sobie nie wyobrażałam, o nikim nie marzyłam, nie przywoływałam obrazu minionych uniesień z dowolnie wybranym kochankiem. Kochanką zresztą też nie. Skupiłam się tylko i wyłącznie na bieżącej chwili. Na napiętym brzuchu. Drżących udach. Pulsującej kobiecości, spływającej gorącą namiętnością. Pożądaniem. Ekstazą.

Teraz! 

 


 

– Wstajemy, wstajemy! Szkoda takiego dnia! Pobudka, pobudka! Kto rano wstaje, temu co…? No, zbieraj imponderabilia, piękna panno kwietna!

Zdezorientowana uniosłam powieki i odruchowo zerknęłam na zegar, wskazujący piątą nad ranem. Naprzeciw mnie stała w pełni ubrana Shirley, trzymająca w jednej ręce płaszcz, a w drugiej torbę podróżną. Moją.

– Żecojaksiedzieje? – wymamrotałam.

– Że zamiast zadawać oczywiste pytania, lepiej się pospiesz, bo za trzy kwadranse podjedzie po nas dorożka. W łazience czeka wanna pełna gorącej wody, z której polecam ci skorzystać, a w kuchni porządnie śniadanie. Twoje rzeczy, jak zapewne zauważyłaś, są już spakowane. Wszystko, co koniecznie, powiem ci już po drodze – wyliczyła chłodno, niespecjalnie siląc się na uśmiech.

Dopiero w tym momencie do mnie dotarło, że wciąż półleżę na tym samym fotelu, na którym dopiero co – bo inaczej nie da się tego nazwać – się wybrandzlowałam. Rozczochrana tak na głowie, jak i między nadal rozkraczonymi nogami, prezentującymi wszem wobec jakże gorszący widok. Szczęście w nieszczęściu, że Shirley weszła do pokoju pierwsza, bo gdyby nakrył mnie pan Hedson, dostałby co najmniej palpitacji serca.

Na cokolwiek więcej niż poganianie musiałam jednak zaczekać do momentu, gdy wreszcie rozsiadłyśmy się w pierwszej klasie pociągu relacji Londyn – Salisbury.

– Wiem, droga Jenno, że jestem ci winna wytłumaczenie. Przepraszam także za mój niespecjalnie przyjemny nastrój, lecz w przeciwieństwie do ciebie ja praktycznie nie spałam tej nocy. Ale po kolei: wiem już, kiedy list został napisany, mianowicie trzy dni temu. Wiem, kto go dostarczył, a był to zaufany zarządca ziemski, którego Jamesina poprosiła o tę przysługę pod pretekstem służbowego wyjazdu do stolicy. Udało mi się także dowiedzieć co nieco na temat powodów, które ją do tego skłoniły, choć wciąż nie mam pełnego obrazu sytuacji. Co się zaś tyczy tego, w jaki sposób planuję tę wiedzę pozyskać, to na razie zarezerwowałam nam pokój w zajeździe na trzy dni, oczywiście z możliwością przedłużenia.

– I… to wszystko? – zdziwiłam się.

– A czego więcej ode mnie oczekiwałaś? Że stanę w progu razem z uśmiechniętą od ucha do ucha Jamesiną i oznajmię, że udało mi się rozwiązać sprawę w czasie, kiedy ty uganiałaś się za dziewczynkami? Proszę cię…

Może to przez faktycznie dość zjadliwy ton Shirley, a może i moje zaskoczenie tą akurat poruszoną kwestią, ale aż się zjeżyłam. Nie miałam jednak ani siły, ani tym bardziej ochoty na jej dalsze roztrząsanie, więc tylko zagryzłam wargi i wbiłam wzrok w przesuwające się leniwie za oknem, wciąż otulone poranną mgłą krajobrazy.

 

Niewielki dworzec kolejowy w Salisbury powitał nas niemal dokładnie tak samo jak wszystkie jemu podobne: niespecjalnie zgrabnym budynkiem, pojedynczymi osobami z równie nielicznymi bagażami na peronie oraz wyraźnie znudzonym zawiadowcą. Jedyne odchylenie od małomiasteczkowej normy – poza oczywiście górującą nad całym okolicznym krajobrazem, monumentalną wieżą miejscowej katedry – stanowiła ubrana we wzorzysty płaszcz, rozglądająca się uważnie spod równie krzykliwego kapelusza młoda kobieta. Mało tego: czekająca najwyraźniej na nas, bo ledwo zeszłyśmy z Shirley ze stopni wagonu, a od razu się zbliżyła.

– Przepraszam, mam ja przyjemność z panią Helms? – zaszczebiotała z twardym akcentem.

– Panną Helms, jeśli już. Ale tak, to ja. A to panna Wettson.

– Miło mi. Ja się nazywam Bella Basque de Villes. Ja chcę zabrać panie i zawieźć do nasza rezydencja. Czyli moja i Jamesiny się ma rozumieć. Jest mi bardzo miło, jak się panie będą zgodne.

Zerknęłam na Shirley. Wydawała się tak samo zaskoczona jak ja, niemniej zgodziłyśmy się na propozycję, tylko najpierw zgodnie z planem postanowiłyśmy zostawić rzeczy w zamówionym pokoju. W sumie przejażdżka lekkim, miękko resorowanym powozem do gospody, meldunek i odjazd w kierunku posiadłości zajęły nam niecałą godzinę. Godzinę zastanawiania się, po co właściwie Bella po nas podjechała? Skąd w ogóle wiedziała o naszym przybyciu? I dlaczego wciąż uparcie milczała, mimo parokrotnych prób zagajenia rozmowy, na dodatek nie przestając się uśmiechać?

Ledwo jednak wyjechałyśmy za rogatki, a prowadząca z wyraźną wprawą Bella odwróciła się do nas bokiem i powiedziała poważnym tonem z równie niewesołą miną:

– Ja od razu przepraszam za to, że udawała taka szczęśliwa. I za mój języka też, ale się będę bardzo starała, żeby wszystko bardzo mówić, dobrze? Ja wiem, że w ten list, co był do pań wysłany, to Jamesina nie napisała bardzo dużo, ale ona nie mogła więcej. Ona się boi bardzo. Trudno mi jest to tak łatwa powiedzieć, bo to dla mnie też jest bardzo niemiła sprawa, bo jej mąż to przecież też jest mój brat. I on bardzo kocha oną, i ona też bardzo on kocha, ale on jest… jak to się tu nazywa… w gorąca woda wymyty? A Jamesina też jest silna kobieta z ogromna temperamenty i ona nie daje sobie rozkazać i… Ja nie chciałam wierzyłam, jak ona mi to powiedziała w wielki sekret, ale potem sama słyszałam, że mój brat na nią bardzo krzyczał. I groźby do niej mówił. I… ona mi wtedy powiedziała, żebym ten list do pani zawiozła w tajemnica.

– Ona osobiście? – Shirley przerwała wywód. – Przecież dostarczył go wasz zarządca!

– No tak, bo ona… ona najpierw dla mnie poprosiła, ale ja nie mogłam jechać za prędko, bo musiałam tutaj być, to wtedy powiedziała to do tamtego zarząda, bo on jechał zaraz w ten sam dzień.

– No dobrze, dobrze, ale skąd pani wiedziała, o której będziemy? Przecież nie napisałam odpowiedzi! – wtrąciła Shirley.

– Ja widzę, że z pani to jest naprawdę taka bardzo mądra dedektywa, co wszyscy mówią! – Bella się zaśmiała. – A na prawdę, to ja nie czekała na panie, ale na tego właśnie zarządzania, bo on miał też wracać przez pociąg. Ale nie wiedziała dokładnie jakim, to musiała przychodzić na każdy, co jedzie z Londyn. I miałam bardzo duża szczęście, bo już w ten pierwszy panie były! Bardzo się cieszę i Jamesina też na pewno się będzie cieszy, że tak szybko! Bo ona jest bardzo, bardzo zdenerwowana i bardzo boi!

Co prawda zarówno owa żartobliwa uwaga o nadprzyrodzonych zdolnościach Shirley, jak i zwłaszcza dość naiwne tłumaczenia Belli zabrzmiały mi cokolwiek sztucznie, nie miałam jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo wtem skręciłyśmy z głównej brukowanej drogi w boczną, prowadzącą do bramy posiadłości. Przystanęłyśmy na rozległym podjeździe i miałyśmy już zsiadać, lecz Bella nieoczekiwanie nas powstrzymała:

– Ja przepraszam, ale nie wiem, czemu nikt nie ma – mruknęła. – Jamesina powiedziała, że ona chciała nas witać. Może u siebie jest? Panie żeby zaczekały, a ja pójdę do niej do pokój i zobaczę, czy wszystko się dobrze.

Chcąc nie chcąc, zostałyśmy na dole. Shirley przeszła pod niedaleką stajnię i zagadnęła koniuszego, a ja kręciłam się w kółko, zerkając to na okna dworku, to pod własne nogi. Minęła jedna minuta, druga i co najmniej piąta, gdy wtem powietrze przeszył najpierw metaliczny rumor, jakby ktoś rzucił o parkiet wiadrem pełnym złomu, po chwili męskie wrzaski, a nim zdążyłyśmy zareagować, jeszcze przeraźliwe wołanie o pomoc. Tym razem kobiece.

 

Shirley stała bliżej i to ona pierwsza doskoczyła do wejścia, ale wyprzedziłam ją na schodach. Kiedy byłam już na górze, zawahałam się na moment, czy obrany w ciemno kierunek ku pokojowi Jamesiny będzie słuszny, lecz na szczęście (czy raczej szczęście w nieszczęściu) kolejny krzyk potwierdził mój wybór. Wpadłyśmy więc obie przed niedomknięte drzwi i…

Na samym środku saloniku zobaczyłam Fritza. Tym razem jednak w niczym nie przypominał on dumnego eleganta w nienagannie skrojonym mundurze, a bardziej wyciągniętego z rynsztoka szaleńca, który z dzikim rykiem oraz nie mniej ciężkim pogrzebaczem w uniesionej ręce szarżował wprost ku przewróconej na plecy Belli.

Odruchowo sięgnęłam pod połę sukni, szukając dłonią tego samego pistoletu, którym nie tak wcale dawno nastraszyłam Scarlett, lecz trafiłam w próżnię. Ostatecznie wybrałam się przecież nie na nocną przechadzkę po dzielnicy cudów, a do posiadłości prawdziwej damy, więc… I wtedy zauważyłam coś jeszcze. Coś, co momentalnie mnie sparaliżowało. Do tego stopnia, że i tak nie byłabym w stanie wyciągnąć broni, nie mówiąc już o jej użyciu. Stałam jak słup soli, widząc kątem oka dopadającego Bellę Fritza. Shirley, podrywającą (wyciągnięty nie wiadomo skąd ani kiedy) swój nieodłączny ciężki rewolwer Webleya. Błysk wystrzału. Upadające na podłogę ciało.

Nic mnie to jednak nie obchodziło. Absolutnie nic. Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w burzę płomieniście rudych loków, rozsypanych bezładnie po biurku. W sterczące z samego środka tychże pukli chromowane wnętrzności powykręcanego Underwooda. W zabryzgany bezkształtnymi fragmentami lodowato beznamiętnego metalu i strzępami wciąż ciepłego ciała blat. W intensywnie czerwone krople, spływające na bielutki niczym śnieg na bożonarodzeniowych pocztówkach dywan. W Jamesinę.

Czy raczej to, co z niej pozostało.

 

Nawet gdybym nie wiadomo jak się starała, nie potrafiłabym opisać słowami wszystkiego, co działo się dokoła mnie w ciągu kolejnych godzin. Tego, co czułam, tym bardziej. Najpierw nie mogłam uwierzyć własnym oczom, później spanikowałam i zaczęłam się wydzierać wniebogłosy, następnie próbowałam jakoś wyprzeć okrutną prawdę, wmawiając sobie, że to tylko zły sen – czy raczej jakiś surrealistyczny koszmar, z którego nie wiedzieć czemu nie potrafiłam się wybudzić – aż w końcu osunęłam się bezsilna pod ścianą. I tak już zostałam.

Shirley pochyliła się nade mną i próbowała coś powiedzieć – podobnie zresztą, jak i Bella – lecz nie byłam zdolna do żadnej reakcji. Tylko obserwowałam tępym wzrokiem, jak na miejscu zaczęli pojawiać się kolejni ludzie: dwóch konstablów, zawezwanych zapewne z miejscowego posterunku, pokojówka, kucharka, stangret, lekarz. Nawet ksiądz. Jeden pochylał się nad zwłokami Jamesiny, drugi nad równie martwym Fritzem, trzeci wchodził, czwarty wychodził, piąty z szóstą lamentowali. Ocknęłam się dopiero w chwili, gdy Shirley wraz ze wspomnianymi przedstawicielami prawa i porządku zdecydowali się podnieść ciało. Z takim skutkiem, że musiałam czym prędzej wybiec z pomieszczenia, by nie zanieczyścić miejsca zbrodni resztkami śniadania.

Dopiero gdy zapadł zmierzch, doprowadziłam się do stanu jako takiej funkcjonalności. Odpowiedziałam na kilka – dość ogólnikowych zresztą – pytań przybyłego na miejsce inspektora ze Scotland Yardu, zamieniłam parę słów z dziękującą mi wylewnie za uratowanie życia Bellą i nawet udało mi się coś zjeść. Czy raczej wepchnąć w siebie na siłę tylko po to, by opanować kolejne skurcze pustego już żołądka. Półprzytomna wróciłam z Shirley do zajazdu, ogarnęłam się bez słowa i wreszcie położyłam. W diametralnie innym nastroju niż ten, którego oczekiwałam ledwie kilka godzin wcześniej. O tyle dobrze, że chociaż łóżko było wygodne a pościel pachniała świeżym krochmalem, dając nadzieję na przynajmniej pozory ukojenia.

Niedoczekanie… ledwo przyłożyłam policzek do poduszki, a już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Nabijałam sobie głowę kolejnymi wspomnieniami, w których próbowałam przywołać możliwie najdokładniejszy obraz Jamesiny. Setkami myśli „co by było, gdyby”: gdybym wtedy tak szybko nie zrezygnowała z budowania wspólnego szczęścia, gdybym już po rozstaniu zawalczyła o kolejną szansę, gdybym podeszła do niej na ślubie, gdybym przyjechała chociaż godzinę lub najlepiej dzień wcześniej. Gdybym wciąż nie była w niej beznadziejnie zakochana. Jakby tego było mało, nieoczekiwanie znów dostałam mdłości. Tak gwałtownych, że nie zdążyłam nawet dobiec do miski.

Gdy wreszcie wstałam z klęczek, czułam już tylko obrzydzenie. Wstręt. Pogardę. Do siebie samej. Do okrutnego losu, który znów walnął mnie obuchem prosto w łeb – nie na tyle, aby wreszcie zakończyć moje bezsensowne życie, lecz bym jak najmocniej cierpiała. Nawet do Shirley, która niepytana podeszła do mnie, pomogła zdjąć zaplamioną koszulę, przemyła i nalała kieliszek wyjętego z barku… czegoś, co bardziej niż sherry oloroso przypominało raczej zajzajer do czyszczenia silników parowych, leżakowany w beczce po smole. Aż w końcu zaprosiła pod własną kołdrę. Półnagą, bo nie wzięłam drugiego kompletu nocnej bielizny, a zakładanie czegokolwiek z dziennych ubrań nie miało przecież sensu.

Może to przez jej uspokajający dotyk, może alkohol – równie wstrętny, co srogo mieszający w głowie – a może najzwyklejszy brak sił, ale tym razem nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam.

 


 

Ranek powitał mnie bladym blaskiem, wpadającym przez krzywo zaciągnięte zasłony, chłodem wygasłego kominka i… spokojem. Co prawda biorącym się raczej ze zmęczenia oraz poczucia beznadziei, niemniej przynajmniej pozornie kojącym nadto zszargane nerwy. Ubrałam się w mniej wyjściową, za to znacznie wygodniejszą suknię bez gorsetu i zeszłam na śniadanie, po drodze jeszcze oddając brudne rzeczy praczce. Możliwie dyskretnie, ma się rozumieć.

Shirley już na mnie czekała nad talerzem parującej owsianki, natomiast ja zamówiłam pełne śniadanie. Z dokładką. I jeszcze – choć właścicielka zajazdu otaksowała mnie z wyraźnym wyrzutem – mocną kawę z konkretną dolewką czegoś jeszcze mocniejszego. Bo mogłam i miałam ochotę. I dopiero gdy zapchałam się trzecim talerzem jajek z pieczarkami na bekonie, polanych pływającą w gęstym sosie fasolką (że wędzonego turbota nie pomnę), zaczęłam logicznie myśleć. Więc wymyśliłam, że – czy mi się to podobało, czy nie – muszę czym prędzej przynajmniej spróbować zacząć w miarę normalnie funkcjonować, bo zgłupieję. Albo i gorzej. Muszę pogodzić się z przykrym, lecz jakże niezbitym faktem, że nigdy już nie zobaczę Jamesiny, a także w miarę własnych umiejętności pomóc Shirley w ogarnięciu tego wszystkiego, co się wydarzyło. A może nawet przyczynić się do rozwiązania zagadki popełnionej zbrodni? Kto to mógł wiedzieć?

Tak czy inaczej, po krótkiej przejażdżce dotarłyśmy do dworku. Z pozoru wszystko wyglądało zwyczajnie i tylko postawione na podjeździe dwa ciężkie powozy świadczyły, że w środku przebywa więcej osób. I faktycznie: już w progu Shirley musiała się wytłumaczyć nadgorliwemu strażnikowi, że ona to ona, a jeszcze przed dotarciem na piętro zderzyłyśmy się z fotografem. Przybyłym trochę poniewczasie i robiącym zdjęcia zdecydowanie nie temu, co trzeba – pomyślałam, lecz darowałam sobie zbędny komentarz. W przeciwieństwie do Shirley, która widząc tłum dosłownie rozdeptujący miejsce morderstwa, aż się zagotowała. Tak mocno, że musiałam ją przytrzymać, by nie spopieliła wszystkich na miejscu swymi piekielnymi wyziewami.

Ostatecznie jednak udało się podpisać pakt o przynajmniej czasowej nieagresji pomiędzy Shirley a dowodzącym resztą ekipy inspektorem LaStrade’em. Ja natomiast, zgodnie z daną sobie wcześniej obietnicą, postanowiłam choć trochę pomóc w oględzinach. Mimo że oglądanie wciąż pokrytego bordowymi plamami biurka nie należało do ani przyjemnych, ani tym bardziej łatwych doświadczeń, zagryzłam zęby i podążałam za Shirley krok w krok, starając się zapamiętać jak najwięcej z tego, co mówiła. Choć po prawdzie notowanie jej wymruczanych pod nosem półsłówek nijak nie przybliżyło mnie do zmądrzenia, a raczej dokumentnego zdurnienia, bym powiedziała. Podobnie niechętnie traktował mnie inspektor, rzucający w moim kierunku spojrzenia, jakbym mu co najmniej papużkę łopatą zdekapitowała.

Jedyną chętniejszą do dyskusji osobą okazała się ta najbardziej poszkodowana w całej tej sytuacji, czyli Bella. Bielsza niż ów dywan pod biurkiem, ledwo uczesana, z podkrążonymi oczami, obandażowanym bokiem głowy i ręką podwiązaną prowizorycznym temblakiem, jednak mimo wszystko na tyle przytomna, by poprosić mnie o rozmowę. Na osobności, ma się rozumieć.

Nie zatrzymywane przez nikogo poprosiłyśmy gospodynię o zaniesienie herbaty i czegoś do pogryzania do biblioteki, po czym same się w niej ukryłyśmy. Nieszczególnie pamiętałam to akurat pomieszczenie z ostatniej wizyty u Jamesiny, stąd najpierw mało dyskretnie przejrzałam półki zastawione książkami. Tak różnymi, aż dziw brał, że czytała je jedna i ta sama osoba: były tam i opasłe antyczne epopeje heroiczne, i pełne grozy nowele DeFanu czy Poego, i wszystko pomiędzy. Przez moment miałam nawet ochotę sięgnąć po jedną czy drugą oprawioną w wytłaczaną skórę pozycję, lecz w porę się opamiętałam i przysiadłam przy umęczonej Belli. I słuchałam. Ona natomiast mówiła powoli, często mało składnie, lecz finalnie udało mi się uzyskać od niej w miarę logiczną wersję wydarzeń. Nie tylko tych z wczorajszego poranka zresztą.

 


 

Co niezmiernie mnie zaskoczyło, to nie Fritz, a właśnie Bella pierwsza poznała Jamesinę. Stało się to relatywnie niedawno, przed niewiele ponad rokiem, w jednym z uzdrowisk na Lazurowym Wybrzeżu. Okazało się szybko, że podobny wiek, podejście do świata i wspólne zainteresowania są znacznie ważniejsze niż różnice społeczne czy nawet narodowe – obie chadzały wspólnie na poranne baseny, popołudniowe zabiegi upiększające oraz wreszcie wieczorne zabawy towarzyskie w gronie podobnych im zamożnych nie tylko pań czy panien, ale także panów. Nieraz bardzo żywo zainteresowanych wdziękami obu.

Te jednak były pochłonięte sobą… nie, nie w taki sposób, jaki mógłby się narzucać podobnym mnie grzesznicom! Bardziej jak dwie tak różne, a jednocześnie jakże pokrewne dusze, które nieco niespodziewanie dla nich samych w ledwie kilkunastu dni stworzyły relację na tyle silną, że przetrwała nawet pomimo rozłąki. Ani bowiem Jamesina, ani Bella nie mogły przedłużyć pobytu, jednak wymieniły się adresami i zaraz po powrocie zaczęły pisać do siebie listy. Niezwykle prywatne, miejscami niemalże intymne, w których zwierzały się z trosk, radości, smutków, nadziei.

W tym momencie Bella niespodziewanie podeszła do sekretarzyka i wyjęła z niego całkiem gruby plik kopert.

– Mogę cię pytać o coś, pani Jenna? Ty naprawdę kochałaś Jamesina, taka prawda?

Zaskoczyła mnie tym. Bardzo. Przez chwilę zastanawiałam się, co właściwie powinnam odpowiedzieć, lecz wzbierająca w kącikach oczu wilgoć uświadomiła mi nadto wyraźnie, że nie ma sensu kłamać.

– Tak, kochałam ją, Bello. Jak nikogo innego w życiu. I wiem, że to może być dla ciebie szokiem, bo przecież Jamesina wyszła za mąż za twojego brata, ale ona… my…

– Ale ja wiem to. Ona mówiła mnie, że ty byłaś bardzo bliska dla niej. I że wy się dotykały i całowały i uwielbiały siebie razem. Ona ciebie wspominała często i powiedziała, że bardzo bardzo tęskni.

Zaniemówiłam z wrażenia. Mimo najszczerszych chęci ja sama nie mogłam się zdobyć na powiedzenie prawdy, że moje stosunki z Jamesiną nie były jedynie czysto przyjacielskie, gdy tymczasem Bella powiedziała mi o jej skłonnościach, jakby nigdy nic? Tylko dlaczego w taki sposób? Dlaczego teraz? Nie miałam jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo wtem w moich rękach znalazły się jeden z listów.

– Ty czytaj.

Drżącymi palcami otworzyłam kopertę i wyjęłam z niej mocno sczytaną kartkę kremowego papieru. Zdziwiło mnie nieco, że wiadomość była napisana po angielsku, a nie niemiecku czy francusku, które to języki Jamesina przecież znała (a i zapewne Belli byłoby je łatwiej zrozumieć), lecz postanowiłam nie dopytywać. Za to wczytałam się w drobne, kształtne pismo:

 

„Najdroższa Bello!

Dziękuję Ci serdecznie za Twój ostatni list! Nie przedłużając, odpowiem od razu na Twe wątpliwości. Tak szczerze, jak tylko jestem obecnie w stanie i co mam nadzieję, że docenisz, nawet jeśli me wyznanie będzie dla Ciebie trudne do zaakceptowania.

Kochałam kiedyś, Bello. Kochałam kobietę, której oddałabym wszystko, co tylko posiadałam, lecz którą musiałam porzucić. Ja rozpaczałam, rozpaczała Ona, lecz podówczas nie było możliwe, byśmy były razem. Być może dziś wszystko potoczyłoby się inaczej, jednakże nie mogę już cofnąć czasu. Obie nie możemy. Kto wie, być może i Ona myśli o mnie tak, jak i ja o Niej? Marzy, jak i ja marzę? Śni, jak i ja śnię? Niestety, choćbym bardzo pragnęła, nie mogę Jej o to zapytać, gdyż nasze ponowne spotkanie jedynie niepotrzebnie rozbudziłoby dawno utracone nadzieje. Dlatego wolę zachować jej nieskalany obraz w pamięci. Jej mieniące się niczym bałtycki jantar włosy. Podobne dwu indyjskim szafirom oczy, w których spojrzeniu zatracałam się do nieprzytomności. Jakże słodkie usta…

Wybacz, lecz zarówno nie mogę, jak i nie jestem w stanie napisać więcej. Wiedz jednak, że jeśli kiedykolwiek w mym sercu zakwitnie podobne uczucie, będzie to najszczęśliwszy dzień mego życia.

Proszę Cię jeszcze na koniec, byś zachowała to wszystko w sekrecie i pod żadnym pozorem nie ujawniała prawdy Fritzowi! Uważam, że gdy nadejdzie właściwy moment, powinien dowiedzieć się tego ode mnie i samemu zdecydować, czy zaakceptuje mnie taką, jaką byłam kiedyś i być może wciąż jestem.

Raz jeszcze dziękuję za zrozumienie i zaufanie, którym mnie obdarzasz, oraz którym ja darzę Ciebie.

Twa jedyna Jamesina”

 

Podniosłam wzrok. Bella siedziała na wyciągnięcie ręki z nieodgadnionym uśmiechem na twarzy.

– Ty widzisz teraz, że ja nie kłamałam. Ona ciebie kochała jak nikt inna. Tylko ciebie.

Nim cokolwiek odpowiedziałam, Bella powróciła do przerwanej historii w momencie, w którym po kilku miesiącach rozłąki udało jej się na powrót spotkać z Jamesiną. Tym razem jednak w towarzystwie jej starszego brata, Fritza. Oczarowanego nową znajomą tak bardzo, że gdyby nie na wskroś teutońskie wychowanie, z miejsca by się oświadczył. Na jego jednak szczęście – a może nieszczęście obojga, patrząc perspektywy późniejszych wydarzeń – zrobił to następnym razem. Oficjalnie, podczas wystawnego przyjęcia oraz w obecności najbliższych, poprosił Jamesinę o rękę. Ją i tylko ją, gdyż ani ojciec, ani matka proszonej już nie żyli, a towarzysząca jej starszawa cioteczka Mathilda (wraz równie wyliniałym kotem) pełniła raczej rolę bardziej kwiatka przy kożuchu niż kogokolwiek decyzyjnego. Niemniej formalnościom stało się zadość.

Cała trójka wspólnie zdecydowała, że dla wygody wszystkich przeniosą się do posiadłości rodowej Jamesiny, jako większej i wygodniejszej. Co zresztą uczynili, mimo iż nawet termin ślubu nie został jeszcze oficjalnie ustalony. Niestety, między narzeczonymi dość szybko zaczęły wybuchać coraz poważniejsze konflikty – o ile Jamesina z Bellą wciąż dogadywały się bardzo dobrze, o tyle Fritz nie potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości i przebąkiwał o powrocie. Oczywiście z przyszłą żoną u boku, na co jednak ona kategorycznie się nie zgadzała. Niemniej, pomimo narastających różnic doszło wreszcie do ślubu. I wtedy…

…i wtedy Bella zamilkła. Na długo. Spoglądała to na mnie, to na talerzyk z łakociami, to na listy. Choć wydawało się to niemożliwe, zbledła jeszcze bardziej. W końcu jednak pochyliła się ku mnie i wyszeptała:

– Ja nie mówiła wszystko, jak wtedy my jechały z pani Shyrly. Ja się też bała bardzo. Ja nie wiedziała, co zrobi Fritz, jak zobaczy nas trzy. Ale teraz ja… ja to muszę wszystko mówić! Wszystko!

Więc powiedziała. O tym, że gdy jeszcze przed uroczystością ślubną podpisano notarialnie odpowiednie dokumenty, które dawały obojgu przyszłym małżonkom takie samo prawo do zarządzania wspólnymi dobrami, Fritz zaczął się zachowywać, jakby nie tylko majątek, ale i sama Jamesina stała się jego własnością. Zaczął jej pogardliwie rozkazywać nie tylko w zaciszu domu, ale nawet w obecności świadków. Poniżał, wyzywał, aż w końcu zaczął bić. Także w łóżku. A Jamesina, choć zrozumiała, że popełniła największy błąd w życiu, nie potrafiła się już z niego wycofać. Zastraszona i zaszczuta, w panice zaczęła szukać pomocy u jedynej osoby, której mogła zaufać, czyli właśnie Belli.

Niestety, także i ona nie wiedziała, co robić. Miała jeszcze naiwną nadzieję, że po ślubie Fritz się opamięta i zmieni na lepsze, lecz niestety, szybko się rozczarowała. Widziała za to coraz wyraźniej, jak szybko i jak bardzo Fritz przeistoczył się z może i momentami porywczego, lecz mimo wszystko przyzwoitego człowieka – i przede wszystkim jej rodzonego brata, którego przez lata stawiała sobie jako wzór do naśladowania – w pozbawionego skrupułów, skrajnie wyrachowanego okrutnika. Widziała, że Jamesina cierpi zarówno na duszy, jak i ciele, miotając się w coraz czarniejszej matni. I widziała siebie w lustrze – zagubioną, przerażoną istotkę, rozerwaną między miłością do dwojga najbliższych osób, z których musiała wybrać jedną. Musiała, lecz nie potrafiła.

W końcu jednak odważyła się otwarcie stanąć w obronie Jamesiny. Co prawda obie przypłaciły to kolejnymi siniakami, lecz wiedziały już, że wspólnie będą w stanie uwolnić się od oprawcy. A przynajmniej taką miały nadzieję. W sekrecie postanowiły, że udadzą pokonane i całkowicie podporządkowane jego woli, lecz tak naprawdę czym prędzej wezwą pomoc w postaci Shirley oraz mnie. Niestety, nie wszystko poszło tak, jak to sobie zaplanowały i…

 

…w momencie, gdy wreszcie miałam się dowiedzieć, co tak naprawdę stało się poprzedniego dnia, na korytarzu ktoś zaczął krzyczeć. Z sekundy na sekundę coraz głośniej, aż w końcu klamka szczęknęła i przed drzwi wpadła najpierw Shirley, a po niej inspektor LaStrade.

– Nie, nie zgadzam się! Tak nie można! Poza tym to ja tu dowodzę śledztwem i dla mnie wszystko jest już oczywiste!

– Oczywista to jest pańska ślepota! I proszę wybaczyć, ale dla mnie liczy się prawda, a nie jakieś teorie wzięte z sufitu! Dlatego nalegam raz jeszcze na wizję z udziałem panny Belli! Tutaj i teraz, bo jak nie, to nigdy nie dojdziemy do żadnych logicznych wniosków!

Głośno protestowałam, kiedy Shirley zaciągnęła Bellę na miejsce wczorajszych wydarzeń, po raz piąty i dziesiąty wypytywała ją o najdrobniejsze nawet szczegóły, a przede wszystkim jak zaczęła publicznie kwestionować to, co przecież wszystkie widziałyśmy na własne oczy. Owszem, wszystko wydarzyło się błyskawicznie, Bella leżała na podłodze, Shirley musiała w mgnieniu oka podjąć decyzję czy ratować jedno życie kosztem drugiego, mnie zaś sparaliżował widok martwej Jamesiny, ale bez przesady! Tutaj naprawdę nie było miejsca na dorabianie żadnych piętrowych teorii!

Dlatego w pewnym momencie, w którym Shirley na chwilę odpuściła Belli i wdała się w kolejną pyskówkę z LaStrade’em, wparowałam wściekle pomiędzy całą trójkę i wydarłam wniebogłosy:

– Wy… wy idioci skończeni, durne pały, tępe dzidy buszmeńskie wy! Czy wyście do reszty oczadzieli i nie rozumiecie, co robicie? Pan, inspektorze, powinien strzec litery prawa, a zachowuje się jak jakiś pospolity stójkowy, któremu służbowa czapka przysłania najzwyklejszą ludzką przyzwoitość! Od wczorajszego południa pan i pańscy ludzie zadeptujecie wszystkie ślady i męczycie kolejnymi bezsensownymi pytaniami każdego, kto tylko nawinie się wam pod rękę! Jak tutaj wchodziłam, to jakiś oszołom próbował przesłuchać stajennego! Po co niby, ja się pytam? Tylko proszę mi nie pie… wmawiać, że zeznania wioskowego prostaczka, który w czasie popełniania morderstwa trzymał nos w worku z owsem, cokolwiek tutaj wniosą!

– Proszę mi tu niczego nie amputować! – LaStrade próbował unieść się dumą, ale widziałam, że najchętniej od razu by stamtąd wyszedł i szybko nie wrócił.

– Imputować, jeśli już! – rzuciłam złośliwie w płonnej nadziei, że może zapamięta. – I będę! Wszystkim wam będę! Tobie też, bo wcale nie jesteś taka nieomylna, jak ci się wydaje! – Pokazałam palcem Shirley. – Nikt tutaj nie kwestionuje ani twojego genialnego umysłu, ani zasług na polu rozwiązywania nawet najbardziej skomplikowanych zagadek, ale daj sobie czasami na wstrzymanie! Bo jak sobie coś umyślisz, ślepo dążysz do potwierdzenia tego wbrew najbardziej oczywistym faktom, wbrew konsekwencjom i wbrew wszystkiemu! Dobrze, rozumiem, takie są twoje metody pracy, ale powiedz mi, co ma ci dać dalsze znęcanie się nad Bellą? Ona już nawet nie wie, jak się nazywa, a ty ją wypytujesz, po co trzymała nóż do papieru? A co miała, słonia w karafce? Weszła do pokoju, nakryła Fritza na trupem Jamesiny –poczułam nagły ścisk w gardle, ale opanowałam się nadludzkim wysiłkiem – a jak ten się na nią rzucił, to odruchowo złapała pierwszą rzecz w zasięgu ręki! A że to był nóż, to raz i drugi zamachnęła się nożem na oślep w samoobronie, trafiła i tyle! Kto jak kto, ale sama powinnaś najlepiej wiedzieć, do czego zdolni są zdesperowani ludzie, którym śmierć zagląda w oczy. Tym bardziej zdesperowane kobiety!

– Wiem, Jenno, wiem. Ale pozwól mi dokończyć to, co zaczęłam. Dla dobra śledztwa, dobra samej Belli i nawet twojego, bo wiem, jak bardzo emocjonalnie na to reagujesz.

– A jak twoim zdaniem mam reagować, co? Stanąć sobie z boku i udawać, że się nic nie stało? Czekać cierpliwie, aż skończycie się zastanawiać nad jakimiś kocopołami? Fritz zabił Jamesinę i gdyby nie my… gdyby nie ty sama i twoja zimna krew, zabiłby Bellę! A z jakiego powodu? A co to kogo w tej chwili obchodzi? „Oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa”, jak sama często powtarzasz. Odkryjesz to dzisiaj, jutro albo za pół roku, siedząc we własnym fotelu z brandy w dłoni i papierosem w ustach. Albo inspektor – spojrzałam wymownie na LaStrade’a, chcąc połechtać jego próżność – odkryje i na pewno jeszcze dostanie za to jakąś wysoką nagrodę. A teraz… a teraz dajcie uspokoić zszargane nerwy, dajcie z godnością przeżyć żałobę i po prostu dajcie żyć! I idźcie stąd wszyscy! Precz!

Jakkolwiek pretensjonalnie nie zabrzmiałaby ta tyrada, odniosła skutek. LaStrade spuścił zawstydzony wzrok, Shirley pokiwała ze zrozumieniem głową, a całkiem spore zbiegowisko, które w międzyczasie pojawiło się w otwartych drzwiach, wpatrywało się we mnie milcząco. Ja natomiast podeszłam do ledwo stojącej na nogach Belli, objęłam i pomogłam wyjść. Mając w wybitnie głębokim poważaniu, co kto sobie o tym myślał.

Gdy wreszcie emocje opadły, zebraliśmy się tą samą czwórką (plus piąty konstabl, który chcąc nie chcąc robił za protokolanta) raz jeszcze, by ustalić wspólną wersję wydarzeń i spisać przynajmniej ogólne zeznanie. Bardzo ogólne, bo choćby wspomniana motywacja Fritza wciąż pozostawała zagadką, niemniej na tyle spójne, żeby przynajmniej tymczasowo zadowolić wszystkich obecnych. A skoro tak, oficjalnie pożegnałam inspektora, zamieniłam z Bellą parę pełnych wzajemnego wsparcia słów na osobności i zabrałam się z Shirley w drogę do domu. Czy raczej zajazdu, bo i tak nie zdążyłybyśmy wrócić do Londynu tego samego dnia.

 


 

Pogrzeb Jamesiny Basque de Villes, de domo Moriartyne, był skromną, prywatną uroczystością, której świadków mogłam dosłownie policzyć na palcach: ja, Shirley, Bella i grupka zupełnie nieznanych mi osób, w których podejrzewałam krewnych jednej lub drugiej rodziny. Do tego ksiądz, jego pomocnik oraz dwóch cmentarnych pomagierów. No i próbujący niezdarnie pozostać incognito inspektor LaStrade. I tyle. Bez wystawnej mszy, bez powozów pełnych kwiatów, bez długich przemów, nawet bez zwyczajowej stypy – ów fakt było szczególnie zastanawiający, gdyś Jamesina była przecież równie bogata, co znana w pewnych kręgach, niemniej chwilowo nieszczególnie się nad tym zastanawiałam. Wpatrywałam się za to zza woalki w gustowną (jakkolwiek w tym przypadku to określenie wydawało się nie do końca na miejscu) trumnę z lakierowanego na czarno drewna. Zamkniętą, bo mimo wysiłków pracowników domu pogrzebowego twarz Jamesiny nijak nie nadawała się do publicznego pokazania.

Na samej uroczystości trzymałam się jeszcze całkiem nieźle, jednak wystarczyło, bym wsiadła do dorożki, a cały ten pozorny spokój zaczął się sypać jak domek z kart. Nie miałam już siły, chęci, motywacji, wewnętrznego przekonania, że przecież całe życie przede mną… Dręczyłam się tak przez całą drogę do mieszkania, nie mając pojęcia, jak właściwie z tego wybrnąć. Jednak zapewne znowu bym się tylko rozryczała/upiła/spędziła dzień na pustym roztrząsaniu przeszłości (niepotrzebne skreślić), gdybym niechcący nie potrąciła nogą stojaka na parasole, stojącego przy drzwiach mojego pokoju.

I wtedy nie wytrzymałam. Złapałam za mebel i z wściekłością cisnęłam nim o witrynę z książkami. Tomiszcza rozsypały się głucho po dywanie, powodując tym jeszcze większą furię. Byłam tak wściekła na cały świat, że nawet nie zwracałam specjalnej uwagi, co właściwie wpadało mi w ręce i w jakim kierunku tym rzucałam. Że o steku rzucanych – dla odmiany w próżnię – wyzwisk, przeplatanych przyzywaniem Matki Boskiej na przemian z Księciem Piekieł, nie wspomnę. Ochłonęłam, dopiero gdy trafiłam w lustro, którego tłuczone szkło odprysnęło mi wprost w twarz.

Odruchowo spojrzałam w resztki zwierciadła i ujrzałam – cóż za zaskoczenie – siebie. Zgarbioną, rozczochraną, ze ściągniętymi brwiami, zaciśniętymi z wściekłości zębami i krwią na rozciętym policzku. W otoczeniu opadającego powoli pierza z poduszek, próbującego choć trochę przykryć scenę rodem z badziewnego horroru o niezrównoważonym psychicznie mordercy.

Wiedziałam, że jeszcze chwila, a wyjmę z szuflady broń i zastrzelę albo kogoś, albo co gorsza siebie. Musiałam coś ze sobą zrobić tutaj i teraz, zając się dosłownie czymkolwiek. I wówczas w wywróconej szufladzie zauważyłam plik papierów, o których po prawdzie zapomniałam, że w ogóle istnieją. Podeszłam do nich, rozłożyłam, przeczytałam pierwsze zdanie, drugie, kolejne… Świadectwa mej młodzieńczej naiwności, że „jak się bardzo chce, to można wszystko”, z góry skazanej na niepowodzenie nadziei na pisarską sławę oraz przede wszystkim najzwyklejszego grafomaństwa, które z dzisiejszej perspektywy wydały mi się tak żałosne, że aż autentycznie zabawne. Co jednak najważniejsze – choć nie miałam pojęcia, jak ani czemu właściwie się to stało – dzięki lekturze tego niewysłowionego barachła zaczęłam czuć się lepiej. Tak po prostu.

Dlatego przewracałam kolejne kartki, podśmiechując się w duchu to z pojedynczych akapitów, to całkiem sporych fragmentów opowiadań. Jak na przykład:

 

„Postawny mężczyzna w rozpiętym palcie wysiadł z dorożki i skierował kroki w kierunku co prawda pamiętającej jeszcze poprzednią epokę, lecz noszącej ślady niedawnego remontu willi, otoczonej przez równie zadbany ogród. Nie chcąc budzić domowników, możliwie jak najciszej otworzył drzwi własnym kluczem, zostawił bagaże i wierzchnie ubranie w przedpokoju, po czym przeszedł do kuchni. Na widok szerzącej się na stole resztkowo-herbaciano-ciastkowej anarchii mruknął coś pod nosem, ale ostatecznie stwierdził, że czego niby miał się spodziewać po ponad tygodniowych rządach trzech, pozostawionych samych sobie kobiet?

A może czterech? Pięciu? Doszedł do wniosku, że i tak w ciągu najbliższych paru godzin się tego nie dowie, więc tylko nalał nieco esencji z imbryczka do filiżanki, nastawił czajnik i poszedł w kierunku zapasowej sypialni. I o tyle dobrze, że zamiast odruchowo wparować do niego z lampą w dłoni, najpierw spojrzał uważniej przez uchylone drzwi. Owszem, łóżko było najwyraźniej świeżo zaścielone, jednak, wbrew oczekiwaniom, zdecydowanie zajęte. Na samiutkim jego środku leżała bowiem szczupła, rudowłosa nastolatka, obejmująca ramieniem dla odmiany znacznie krąglejszą blond chłopczycę, której półnagi biust wystawał spod…

(…)

W tym momencie przez głowę mimowolnego podglądacza przetoczyło się istne emocjonalne tsunami. Zawód, irytacja, potęgowana zmęczeniem złość. Ukłucie wybitnie zakazanego podniecenia, któremu musiał naj najszybciej dać odpór. I wreszcie ulga oraz niedająca się ukryć radość. Spokój. Nadzieja na pełen rodzinnej atmosfery poranek. A skoro tak, tylko uśmiechnął się pod nosem, ostrożnie zamknął pokój i wrócił do kuchni.

Dojadł resztki ciasta, zastawę wsadził do zlewu, psiocząc pod nosem na służbę, poprzecierał blaty… Wyciągnął też puszkę z najlepszą liściastą herbatą aromatyzowaną płatkami róż, którą postawił przy czajniku, tak by pierwsza odwiedzająca kuchnię od razu wiedziała, co zaparzyć. I dopiero wówczas postanowił się odświeżyć i umościć się w jedynym miejscu, które mu pozostało, czyli na sofie w salonie. No, może niekoniecznie jedynym, bo skoro córka wraz z koleżan… dziewczyną zajęły duże łóżko na dole, to zapewne mniejsze w jej pokoju na górze było wolne, ale bez przesady, nie będzie przecież się do niego pchał!

Niestety, mimo poszukiwań nie znalazł ani śladu kordły – znaczy kołdry – a że nadal nie miał zamiaru przerywać snu nie tylko dzieciom, ale i żonie, zadowolił się tym, co było. Dopił przestygły już napar, owinął jednym kocem, pod głowę podłożył drugi, zwinięty w rulon, i wreszcie zamknął podkrążone oczy.”

 

Ciekawe to było, nie powiem… Wyrwany z kontekstu urywek bez początku, bez końca, bez śladu talentu literackiego oraz oczywiście bez choćby pozorów sensu. Za to z ambitnym zamiarem, by stał się zaczątkiem romansu o mocnym zabarwieniu erotycznym. Szkoda tylko, że pozbawionego krzty tejże erotyki.

To był jednak dopiero początek. Znacznie lepsze kwiatki czekały na kolejnych stronach, choćby w postaci próby stworzenia klimatycznego opowiadania gotyckiego, zerżniętego tak bezczelnie z twórczości mistrzów gatunku, że nie tylko zaczerpnęłam od nich imiona bohaterów, lecz także bezpośrednio nawiązałam do konkretnych dzieł:

 

„– Zauważyłam, że od kilku dni sporo czasu spędzasz w towarzystwie Ligei. Nie będę udawała, że spodziewałam się tego od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałam. Jesteś przecież młodym, wrażliwym na kobiece wdzięki mężczyzną, ona zaś niewątpliwą pięknością.

– Ale ja wcale nie… – spróbowałem odruchowo zaprzeczyć. – Poza tym to ty jesteś… znaczy…

Spuściłem wzrok i równie wstydliwie zamilkłem. Gdy jednak ponownie spojrzałem na Carmillę, nie wydawała się zła. Przeciwnie – uśmiechała się wyrozumiale.

– Dziękuję za komplement, mój drogi, jednak zachowajmy obiektywizm. Ligeja działa na ciebie tak samo mocno jak na wszystkich mężczyzn, którzy choć chwilę przebywali w jej towarzystwie. Ba, także i mnie przy pierwszym spotkaniu dosłownie oczarowała elegancją, obyciem, manierami, no i wspomniana urodą. Tymczasem to tylko pozory. Bardzo niebezpieczne zresztą. – zakończyła z pełną powagą.

– Jak to? – nawet nie starałem się ukryć zainteresowania.

– A tak! Do tej pory zetknąłeś się u nas z osobami, które mają na sumieniu niejedno. A co, gdybym ci powiedziała, że w porównaniu do Ligei są niewinnymi barankami? Że popełniła ona czyny tak straszne, iż żaden inny szpital nie chciał nawet słyszeć o jej przyjęciu? I nie chwaląc się, gdyby nie opracowane przeze mnie metody leczenia, nie pozwoliłabym ci się do niej nawet zbliżyć, nie mówiąc nawet o przebywaniu sam na sam w jednym pokoju?

Zaniemówiłem z wrażenia. Żadną miarą nie chciałem zaakceptować tych słów, jednak z drugiej strony dlaczego Carmilla miałaby mnie oszukiwać? Owszem, zdążyłem się zorientować, że miała nadto prywatnych sekretów, lecz w kwestiach zawodowych nie ukrywała przede mną niczego. Postanowiłem więc zaczekać, aż opowie więcej, ona jednak znów mnie zaskoczyła i zupełnie zmieniła temat:

– Czytujesz literaturę gotycką? Konkretnie Edgara Allana Poego?

– Nie, nieszczególnie… – zmarszczyłem brwi, próbując pod płaszczykiem zastanowienia ukryć ignorancję. – A powinienem? To ktoś znany?

– W spragnionych niewyszukanej rozrywki plebejuszy i owszem! – Carmilla prychnęła, lecz kontynuowała dalej. – Jest… czy raczej był, bo zmarł przed mniej więcej ćwierćwieczem, autorem opowiadań grozy zza oceanu. Ale może to nawet i lepiej, że go nie kojarzysz, bo dzięki temu sam odkryjesz i odpowiednio ocenisz to, czego dopuściła się Ligeja.

Po tych słowach podeszła do telefonu, wcisnęła przycisk oznaczony „archiwum” i poprosiła o „wszelką dokumentację dotyczącą Ligei Usher do gabinetu pana doktora”. Po czym ponownie usiadła i zaczekała w milczeniu.

(…)

Po kilku minutach na biurku piętrzył się stos papierów, zwieńczony niewielką, oprawiona w poprzecierane płótno książką, gęsto poprzedzielaną zakładkami. Carmilla pokrótce wytłumaczyła mi, od czego powinienem zacząć, potem bez pytania zamówiła kolację do pokoju i gdy już wychodziła, stojąc w drzwiach odwróciła się i powiedziała z nieodgadnioną miną:

– Gdybyś czegokolwiek potrzebował, dzwoń. Nawet w środku nocy.

Nie czekając ani chwili dłużej rzuciłem się na dokumenty i… po kwadransie zacząłem żałować własnej dociekliwości. Po kolejnym musiałem odstawić dostarczony w międzyczasie posiłek poza zasięg wzroku, bo na sam widok jedzenia robiło mi się niedobrze. Po godzinie zacząłem poważnie rozważać czy zaglądać do kolejnych teczek, lecz i tym razem ciekawość wzięła górę, bo koło północy została mi do przeczytania już tylko wspomniana książka. Zanim jednak się z nią zmierzyłem, sięgnąłem do barku po czekającą na takie właśnie okazje karafkę.

(…)

Być może miałem zbyt duże oczekiwania, a może wcześniejsza lektura prawdziwych przecież zdarzeń stępiła mą wrażliwość, lecz opowiadania same w sobie raczej mnie rozczarowały niż przestraszyły. Prawdziwie przerażające było coś zgoła innego – mianowicie fakt, że to właśnie na nich musiała wzorować się Ligeja. O ile w przypadku pierwszego z nich, zatytułowanego „Metzengerstein”, podobieństwo dotyczyło raczej ogólnego charakteru samego zdarzenia, to z każdym kolejnym ilość wspólnych detali gwałtownie wzrastała. „Czarny kot”, „Przedwczesny pogrzeb”, „Beczka Amontillado” czy zwłaszcza „Berenice” oraz „Portret owalny” wydawały się wręcz szczegółowymi instrukcjami.

Owych sześć opowieści i trzy szklanice brandy później wiedziałem już, że jeśli zacznę analizować to wszystko samodzielnie, nie zmrużę oka. Co ciekawe, Carmilla odebrała połączenie niemal od razu. Jakby wiedziała, że mój telefon będzie jedynie kwestią czasu. Gdy weszła, nie okazała najmniejszego zdziwienia ani na widok porozrzucanych chaotycznie papierów, ani pustego szkła, ani tym bardziej mojego roztrzęsienia. Przysiadła tylko naprzeciwko i upewniła się ostatni raz:

– Na pewno tego chcesz?

– Ta… tak! Musze to zrobić teraz!

– Dobrze więc. Nie będę powtarzała tego, co sam właśnie przeczytałeś, a jedynie podsumuję pewne fakty dla jasności. Zauważyłeś już zapewne, skąd Ligeja zapożyczyła swą tożsamość. Z wiadomych względów nie mogę ujawnić tej prawdziwej, lecz wiedz, iż w jej żyłach płynie więcej błękitnej krwi niż w pozostałych pacjentach razem wziętych. Odebrała staranne wykształcenie, wyszła za mąż za sporo starszego, byłego oficera, urodziła mu dwoje dzieci i wydawało się, że do końca swych dni będzie cieszyła się bogactwem i zaszczytami, gdy wydarzyła się tragedia. Mianowicie ich trzecie dziecko zmarło w trakcie porodu, a sama Ligeja ledwie go przeżyła. Gdy zaś już wróciła do zdrowia, bardzo się zmieniła. Dotąd towarzyska i otwarta, zamknęła się w sobie i zaczęła coraz więcej czasu spędzać w bibliotece. Prawdopodobnie to właśnie tam zetknęła się z twórczością Poego, choć osobiście dziwi mnie, skąd tego rodzaju pozycje miałyby się znaleźć w tak szacownym domu. Niemniej po pewnym czasie na małżeństwo spadł kolejny cios. Kojarzysz już jaki?

– Chodzi o jej synka? – pomyślałem głośno. – Tego, który zginął w płomieniach?

– Dobrze zapamiętałeś. Choć był zbyt młody na samodzielną jazdę, uwielbiał spędzać czas wśród koni. I pewnego dnia w stajni wybuchł pożar, który pochłonął nie tylko budynek i zwierzęta, ale i jego samego.

(…)

– W takim razie powiem ci coś jeszcze. Mianowicie na samym początku pobytu Ligei traktowaliśmy ją nad wyraz swobodnie. Mogła na przykład malować, co zresztą wychodziło jej naprawdę dobrze. Lubiła portretować zwłaszcza jedną z naszych pielęgniarek, taką śliczną złotowłoskę z obsypanym piegami noskiem. Nie wiem, ile namalowała jej portretów, ale każdy kolejny był coraz lepszy, aż w końcu na ostatnim dziewczyna została odwzorowana tak wiernie, że najlepsza nawet fotografia nie uczyniłaby tego lepiej. I wtedy Ligeja ją zamordowała. O tak po prostu. Nie widziałam tego osobiście, ale pielęgniarze opowiadali, że podeszła do niej jak gdyby nigdy nic i zanim zdążyli zareagować, najpierw wbiła dwa pędzle w jej wielkie zielone oczy, a potem szpachelką do rozprowadzania farby rozpruła gardło.

– Nie wierzę, po prostu nie wierzę…

– To uwierz. – Carmilla odpowiedziała chłodno. – Tak jak w to, że nigdy nie możesz być pewnym, co kryje w sobie chory umysł chorej osoby. Dzisiaj, jutro i nawet za rok będzie się ona zachowywała całkowicie zwyczajnie. Ale kiedyś ta zasłona fałszu opadnie, a wówczas obyś nie był w pobliżu, bo możesz nie zdążyć uciec.

– No dobrze, ale przecież skoro wiedzieliście, że Ligeja

(…)

zwłaszcza jeden, który w jakiś sposób poznał jej prawdziwe personalia. Nie mam pewności czy chciał tylko zażartować, czy może miał inne zamiary, ale powiedział jej o tym. I… gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że ta wydająca się wręcz słabowitą kobieta miałaby powalić dorosłego mężczyznę na ziemię i dosłownie rozszarpać mu gardło. Gołymi rękami. A potem, jak gdyby nigdy nic”

 

I koniec. Urwane dawno temu zdanie, do którego miałam już nigdy nie powrócić. Westchnęłam z jeszcze większym politowaniem niż wcześniej, odrzuciłam tego maszkarona jak najdalej i skupiłam się na jeszcze lepszym kwiatku w postaci komedii erotycznej, dziejącej się na Dzikim Zachodzie. Tak, komedii, na pewno… Zabawne toto było jak wizyta urzędnika urzędu skarbowego, z kolei kwiecisty opis nagiej przyrody przerwałam, nim dobrze zdążyłam zacząć:

 

„Prowincjonalna stacyjka kolejowa w Cunt City, Wyjoming, powoli budziła się do życia. Na peronie zaczęli pojawiać się pierwsi, co bardziej niecierpliwi podróżni, bileter szykował bloczki, gdzieś przemknął mający nadzieję na zarobek kulis czy inny miejscowy rękodajny, a lokalny pucybut, sprzedawca papierosów i informacja turystyczna w jednym rozkładał powoli swój kramik. Całą tę trzódkę doglądał zaś szeryf Qrwell Walker we własnej osobie, gotowy w każdej chwili na interwencję, gdyby… nic podobnego nie wydarzyło się jednak ani poprzedniego dnia, ani miesiąca, ani w ogóle od paru dobrych lat. I raczej nic nie zapowiadało, by miało się to zmienić. Po prawdzie przychodził tutaj z bardziej z przyzwyczajenia, wspominając dawno minione czasy – owszem, niebezpieczne, lecz i dające poczucie, że jego służba miała jakieś znaczenie. Czasy, w których z jednej strony musiał obawiać się rzezimieszków od Dzikiego Billa Pee-Cocka, z drugiej Indian spod znaku Srającego Byka, a z trzeciej…

Tymczasem skład relacji relacji Wypizdville – Kustasiarze Dolne przybył idealnie o czasie. Jedni pasażerowie wysiedli, inni wsiedli, tu przerzucano się bagażami, tam sprowadzano z rampy (nie)rogaciznę, goniec pocztowy pilnie poszukiwał adresata telegramu, aż po mniej więcej kwadransie wszystko zaczęło cichnąć i wszystkim wydawało się, że nic szczególnego nie wydarzy się aż do kolejnego dnia i kolejnego pociągu.

Nic bardziej mylnego.

Wtem, dosłownie w ostatniej chwili przed odjazdem, z wagonu pierwszej klasy wysiadł ktoś, kto samym swym wyglądem przyciągnął wzrok absolutnie każdego pozostałego jeszcze na stacji: od zawiadowcy, przez żegnających się przyjaciół i krewnych, po wspomnianego szeryfa, któremu z wrażenia aż stanął. Wąs. Pasażerem owym bowiem była pasażerka – wysoka, smukła, odziana w cokolwiek krzykliwą, szytą podług najnowszej mody suknię. I zdająca się całkowicie ignorować zainteresowanie, które wzbudziła samym pojawieniem się. Za to odsunęła woalkę, odgarnęła złote loki z czoła, rozejrzała się bacznie po otoczeniu i skierowała kroki ku budynkowi dworca, ciągnąc za sobą pokaźnych gabarytów walizę na kółeczkach.

(…)

Pulchna recepcjonistka hotelu Walkoń-Histeria ziewnęła, nie próbując nawet zasłonić ust, po czym machinalnie spojrzała na zegar. Jeszcze parę chwil wcześniej miała nadzieje, że wraz z pociągiem pojawią się jacyś chętni do wynajęcia pokoju choćby na dzień czy dwa, jednak skoro do tej pory nikt się nie pojawił, najwidoczniej w ogóle tego nie zrobi. Wtem jednak jej uwagę przykuło najpierw skrzypnięcie drzwi, zaś po nim pojawienie się w nich najoryginalniejszej postaci, jaką widziała od co najmniej tygodnia. Roku. Od kiedy tutaj pracowała. Była tym faktem tak zaskoczona, że dopiero wypowiedziane z tak twardym, aż ledwo zrozumiałym akcentem słowa, przywróciły ją do rzeczywistości.

– Guten morgen! Ja jestem Hilda von Grosstitte-Schwanzmeister i chce widzieć wasze pokój. Na drei, może vier dni. Cena nieważna. Rozumie, ja?

– Eee…

Po pokonaniu trudności natury lingwistycznej, recepcjonistka wzięła klucze i zaprosiła niespodziewaną gościę… gościnę… gościa płci ładniejszej, by obejrzała pokoje. Ku jednak zaskoczeniu, nowa lokatorka upatrzyła sobie nie ten najbardziej okazały, położony bezpośrednio nad ulicą, a znacznie skromniejszy, z wyjściem na tył budynku. I oświadczyła stanowczo, że płaci od razu za cztery dni (nawet jeśli będzie krócej), natomiast w zamian bierze klucze ze sobą i nikt ma jej nie przeszkadzać ani teraz, ani wieczorem, ani rano, ani wcale. Żaden boy, sprzątaczka, ktokolwiek. A za samo dotknięcie bagażu zrobi winowajcy cierpienia des jungen Werthers z arschloch.

(…)

Niedługo później do miasteczka przybył inny obcy. Wysoki, wyraźnie wychudzony, mimo upału skryty pod osłoną wyraźnie mającego za sobą najlepsze lata płaszcza i nasuniętego na twarz, równie schodzonego stetsona. Szedł powoli, krok za krokiem, zatrzymując się kolejno przed siedzibą szeryfa, stajniami, bankiem, jednym i drugim saloonem, a nawet lokalnym przybytkiem uciech wszelakich, kuszącym przyjezdnych krzykliwym napisem „Najlepsze dziewczyny i whisky tylko u Call-a-titty Jane!”. Nieznajomy na ten widok tylko się uśmiechnął, wyciągnął z kieszeni notesik, narysował w nim kilka kresek, nakreślił parę słów, po czym skręcił w boczną uliczkę i zniknął dokładnie tak samo niezauważenie, jak się pojawił.

(…)

Czytelnikom powieści awanturniczych wydaje się często, że wszelkiej maści saloony, zajazdy, puby, karczmy i inne podobne przybytki tętnią życiem dniem, nocą, zimą, latem… Że panuje w nich nieustający harmider, alkohol leje się strumieniami, talerze zawsze są pełne jadła, kapela rżnie walca na sześć a byle incydent kończy się wyzwaniem na pojedynek na pistolety, szable czy – o zgrozo – inwektywy poddające w wątpliwość cnotliwe prowadzenie się matki adwersarza. Rzeczywistość natomiast znacznie odbiega od takich wyobrażeń, przyjmując zwykle postać znudzonej kobiety, stojącej za pustawym kontuarem, która ze zwyczajnej nudy przeciera po raz dziesiąty te same szklaneczki.

Tak było i tym razem, z tą tylko różnicą, że ową zajmującą czynność przerwało pojawienie się w polu widzenia kobiety, której wygląd zdawał się sugerować, że pomyliła lokale.

– Dzień… dobry? – zagadnęła barmanka, wyraźnie niepewna, co właściwie ma zrobić.

– Dobry, meine liebe Fräulein! Mieszkam w hotelu na tamta strona Strasse i szukam taka miła i szybka dziewczyna do pomoc na kilka dni. Ale wcześniej sehr, sehr gut kąpiel und abendessen. Wy macie tu takie, ja?

– Ja… znaczy… znaczy ja chciałam powiedzieć, że… na pewno nie pomyliła pani lokali? Co prawda my tu mamy dziewczyny… ale takie do towarzystwa… pani rozumie…

– Ja, wszystko rozumie. Mówię przecież: jedna dziewczyna, jeden pokój z duża wanna i jedna… kolacja? Teraz dobrze mówić?

– W takim razie czy ma pani szanowna jeszcze jakieś wymagania odnośnie… służącej?

–  Ja szukam taka… o, taka jak ona!

–  Huiacinta? – barmanka spojrzała na schodzącą właśnie ze schodów drobną meksykankę. – To dobra dziewczyna, ale roztrzepana i nie ma jeszcze odpowiedniego doświadczenia!

– Nein! Chcę ona i tylko ona! Przyprowadzi do mnie!

(…)

Hilda, z wciąż wilgotną skórą i włosami, przysiadła na szerokiej sofie. Jedną z poduszek podłożyła sobie pod plecy, natomiast drugą rzuciła na podłogę. Oparła się wygodnie, rozchyliła nogi i zachęciła gestem, by jej towarzyszka uklęknęła.

– Nie bądź taka bardzo prędko, dobrze? Rozumiesz?

Nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczyna poprawiła się, położyła dłonie na udach i pochyliła głowę. Zgodnie z życzeniem całowała niezwykle powoli i subtelnie”

 

W tym momencie nie byłam już w stanie powstrzymać chichotu. Ale nie z „poczócia chómoru” rodem z dowcipasów podpitego stryjaszka, a mojej własnej indolencji literackiej, pomieszanej z nieuzasadnioną niczym wiarą, że ktokolwiek kiedykolwiek miałby to przeczytać bez poczucia zażenowania. Aczkolwiek w duchu nawet się ucieszyłam, że nigdy nie dotarłam do etapu, by w przypływie odwagi (czy raczej bezdennej głupoty) pokazać to szerszej publiczności.

Niemniej, gdy wreszcie skończyłam lekturę, rozejrzałam się po porozrzucanych dokoła pozostałych przedmiotach. Pamiątkach, które przypominały mi to, o czym raczej wolałabym zapomnieć. Ubraniach, których nie nosiłam od lat. Niepoliczalnej ilości niepotrzebnych nikomu durnostojek. Dawno przeterminowanych dokumentach, całkowicie zbędnych już zapiskach, sczytanych do cna – lub przeciwnie, nigdy nieotwartych – książkach. I tak dalej.

Nie namyślając się specjalnie, zmyłam z twarzy podeschnięte już ślady, przebrałam się w pierwszą lepszą podomową suknię i zeszłam po pana Hedsona, by pomógł mi wnieść na górę puste kosze z piwnicy. Co prawda od razu zaproponował pomoc w porządkach – przy okazji lamentując głośno, cóżem właściwie uczyniła z wystrojem mieszkania – lecz odmówiłam. Głośno i wyraźnie. Zażądałam także szczotki, szufelki, dzbanka kawy, talerza świeżutkich ciasteczek oraz nowej lampy. Na zaraz.

Nim nadszedł wieczór, skończyłam porządkowanie nie tylko pokoju, ale przede wszystkim własnego sumienia. Jeden kosz książek do biblioteki publicznej, drugi z odzieżą dla przytułku, trzeci z drobiazgami do opchnięcia na pchlim targu, czwarty ze śmieciami. I najważniejszy: piąty ze wspomnieniami, porzuconymi marzeniami, dawno zdezaktualizowanymi nadziejami oraz tym wszystkim, czego postanowiłam się pozbyć. Raz na zawsze.

Upchnęłam tyle papierów, ile tylko się dało, do kominka i podłożyłam zapałkę. I czekałam, wpatrując się w tańczące płomienie, które nieubłaganie zamieniały kolejne kartki w popiół. Co prawda gdzieś z tyłu głowy tłukło mi się, że ktoś kiedyś stwierdził, iż „rękopisy nie płoną”, lecz najwyraźniej w moim przypadku ta zasada nie obowiązywała.

 


 

Mogłam oczywiście zastanawiać się przez kolejne pół roku, dlaczego takie symboliczne (i dosłowne też) porzucenie przeszłości przyniosło mi równie symboliczną (oraz i w tym przypadku dosłowną) ulgę, lecz nie miałam zamiaru bawić się w domorosłego psychologa. Psycholożkę. Psychiatrkę. Wszystko jedno. Liczyło się tylko to, że znów byłam w stanie jako tako normalnie funkcjonować. Przede wszystkim jednak zrozumiałam – lepiej późno, niż wcale – że na pewne rzeczy nie mam wpływu. Choćbym nie wiadomo, jak bardzo się starała. I ani moje wieczne przejmowanie się wszystkim i wszystkimi dookoła, ani rozdrapywanie dawno wygojonych ran, ani zamartwianie się tym, co będzie, nie mogło tego zmienić. Może i byłam w wieku dawno przekraczającym granicę permanentnego staropanieństwa, a ma rozchwiana emocjonalność (że o seksualności nie wspomnę) sterowała pozostałymi aspektami życia, a nie odwrotnie, lecz nie oznaczało to, że nie mogłam… być szczęśliwa? Jeśli nie z kimś i do końca moich dni, to przynajmniej tymczasowo oraz zupełnie sama. Czy raczej przede wszystkim sama.

Skoro bowiem nie potrafiłam sobie poukładać żadnej sensownej relacji ani mężczyzną, ani tym bardziej kobietą, stwierdziłam, że chwilowo daruję sobie najmniejsze nawet próby jej stworzenia. W pracy znów skupiłam się – a przynajmniej próbowałam – wyłącznie na pracy, w domu na sprawach domowych, natomiast czas wolny starałam się spędzać… wolno. Czerpać możliwie największą radość z tego, co miałam. Nawet jeśli mój stan posiadania w tej kwestii nie był specjalnie imponujący, a starania nie zawsze kończyły się satysfakcjonującym rezultatem, to przynajmniej pozwalały na odgonienie zbyt niegrzecznych myśli. Gdy jednak potrzeby cielesne stawały się zbyt natarczywe, by je dłużej ignorować, wybierałam najbardziej oczywistą i w zasadzie jedynie słuszną możliwość, czyli zaspokajałam się sama. Ale nie byle jak! Co to, to nie!

Najpierw dość długo zastanawiałam się nad wyjściem na burleskę. Konkretnie taką, w której można było zamówić pokaz sam na sam (czy raczej sama na samą) z jedną z tancerek. Doszłam jednak do wniosku, że aż takie zbliżanie się do roznamiętnionych kobiet znów narazi mnie na ryzyko zbytniego zaangażowania się w jakieś podejrzane romanse, do których najwidoczniej miałam słabość. Tym bardziej nie interesowało mnie szukanie sobie partnera w podobnych artystycznych środowiskach, choć przecież i takich nie brakowało. Dlatego ostatecznie porzuciłam pomysł jakiejkolwiek interakcji z żywą osobą i powróciłam do źródeł. Tym razem jednak nie opierałam się jedynie na wyobraźni, bo ta korzystała zazwyczaj ze znajomych już sytuacji, postaci, twarzy. Na czele z tymi, o których wolałabym raczej zapomnieć.

 

Niedaleko naszego mieszkania mieścił się antykwariat, w którym można było znaleźć bardzo ciekawe pozycje literackie, w tym również traktujące o… nieco innych pozycjach. Czasami zawierające jedynie działające na wyobraźnię teksty, ale nieraz także całkiem bogato ilustrowane: rysunkami, przedrukami malowideł czy płaskorzeźb, a bywało, że nawet zdjęciami. Zwłaszcza te ostatnie nie były ani proste, ani tanie do zdobycia – zwłaszcza jeśli zależało mi na odpowiednio wysokiej jakości, malowanych ręcznie fotografiach formatu nieraz całej stronicy – lecz kupowałam takie cacuszka na tyle rzadko, by nie wyjść na burżuazyjną nimfomankę. Względnie nimfomańską burżujkę. Niemniej raz na jakiś czas sprawiałam sobie taki właśnie wybitnie niegrzeczny prezencik oraz od razu cały wieczór tylko dla siebie, bym mogła z odpowiednią uwagą oraz zaangażowaniem oddać się lekturze. Zresztą nie tylko jej, bo zwyczajowo dokładałam do kompleciku jeszcze jakiś równie namiętny fatałaszek – a to majteczki godne artystek dekadenckich kabarecików, a to przyjemnie łaskoczący skórę szal, a to jedwabne rękawiczki.

Przykrywałam wówczas łóżko miękkim pledem, budowałam odpowiedni nastrój pachnącymi świeczkami ze sklepiku kolonialnego, odświeżałam się bardzo dogłębnie i przebierałam w to, na co akurat miałam ochotę. A skoro na dodatek miałam dostęp do pewnych środków wspomagających ciało i umysł, nieraz dodawałam parę kropel jednego czy szczyptę drugiego do kieliszka z winem, po czym przechodziłam do clou programu. Bardzo niespiesznie i w jeszcze pełniejszym skupieniu. Ciesząc się każdą mijającą chwilą. Czerpiąc satysfakcję z najdelikatniejszego nawet doznania. Sycąc wyostrzone zmysły.

Ostrożnie odpakowywałam papier. Przeciągałam palcami po oprawionej w złocony materiał okładce i przykładałam nos do pachnących farbą kartek. I czytałam. Powolutku, strona za stroną. Czasami, jeśli konkretny fragment był szczególnie interesujący, wracałam do niego, lecz zwykle tylko zamykałam oczy i chwilę się dotykałam. A gdy dochodziłam wreszcie do ilustracji lub tym bardziej zdjęć…

Jeśli tylko była taka możliwość i album pozwalał na wyjęcie ich z oprawek, rozkładałam je dokoła na poduszkach, podkręcałam nieco lampę i oddawałam się niczym nieskrępowanej rozpuście. Ssałam palce i wilgotnymi opuszkami pieściłam sutki. Brałam wachlarz z piórek i przeciągałam nim po brzuchu, udach, łonie. Kładłam się tak, bym widziała całą siebie w podstawionym zawczasu zwierciadle, rozchylałam nogi i zerkając to na własne odbicie, to fotografie, pieściłam się coraz odważniej.

Czasami wystarczył mi kwadrans czułego łaskotania samą dłonią, innym razem potrzebowałam dobrej godziny wsadzania sobie wszystkiego, co tylko miałam w zasięgu ręki i we wszelkie możliwe miejsca. Podciągałam nogi i lizałam własne stopy. Prężyłam się niczym ladacznica w trzecim pokoleniu, robiąc sobie dobrze w pozach godnych chińskiej akrobatki. Ocierałam się o ramę łóżka, po czym śliniłam sterczącą z niej gałkę, by tym łatwej się na nią nasunąć. Zwijałam poduszkę w ciasny rulon, siadałam na nim i kołysałam, póki nie doszłam do samiutkiego finału. A przede wszystkim wyobrażałam siebie w scenach, które właśnie przeczytałam. Względnie obejrzałam.

 

Kochałam się wówczas z mężczyznami, obdarzonymi przez naturę równie pięknymi twarzami, co hojnymi przyrodzeniami. Dwoma, trzema, a bywało, że i czterema naraz. Ubranymi w eleganckie fraki, antyczne przepaski na biodra, całkowicie nagimi, jak tylko mi się zamarzyło! Raz byłam im uległa, poddając się całkowicie ich woli, by przy innej okazji wszystkich zdominować wedle własnego uznania. Jeden brał mnie od tyłu, drugiemu obciągałam na przemian z trzecim, czwarty natomiast deklamował w tym czasie urywki z Boccaccia. Bo dlaczego niby nie?

Kiedy miałam już dość takich zabaw, robiłam sobie przerwę, wypijałam parę łyków pozostałej jeszcze mikstury lub wypalałam własnoręcznie skręconego papierosa – także z dodatkiem ingrediencji podebranych Shirley – i znów oddawałam marzeniom. Czasami zostawałam w jedynie męskim towarzystwie, bywało jednak, że znudzona zmieniałam je na damskie. Spędzałam intymne chwile z ledwie co rozkwitłymi, przepełnionymi młodzieńczym wstydem dziewczętami, dla których nawet zwyczajny, skradziony ukradkiem pocałunek stanowił nieziemskie wprost przeżycie. Całowałam ich malutkie piersi, płaskie brzuchy, obsypane pierwszym meszkiem łona. A jak wiedziałam już, że są całkowicie zdane na mą łaskę i niełaskę, rozdziewiczałam. Najpierw językiem, później także i palcami.

Podobnie zresztą jak równie niewinnych chłopców. Zaczajałam się na nich choćby w zaroślach nad niedalekim stawikiem, gdy wracali ze szkoły z przewieszoną przez ramię torbą z książkami. Czasami wybierałam jednego, innym razem dwóch naraz. Wabiłam w rzeczone krzaki pod byle pretekstem, po czym szantażowałam, że albo będą mi posłuszni, albo o wszystkim dowiedzą się rodzice, dyrekcja i przy okazji (choć przecież akurat jej nikt się nie spodziewał) hiszpańska inkwizycja. Pokazywałam im łydkę, odsłonięte ramię, wreszcie dekolt. Kazałam ściągać spodnie, klękałam i robiłam dobrze dłońmi. Zwykle dochodzili bardzo szybko, a wtedy pomagałam sobie ustami, by czym prędzej pobudzić ich do ponownego działania i… zaczynałam wszystko od nowa.

Gdy natomiast wciąż było mi mało, na koniec wyobrażałam sobie odbywającą się w pałacowych wnętrzach orgietkę. Czy raczej regularną orgię z udziałem okolicznych dojrzałych matron, bezpruderyjnie oddających się zaspokajaniu najbardziej wyuzdanych pragnień. Takich, które bez cienia zawahania siadały okrakiem na fotelach i kazały wylizywać swe ciężkie, opadające szeroko piersi, obsypane złotymi pierścieniami palce, grube uda. Gęsto owłosione pizdy i równie nieogolone, wypięte ordynarnie dupska. Do czysta. Ssałam monstrualne kutasy ich hebanowych służących, otaczających nas ciasnym kręgiem. Nadstawiałam się w ich kierunku, aby mogli we mnie wchodzić jeden po drugim. A ja spełniałam ich wszystkie rozpustne zachcianki z tak samo perwersyjnym uśmiechem na ustach. Na czele z finałem, w którym wszyscy obecni stawali dokoła mnie i spuszczali się po kolei na twarz.

Niestety – jak bardzo bym się nie starała, jak długo nie dopieszczała i jak intensywnych rozkoszy nie przeżywała, z tygodnia na tydzień coraz bardziej tęskniłam za ciepłem prawdziwego ciała. Jego ciężarem, miękkością, zapachem, smakiem. Przytuleniem. Pocałunkiem. Najzwyklejszym, codziennym dotykiem. Musiałam jednak wybrać mniejsze zło i pozostać sama. Choć, jak miało się bardzo szybko okazać, łatwo nie było…

 



 

Dla wciąż ciekawych:

– Underwood – amerykańska firma, której przypisuje się stworzenie „pierwszej nowoczesnej maszyny do pisania”. Jeśli w starym filmie pojawia się kanciasta, czarno-złota maszyna z półkolistym wycięciem na froncie, to najpewniej jest to Underwood No. 5.

– Webley&Scott – brytyjska firma produkująca charakterystycznie łamane rewolwery, niektóre na bardzo silną amunicję, takie ówczesne Magnum z „Brudnego Harry’ego”. Bardziej zainteresowani mogą obejrzeć odcinek Irytującego Historyka o Webleyu Mk IV (i innych zresztą też)

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione!

Ilustracja w tle: artstation.com

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

Ten tekst odnotował 3,725 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.9/10 (8 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Z tej samej serii

Komentarze (16)

+2
-1
Przeczytałem. A co? Świetna część z mrożącymi krew w żyłach scenami. Nie sposób nie poczuć atmosfery czasów, w których dzieje się akcja. Skojarzyło mi się to z filmem „Gosford Park” (2001). Tak, są to różne historie, ale klimatycznie przynajmniej miejscami się zazębiają.
Zaczynam zazdrościć, że ja tak nie potrafię pisać 🙁

„zagubioną, przerażona istotkę” – ogon się urwał?

Nie wiem, czy dobrze rozszyfrowałem, ale...
Qrwell Walker – Cordell Walker (Strażnik Teksasu)?
Dziki Bill Pee-Cock – Dziki Bill Hickok?
Srający Byk – Siedzący Byk?
Walkoń-Histeria – Waldorf-Astoria?
Call-a-titty Jane – Calamity Jane?
Hilda von Grosstitte-Schwanzmeister – tego nie udało mi się odgadnąć.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+3
0
Indragorze, "Hilda von Grosstitte-Schwanzmeister" oznacza szyfrem kogoś, kto wielkimi cycami robi świetnego "hiszpana" 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
OK, ale czy stoi za tym jakaś konkretna postać?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-2
Chociaż, po zastanowieniu się, bardziej doceniłbym niewiastę, która robi to cyckami małymi... Może lubię wyzwania i paradoksy? I trochę wysiłku? 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
"OK, ale czy stoi za tym jakaś konkretna postać?"
@ Indragorze, nie śmiem o to zapytać Agnessy 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Pytać możecie zawsze, przecież nie pogryzę. I nie, za Hildą nie stoi nikt konkretny. Po prostu bylo mi potrzebne ciekawie brzmiące i jednocześnie możliwie nieprzyzwoite w tłumaczeniu nazwisko 😄 Swoją drogą narodowość też jest wybrana nieprzypadkowo, możecie sobie poszukać kwestii "jezyk niemiecki a sprawa amerykańska".

Co do pochwały stylu... dziekuję, ale nie macie czego zazdrościć. Serio. Bo macie pomysł, macie ambicje i macie nawet jako-takie umiejętności, żeby napisać coś bardziej oryginalnego, a potem i tak doceni to ułamek tych czytelników, co pierwsze lepsze kopiuj-wklej-romansidełko. Wiec nie polecam.

Tamten ogonek już jest poprawiony 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+13
-1
@AgnessaNovvak Obok kultowych „Adama i Ewy”, to nawet nie stało. Wybacz, tym razem tylko, czy raczej aż „5”. Stać Cię na znacznie więcej.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-1
@FAN - dziękuję za komentarz, nawet jeśli nie do końca się z nim zgadzam 🙂

Co do "Adama i Ewy" to mam świadomość popularności tej serii (zarówno tutaj, jak i na LOL), widocznej nie tylko po ilości wyświetleń, ale przede wszystkim pobrań ebooków, która jest absolutnie poza konkurencją w porównaniu do moich pozostałych opowiadań. A czy jest to dzieło "kultowe"? Cóż, skoro tak twierdzisz, to widocznie jest i pozostaje mi tylko pławienie się w zachwycie 😀

A na poważniej, to co właściwie znaczy, że "stać mnie na więcej"? Bo jak się nad tym na spokojnie zastanowić, to historia Jenny jest lepsza od tej Ewy pod (prawie) każdym względem: złożoności fabuły, konstrukcji bohaterów, prowadzenia dialogów między nimi, jakości samych opisów, tła stojącego za opowieścią, a o warsztacie i ogólnie stronie technicznej nawet nie ma co wspominać. Bo "Adam i Ewa" to w gruncie rzeczy standardowe romansidełko bez większych ambicji, pisane bardzo emocjonalnie, z typowymi dla debiutantek (oraz debiutantów oczywiście) błędami czy wręcz momentami pisarską naiwnością i jeszcze większą przesadą, widoczną choćby w opisywaniu każdej najmniejszej nawet krągłości bohaterki czy odczuć bohatera. W zasadzie jedyną przewagą mojego debiutu jest tak naprawdę jego "przyjazność dla czytelnika", że tak to określę - łatwo się go czyta, jest w nim duże stężenie scen nieubranych (momentami wręcz seksu dla samego seksu, bez jakiegokolwiek uzasadnienia fabularnego), a bohaterka w średnim wieku, po przejściach ze wszystkimi swoimi wadami to jakby nie patrzeć dodatkowy bonus, zwłaszcza dla czytelników znudzonych idealnymi nastoletnimi córkami sąsiada czy niewiele starszymi sekretarkami.

I choć wiem, że zapewne dla wielu strzelam sobie tą deklaracją w kolano, natomiast o ile rozumiem powyższe zarzuty, to uważam je za takie trochę "Metallica skończyła się na Kill'em All". Piszę inaczej niż te cztery lata temu, bo mam inne priorytety (nie tylko pisarskie), inaczej dobieram tematy opowiadań, inaczej ubieram je w słowa i w inny sposób chce je przekazać. I choć widzę, że ta droga niekoniecznie spotyka się z uznaniem czytelników, to co mam właściwie zrobić? Znów napisać "Adama i Ewę", tylko dla niepoznaki z innymi imionami bohaterów? Wziąć na warsztat oklepany motyw pokroju na przykład pasierbicy (opowiadanie o niej jest moim najczęściej czytanym pojedynczym tekstem)? Stać się kopią kopii jednej z pierdyliona wattpadowych ałtoreczek, która tłucze tysięczny romans biurowy, mafijny, love-hate albo co tam jeszcze w bieżącej chwili najlepiej się sprzedaje? Przepraszam, ale z całą sympatią - nie.

Oczywiście nie oznacza to, że zamykam się na krytykę, nawet ostrą. Powiem więcej: jestem w trakcie pisania znacznie bardziej konwencjonalnej opowieści - bez sensacji, bez kryminału, bez strzelania, bez skupiania się na dawnej angielskiej architekturze lub innych podobnych ekstrawagancjach. I mam nadzieję, że taki w pewnym sensie "powrót to źródeł" bardziej spodoba się czytelnikom. Choć, patrząc na moje poprzednie próby takich powrotów, wcale nie jest to takie pewne 😛
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-1
@AgnessaNovvak „Stać Cię na więcej” ma bardzo prosty przekaz. W „Adamie i Ewie” było to „coś”. Coś nieuchwytnego, co powoduje że czytając tę serię namiętność i pożądanie widać w każdym zdaniu. „La Belle…” jest taka jakaś…sterylna. Nie pobudza zmysłów. Jest poprawna warsztatowo, ale zgubiłaś chyba w ten sposób, goniąc za perfekcją językową, coś co jest najważniejsze, tj. klimat. Szkoda. Ps. A fanem pozostaję, przy czym przyznaję że z sentymentu za „Ewą”😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-1
@FAN - większość zapewne by zaprzeczała takim zarzutom, ale ja nie. Bo masz rację i nawet ja widzę, że w pewnym momencie uleciała mi taka spontaniczność pisania, emocjonalność, momentami może nawet literacka naiwność, taka "iskra pisarska". Natomiast czy ma to związek z poprawą warsztatu? Z jednek strony może i tak, bo dzięki sprawnemu posługiwaniu się językiem mogę sobie pozwolić na więcej niż kiedyś i moje pisanie jest bardziej świadome, ale z drugiej to przecież tylko narzędzie do osiągniecia celu, jakim jest gotowy tekst. Może wina leży bardziej w chęci stworzenia czegoś ambitniejszego i bardziej orginalnego, a jednocześnie zawodu, że albo się to nie udaje, albo nikt tego nie docenia, albo wszystkie plagi egipskie naraz?

Cykl o Adamie i Ewie powstał w zasadzie pod wpływem impulsu i był pisany (zwłaszcza jego początki) zupełnie bez planu, podobnie zresztą jak "MiniaTurka" i w zasadzie każde opowiadanie aż do "Ballady o trzech nieznajomych", a może nawet "Maskarady". Tyle że nawet jeśli czytelnikom przestała odpowiadać moja ścieżka artystyczna, to przecież i później pojawiały się rzeczy bardziej konwencjonalne, w tym nie tak wcale dawne "Przeciwieństwa się przyciągają" - jest to przecież nic innego jak całkiem zwyczajne romansidełko i niewiele poza tym. Mało tego: jego bohaterka, Olimpia, to poza wiekiem i orientacją taka trochę Ewa2.0 - ma problemy ze stałymi związkami, brakuje jej samoakceptacji, zostaje postawiona przed perspektywą relacji, na którą nie jest przygotowana i tak dalej. Nie ma tam wielkich opisów przyrody, morderstw, motywów paranormalnych, nic takiego. I owszem, to opowiadanie całkiem nieźle się wyświetla i nawet wzbudziło pewne dyskusje, ale żeby jakoś szałowo, to nie. Czyli o co właściwie chodzi, bo już nie bardzo wiem - przy pisaniu rzeczy niezbyt wyszukanych zarzucano mi schlebianie niskim gustom i marnowanie potencjału, a potem (i w sumie nadal) przerost ambicji i formy nad treścią. Czyli jak się nie obrócić, dupa z tyłu 😄
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+12
-3
@AgnessaNovvak Dupa zawsze będzie z tyłu. Ot takie to już odwieczne prawo anatomii. A czy Ewa była infantylna? Albo Adam? Czy ja wiem? Chyba jednak po prostu chodzi o to, że tamte teksty ja przynajmniej czytałem z wypiekami na twarzy. Nie wiem jak było, ale czytało się je tak, jakby autorka pisała je spontanicznie. Czasami mniej poradnie, czasami z błędami, ale…taka jest przecież rzeczywistość. Ludzie na codzień raczej nie zawsze poprawną polszczyzną się posługują. Później miałem wrażenie, że poprawiasz kolejne teksty dziesiątki razy, cyzelujesz każde słowa, przecinki, akapity. Efekt, dla mnie przynajmiej był taki, jakby pić piwo, które kilka godzin stało otwarte. I ciepłe i bez gazu. Beee😉 Cały czas, gdy widzę Twój kolejny tekst, rozpoczynam lekturę z nadzieją, że już się zmęczyłaś tą językową poprawnością i wracasz do realizmu, do słownej nieporadności, usterek językowo-stulistyczno-interpunkcyjnych. A tu dupa, nie ta z tyłu, tylko tak w ogóle. Kolejne ciepłe piwo, z którego uleciał gaz zanim je zaserwowałaś😢
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-5
@FAN - ja nadal rozumiem Twoje uwagi / krytykę / zarzuty / jakkolwiek ich nie nazwać, i tak samo wciąż odpowiadam tym samym pytaniem - i co mam w takim razie z tym zrobić?

Zacznę "pisać jak kiedyś"? Otóż nie. A dlaczego, to masz wyszczególnione w poprzednim komentarzu - po prostu Agnessa z roku 2019 i 2023 to dwie niekoniecznie te same osoby i to zarówno typowo literacko (pod względem warsztatu, podejmowanych tematów, sposobu pisania) jak bardziej ogólnie (choćby motywacji, dzięki której w ogóle piszę i celów, jakie chcę osiagnąć). Owszem, teoretycznie jeśli się bardzo uprę, to napiszę jakiś lekki romansik, używając do tego prostszego języka - i powtórzę się, że właśnie taki tworzę. Natomiast nie ma sensu oczekiwać ode mnie tego, że wypuszczę "Adama i Ewę - spotkanie po latach", bo mnie to nie interesuje. Choć przyznam, że chodził mi po głowie powrót nie tylko do podobnych klimatów, ale wręcz tych samych bohaterów. Ale nie widzę w tym sensu, bo nie tylko nie jest to dla mnie specjalnie ciekawe, ale będzie mnie kosztowało kilka ładnych miesięcy pracy, a potem zapewne Ty i podobni Tobie czytelnicy temu przyklasną, za to inni rzucą uwagą o dawno przeterminowanym kotlecie. Co już się zresztą zdarzało wcześniej i wiele osób (i publicznie, i prywatnie) wypominało mi, że nie ma sensu dziesiąty raz wchodzić do tej samej rzeki. I dla Ciebie zwrot "stać Cię na więcej" oznacza właśnie powrót do takich bardzo emocjonalnych źrodeł, a dla nich pójście w rzeczy bardziej złożone i mieszanie erotyki z innymi gatunkami. I kto ma rację?

Z podobnych powodów nie napiszę np. jakże popularnego romansu mafijnego, historii typu "sekretarka plus szef" albo owego wielokrotnie przywoływanego "na kolana suko". Są autorki i autorzy, którzy piszą takie historie hurtowo, lepiej się w nich czują, bardziej znają się na regułach nimi rządzących i tak dalej. A skoro tak, to po co mam się z nimi ścigać, skoro jestem na z góry straconej pozycji?*

Zresztą teoretycznie każdy powinien znaleźć u mnie coś dla siebie - sa romanse, sensacje, fantastyka, historia, hetero, homo (może poza typowymi gejami, ale to by się i tak nie spotkało z uznaniem), tematy oklepane i niszowe, chyba wszystkie rodzaje narracji, a nawet kur*a wiersze. I tak naprawdę nic nie wybiło się ponad pewien poziom popularności. Nic. I to tutaj, gdzie mimo wszystko mam jakąś tam pozycję, a co dopiero na np. LOL. Fb, Wattpadzie czy Instagramie, gdzie dopier są (lub były, zanim konto nie poszło do śmieci) dno i wodorosty. Więc najwyraźniej to nie ze stylem mojego pisania czy doborem tematyki jest problem, a z pisaniem w ogóle.

*inna sprawa, że prywatnie uważam tysięczny tekst "szara niezaspokaja przez sąsiada listonosza myszka Anusia spotyka na wakacjach opalonego księcia z bajki, który okazuje sie szefem miedzynarodowego kartelu przemycającego szklane paciorki, którego brat ojca matki jest tak naprawdę jego wujkiem pracującym w służbach specjalnych, a do tego wszystkiego mamy w tle feminizm, patriarchat, ratowanie planety i weganizm" za tak samo durne jak 999 poprzednich 😄
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+7
0
@AgnessaNovvak Ja również nadal rozumiem Twoje odpowiedzi i nic mi do tego w jakim kierunku chcesz kontynuować swoją karierę ałtorską. Próbowałem jedynie wytłumaczyć i uzasadnić, dlaczego Bella zasługuje moim zdaniem na oceną „5”, którą i tak podwyższyłem z sentymentu za Ewą. Oczywiście co czytelnik, to inne zdanie. Moje już wię dobrze znasz.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
@FAN - i ja to wytłumaczenie całkowicie rozumiem i za nie dziękuję. Kto wie, być może mi ono pomoże w dalszym pisaniu, bo chyba faktycznie od pewnego czasu za bardzo przesadzam z formą, a za mało skupiam na treści. Znaczy gołych cyckach 😄
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-3
@Agnessa, tylko nie przesadź 😉 Bo jak napiszesz coś w rodzaju:

"Jej biust falował jak niespokojny Ocean Spokojny. Dwie bezludne wyspy z palmami sutków wyczekiwały rozbitków, aby spełnić marzenia ociekających słoną wodą męskich, opalonych i zagubionych w morzu samotności ciał, A może to nie była woda? Może to były wet dreams?
Pod każdą wyspą drzemał wulkan namiętności. Uśpiony i jakby smutny.
- Któż go obudzi - westchnęła melancholijnie, patrząc w lustro.
- Nie wiemy, kto, ale zrób coś z tym, kobieto - odpowiedziały gołe cycki.
- I ze mną też! - krzyknął tajemniczy głos spomiędzy ud".

... to zwątpię i pójdę się upić 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
@SENSEIH - w sumie to jest pomysł. Tylko zamiast Pacyfiku wstawię Atlantyk, bo bardziej pasuje do fabuły, albo jeszcze lepiej Ocean Indyjski w ramach retrospekcji. Tylko najpierw to ja sobie walnę kielona, bo na trzeźwo nie ogarnę 😀
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.