Ilustracja: zdlugopisa.blogspot.com

Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą!

1 grudnia 2021

Szacowany czas lektury: 40 min

Wiem, Czytelniczki i Czytelnicy, że znów atakuję was przydługim wstępem, lecz tym razem szczególnie zachęcam do zapoznania się z nim, gdyż jest istotny dla właściwego odbioru niniejszego tekstu. Nawet bardzo.

Mianowicie – choć zapewne zabrzmi to pretensjonalnie – dzisiejsza publikacja jest pierwszą, która nijak mnie nie cieszy. Powiem więcej: jest tak naprawdę świadectwem mojej osobistej porażki, prawdopodobnie największej w dotychczasowej "karierze".
Dlaczego?
Ano dlatego, że poniższe opowiadanie miało ukazać się premierowo nie teraz, nie w takiej wciąż dość surowej wersji i nie na Pokątnych, a dopiero w przyszłym roku, po uprzedniej profesjonalnej redakcji i przede wszystkim w towarzystwie prac innych, w tym bez porównania bardziej znanych, zawodowych autorek oraz autorów. I to w wydanej na papierze i dostępnej w księgarniach antologii tematycznej. Skoro jednak prezentuję go tutaj, to decyzji jury można się domyśleć, choć wedle udzielonych mi informacji podobno brakło naprawdę bardzo niewiele. Paradoksalnie – tym gorzej... Niemniej w tym miejscu może zakończę, bo to ani czas, ani miejsce na dalsze dywagacje.

Zapraszam więc do lektury oraz serdecznie dziękuję:

– Piotrowi Gratkiewiczowi z bloga zdlugopisa.blogspot.com za udostępnienie ilustracji,
– Katarzynie Dołgań z grupy "MKE - Mocne Książki Erotyczne" za cenne uwagi merytoryczne,
– Annie Rożkowicz, Sylwii Parol, Mai In i Marietcie Wivien za wsparcie oraz nieocenionej JoAnnie za inspirację.

 




 

Po raz co najmniej setny w ciągu ostatniej godziny przypatruję się własnemu odbiciu. Poprawiam podwiniętą krawędź sukienki. Reguluję pasek zegarka oraz bransoletkę z koralików. Lekko popuszczam łańcuszek wisiorka, tak by znalazł się dokładnie na środku całkiem głębokiego dekoltu. Zastanawiam się jeszcze przez moment nad wymianą dizajnerskich kolczyków na zwyczajne przebitki, jednak ostatecznie dochodzę do wniosku, że przecież właśnie teraz jest najlepsza okazja na takie właśnie efekciarskie błyskotki.

A trzeba było pieprzyć konwenanse i zwyczajowo założyć marynarkę! I spodnie. I koszulę. Zapiętą pod samą szyją najbardziej jaskrawym krawatem, jaki tylko znalazłabym w szafie. A do tego oczywiście tenisówki, a nie jakieś absurdalnie niewygodne, grożące śmiercią lub co najmniej kalectwem przy każdym kroku seksistowskie szpilory…

 

Dalsze obuwniczo-społeczne rozważania przerywa czuły, troskliwy i jednocześnie podszyty nieukrywaną nutą złośliwości głos:

– Skończyłaś wreszcie, jak widzę?

– A skąd wiesz, podglądaczko? – odpowiadam wchodzącej do pokoju długowłosej blondynce z równie ostentacyjnym przekąsem.

– Ano stąd, że od dobrych dziesięciu minut nie rzuciłaś żadną podwórkową łaciną. A to coś znaczy. No, pokaż się wreszcie…

Teatralnie unoszę ramiona i wykręcam całkiem zgrabny piruecik. O dziwo, nie łamiąc przy tym ani nogi, ani nawet obcasa.

– Mogłabyś częściej się tak ubierać. Nie dla mnie, tylko dla siebie. Ślicznie wyglądasz.

Nie mam pewności, czy to prośba, żądanie, czy raczej stwierdzenie faktu. Za to rumieńca rozpalającego policzki nie mogę pomylić z niczym innym. Ponownie podnoszę wzrok i spoglądam to we wcale nieczarodziejskie zwierciadełko, to na przytulającą się do mnie piękność w zwiewnym peniuarze. Tym razem prawdziwą, a nie tylko skomplementowaną z grzeczności.

A jeśli to ona ma rację? Może najwyższy czas zaakceptować fakt, że nawet jeśli daleko mi do kanonów kobiecej urody, to przecież wcale nie muszę usilnie ukrywać tych resztek, które mimo wszystko posiadam! Przysłaniać i tak niewielkiego biustu pod przydużymi podkoszulkami, chować wysportowanych bioder w bojówkach, czesać się w stylu „przecież mam krótkie włosy, więc tylko rozczochram się palcami i wystarczy”, unikać jakiegokolwiek makijażu jak ognia. Ostatecznie co jak co, ale w tak mocno wytaliowaną kieckę nie zmieściłaby się nawet obdarzona iście posągowymi kształtami, poczynająca sobie coraz odważniej…

– Amelia, proszę! – Trącam zdecydowanie zbyt natarczywą dłoń, wsuwającą się bezwstydnie pod rzeczoną kreację. – Przecież za mniej niż pół godziny wychodzę!

– Czyli spokojnie ze wszystkim zdążymy… – szepcze uwodzicielsko, podążając całusami w górę szyi. – Usiądź sobie wygodnie na łóżku, a ja się już wszystkim zajmę.

– Zostaw, głupia! Ja naprawdę nie mogę! – Bronię się jeszcze, ale jakoś wyjątkowo mało przekonująco.

– Nie możesz? A może nie chcesz? Albo chcesz, ale się nie przyznajesz? – dyszy wprost do ucha, przygryzając przy okazji płatek.

W tym momencie wiem już, że moje protesty na nic się zdadzą. To, że ona dosłownie trzęsie się z podniecenia, widzę – i przede wszystkim czuję – nadto wyraźnie. Tyle że ja też tego pragnę. Co najmniej od rana. Nie dość, że jestem zabiegana i zestresowana tymi całymi przebierankami, to jeszcze udręczona poczuciem winy, że odstrzeliłam się jak szczurzyca na otwarcie kanalizy nie dla obejmującej mnie ukochanej, tylko znajomego. Przyjaciela? Najlepszego kumpla jeszcze ze szkolnej ławy, który, mimo że teoretycznie lata temu pogodził się z mą wybitnie nieheteroseksualną orientacją, to praktycznie jeszcze długo się podkochiwał. A może wciąż podkochuje? Ostatecznie skoro zaprosił mnie na wesele w roli tak ważnej persony jak świadkowa… partnerka świadka… znaczy osoba towarzysząca świadkowi, no!

 

Wzdycham ciężko, próbując skupić myśli. Tak, oczywiście, jakbym w obliczu gmerającej mi właśnie koło majtek Amelii miała na to jakikolwiek szanse.

– Dobra, wygrałaś, zboczeńcu ty! – chichoczę pozornie swobodnie, choć tak naprawdę aż się we mnie gotuje. – Ale pod jednym warunkiem! Teraz tylko ja, a tobie odwdzięczę się jutro.

– No chyba śnisz!

Pożądliwe palce uciskają mnie przez mięciutką satynę fig, przesiąkniętą niedającą się okiełznać namiętnością. Podobnie jak wszystko, co się pod nią kryje.

Nie czekając ani chwili dłużej, odsuwam się od Amelii o krok. Zamiast jednak zgodnie z życzeniem położyć się na łóżku, staję do niej tyłem i opieram jedną rękę o blat toaletki, a drugą podciągam sukienkę i wypinam biodra w bezwstydnym oczekiwaniu.

– W takim razie mnie wyliż! – żądam bez ogródek.

Ostre paznokcie wbijają się w ciało tak mocno, aż odruchowo spinam mięśnie. Zręczne palce odsuwają majtki i rozchylają uda. Język wnika zwinnie coraz głębiej. Cudownie ciepłe usta zasysają mnie z początku ostrożnie, by po chwili objąć całą. Calusieńką. Przesuwają się od pulsującej coraz wyraźniej perełki, przez ociekające wilgocią płatki, po jakże chętne wnętrze.

Czuję się przewspaniale i najchętniej przeciągałabym tę chwilę w nieskończoność, lecz wiem aż za dobrze, że nie mogę. Nie teraz! Dlatego sama sięgam dłonią pod wciąż nie do końca ściągnięte figi i zaczynam się dopieszczać. Przymykam oczy… o, nie! Z pełną premedytacją spoglądam w lustro, podziwiając klęczącą za mną Amelię. Moją dziewczynę. Kobietę.  Partnerkę. Narzeczoną. Dziką, temperamentną, najwspanialszą ze wspaniałych kochankę.

Wywołany pospiesznie orgazm może i przynosi ulgę, lecz niestety także rozczarowanie. Z drugiej strony może to i lepiej, że nie padam bez oddechu, jak to zwykle mam w zwyczaju? W końcu czeka mnie najpierw ponadgodzinna podróż, potem całonocne tańcowanie, picie, śpiewanie oraz inne podobne rozrywki, a na koniec oczywiście powrót. Najpewniej gdzieś nad ranem.

 

Zanim jednak w ogóle wsiądę do auta, muszę zrobić coś jeszcze. Czy raczej nie muszę, ale bardzo, baaardzo pragnę! Pochylam się więc nad Amelią i całuję. W usta. Spływające naszym wspólnym smakiem. Dziś bardziej słodkim niż słonawym, lekko mlecznym, po prostu pysznym. Mimo jednak najszczerszych chęci, by naprawdę pójść na całość i oddać się perwersyjnemu wylizywaniu absolutnie wszystkiego, muszę pamiętać o nie tylko goniącym nas obie czasie, lecz też jakże wrażliwym na tego typu ekscesy makijażu. Kończę więc pocałunek i odsuwam się powolutku z wyjątkowo niegrzecznym uśmiechem.

Nie pozwalając Amelii na choćby chwilę wytchnienia, łapię ją pod brodą i przyciągam do siebie zdecydowanie, zmuszając do podniesienia bioder. Palcami drugiej dłoni najpierw sięgam pod peniuar, zbierając jak najwięcej wilgoci z rozbudzonej już kobiecości, po czym rozchylam nimi równie zaskoczone, co uradowane tym wargi. Wsuwam się głębiej, docierając aż po nasadę języka.

Nim przejdę do ostatniego aktu, chwytam jeszcze za prześwitujące spod koszulki sutki. Już teraz są podniecone, a po ledwie kilku chwilach wyraźnie twardnieją. Wzmacniam więc uścisk do momentu, aż Amelia spina się i zaczyna postękiwać. Teraz wiem już, że jest moja. Zdana całkowicie na łaskę i… Cóż, może jest ode mnie bez porównania ładniejsza, bardziej elegancka, kulturalna czy lepiej wykształcona – ba, nawet całe kilka lat starsza! – jednak w łóżku to ja decyduję. By nie powiedzieć: dominuję. Fakt, nieraz ulegam jej prośbom, podszeptom lub wręcz prowokacjom, lecz finalnie to do mnie należy ostatnie słowo.

Tak, jak i teraz.

 

Popycham Amelię do przodu, by oparła się na łokciach, po czym nie czekając ani sekundy dłużej uderzam dłonią o wypięte pośladki. Mocno. Może nawet za bardzo? Ponawiam jednak klepnięcie, tym razem z drugiej strony. I jeszcze raz! Amelia unosi biodra wyżej, ewidentnie oczekując na ciąg dalszy. Rozchylam ją więc całą szerokość i…

Nie mogę powiedzieć, by wylizywanie kobiecego tyłeczka było moją ulubioną formą pieszczot. I to niezależnie, po której stronie ust się znajduję. Zdecydowanie bardziej wolę całowanie nie tylko ust, biustu lub oczywiście kobiecości, lecz także szyi, uszu, wewnętrznej strony ud, palców… Nie oznacza to jednak, że całkowicie mnie od tego odrzuca. Wręcz przeciwnie! Zwłaszcza że zdaję sobie doskonale sprawę, jak silnie działa to na Amelię. Kiedy w chwilach największego podniecenia wypina się niczym kocica lub kuca nade mną, błagając wręcz, bym sprawiła jej tak rozkosz. Obezwładniającą. Głośną. Mokrą. A potem, gdy już skończę, pozwoliła posmakować siebie samej.

To jednak zostawiam sobie na następny raz. Teraz tylko ślinię kciuk i zaczynam masować jakże wrażliwe miejsce pomiędzy dwiema cudownie ponętnymi półkulami, pozostałymi palcami sięgając do kobiecości. Jednym, dwoma, trzema. Nabieram podejrzeń, że Amelia już wcześniej musiała ukradkiem sama się pobudzać – jest tak podniecona, że wystarczyłoby ledwie kilka minut rozciągania, a będzie w stanie przyjąć calutką dłoń aż po nadgarstek… Chociaż wiem, że powinnam się powstrzymać, to kusi mnie, by mimo wszystko podjąć ryzyko. Przecież jeśli Amelia poczuje się niekomfortowo, po prostu się odsunie lub powie najprostsze z prostych słów: „nie”. Tymczasem napina się, zaciska pięści i jęczy, ale nie cofa ani o centymetr.

Dokładam więc czwarty palec, sprawdzając, jak daleko mogę się posunąć. Amelia reaguje na to wygięciem kręgosłupa i podniesieniem głowy. Jakby tylko czekała, kiedy wreszcie złapię ją za włosy. Dokładnie tak, jak lubi – stanowczo, niemalże brutalnie. Zanim jednak zadośćuczynię jej niemej prośbie i całkowicie zdefasonuję fryzurę, składam kciuk pomiędzy pozostałe palce. Napieram wpierw powoli, ostrożnie, bacząc na najdrobniejsze nawet sygnały ostrzegawcze, lecz gdy już jestem absolutnie pewna powodzenia, dociskam mocniej.

Teraz pozostaje mi już tylko pieprzyć mą nienasyconą kochanicę z całych sił. Do momentu, w którym nie padnie, wyjąc wręcz przy tym z rozkoszy.

 


 

Z nieukrywaną satysfakcją podziwiam prężącą się na podłodze Amelię. Uśmiechniętą. Dyszącą ciężko. Wilgotną nie tylko od potu. Tak bardzo chciałabym usiąść przed nią z rozchylonymi nogami, przyciągnąć i nakazać, by zrobiła mi dobrze jeszcze raz. Zbyt dobrze zdaję sobie jednak sprawę, że muszę czym prędzej wstać i…

Nagły dzwonek w sekundę rujnuje wszelkie nadzieje na choćby w miarę cywilizowane doprowadzenie się do stanu używalności. Podrywam się błyskawicznie, usuwam dłonią resztki rozmazanej szminki i na tyle poprawiam sukienkę, bym przynajmniej na pierwszy rzut oka się nie zdradzić. Obym tylko odruchowo nie podała wciąż mokrej dłoni na powitanie…

– Szlafrok załóż! – pokrzykuję jeszcze w kierunku próbującej się ogarnąć Amelii i otwieram drzwi.

Stojący w progu trzydziestoletni szatyn, przyodziany w ewidentnie zbyt szeroką jak na jego smukłą sylwetkę marynarkę, uśmiecha się promiennie zza bukietu kwiatów. Przeogromnej wiązanki róż wszelakich kolorów i kształtów, której nie powstydziłaby się nawet najbardziej wybredna panna młoda, a co dopiero… no właśnie – kto?

– A Areczek punktualny jak zawsze! Następnym razem dzień wcześniej przyjedź! – Zamiast zwyczajowej grzeczności rzucam uszczypliwą uwagą, po czym pytam z gracją słonicy w składzie materiałów radioaktywnych. – A to dla kogo?

– Tak, też mi miło, że cię widzę. – Gość złośliwie odbija piłeczkę. – A kwiatki są dla was. Znaczy w sumie bardziej dla Amelii, że zgodziła się mi ciebie udostępnić! Naprawdę bardzo mi miło, że pojedziemy razem i… eee… czy ja wam na pewno nie przeszkadzam? Może lepiej zaczekam w aucie?

Podążam wzrokiem za widocznie zawstydzonym spojrzeniem Arka. Owszem, Amelia zgodnie z przykazem narzuciła na siebie szlafrok, ale po pierwsze – i tak wszystko spod niego widać, a po drugie – rozczochrana czupryna i zamglone oczy świadczą nadto wyraźnie o tyle co zakończonych (s)ekscesach. Zerkam więc to na nią, to na niego, bąkam coś podobnego do „tojapójdędołazienkizarazwracam” i zostawiam ich samych.

 

Porządnie wyszorowane i nakremowane dłonie, umalowane na nowo usta oraz przede wszystkim świeżutkie majtki później powracam do przedpokoju, gdzie Arek i Amelia… rozmawiają sobie jak gdyby nigdy nic. Owszem, on ewidentnie stara się nie zerkać na nią zbyt lubieżnym wzrokiem, ona zaś zanadto nie kusić go nadmiarową golizną, lecz poza tym zachowują się całkowicie zwyczajnie. W przeciwieństwie do mnie. Wciąż podenerwowana żegnam się z Amelią całuskiem w policzek i czym prędzej wypycham Arka za drzwi.

Dopiero po jakiejś pół godzinie jazdy uspokajam się na tyle, że jestem w stanie w miarę normalnie odpowiadać na zagadywania. A przynajmniej przestaję się boczyć na w gruncie rzeczy Bogu ducha winnego weselnego partnera. Zwłaszcza że mam świadomość, jak bardzo musi mu być trudno opanować emocje – ostatecznie nie dość, że zdecydował się zaprosić na przyjęcie dawną niespełnioną miłość, to jeszcze nakrył ją in flagranti z innym. Czy raczej z inną. Tym gorzej. Dlatego też przed upływem kolejnego kwadransa sama się rozgaduję, celowo omijając co bardziej drażliwe tematy. Plotkuję o pracy, dawnych znajomych ze szkoły czy wreszcie zbliżającej się z każdym kilometrem imprezie, przy okazji podziwiając malownicze krajobrazy za oknem.

Wstyd bowiem przyznać, że choć od lat mieszkam na tyle blisko gór, by przy dobrej pogodzie dostrzec ich zarys na horyzoncie, to jakoś niespecjalnie mnie do nich ciągnie. A już na pewno nigdy nie byłam w tej ich części, nieszczególnie często opisywanej w przewodnikach i tym samym raczej omijanej przez weekendowych turystów. Chłonę więc całą sobą kolejne zapierające dech w piersiach widoki, zmieniające się niczym w kalejdoskopie. Sycę oczy abstrakcyjnie wielobarwną mozaiką pól, rozsypaną po coraz bardziej stromych stokach. Oszałamiającym widokiem migoczących w oddali w złocistych promieniach słońca majestatycznych grani, przywodzących na myśl sceny z legend. Magiczną aurą spienionych potoków, szumiących gdzieś pod nami. Mroczną, iście baśniową atmosferą nieprzeniknionej ściany lasu sięgającego tak blisko jezdni, iż zdaje się być niemal na wyciągnięcie ręki…

 

I wtem zauważam coś, co wydaje się zupełnie nie pasować do owego sielskiego nastroju. Niewielki, metalowy krzyż, postawiony niedaleko mostu, przez który przejeżdżamy. Leżący pod nim bukiet zwiędłych kwiatów i wyglądający na dawno wypalony znicz. Oraz pochylającą się nad nim kobietę w długiej białej sukni oraz równie długich, jasnozłotych włosach.

A może jednak tylko mi się wydaje? Przysłaniam oślepiające promienie słońca dłonią i mrugam parokrotnie, a gdy znów skupiam wzrok, postaci już nie ma. Pozostaje tylko nieme świadectwo czyjejś tragedii.

– Wszystko dobrze? – pyta Arek, najwyraźniej zaniepokojony mą nagłą zmianą nastroju.

– A tak się zastanawiałam, co tam się stało – odpowiadam bardziej sobie niż jemu.

– Ale że gdzie?

– Koło tego mostu, co go mijaliśmy. Taki krzyż tam stał i wydawało mi się, że… zresztą nieważne… – Wolę nie ujawniać zbyt wiele, bo jeszcze zostanę posądzona o jakieś przywidzenia.

Zamiast jednak oczekiwanej odpowiedzi, Arek obdarza mnie dziwnym spojrzeniem. I równie długim, co wymownym milczeniem. Na dodatek wyraźnie czuję zdjęcie nogi z gazu, jakby to, o czym właśnie myśli, wymagało maksymalnego skupienia.

– Interesujące, że o to pytasz, bo jak się teraz zastanawiam, to właściwie powinienem ci o tym wcześniej powiedzieć. Tylko się bałem, że… mogłabyś mnie źle zrozumieć. 

Nie mam pojęcia dlaczego, ale z jednej strony ogarnia mnie niepokój, z drugiej zaś niedająca się powstrzymać ciekawość.

 – Skoro już zacząłeś, to skończ. – Postanawiam trochę go podpuścić. – Wiesz, że mnie możesz przyznać się do wszystkiego i pozostanie to naszą tajemnicą!

– Nie w tym rzecz, że to jakiś sekret, tylko… Ale naprawdę nie słyszałaś o tym wypadku? To była dość głośna sprawa, nawet wspominali o niej w wiadomościach.

– Jakbym jeszcze oglądała telewizję… Ej, uważaj na drogę! – podnoszę głos, gdy bok auta niebezpiecznie zbliża się do barierki. – I mów wreszcie!

– Dobra, sama chciałaś. Tylko potem nie miej do mnie pretensji. – Arek wzdycha, przełyka głośno ślinę i zaczyna cichym, skupionym głosem. – To może zacznę od początku: cztery lata temu było tu niedaleko wesele. W sumie typowe dla tych okolic: tradycyjna karczma, pieczony świniak, pełno gości nawet z najdalszej rodziny, takie tam. A przede wszystkim różne mniej lub bardziej mądre zabawy. I w pewnej chwili ktoś namówił młodą parę, świadkową, świadka i fotografa, żeby zrobili sobie przejażdżkę.

– Ale tak w środku przyjęcia? A kto wtedy jest trzeźwy? – dziwię się.

– No właśnie o tym mówię, że to nie miało znaczenia. Zaraz się okazało, że nieważne, kto ile wypił, ale z kogo jest większy kozak. Zresztą sama panna młoda też nieźle zdążyła już dać w palnik. W każdym razie wszyscy wsiedli do takiego dużego kabrioletu i pojechali. I na tym właśnie moście wylecieli przez barierkę i wpadli do rzeki. I teraz uważaj: prawie wszyscy byli poobijani, pokaleczeni od rozbitych szyb i oczywiście mokrzy, ale poza tym nic im się nie stało.

– Prawie wszyscy? – upewniam się, czy dobrze rozumiem.

– Prawie. Bo panna młoda… cóż, wiem jak to zabrzmi, ale do dzisiaj nie wiadomo, co z nią.

– Jak to? – dopytuję z niedowierzaniem.

– A tak. Zaginęła. Dosłownie jak ten przysłowiowy kamień w wodę.

– Przecież – staram się skojarzyć fakty – to nie jest jakaś wielka rzeka!

– No właśnie to jest najbardziej… ciekawe? Albo raczej dziwne? Jak się trafi suche lato, to można ją dosłownie przejść w poprzek. Owszem, wtedy akurat padało i wody było naprawdę sporo, ale to i tak wszystkiego nie tłumaczy. Bo jakby ta dziewczyna przeżyła, to wyszłaby sama na brzeg tak samo jak reszta. A gdyby się utopiła, to by ją znaleźli kilka kilometrów dalej, koło jazów. W sensie takich betonowych spiętrzeń, co wyglądają jak niskie tamy, na pewno je kiedyś widziałaś. Ale tam też nie było ani śladu. Szukała policja, straż, mieszkańcy, sprawdzili naprawdę wszystko, co się dało. I nic. Zero. Wyciągnęli tylko z krzaków podarty welon i bodajże jednego buta, ale to wszystko. Nawet taki znany jasnowidz miał się w to zaangażować, tylko że strasznie coś kręcił. I najpierw mówił, że ona żyje, potem, że jednak nie, i tak co chwila zmieniał wersję.

– Ech, jakiego trzeba mieć pecha, żeby na weselu… – podsumowuję opowieść wyjątkowo mało oryginalnie. – No ale co dalej?

– Dalej się zaczęły wzajemne oskarżenia. Że to niby fotograf namówił, ale on się zapierał, że to był pomysł samej panny młodej, bo chciała mieć nocną sesję. I chociaż świadek się przyznał do prowadzenia, to podobno wcale nie on siedział za kółkiem. Potem jeszcze było kilka spraw w sądzie, jakieś pretensje rodziny panny młodej, groźby wobec młodego, ale nawet nie wiem, jak to się skończyło.

– Dobrze, dobrze… – zamyślam się na moment – tylko wspominałeś, że to ma coś wspólnego z tobą.

– Bo ma. Ech… No powiem wprost: ja byłem na tym ślubie. Powiem nawet więcej: mało brakowało, a byłbym świadkiem, tylko w ostatniej chwili musiałem zrezygnować. I właściwie tylko dlatego nie siedziałem wtedy w tym samochodzie… Ale to nadal nie wszystko, bo ten sam pan młody zamiast opłakiwać stratę, to dość szybko znalazł sobie nową dziewczynę. Tę samą, która już za kilka godzin zostanie jego żoną. A ty poznasz oboje, bo to właśnie na ich ślub jedziemy.

 



 

Po raz co najmniej setny w ciągu ostatniej godziny przestępuje z nogi na nogę, próbując opanować roztrzęsienie. W głowie kotłuje mi się tak wiele pytań bez odpowiedzi, że zaraz przez nie zwariuję.

Dlaczego Arek wcześniej mi o tym nie powiedział? Czy gdyby nie moja przypadkowa obserwacja, w ogóle to zrobił? Czyżby było to dla niego aż takim problemem? Kim właściwie jest dla niego ten znajomy, skoro z jednej strony ponownie – tym razem jednak skutecznie – zgodził się być jego świadkiem, a z drugiej praktycznie nigdy mi o nim nie wspominał? I jak właściwie ja powinnam go traktować? Fakt, że tylko przez kilka najbliższych godzin, ale jednak. Jako wielkiego pechowca, któremu paskudnym zbiegiem okoliczności wesele zamieniło się w stypę, czy raczej hulakę bez skrupułów, który znalazł sobie nową kobietę, by zapomnieć o starej? Mam udawać, że o niczym nie wiem? A może złożyć wyrazy współczucia i życzenia na dalszą szczęśliwą drogę życia jednocześnie?

Nie mogłam dojść z tym wszystkim do ładu ani w urzędzie stanu cywilnego, ani w czasie przejazdu pod salę, ani nie mogę teraz, gdy pomagam świadkowi w pełnieniu jakże ważnej funkcji, polegającej na pomaganiu państwu młodym w ogarnianiu prezentów. Czytaj: stoję wyszczerzona wraz ze świadkową – swoją drogą całkiem ładną, choć jak na mój gust zbyt krągłą oraz uczesaną w kompletnie niemodnego boba brunetką po czterdziestce – i zbieram koperty, podczas gdy faceci targają co większe pakunki.

Tymczasem życzenia zostają złożone, pierwszy powitalny szampan wypity, a otwierający taniec młodej pary właśnie się rozpoczyna. Korzystając z okazji, przypatruję się obojgu uważnie, próbując na tej podstawie wysnuć jakieś co bardziej konkretne wnioski. I… nic. On zachowuje się całkowicie zwyczajnie, jak nieco zestresowany, świeżo upieczony mąż. Podobnie zresztą jak ona, na oko sporo młodsza żona, także widocznie przytłoczona całym tym zamieszaniem. Co jednak najważniejsze, nawet w samym środku weselnego pierdolnika oboje nie zapominają o okazywaniu sobie drobnych czułości. A to on bierze ją za rękę, a to ona jego pocałuje, a to oboje zapozują do szczerze uśmiechniętej fotografii z każdym, kto tylko o to poprosi. W takiej sytuacji odpuszczam sobie jakiekolwiek dalsze analizy – ostatecznie jestem tutaj, by się dobrze bawić, a nie zastanawiać nad cudzą przeszłością. A już na pewno nie oceniać!

 

Wtem dzieje się coś, co sądząc po reakcji, zaskakuje chyba nawet samych nowożeńców – gasną wszystkie lampy, zatapiając salę w półmroku, rozświetlanym jedynie ledwie przebijającą się przez grube zasłony poświatą zachodzącego słońca. W głośnikach rozlega się klimatyczny, przywodzący na myśl muzykę orientalną akord, a kelnerzy zaczynają wnosić coś, co już z daleka jarzy się neonowym fioletem. Gdy jeden z nich podchodzi bliżej, zauważam… kieliszki. Wypełnione po same brzegi drinkami. Fakt, że robiącymi wrażenie, bo to właśnie one są źródłem owego niesamowitego blasku, jednak bez przesady – przy odrobinie umiejętności nawet w domu sobie takie przygotuję! Nie czekając na pozwolenie, biorę jeden z tacy i ustawiam się wraz z innymi gośćmi w okrąg, podczas gdy do klawiszowej plamy dołącza głęboki, brzmiący dosłownie jak z jakiegoś kinowego zwiastuna głos:

– Panie i panowie! Ladies and gentleman! Meine damen und herren! Madame et monsieur! Drodzy państwo młodzi oraz szanowni goście! Jako wasza dzisiejsza wodzirejka mam zaszczyt wszystkich powitać oraz zaprosić na specjalny toast! Weźcie więc proszę po kieliszku, wznieście go wraz ze mną i wypijcie za zdrowie naszych kochanych gospodarzy! Do dna!

Podążając za tak sugestywną namową, wychylam drinka na raz. Nie mam pojęcia, co w nim było, lecz efekt naprawdę robi wrażenie – bąbelki smyrają nos, przyjemna słodycz spływa po gardle, a po kilku chwilach cudowne alkoholowe ciepło rozgrzewa trzewia. Dzieje się jednak coś jeszcze, mianowicie ogarnia mnie osobliwe uczucie… szczęśliwości? Ale takiej absolutnej. Jakby wszelkie troski i zmartwienia przestały mieć jakiekolwiek znaczenie i liczyło się tylko to, co tutaj i teraz, czyli zabawa! Do upadłego! Bez ograniczeń, bez konsekwencji, bez żadnych hamulców! Czysty hedonizm i folgowanie najskrytszym nawet pragnieniom.

 

Reflektory na powrót rozświetlają salę, na której środku stoi teraz smukła kobieta w długiej białej sukni i równie długich, złotych włosach. Przez ułamek sekundy odnoszę dziwne wrażenie, jakbym gdzieś już ją spotkała, lecz szybko odrzucam tę jakże nieprawdopodobną myśl. Łapię za to Arka za rękę i bez pytania zaciągam na parkiet, gdzie prowadząca zabawę właśnie ustawia pierwsze pary w korowód. W końcu jak szaleć, to szaleć!

Kilka tańców później przysiadam przy stole, gdzie czeka już na mnie talerz pełen tradycyjnych góralskich frykasów. Nie bacząc na konwenanse, zaczynam się nimi łapczywie zażerać, popijając obficie wódką zmieszaną z sokiem w jedynie słusznych proporcjach forty-forty. I przy okazji coraz mocniej zastanawiam się nad pewną kwestią. Bo owszem, towarzystwo mojego weselnego partnera towarzystwem, czekająca na mnie w domu narzeczona narzeczoną, lecz bardzo chętnie poszalałabym sobie dzisiaj z więcej niż jednym gościem. Ba, nie tylko z mężczyzną! Pozostaje pytanie, czy otwarty flirt z inną kobietą nie będzie zbyt odważny jak na bieżące okoliczności?

 


 

Oczywiście nikt nie ma wypisane na twarzy: „jestem les”, niemniej uważam się za na tyle dobrą obserwatorkę, iż dostrzegam pewne rzeczy. I nie chodzi tylko o niejednokrotnie wiele mówiący styl ubierania się lub czesania, a bardziej o to, jak ktoś przygląda się mnie. W jaki sposób reaguje na moje ruchy, odwzajemnienie spojrzenia lub drobniutkie gesty w rodzaju uwodzicielskiego uśmiechu lub mrugnięcia okiem. Na razie jednak nic takiego nie dostrzegam, więc do głowy przychodzi mi pomysł, by zacząć od… świadkowej? Co jak co, ale już na samym początku udowodniła ona, że potrafi się ruszać – i to tak na serio, a nie tylko podrygiwać nieskoordynowanie w rytm umcy-umcy – a i jej mężowi, jowialnemu misiowi z modnie wytrymowanym zarostem, dobrze z oczu patrzy. No i oboje siedzą zaraz obok, więc zagadanie tym bardziej powinno być proste.

Wypijam więc jeden kieliszek dla odwagi i podchodzę do obojga. Przedstawiam się oficjalnie, rzucam paroma komplemencikami i wreszcie pytam. Wprost, bo tak będzie najlepiej. Chyba.

– Przepraszam, że się ośmielam, ale czy mogłabym porwać panią na parkiet?

Odpowiadają mi dwa mocno zdziwione, lecz także niespodziewanie przyjazne spojrzenia. Wzruszenie ramion. I wreszcie zgoda.

Nie mija pięć minut, a zaczynam coś nieśmiało podejrzewać. Czyżby naprawdę już pierwszy, całkowicie ślepy strzał okazał się celny? Nie dość bowiem, że świadkowa… znaczy pani… znaczy Asia, bo tak właśnie każe się do siebie zwracać, nie wstydzi się dotyku, to jeszcze odważnie obejmuje mnie w talii. Co więcej – sama z siebie ujawnia, że ów domniemany mąż jest po prostu przyjacielem. I o ile generalnie bawią się razem, o tyle jedno nie będzie miało pretensji, jeśli drugie postanowi zaszaleć z kimś innym.

 

Choć wstępnie założyłam sobie tylko pojedynczy wspólny taniec, oddaję Asię dopiero po trzecim. W tym jednym wybitnie romantycznym. Odprowadzana spojrzeniami paru co bardziej zaskoczonych – a może nawet zgorszonych? – gości, padam zadyszana na krzesło. Arek także na mnie zerka, jednak dyplomatycznie ogranicza się jedynie do podania czegoś dla przygaszenia emocji.

Dwie szklanki lodowatego soku później wyciągam się na oparciu i mrużę oczy. Nie, nie powinnam sobie zbyt wiele dopowiadać! Owszem, Asia jest miła, sympatyczna, świetnie tańczy, a jej apetycznie dojrzałe kształty – choć wciąż dalekie od mojego prywatnego ideału – coraz bardziej mnie kuszą, to wciąż o niczym to nie świadczy. Absolutnie! A już na pewno nie o tym, bym miała ją otwarcie podrywać! Zwłaszcza kiedy ma ukochana siedzi taka samotna…

Popędzana wyrzutami sumienia, wybiegam na taras, by przewietrzyć umysł ze zdecydowanego nadmiaru nie tylko emocji, lecz także i sprośnych myśli. Wyciągam z torebki telefon i wybieram jedyny słuszny w tej sytuacji numer. Amelia odbiera praktycznie od razu, jakby specjalnie czekała na połączenie.

– Tak, jestem… Wiem, że miałam zadzwonić zaraz jak dojadę, ale uwierz, było straszne zamieszanie i… Nawet dobrze się czuje, tylko jestem jakaś taka zmachana… Sporo tańczymy, bawimy się i w ogóle… No, zespół jest. I taka fajna wodzirejka, która super prowadzi zabawę… Ale jak to ładna? A bo ja wiem? Nie przyglądałam się jakoś specjalnie… No daj spokój, przecież wiesz, że ja… Amelia, przestań! Sama mnie namawiałaś na ten wyjazd! Mówiłaś, że to taki dobry przyjaciel i na pewno będę żałowała, jak się z nim nie wybiorę… To teraz się zrobiłaś zazdrosna, co? Trzeba było o tym myśleć wcześniej, a nie… Tak, oczywiście, dopowiadaj sobie! Myślisz, że co, ja tu będę jakieś lachony wyrywała? Przecież to ty masz wolną chatę i możesz sobie sprowadzić kogo ci się żywnie podoba bez kontroli, a do mnie się dowalasz… A chuj cię to obchodzi, ile tych lachonów jest i czy są ładne! Tak, całe tłumy! I latają z gołymi cycami! Takimi zajebiście wielkimi! I cipkami na widoku też… No kurwełe, czy ciebie do reszty nie pojebało? Może se zrób jeszcze raz sama dobrze, to ci przejdzie… Amelia… Amelia?!

Wpatruję się w wygaszony ekran z narastającą gwałtownie irytacją. Złością. By nie powiedzieć niekulturalnie… a, pierdolić, jebać i co tam do pizdy jeszcze – ostrym wkurwem! Zwłaszcza że kątem oka zauważam najwyraźniej niezrażonych moim pokrzykiwaniem amatorów mocnych wrażeń, którzy nieźle sobie używają dosłownie kilkanaście metrów dalej, ledwie schowani za altanką. Aha, schowani, na pewno! Nawet nie starają się być cicho, tylko bez skrępowania pieprzą się jak króliki po panzerschokoladzie. I idę o zakład, że jeszcze nie tak wcale dawno każde z nich siedziało przy innych stolikach i ze zdecydowanie innymi osobami towarzyszącymi. A ja się mam przejmować może i sprośną, lecz w gruncie rzeczy niewinną myślą…

 



 

Po raz już nie setny a co najmniej tysięczny, i nie w ciągu godziny a najwyżej kwadransa, stukam nerwowo paznokciami w telefon, zerkając spode łba na rozkręcające się dookoła naprawdę konkretne bachanalia. W międzyczasie zdążyłam przydybać kolejne dwie pary kołyszące autami na parkingu, trzecią okupującą kabinę w kibelku damskim, czwartą wychodzącą z męskiego i piątą… za drzewem. Tak po prostu. Będący całkowicie na widoku facet w średnim wieku stał sobie, jak gdyby nigdy nic, oparty plecami o rozłożysty kasztan, a jakaś młódka klęczała przed nim i robiła laskę z takim zaangażowaniem, jakby zależały od tego losy świata. A co najdziwniejsze, wcale nie wydało mi się to jakieś nienormalne!

Ba, po ledwie chwili namysłu nie dość, że wciąż nie wydaje, to jeszcze nabieram coraz większej ochoty na wzięcie z nich wszystkich przykładu. Tym bardziej że przyuważyłam także i Arka, przemykającego w kierunku najbliższych zarośli w towarzystwie dość korpulentnej lisiczki, a na sali zamiast zapiętych równiutko pod szyjami krawatów, wyprasowanych sukien i ułożonych misternie koafiur, widzę raczej zsunięte ramiączka biustonoszy, zaślinione usta i rozbiegane spojrzenia. A przede wszystkim lubieżne dłonie dotykające taki miejsc, że ja bym się wstydziła w ogóle publicznie na nie spojrzeć… a może wcale nie?

Przepycham się przez rozszalałych, podążających ślepo za wodzirejką balowiczów, próbując odnaleźć wśród nich Asię. Bezskutecznie. Poddaję się za to coraz mocniej magii chwili. Jakby zupełnie bez udziału świadomości ciało samo z siebie zaczyna ruszać się do rytmu podawanego przez rżnącą dziko kapelę. Z każdą kolejną mijającą sekundą pogrążam się w jakimś osobliwym, ekstatycznym transie. W zatraceniu. W obłędzie? Ledwie jestem w stanie złapać oddech, w oczach mi się ćmi, a mięśnie zaczynają odmawiać posłuszeństwa.

Ostatkiem woli wyrywam się z tego zaklętego kręgu tańczących i siłą inercji dopadam do pierwszego wolnego stolika, przy którym… tak, siedzi Asia! Jednak nie radosna i nie w objęciach tamtego misiaka z bródką, a samotna i wyraźnie zasmucona.

 

Przez moment waham się jeszcze, w jaki sposób powinnam się zachować, lecz ostatecznie decyduję, że otwartość będzie najlepsza. Nie mam ani chęci, ani po prawdzie siły na podchody, więc mieszam na szybkości dwa drinki i podchodzę nimi do Asi. Przysiadam przy niej i nie pytając o pozwolenie opieram głowę na ramieniu. I czekam. Długo. W końcu jednak nie wytrzymuję, więc pytam cicho:

– Czy mam sobie pójść?

Jako że nie dostaję odpowiedzi, zbieram się do odejścia, lecz w tym momencie Asia łapie mnie za rękę. Podnosi zaczerwieniony wzrok i szepcze:

– Nie chciałabym ci przeszkadzać w zabawie, ale… mogłabyś przy mnie pobyć? Chociaż chwilę? Proszę. Ja… nie chce być teraz sama.

– A ten twój znajomy? Może pójdę go poszukać? – Tym sposobem próbuję się choć trochę rozeznać w sytuacji.

– Nie, on… – albo mi się wydaje, albo dostrzegam w jej oczach ogromny zawód. – Właściwie nie mam pretensji, bo przecież sama mu powiedziałam, że możemy się bawić osobno, ale tak szybko mnie zostawił… A ze mną jakoś nikt nie chce… Przepraszam, to nie twoja sprawa i nie powinnam cię angażować w moje problemy. Zaraz poprawię koronę i się ogarnę! No, zostaw mnie już!

Postanawiam zignorować zarówno nagłą zmianę nastroju, jak i cofnięcie dłoni. W zamian sama biorę Asię pod ramię i oświadczam tonem nieznoszącym sprzeciwu:

– Chodź. Wyjdźmy razem chociaż na chwilę. Świeże powietrze dobrze nam zrobi.

Pomagam jej wstać i ciągnę ku wyjściu, gdy w ostatniej chwili, wiedziona jakimś dziwnym poczuciem bycia obserwowaną, obracam głowę i… spotykam wodzirejkę. Tym razem jednak nie prowadzącą kolejny korowód, a stojącą nieruchomo na samiutkim środku parkietu. Wpatrującą się przeszywającym na wskroś spojrzeniem dokładnie we mnie. W nas obie. Podnoszącą kieliszek w identycznym geście jak w tej słynnej scenie z „Wielkiego Gatsby’ego”.

Nie pije jednak, a tylko uśmiecha się szeroko. Coraz szerzej. Tak bardzo, aż odsłania krwiście czerwone dziąsła, a oczy stają się czarnymi, ziejącymi pustką szczelinami. I zaczyna śmiać się przeraźliwym, opętańczym chichotem.

Otrząsam się gwałtownie, a kiedy znów kieruje wzrok ku tańczącym, nie dostrzegam niczego niezwykłego. Ale tak zupełnie. Ot – wesele jak wesele. Ludzie się bawią, tańczą, śpiewają… Przez ułamek sekundy walczę jeszcze z wątpliwościami, lecz uznaję, że najwidoczniej mi się przywidziało. To pewnie po tych drinkach…

Czym prędzej obracam się na pięcie i popycham drzwi.

 


 

Widząc wolne miejsce w tej samej altance, za którą całkiem niedawno odbywał się festiwal przygodnego seksu, zostawiam Asię na ławeczce i czym prędzej biegnę do bufetu po kawę oraz coś słodkiego. I dopiero tak zaopatrzona wracam i na dobre przysiadam obok. Tym razem nie mam już zamiaru kryć się z czułościami. I choć zdrowy rozsądek próbuje przestrzegać, że nie powinnam posuwać się zbyt daleko, to robi to wyjątkowo mało przekonująco. A może po prostu nie chcę go słuchać? Nie chcę pamiętać o Amelii oraz Arku, który przecież obiecał jej solennie, że będzie mnie pilnował? Nie chcę…

Za to bardzo pragnę uwieść spoglądającą na mnie niepewnie kobietę. Nawet nie dlatego, że nigdy nie miałam lekko licząc kilkanaście lat starszej partnerki, bo owszem, miałam i do dziś na samo jej wspomnienie aż mną trzęsie. Zresztą różnica wieku między mną a Amelią dość mówi o mych preferencjach… Nie uważam także Asi za jakąś wybitną piękność, na której zdobycie już nigdy nie będę miała okazji – wciąż przecież widzę choćby wybitnie niemodną sukienkę, całkowicie niepotrzebnie poszerzającą i tak niemałą talię, no i tę nieszczęsną grzywkę, przez którą wygląda jak wyjęta żywcem z peerelowskiego katalogu mody. Mimo tego, a może właśnie dlatego, pragnę ja dzisiaj posiąść? Pocałować nie tylko w usta? Wcisnąć dłoń najpierw pomiędzy uda, a następnie podążyć dalej i przekonać się, czy także tam jest retro?

Tymczasem jednak tylko wyjmuje chusteczkę i wycieram rozmazany makijaż, po czym podaję Asi filiżankę, talerzyk z ciastem i czekam cierpliwie, by ochłonęła. 

 

Po kilku minutach milczenia postanawiam wreszcie, że najwyższy czas na wznowienie rozmowy:

– Uprzedzając pytanie: to dla mnie żaden problem, że teraz z tobą jestem. Po pierwsze, mój partner też bawi się z jakąś inną – celowo podkreślam to słowo – a po drugie… jest mi miło. Już od początku zwróciłam na ciebie uwagę i uważam cię za bardzo atrakcyjną i seksowną kobietę. Jesteś milutka i do tego fantastycznie tańczysz. I smutno mi, kiedy widzę, że zostałaś sama, więc jeśli tylko chcesz, to dotrzymam ci towarzystwa nawet do końca przyjęcia. Może tak być?

– Ale ja naprawdę nie chcę się narzucać! – Asi powoli się polepsza, jednak wyraźnie wciąż się krępuje. – Poza tym… mówisz to tak, jakbyś była… i jeszcze ten taniec…

– Tak, owszem, jestem lesbijką. – odpowiadam bez cienia wstydu oraz nikomu niepotrzebnej tajemnicy. I jakby tego było mało, dodaję bezczelnie: – A ty na pewno nie? Chociaż bi? Bo jak wtedy mnie objęłaś w tańcu, to przyznam, że aż mi się gorąco zrobiło…

By spotęgować efekt, pochylam się ku Asi na odległość oddechu i uśmiecham. Wybitnie dwuznacznie. Przeciągam niedyskretnie językiem po rozchylonych wargach, po czym przygryzam je lekko. I szepczę najbardziej kuszącym głosem, na jaki tylko mnie stać, przystępując do decydującego ataku:

– Mam na ciebie taką chcicę, że chyba się nie powstrzymam. A nawet na pewno…

 

Teraz dzielą nas już jedynie centymetry. Skręcam lekko szyję. Przymykam powieki.

Asia smakuje cudownie. Szorstką goryczą kawy i gładziutką słodkością czekolady. Oraz wyraźnie niezaspokojoną namiętnością. Pozornie ukrytą, lecz pod skorupą całkowicie zbędnego wstydu, konwenansów oraz obaw rozpaloną do czerwoności. Czekającą tylko, by ją uwolnić. Pozwolić, by eksplodowała z całą mocą!

Odsuwam się nieco, zostawiając Asię z rozedrganymi ustami, półprzytomnym wzrokiem i przekrzywiona grzywką. Z tak bliska mogę policzyć każdą jej zmarszczkę, kurzą łapkę, przebarwienie, naczynko, fałdkę, siwy włos… I tak naprawdę absolutnie mnie to nie obchodzi! Napaliłam się na nią tak bardzo, że nikt ani nic już mnie nie powstrzyma!

Przeciągam palcami po coraz bardziej podobającej mi się fryzurce i na powrót wpijam się w wargi, tym razem nie próbując nawet trzymać emocji na wodzy. Na ślepo szukam zamka z tyłu sukienki, a gdy już go znajduję, pociągam w dół do samego końca. Rozchylam poły dekoltu. Nie przerywając pocałunków, podążam wprost ku niemu. Wreszcie docieram do miękkich, falujących pod najmniejszym dotykiem półkul. Może i nie najbardziej kształtnych ani tym bardziej jędrnych, lecz jakże zachęcających, by ich skosztować…

Ignorując wstydliwe westchnienia, wsuwam dłoń pod biustonosz i wyciągam na wierzch duży, ciemny sutek. Obejmuje go ustami. Ssę coraz mocniej, delektując się intensywnym smakiem dojrzałego ciała. Jeśli już piersi tak na mnie działają, to co dopiero będzie niżej! Zanim jednak tam dotrę, prostuję się, sama rozpinam suwak i jednym ruchem zsuwam całą górę sukienki wraz ze stanikiem. Po czym podstawiam Asi jakże malutki w porównaniu do jej własnego, dziewczęcy wręcz biust pod samą twarz.

– Zaczekaj… ja nie wiem, czy… – postękuje cicho.

– Ani mi się waż teraz protestować! – Błyskawicznie tłamszę te nędzne wątpliwości.

Jedną ręką chwytam Asię za kark i przyciągam do własnych piersi, a drugą sięgam ku udom. Szybko znajduję krawędź majtek.

– Zaraz cię tak wyliżę, że nigdy żaden facet nawet się do tego nie zbliżył…

Klękam na twardych deskach altanki, rozszerzam dłońmi uda Asi i odsuwam krawędź sukienki. Pochylam się ku nie żadnym koronkowym stringom, a całkiem zwyczajnym figom z dość wysokim stanem, trzymającym przy okazji w ryzach krągły brzuszek. Dotykam czubkiem nosa czarnej bawełny. Pachnącej roznamiętnioną intymnością. Cudownie ciepłej. Wyczuwalnie mokrej.

Asia próbuje się w ostatniej chwili odsunąć, lecz nie zwracam już na to najmniejszej uwagi. Dosłownie zdzieram z niej majtki i… odsłaniam niewielki tatuażyk, przedstawiający podążającą w wiadome rejony barwną pajęczycę. Nie bardzo wiem, czy za jej wędrówką kryje jakaś głębsza historia, jednak przyznaję, że sama obecność malunku mocno mnie zaskakuje. Najwyraźniej Asia wcale nie jest taka skromniutka i grzeczniutka, za jaką chciałaby uchodzić.

Teraz jednak nie mam zamiaru nad tym deliberować i bez dalszych ceregieli wciskam twarz pomiędzy nogi. Zaciągam się ostrym, wręcz na granicy tego, co mogę uznać za przyjemne, oszałamiającym aromatem podnieconej kobiety. Wysuwam język. Zbieram słono-kwaskowatą wilgoć z – a jednak! – wygolonej do gładka skóry. Wciskam się głębiej, pomagając sobie dłońmi. Obsypuje całusami wnętrze pełnych ud i równie pulchne łono. Obejmuję jakże apetyczną kobiecość ustami, smakując ją niczym najpyszniejszy łakoć. I dosłownie aż wyję z podniecenia.

Wsuwam palec pomiędzy śliskie płatki i jednym pchnięciem zagłębiam się w nieoczekiwanie ciasne, lecz także wyraźnie chętne wnętrze. Ewidentnie stęsknione pieszczot. Czekające na więcej. O wiele więcej! Poruszam się więc szybciej i szybciej, powoli przygotowując miejsce dla drugiego palca. Gdy uznaję, że już wystarczy, dokładam go i w tym samym momencie zwiększam nacisk języka, by…

 

Wtem Asia niespodziewanie napręża całe ciało. Tak nagle, bez żadnego wcześniejszego sygnału, że to już! Unosi uda, chwyta mnie za głowę i zaczyna się aż trząść, pojękując cichutko. A gdybym jeszcze miała jakiegokolwiek wątpliwości, że w taki właśnie sposób przeżywa orgazm, kleista żądza zalewająca usta nie pozostawia już żadnych złudzeń.

Jestem tak pobudzona, że mimo najszczerszych chęci nie dam rady dłużej powstrzymywać spełnienia. Czuję, że zaraz nadejdzie. Za dosłownie kilka chwil. Dlatego, zamiast w panice prosić Asię choć o jeden intymny pocałunek, po prostu odklejam od niej usta, podnoszę się i wsadzam dłoń w majtki. Dochodzę, stojąc na wprost kobiety, której tyle co wylizałam cipkę. Nie przejmując się zupełnie spojrzeniem ani jej, ani kogokolwiek innego, kto mógłby mnie teraz widzieć. A tego, że widzi, jestem bardziej niż pewna – już wcześniej słyszałam ciężkie kroki na drewnianym pomoście, biegnącym ponad niedalekim stawikiem, potem natomiast wyraźny plusk, jakby ktoś do niego wpadł.

Cóż, mógł patrzeć pod nogi, a nie podglądać, zboczeniec jeden! A może zboczenica? Tym lepiej!

 


 

Nie zaprzątam sobie tym jednak głowy. Ledwo żyję i nim postanowię, co dalej, muszę odetchnąć choć chwilę. Siadam przy wciąż półnagiej Asi i obejmuję ją wpół. Całuję w policzek. W szyję. W odsłoniętą pierś.

– Dziękuję ci. Za to, że jesteś – szepczę z największą czułością. – I mam tylko nadzieje, że jeszcze nieraz to powtórzymy, bo tak bardzo cię… A co tam się wyrabia?

Zaalarmowana narastającym gwarem chcąc nie chcąc się podnoszę. Wystarcza mi jeden rzut oka na salę, by zrozumieć, że tym razem nie będę już mogła zignorować postronnych obserwatorów.

– Asia, wstawaj i ubieraj się! Szybko! Wszyscy wyszli i idą w naszą stronę!

W panice poprawiam bieliznę, dopinam kieckę, ocieram twarz z nadto rzucających się w oczy dowodów naszej niedawnej namiętności, po czym doskakuję do Asi, by pomóc jej zaciągnąć zamek i choć trochę poprawić uczesanie. Szczęście w nieszczęściu, że tłum nie zmierza wprost do altanki, lecz prowadzony przez wodzirejkę przystaje dokoła wspomnianego stawiku. Niektórzy przystają na brzegu, inni wchodzą na początek molo, lecz wszyscy są wyraźnie zaciekawieni, co prowadząca zabawę tym razem wymyśliła. Ja zresztą też.

 

Ona zaś przystaje na samym szczycie pomostu w jasnym kręgu, rzucanym przez otaczające wodę lampy i odzywa się tak donośnie, jakby mówiła przez głośnik. Mimo że nigdzie nie widać ani jego, ani także niezbędnego przecież mikrofonu.

– Panie i panowie, szanowni goście… Zebrałam was wszystkich tutaj, by coś ogłosić. A raczej wręczyć ostatni, tym razem najważniejszy tego dnia prezent. Specjalnie dla świeżo upieczonej żony! No chodź tu, kochaniutka, pokaż się!

Panna młoda występuje z tłumu wyraźnie zdezorientowana i rozglądająca się wokół niepewnie, jakby czegoś szukała. Albo kogoś? Mimo tego posłusznie podchodzi do wodzirejki, która obejmuje ją czule ramieniem.

– Powiedz nam wszystkim, moja droga, jak poznałaś swojego męża?

– Tak normalnie… na dyskotece się spotkaliśmy, zaprosił mnie do tańca i… tak wyszło. – odpowiedź jest tak cicha, aż muszę nadstawić ucha, by wszystko wyraźnie zrozumieć.

– To wspaniale! A kiedy to dokładnie było?

– Trzy lata temu.

– Zgadza się, dokładnie trzy lata i cztery miesiące! A czy wiesz, kochanie, że on miał wcześniej narzeczoną? A nawet żonę? – ton wodzirejki stopniowo się zmienia i już nie jest tak uprzejmy, a staje się nieomal zjadliwy.

– Ja… tak, wiem. Mówił, że mieli wypadek i… ale co to w ogóle za pytanie?

Jestem niemniej zaskoczona takim kierunkiem dyskusji niż sama zapytana. I najwyraźniej nie tylko ja, bo goście także zaczynają niespokojnie mamrotać.   

– Wypadek… cóż, bardzo interesująco nazwał to, że po pijaku wjechał ze swoją żoną samochodem do rzeki. I zamiast pomóc, to ratował własną skórę, a jej pozwolił utonąć. Rozumiesz?

W tym momencie mruknięcia zamieniają się już w otwarte nie tylko uwagi, ale wręcz pretensje, że tak nie wolno i wodzirejka zdecydowanie za dużo sobie pozwala! Ona jednak jakby zupełnie nie zwracała na to uwagi, kontynuując bezczelnie oskarżycielskim tonem:

– Ale nie martw się, nie tylko on! Tak samo postąpiła świadkowa, świadek oraz fotograf! Wszyscy zadbali tylko o siebie, a biedna kobieta zaplątała się suknią w siedzenie i nie potrafiła uwolnić. I tak, oczywiście, wszyscy potem tak bardzo lamentowali, żałowali… szkoda tylko, że jej mąż ledwie kilka miesięcy później pojawił się na dyskotece, gdzie z miejsca znalazł sobie inną. Nawet tego jednego symbolicznego roku żałoby nie odczekał, a już miał przy boku nową dupę! Ciebie! To jest prawdziwe oblicze twojego mężusia!

Jestem tak bezbrzeżnie zszokowana tymi słowami, że nawet nie wiem jak zareagować na całą tę scenę. Na roztrzęsioną pannę młodą, cofającą się trwożliwie przed wskazującą ją oskarżycielskim palcem wodzirejkę. Na gotujący się gniewnie tłum. Na to, co w czasie jazdy opowiedział mi Arek, a co nagle i zupełnie nie wiadomo skąd oraz dlaczego sobie przypominam…

 

Nie mam jednak czasu dłużej się nad tym rozwodzić, gdyż główna bohaterka dramatu nagle odskakuje w tył i z głośnym pluskiem znika pod wodą, pozostawiając po sobie jedynie rozchodzące się koliście fale. Spoglądam to na stojącą z otwartymi ustami Asię, to na równie zdezorientowane towarzystwo, gdy wtem już niemal zupełnie uspokojona tafla na powrót się burzy.

Powoli, centymetr po centymetrze, wśród wściekle wrzącej piany, nad wodę unoszą się włosy. Już nie równiutko przyczesane i lśniące złotem, a posklejane błockiem w ohydne kołtuny. Prześwitująca spod nich skóra nie jest gładka, tylko pokryta sinymi liszajami. Nędzne pozostałości ślubnej sukni zwieszają się strzępami ze skręconego w nieludzkiej pozie, epatującego wystającymi kośćmi ciała. Strasząc nędznymi resztkami brudnych koronek, pereł i sama nie wiem, czego jeszcze.

Prawa ręka – bo lewa wisi bezwładnie, urwana na wysokości łokcia – wyciąga z wody ociekający kształt rozmiaru mniej więcej człowieka… Nie! Nie mniej więcej, tylko dokładnie! Unosi go ponad głowę tak lekko, jakby nic nie ważył, po czym ciska na deski pomostu z głuchym trzaskiem.

Choć próbuję nie dopuścić do siebie tego niezaprzeczalnego faktu, ale nagle pojmuję, co widzę. Czy raczej kogo. Zbyt dobrze zapamiętałam kręcone włosy, charakterystyczny żakardowy garnitur oraz niemniej rzucający się w oczy, wzorzysty krawat, by nie rozpoznać ich nawet z odległości tych kilkunastu kroków.

Przejmującą ciszę przerywa dobiegający niczym z dna studni, skrzeczący nawet nie głos a bardziej potępieńczy jęk:

– A teraz masz swój prezent, lafiryndo! Z najszczerszymi życzeniami wszystkiego dobrego na nowej drodze życia! Od pierwszej żony dla drugiej… i tym razem na pewno ostatniej! Bierz wszystko, na co zasłużyłaś!

Zaciśnięta pięść nagłym ciosem wybija dziurę w klatce piersiowej, po czym jednym ruchem wyszarpuje spomiędzy połamanych żeber czarne, oślizgłe, jakby wciąż bijące… i rzuca nim wprost w pannę młodą, trafiając w sam środek już wcale nie tak białej sukni.

Maniakalny, mogący dobiegać równie dobrze z rozszarpanego gardła co z pozbawionych warg ust śmiech, roznosi się dokoła coraz głośniej i głośniej, aż muszę przysłonić uszy dłońmi. Potworne spojrzenie martwych, migoczących jaskrawozielonym ogniem oczodołów, zmusza mnie do odwrócenia wzroku. Lodowaty pot przerażenia spływa po drżących z przerażenia plecach.

Jedna po drugiej lampy pękają z trzaskiem, sypiąc dokoła roziskrzonym szkłem, aż wreszcie wszystko dookoła zalewa ciemność.

 


 

Podnoszę się ostrożnie. Czyżbym zemdlała? Najwidoczniej tak. I sądząc po tym, co dzieje się wokół, nie ja jedna. Asia też jest wyraźnie zdezorientowana, nie wspominając o gościach, rozglądających się trwożliwie. Podobnie jak i oni, próbuję nie spoglądać na pomost, lecz nie jestem w stanie się powstrzymać. Zdecydowanie zbyt wyraźnie widzę leżącego bez śladu życia pana młodego. Pochyloną nad nim, zanoszącą się spazmatycznym płaczem pannę młodą. Trzymającego się za głowę ojca, lamentującą matkę… Nigdzie nie dostrzegam natomiast najmniejszego nawet śladu wodzirejki, która jakby zapadła się pod ziemię. Czy raczej pod wodę.

Próbując jakimś cudem opanować wszechobecne szaleństwo, pomagam Asi wstać i czym prędzej odciągam ją jak najdalej. Po drodze odnajduję Arka i po chwili nerwowej rozmowy decydujemy, że musimy zostać. Przynajmniej on, jako świadek, więc i chcąc nie chcąc także ja. Asi zostawiam wolny wybór, z którego od razu korzysta i bez słowa pożegnania oddala się w kierunku parkingu. Odprowadzam ją tęsknym wzrokiem, lecz po prawdzie nie mam za złe takiej decyzji – nie dość przecież, że z wiadomych przyczyn jest przerażona, to jeszcze została nie mniej i nie więcej, a uwiedziona i wykorzystana przez sporo młodszą, napaloną lesbijkę.

 Poza tym, gdyby nie Arek, zapewne i ja siedziałabym już w samochodzie, dociskając gaz do dechy. I pal licho pogotowie, policję, ewentualne zeznania i cały ten nadchodzący pierdolnik! Gdyby nawet wezwali mnie po czasie, najwyżej powiedziałabym, że spanikowałam i uciekłam. Nie ja jedna zresztą. Wracam więc po torebkę, dla choćby pozornego uspokojenia pociągam wódki wprost z gwinta i czekam. Tak zwyczajnie. Próbując przy okazji jakimś sposobem ogarnąć zszargane nerwy.

Obserwuję, jak pod salę podjeżdża karetka i radiowóz. Nie jeden zresztą. Współczuję z daleka wciąż szamoczącej się pannie młodej, niepozwalającej żadną siłą na odciągnięcie jej od zwłok. Przyglądam się w milczeniu policyjnym oględzinom. Towarzyszę składającemu zeznania Arkowi i nawet dodaję kilka zdań od siebie, choć po prawdzie wątpię, by cokolwiek wniosły do sprawy. W końcu za pozwoleniem służb wsiadamy oboje do auta i wyjeżdżamy. Nareszcie!

 


 

Po raz… to już nie ma żadnego znaczenia. Co się stało, to się nie odstanie. I nieistotne czy wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin, było jakimś surrealistycznym snem schizofrenika, czy też najprawdziwszą z prawdziwych prawdą. Nieważne, kim naprawdę była wodzirejka. Ba, czy w ogóle istniała, a my wszyscy ulegliśmy – lub nie – zbiorowej halucynacji, bo ktoś dosypał czegoś do tego dziwnego toastu. Nawet czy utopienie się pana młodego może i wyjątkowo tragicznym, lecz jednak dającym się całkowicie racjonalnie wytłumaczyć wypadkiem, czy może zemstą martwej byłej narzeczonej.

Matko Boska Częstochowska, Chryste Panie i ja pierdolę, jak to w ogóle brzmi!

Dla mnie liczy się tak naprawdę jedno i tylko jedno: zdradziłam Amelię. I czego jak czego, ale tego akurat jestem absolutnie pewna. Zarówno samej zdrady, jak i jej motywacji – to była moja inicjatywa, moja decyzja oraz przede wszystkim moja nieprzymuszona niczym wolna wola. Co więcej, będę musiała się do owego jakże niegodnego czynu przyznać. Paść na kolana i błagać o łaskę, licząc naiwnie, że Amelia okaże mi choć odrobinę zrozumienia. Bo czy wybaczy, to bardzo wątpię. A może jednak lepiej będzie ten akurat szczegół przyjęcia zachować w tajemnicy…?

O, nie! Mowy nie ma! Szczerość to jedyne, co mi pozostało! I uczciwość ponad wszystko! Choćbym nawet miała za nie zapłacić najwyższą możliwą cenę, i tak będzie ona śmiesznie niska jak za wyniesioną z tej całej sytuacji naukę.

 

Spoglądam otępiałym wzrokiem na przesuwające się za szybą widoki. Na góry, lasy… barierkę mostu, przez który właśnie przejeżdżamy. Na stojący nieopodal prosty, metalowy krzyż. Tym razem jednak leżące pod nim kwiaty są świeżutkie, a znicz błyska płomieniem.

Nie próbuję nawet dociec, kto je tam postawił. Pewnych rzeczy lepiej jest po prostu nie wiedzieć.

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Ilustracja: Piotr Gratkiewicz

zdlugopisa.blogspot.com

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

Ten tekst odnotował 18,716 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.83/10 (28 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (3)

+1
0
Zachęcam wszystkich publicznie do zostawiania komentarzy! Niestety ostatnimi czasy dyskusje pod moimi tekstami są raczej mizerne i po prawdzie nie wiem, czy mimo wciąż dość wysokich ocen są one lepsze / gorsze od poprzednich (jednak mój styl pisania i poruszane tematy się zmieniły) lub czy najzwyczajniej się podobają / nie podobają. Bo tak piszę, piszę i mam wrażenie, że niewiele z tego wynika dla odbiorców.

Dziękuję z góry!
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Mi się podoba. Myślałem sądząc z otagowania, że bohaterka właśnie będzie uwiedziona przez topielicę i skończy w stawie, ale to nawet lepiej, że było inaczej. Od dłuższego już czasu nie mam siły na czytanie mrocznych i przygnębiających historii, w których giną główni bohaterowie, a tutaj mnie miło zaskoczyłaś.
Jest trochę literówek (np. żewnie zamiast żywnie) i kilka zdań wydaje mi się jakby zaczętych w niewłaściwym miejscu, ale to w sumie nic. Po prostu w wolnej chwili przeczytaj wszystko jeszcze raz i popraw te techniczne niedociągnięcia.
Zamiast zakryłam lśniące słońce powinno być "nakryłam oczy dłonią przed słońcem".
A jeśli chcesz mieć więcej komentarzy i dyskusji pod tekstami, to powinnaś pisać krótkie historyjki, najlepiej prostymi, jednokrotnie złożonymi zdaniami i we wręcz prostackiej stylizacji na język mówiony. Od, takie coś, przy czym można się szybko strzepać i zapomnieć jeszcze przed umyciem rąk o całym opowiadaniu.
A tak, niestety, czeka Cię pisanie bardziej dla siebie i dla tych, którzy wolą czytać niż rozpisywać się w internecie. 🙂
Pozdrawiam.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Dziękuję Szerksznasie za komentarz. I od razu odpowiem, że jeśli masz jakieś obszerniejsze uwagi do tekstu, wyślij mi je w wiadomości prywatnej na pokątnych lub najlepiej maila: agnessanovvak maupa gmail kom.

Natomiast co do błędów, które już wypisałeś - najprawdopodobniej udałoby mi się je wyłapać samodzielnie przy okazji porządnej redakcji / korekty, ale... szkoda mi już na to czasu i chęci. Poświęcania kolejnych kilku godzin (przy tekście tej objętości, bo przy "Sadze o gwiezdnej kobiecie" mogę mówić już o kilkudziesięciu) na cyzelowanie każdego zdania, przecinka, myślnika. I tak zauważą to pojedyncze osoby, a odpisze kolejny ułamek z nich. Poza tym chcę, żeby wszyscy widzieli, do jakiego poziomu jestem w stanie dojść na ten moment samodzielnie, bez niczyjego wsparcia i pisząc "ciągiem" - bo opowiadanie od początku do końca powstało w mniej niż tydzień i poza paroma uwagami względem samej fabuły nikt mi nie pomagał, ani tym bardziej nie poprawiał niedoróbek. I widocznie to wciąż za mało, by się wybić poza internetową pisaninę.

A o tym, o czym wspomniałeś na końcu, to wiem aż za dobrze. Zamiast wymyślać jakieś bardziej zawiłe językowo opowiadania z pogranicza erotyki, horroru, historii, dramatu obyczajowego i właściwie nie wiem, czego jeszcze, trzeba pójść w "oh muj PANIE MASTERZE bier pejcza daje ci dupe", "moja curusiu ale masz bimbały" albo inną przaśną pseudo-mafię, jakiej pełno nie tylko na necie, ale półkach w księgarniach. I lecą lajki, komenty i realnie pieniądze. No ale to nie mój styl i nie moja tematyka, więc najwidoczniej do końca świata nie wyjdę z własnej niszy. Trudno, jakoś przeżyję. Chyba 😛
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.