Dźwiękoczuła
30 listopada 2019
Szacowany czas lektury: 18 min
Czuła na dźwięki, taka byłam zanim poznałam ciebie. We wszystko się wsłuchiwałam, każde drgnięcie powietrza było ciekawe. Uczyłam się świata wędrując szlakiem muzyki. Zaklinał mnie śpiew, uwodził taniec i wszystko, co się z nią wiązało. Słuchałam, w mrokach i cieniach smutków, w mgłach nostalgii, ciężkich welonach słońca i kaskadach jesiennego szelestu. Przemywałam nią powieki o brzasku, po zmroku brałam w niej prysznic. Smarowałam się nią do ochrony przed słońcem i piłam duszkiem na gorąco, podczas dni z deszczu, czy łez, i na odchodne. Towarzyszyła mi też w chwilach intymnych, gdy w samotności wyobrażałam sobie ciebie, zanim jeszcze w ogóle poznałam, zanim wymyśliłam, czego mogłabym się po tobie spodziewać.
Wyczuliłam się na wyższe formy. Żyłam rytmem, melodią i tym co sobą tworzyły. Głodna wszelkich dźwięków, głosów nawet, męskich, damskich, szarpania strun, dmuchania w tuby, nawet bicia w werble, w takcie i zadanym rytmie, syciłam się muzyką. Karmiłam się nią, chłonęłam, byłam jej częścią. Życie brzmiało słowami wyśpiewanymi na tysiące różnych sposobów, wciąż byłam nim oszołomiona. Cała ta wyrafinowana kolorystyka, przekrój ludzkich wnętrz, wynaturzeń, wymysłów i mój pierwszy raz z Peer Gyntem, gnuśnym i egoistycznym wieśniakiem, tylko spotęgował moje do niej nastawienie. Zaciągnął mnie on w norweskie szczyty, wędrowaliśmy razem, po skałach, grotach, nieustannie omijając szlaki dobrych przyzwyczajeń. Uciekał przed swoją anielską Solvejgi, a ja… przed nie wiem czym, może przed sobą okrutnie samotną? Nasze kroki brzmiały fagotem. Niosło się ich echo, po zjeżonych, soplenicami, ścianach nagich grot i wydatnych przełęczy. Miejsce wybrał wcześniej. Poprowadził mnie w mrok i nie krępował się ani przez chwilę. Studził lęki pewnością siebie, konsekwentnym dążeniem na przód, na wprost i mimo wszystko. Kiedy weszłyśmy już tak głęboko, że nie widziałam niczego, bo mrok zgęstniał jak szyszkowy zagajnik, usłyszałam go na swoich biodrach, na piersiach, udach, łydkach, na całym ciele, grał na nim, drżał na nim, trząsł się, kurczył i rozciągał. Jakaż byłam wtedy ślepa. Jak Solvejgi ze swoimi wypłakanymi oczami, do samego ich suchego dna. Solvejgi bez powiek, dwie ciemne jamy, zionąca ślepota. Szłam, rysując niepewne ślady na wilgotnym wnętrzu jaskini. Każdy krok w dal, potęgował moje odczuwanie siebie. I kiedy już byłam za daleko, nad samą przepaścią, krawędzią niepewności, potknęłam się i stoczyłam na sam dół, tak gwałtownie, że zabrakło mi w piersiach powietrza. Taki był mój pierwszy raz z Peer Gyntem. Stygłam jak góra lodowa, której odbiło się lawą z trzewi wulkanu. Szybko jednak o nim zapomniałam, zatracając się w Wenecji. Karnawał porwał moje myśli, czego zupełnie nie rozumiałam. Rozbierała mnie ta wariacja. Skrzypek niepokoił prostotą i komplikacją zarazem, które tak zaplótł w jedno, że nie mogłam ich już rozróżnić i poczułam się taką jedną spełnioną całością, niczego mi nie brakowało. No może tylko ciała samego Niccolò, którego bym zagłaskała, w swoistym podnieceniu talentem i w niezaprzeczalnym geniuszu. Zafascynowana niepokojem Griseya, otarłam się o istotę zamysłów. Drżałam niepokornie przy Souvenir de Florence[1] i oddawałam się bez reszty Flight of the Bumblebee[2]. Cały świat mając pod ręką, w słuchawkach i na telefonie, poczułam, że to nie wystarcza. Co wieczór robił mi dobrze inny utalentowany muzyk. Niektórzy jeszcze żyli, większość była martwa. Pobudzana więc, dawno ostygłymi lokatorami marmurowych pałaców, postanowiłam poczuć się żywa i wyjechać.
Portugalski wiatr o vento dos sentidos… tyle o nim wcześniej słyszałam, że to respiração do oceano[3], że o cheiro das lágrimas da terra[4], że a alma da musica…[5] Wszystko to prawda, a nawet więcej. Pierwszy raz, tak daleko od domu. Przed wyjazdem myślałam, że będę tęsknić, ale za czym? Za dniem zasnutym pajęczą siecią rutyny, gdzie wszystko miałam tak obrzydliwie zaplanowane? Za bezpieczeństwem, że sklep z bułkami za rogiem i do dwudziestej trzeciej, że patent w wynajętym mieszkaniu, tylko na moje klucze, że dowolny tytuł w słuchawkach, na każde żądanie? Co przyniesie mi woń obcego kraju, nieznanego miasta? Z czym będę się zmagać? Co pokocham? Co wyszydzę?
Wędrowałam. Trochę dookoła, bez celu i sprecyzowanego kierunku. Włóczyłam się właściwie, licząc pingos de chuva[6] na bielonych ścianach nie mojego minha casa[7]. Słuchałam w nocy snów miast, zachwycałam się kolejnymi oddechami mroku, w spóźnione carros, bondes e ônibus[8]. Zatracałam się w burzach za ścianą, w najzwyklejszych brigas humanas[9]. Dotarłam w końcu na pola rozłożyste, łąki położone z dala od miast, samotne i dzikie, nad jeziora marszczone oddechem samego oceanu. Nawet nie wiedziałam gdzie jestem. Jak mucha do miodu, szłam za dzwiękami, za muzyką, wprost do srebrzystego oka, przy którym zbierały się tłumy, wszędzie piasek i ludzka skóra. Ze wzgórza wyglądało to jak, wielokolorowy żółw, ze skorupą namiotów. W dole jednak, były to już jakieś ruiny dawno wymarłego grodu. Okręgi z kamieni. Sznury domów na kółkach. Eko gobeliny z butelek, puszek, lusterek, obracające się, połyskujące w słońcu, wielobarwnych, wymyślnych, niepotrzebnych nikomu, brzęczących na wietrze, konstrukcji. Białe menhiry, jak jaja olbrzymich gadów, karłowate rzeźby drzew, usiłujące schwytać w siebie, podmuch, może dźwięk, swoimi rozczapierzonymi gałęziami, wbitych w niebo pazurów. Stragany barwnych pamiątek, koszulek, obrazów, niezwykle kolorowe biżuterie, maski, sznurki, paski. Łąka otwartej zieleni, kompleksy ogromnych namiotów i strefy tych mniejszych. Jakaś twarz giganta ukryta w kamieniu. Punkty dzikiego ładowania telefonów. Nad samym jeziorem konstrukcje z czterech drągów, jak szkielety wigwamów, ze zwisającymi z góry paskami materiałów, a na nich ludzie, pozaczepiani za biodra, zwisający głowami w dół. Nieutwardzone ścieżki, wytyczone niskimi kamiennymi murami, drzewa z porozciąganymi na gałęziach banerami, a dookoła karłowata roślinność, niska, powykręcana, jakby w obłąkanym tańcu. Gdzieniegdzie kolejne oczy z wody, stawy i miejsca z szelestem trzcin, chłodem cienia niewielkiego drzewa i wilgocią kamieni. Pod pomarańczowym namiotem zajęcia z tańca. Jedni ćwiczyli, inni patrzyli, na siedząco, lub leżąc na brzuchach. Przed namiotami wielki rogaty budda. Drewniana figura dająca schronienie przed słońcem, w brzuchu buddy wejście i ławka w środku. W mostku prawdziwe rośliny, kłębiła się bujna przyroda. Budda miał zamknięte oczy, twarz i ręce zdobione fraktalem regularnych linii, to trans, budda był w transie i kołysał się nieruchomy, ale nie tak naprawdę, to trans w który zapadł słuchając. W namiotach fantasmagoryczne galerie. Na każdym płótnie, muzyka. Tłumy wypoczywających nad brzegiem jeziora. Smok wikingów w parku. Punkty ze spożywką, wymalowane, jak obrazy na galeriach. Kąpiele topless. Wszystko z oddali wyglądało jak miasteczko kolorowych dachów. Na niektórych belkach konstrukcji, wisiały plakaty. Kto i kiedy będzie grać, gdzie warto iść, by posłuchać. W miejscach oddalonych od jeziora, stały beczki z wężami i spryskiwacze. Mimo, że lał się gęsty upał, wszystko błyszczało wilgocią, ludzie błyszczeli, polewali się często. Tuż obok, wynurzały się z ziemi dwie olbrzymie głowy, jedna zakopana tak, że tylko uszy i oczy nad ziemią, a druga leżała, na swojej dłoni, grzebiąc resztę ciała w piasku pod linią powierzchni. Na słupie stał mężczyzna i coś palił, łopotały kolorowe sztandary wyimaginowanych królestw wyobraźni. Pod wielką sceną mrowił się tłum półnagich ciał. Jedna, niespokojna fala, ludzkich emocji. Młodzi, starsi, wszyscy unosili się na dźwiękach, choć nie wysoko, bo tuż nad piaskiem. Potężne płachty dachowego namiotu, lekko marszczone wiatrem, nie wpuszczały do środka słońca, a i tak było tu gorąco. Łatwo się o kogoś odbić, z kimś zderzyć. Na estradzie bezimienne tancerki wyginały się, jakby uchylając od wibracji powietrza, sterowane niewidzialnymi żyłkami, pajacyki ludzkich ciał. Wszędzie tatuaże, pawie pióra, barwne chokery, wymyślne ozdoby, wymalowane brzuchy i muzyka, rytm, bas, perkusja i rozmaita odmiana dźwięków uzupełniających. Kolorowe włosy, długie dredy i ta siła, informacja drzemiąca w muzyce, każąca tym wszystkim ludziom ruszać się podobnie, szaleć w ten sam sposób, bez reguł, pójść i stoczyć się w głąb swych jaskiń. Kuse spódnice, nagie torsy, ręce uniesione wysoko i jakiś facet polewający ze sceny, roztańczonych, wodą z węża. To chyba zrobiło im dobrze. Tańczący się rozbierali, wirowały ubrania nad ich głowami. Muzyka dyktowała warunki, a oni pozostając w transie, niczego i nikomu nie obiecując, karmili oczy przygodnych, dynamiką swoich ciał, ich złożonym ruchem. Wszystko w rytmie narzuconym przez didżeja, ten patrzył z góry, wytykał nagusów palcami, śmiał się i kręcił potencjometrami, robił przesterowania, regulował wibracjami, to tłum go inspirował, podniecał i nakręcał.
Odkryłam inną scenę, na uboczu, z desek, pod słońcem pełnego nieba. Lał się żar, a kobieta w czerni zapraszała na scenę siedzących na około. Po środku długowłosy grajek szarpał spokojnie struny. Wsłuchani, wskazani, podrywali się i szli, jak ich prowadziła, ta kobieta w czerni. Może było tam kilkanaście osób, nie więcej. Wszystkie snuły się wte i wewte, albo nieruchomiały, stając w miejscu jak zaklęte, w zależności od tego co, mówiła im ta muzyka. Kobieta dawała im jakieś wskazówki, nie słyszałam ich. Chodzili dalej po scenie, we wszystkich kierunkach naraz, czasem biegnąc, czasem stając, jak na rozkaz, jakby muzyka pętała ich wolę, rozkazywała im. Kobieta znów coś mówiła i rozdała szarfy, wstęgi kolorowe. Każdy zawiązał sobie nimi oczy. Naraz znikła śmiałość, przepadła wcześniejsza dynamika, mimo, że muzyka się ożywiła. Ślepcy na scenie poruszali się powoli, niepewnie. Grajek wstał, wszedł między nich i karmił ich teraz niczym łyżką z talerza, szli ku niemu, a on im z drogi umykał, oddalał się i zbliżał, jak wąż przenikał obok niepewnych ciał, inspirował nieustanną improwizacją. W końcu zaczęli na siebie wpadać, brnęli do siebie po omacku, całkiem przypadkiem, jedni na drugich, łapali się w gałęzie obcych sobie, sztywnych ramion, łączyli się w pary ślepców. Złapani, zderzeni ze sobą, kołysali się przytuleni, wciąż niewidzący niczego. Kładli sobie ręce na ramionach, dotykali się ostrożnie, obejmowali, głaskali, pieścili. Próbowali patrzeć dotykiem. Grajek wciąż grzebał w rytmie, zmieniał melodię, pary zaczynały ze sobą tańczyć, ale były ostrożne, delikatne. Widziałam dwóch mężczyzn i dwie kobiety, widziałam też jak wysoki brodacz całuje niską blondynkę, jej się to podobało, śmiała się do niego, ale on tego nie widział. Całował ją w szyję, a ona, jakby chciała się odwdzięczyć, tyle, że go nie mogła dosięgnąć, chociaż stawała na palcach. Inna kobieta o grubych, czarnych, kręconych włosach całowała się z dobrze zbudowanym brunetem. Nie widziała go, ale była nim zafascynowana, nie nim, sytuacją z nim, to że ją obejmował, że dotykał nagiej skóry pleców wewnętrzną stroną ramienia. W odpowiedzi położyła na nim swoje ręce, rozpraszała jego krótkie włosy, a on wsunął sobie do ust palce jej dłoni, ssał je powoli, wciąż się uśmiechając i całował dłoń od jej wewnętrznej strony. Ona rozchyliła wargi i pocałowali się w usta. Ręce jego, jak jesienne liście, zsunęły się po jej obrysie. Przez chwilę wydawało mi się, że był głodny, że nie wytrzyma i zerwie opaskę, pożre kobietę oczami, ale nie. Zgodnie tańczyli dalej. Przekroczyli nieznaną granicę, razem, równocześnie, na fali dotyku, przypatrując się sobie ustami. Dotyk zgromił noc, rozciął kurtynę niepewności, ułatwił podzielenie się sobą, więc patrzyli nim jak opętani, przyglądając się sobie bardzo uważnie.
Muzyka ucichła, a mężczyzna z gitarą odpiął kabel i poszedł dalej. Ruszyłam za nim. To czarodziej – myślałam, podobała mi się jego gra, chciałam więcej. Trafiłam w inne miejsce. Zielony jak trawa namiot, wisiał nisko, tuż nad cieniem, który rozpinał pod sobą. Wielki spadachron. Leżeli tu ludzie i odpoczywali, a teraz słuchali, bo mój grajek podłączył się właśnie do elektroniki na miejscu, coś zabuczało, ostry pisk wypełznął z głośników jak błyskawica i popłynęła muzyka, studząc oparzenie przesterowaniem dźwięków. Teraz jednak grajek szarpał struny z większą rozwagą, coś budował, wznosił, kolorował. Konkrety jakieś. Coś, na co można się wspiąć, na czym położyć. Ludzie odwracali ciekawe spojrzenia, słuchali i znów płynął kod w muzyce ukryty. Najpierw kołysał, tymi co już siedzieli, innych ściągnął z okolic. Zrzuciłam plecak i siadam, tuż za skupioną, drobną białowłosą kobietą z kapeluszem ozdobionym pawimi piórami. Między leżącymi stąpał ostrożnie, ubrany na czarno chudzielec. Do bluzki miał przypiętą tabliczkę z napisem free hugs, uśmiechał się, obnażając dwa zdrowe zęby i ślady po reszcie. Szukał chętnych. Do ślicznotki przede mną dołączył półnagi mężczyzna, w takim samym jak ona kapeluszu, przytulili się. Widziałam brunetkę, którą w objęciach trzymali dwaj nadzy mężczyźni. Miała zamknięte oczy, uniesioną brodę, obaj dbali, żeby się jej nie nudziło. Podeszły trzymające się za ręce dwie inne kobiety, to chyba siostry, tak samo roześmiane. Gwar z dzikich bazarów przy drodze cichnął, coraz więcej ludzi chroniło się tu przed słońcem. Przybyli składali kolorowe parasolki, siadali gdzie popadnie, byle w cieniu, byle przy innych. Ktoś coś pisał, ktoś inny wpatrywał się gdzieś w przestrzeń, nieruchomo. Inni czytali ludzkie twarze, przyglądając się ciekawie każdej z osobna, nie było w tych spojrzeniach niepokoju, tylko czysta ciekawość i spokój. Każdy na to pozwalał, mnie też się przyglądali. Wymyślali sobie moją historię, wyobrażali moje światy. Jakaś para mnie zaczepiła spojrzeniem. Najpierw rozmawiali ze sobą, uśmiechali się do siebie i łączyli usta. Kobieta upinała włosy, miała na lewej ręce obręcz z wygrawerowanymi znakami, nie wiedziałam co znaczą. Miała też bliznę na ramieniu, a włosy podobne do moich, gęste i ciemne, w sam raz na portugalski wiatr. Spoglądali na mnie i mówili coś, ale niczego nie słyszałam, tylko odwzajemniłam uśmiech. Na skraju cienia inna tańczyła, była w wielobarwnej chuście, klaskali jej, czerpiąc przyjemność z patrzenia. Wrócili ludzie z kąpieli, robiło się coraz tłoczniej. Gwar rozmów przykrył muzykę, ale piętrzyła się ona, burzyła, podnosiła ponad falę głosów. W końcu nowo przybyli usiedli, urzeczeni, przesunęli się poza krawędź i przepadli, jak ci wszyscy wraz ze mną już głęboko utopieni.
Wtedy i ty usiadłaś, tuż obok, ale nie ujrzałam ciebie, nie od razu. Gapiłam się gdzieś, na około, błądziłam po rozmarzonych twarzach, czerpałam radość z ich szczęścia i podniecenia. Przyglądałam się, całującym parom, bo wypadało i było to wręcz pożądane. Pokazywali jak się pieszczą, na pozór ukryci, w zsuniętych na poły sukniach, niedbale zawiązanych ręcznikach, jak dotykali się i wyolbrzymiali swój kontakt, nadmierną reakcją. Patrzyłam na nich, a oni śmiali się z tego, podniecało ich, że widzę. Byli coraz bardziej łapczywi, wcale się nie hamując. Mężczyzna w kapeluszu gapił się na mnie, odsłaniając jasnowłosej kobiecie piersi. Ona patrzyła na niego, a on wciąż na mnie. Pokazywał mi, jak ją dotyka, jak pieszczotliwie przesuwa dłonią po brodawkach. Ona odchylała głowę, zanurzała rękę w jego kruczych włosach, on łapał ją ustami, całował po brzuchu, wsunął dłoń między jej nogi. Oboje wtedy zerknęli na mnie, jakby chcieli, żebym się przyłączyła, oboje i w tym samym momencie. Odwróciłam głowę, zawstydzona. Tańcząca kobieta również pozbyła się już ubrania, tańczyła teraz w samej chuście, ładny, niezbyt obfity biust kołysał się zachęcająco, a kilku mężczyzn przyglądało się jej z wyraźnym zainteresowaniem. Chusta unosiła się w powietrzu raz odsłaniając, a raz przykrywając nagą skórę, w końcu trafiła na biodra, kobieta związała ją i podeszła do studiujących jej ruchy obserwatorów. Jeden z nich wyciągnął rękę, kobieta złapała ją i usiadła między nimi. Spojrzałam na grajka, patrzyłam na niego, jak nie zwracał na nikogo uwagi. Jak brnął swoją krainą, bo prowadził go talent. Drżały mu ręce, starał się, każdy ruch, choć wyuczony, był czymś nowym. Grajek tworzył, komponował, pieścił instrument, właściwie to nie była pieszczota, on go dosiadał, ujeżdżał. Na pełnej skali. W całkowitym zakresie. Doświadczał na nim zupełności, wirtuozerstwa. Nie sposób było tego przerwać. Wysyłał swój kod do obecnych, a ci chłonęli go, ja chłonęłam i poczułam na sobie twoje usta. Na ramieniu, ostrożnie, powoli, jakby od niechcenia, ale to było z nieśmiałości. Nawet na początku nie zdałam sobie sprawy, że mnie dotykałaś, kontakt był częścią kodu, muzyki. To grajek całował mnie twoimi ustami. W urzeczywistnionym, zakodowanym muzyką, pragnieniu uczuciu, które kazało tobie pochylić się nade mną, nad wszystkim wokół, naruszyć mnie taką, jaką byłam, bezbronną i nierozpakowaną ze swych przeżyć, niegotową do udziału, bierną obserwatorkę, słuchaczkę. Nie wiedziałam, co mogłam zrobić. Ulec panice? Zapłonąć wstydem i uciec, gdzieś w wybuchową samotność i spopielić to, co mnie paliło od środka? Stało się jednak inaczej. Dotyk warg na skórze mojego ramienia ustąpił. Zanim wrócił ponownie, zdążyłam się uspokoić i znowu stało się to samo, znowu ustał tuż przed granicą mojej wytrzymałości. Pomyślałam wtedy, że znasz się na tym, potrafisz ujarzmić wstyd, stąpałaś odważnie po żarze zażenowania, nic sobie z dymu nie robiąc. Skakały języki po stopach, jak zające ze słońca, a ty nic. Kładłaś później dłonie na moich ramionach, tam gdzie wcześniej spacerowały usta. Dotykałaś oddechem z gorąca. Przekrzywiłam głowę i już słyszałam melodię powietrza z twoich płuc, miękką i delikatną muzykę z samego wnętrza przy sercu. Dźwięki zamknęły mi oczy, świat dookoła rozpuścił się szybko i znikł, ale ty zostałaś. Przysunęłaś się do mnie bliżej. Wtedy usiadł obok nas free hugs i wyciągnął ręce, przytulaliśmy się przez chwilę, ale w końcu odepchnęłaś go, nie miałaś tyle cierpliwości, co ja. Ze śmiechem, ale odepchnęłaś. Chciał się jeszcze raz przytulić, ale nie dałaś mu szansy, położyłaś mi się na ustach, blokując mu drogę z każdej strony. Miałam teraz ciebie tak intensywnie i blisko, że oddychałam z prawdziwym trudem. Pełzły ręce, ciepłe dłonie, dotykały mnie, a ja gubiłam się w nich, od nich, przy nich. Smakowałaś o vento dos sentidos[10] i pachniałaś nim. Zastanawiałam się, czy my się w ogóle dogadamy? Słabo mówię po portugalsku, za to więcej rozumiem. Słowa jednak nie były potrzebne, usta wręcz przeciwnie. Całowałaś mnie spokojnie i powoli. Muzyka zwalniała, czas grzązł, w narzuconych przez ciebie ramach, nawet twoje ręce jak medaliony w zawiesinie rozkoszy, zaplątały się we mnie i brnęły słabo, wolno, igrając i płodząc we mnie nowe uczucie – niecierpliwość. Kołysałaś mnie rozpędzoną do niemożliwego snu. Smak. Rozpuszczałam się w twoich ustach, musowałam w nich i w końcu otwarłam oczy. Czytałam sobie ciebie, podążając rysami delikatnej twarzy, studiowałam stworzone przez nie zbocza, chłonęłam chłodne i dzikie zerknięcia, westchnienia, co malują się z intensywnością cytrusowych owoców. Smak był nieporównywalny do niczego. Smakowałaś słońcem, latem, daleką podróżą, spaniem na gołej ziemi i rozgwieżdżonym niebem. Smakowałaś deszczem, wilgocią od której trudno oderwać usta. Sklejone słabłyśmy i leżąc tak, głowa przy głowie, wciąż wsuwałyśmy w siebie języki, poiłyśmy się śliną nawzajem, każdy jej łyk pochłaniając z nabożnym westchnieniem o więcej. Zachód słońca kładł się warstwami, nad horyzontem z jeziora i linii ciemnych już wzgórz. Grajka zastąpiły cykady i świerszcze. Płynęliśmy po wzburzonym oceanie naszych ciał, raz na fali, wysoko i niebezpiecznie, a raz pogrążając się w niej, łamiąc mokrą konstrukcję budowanego napięcia, w chwili bez tchu i czasie wytchnienia. Dzika byłaś jak noc. Ileż można się całować? Pieścić wargami usta? Ileż można się przytulać, oddychać sobą wypatrując gwiazd w lustrach oczu, z takiego bliska, że bliżej już gwiazd być nie można? Prawdziwy kosmos twoich dotyków drażnił mnie i uspokajał bez końca, pocałunków droga mleczna na moim całym brzuchu, piersiach i ramionach, wstęgi westchnięć na udach, pod przykrycia kocem i chłodem z Pani Nocy, wyciskana z siebie, jak pomarańcza, drżałam i było mi dobrze. Twoja wrząca krew i ja, stygnący czubek dachu świata, mimo że w gdzieś w nieustalonym dotąd środku mojej duszy, płonęłam, z zaskoczenia, wstydu i rozkoszy. Oglądałam sobie ciebie w blasku gwiazd portugalskiego nieba. Bardziej już moja nie będziesz. Najedzona mną do syta, popiłaś jeszcze cały wczorajszy dzień, a może nawet ubiegły rok, może część życia. Tuląc się do twojej krwi, ciałem do ciała po kropelce, ratowałam się z obłędu normalności. Z rozkoszą oddychałam migotliwą łuną innych światów. Co ja właściwie czułam? Czy wolno mi było czuć cokolwiek? Poza twoją jedwabnie atłasową skórą na ostrzu moich paznokci? Poza lepkością potu, delikatnością najwrażliwszych miejsc i egzotyką ich smaku? Czy wolno mi było się od ciebie uzależnić? Od twoich dłoni, ust i języka? Od ciepła krwi, którym mnie obdarzyłaś w zamknięciu swych ramion? Warstwa po warstwie zanurzam się w nowej muzyce swojego ciała, w melodii z pamięci dotyku.
Noc się skończyła, dzień następny i kolejny również. Rozpuścił się z wolna błękit wakacyjnego wspomnienia. Dookoła szara zupa codzienności. Błądzę w niej na oślep, chwytam się spojrzeń i usycham z tęsknoty. Nic już nie jest takie jak przedtem. Nic tak nie smakuje, nie pachnie i niczego już w taki sam sposób nie słyszę.
Później wyobrażam sobie, ciebie w białym swetrze i okularach. Twój pokój zwiedzam oczami duszy. Siedzisz w fotelu z ciemnej skóry i pijesz kawę, pachniesz nią cała. Wyobrażam sobie, że w tym życiu jesteś kimś ważnym, jesteś bogata. Wcale mi nie przeszkadza, że ukrywasz mnie przed resztą, że zamykamy się w twojej sypialni i opuszczamy rolety. Na około światło żarówek i dębowa boazeria, jest cicho, sączy się z głośników jakiś jazz, na stole skosztowana butelka i poplamione winem kieliszki. Słucham jak drży powietrze, jak nucisz pieśń rozkosznego trwania. Nazywają to orgazmem, pospolicie, mechanicznie. Ja widzę w tym miłość, nie rozdzielam, nie rozłączam. Oczy szklą się wdzięcznością i chcesz mnie już na własność. Cóż z tego, że zaczęłyśmy od końca. Obie wyjedziemy, zamieszkamy razem. Nauczę się gotować, malować, chodzić do opery i pisać wiersze. Otworzymy restaurację, zrobimy tam galerię naszych obrazów i wydamy tomiki z poezją, taką piękną, o miłości.
Rozpuścił się z wolna błękit wakacyjnego wspomnienia. Tyle bym chciała, ale coraz mniej we wszystko to wierzę. Moja stolica wszystkich stolic nie pozostawia złudzeń. Podniesiono mi czynsz, chce go płacić jeden pan spod siódemki. Nie mogę się na to zgodzić. Póki co udaję, że mnie nie ma. Słucham jego kroków na klatce schodowej, jak się wspina, dyszy chwilę pod drzwiami próbując złapać tchu i uspokoiwszy się nasłuchuje, a później schodzi zawiedziony. Niedoszły nocny lokator. Wymykam się z samego rana z butami w dłoni. Na zewnątrz grudniowy wiatr dmie w twarz, sypiąc iskrami ciekawych spojrzeń. Rozkładam skrzydła i lecę nad zdumionymi głowami, dziwią się, że boso w taki ziąb.
[1] (z francuskiego) – pamiątka z Florencji.
[2] ( z angielskiego) – lot trzmiela.
[3] (z portugalskiego) – oddech oceanu,.
[4] (z portugalskiego) – zapach ziemskich łez,.
[5] (z portugalskiego) – dusza pieśni,.
[6] (z portugalskiego) – krople deszczu,.
[7] (z portugalskiego) – mój dom,.
[8] (z portugalskiego) – samochody, tramwaje i autobusy,.