Zdjęcie z nieznajomą, czyli sylwester, którego nie było

30 grudnia 2020

Szacowany czas lektury: 31 min

Tego się zapewne nie spodziewaliście, prawda? W końcu najpierw przez niemal pół roku nie pojawił się żaden mój nowy tekst, a teraz atakuję was drugim w ciągu czterech tygodni! Tym razem jednak nie rozpisuję się we wstępne, a wspomnę tylko krótko, że:
– celowo publikuję opowiadanie dziś, 30 grudnia, a nie w samego sylwestra. W trakcie lektury dowiecie się dlaczego!
– dziękuję nieocenionej JoAnnie za całokształt, Joannie Maziarek za sugestie warsztatowe, Marcie Kaście za uwagi natury fotograficznej oraz Hance V. Mody za korepetycje z mniejszości etnicznych.

PS Jeśli wyda wam się w trakcie czytania, że wygląd głównej postaci kobiecej jest przesadzony, to nie – nie jest. Została ona oparta jeden do jednego i z najdrobniejszymi szczegółami (no, może poza tymi najbardziej intymnymi) o prawdziwą osobę, która naprawdę ma taką urodę.
Aha - zady i walety są celowe. Bo tak!

Zapraszam serdecznie do lektury!

 




 

Jakoś nigdy specjalnie nie pchałem się na afisz. Nie zależało mi na samych szóstkach na świadectwie, pierwszych miejscach w konkursach recytatorskich, karierze turbokorposzczura oraz narzeczonej modelce, influencerce czy innej instagramerce. Niemniej… czy dobre zdrowie, fajna praca i spoko laska to tak wiele? Wydawało mi się, że nie. Wydawało. Jeszcze kilka tygodni temu. Zwłaszcza w tej ostatniej kwestii.

Dzisiejsza rzeczywistość była jednak zgoła inna. Ja byłem inny. Zniechęcony, zapuszczony i do tego pijany. Czy raczej napruty w trzy dupy. Gdyby nie to, że musiałem przez pięć dni w tygodniu wstawać, zaiwaniać do roboty i być w niej choć trochę produktywnym, w ogóle bym nie trzeźwiał. Bo niby po co? A przede wszystkim – dla kogo?

 

Dalsze rozważania dotyczące własnego staczania się po równi pochyłej przerwał hałas telefonu. Na tyle natrętny, że mimo niechęci w końcu mu uległem.

– Czego, Grubasie? – Wiedziałem, że dzwoniący nie znosił tego przezwiska, lecz nie mogłem odmówić sobie złośliwości.

– No, cześć… Wiem, że to nie najlepszy moment, ale mam taką jedną sprawę…

Skoro wiesz, to po chuj dzwonisz? – pomyślałem, jednak odpowiedziałem nieco mniej chamsko. Nieco:

– No to czego chcesz?

– Propozycję mam. Sesji zdjęciowej znaczy. Sorka, że tak nagle, ale mnie też to trochę zaskoczyło. W każdym razie taka jedna stała klientka się uparła, że koniecznie chce sobie zrobić fotki na koniec roku. Klimaty balowe, sylwestrowe, no wiesz.

– I co, nie poczeka te dwa dni, żeby se je zrobiła na żywo? – skomentowałem z nieukrywanym przekąsem.

– Nie, napaliła się na jutro.

– A to mój problem?

Usłyszałem w słuchawce ciężkie westchnienie, a po nim przedłużającą się irytująco ciszę. Już-już miałem przerwać połączenie i wrócić do użalania się nad sobą, gdy w końcu zdecydowanie mniej przyjazny niż do tej pory głos powrócił:

– Słuchaj… Tak właściwie, to nie jest ani moja wina, ani tym bardziej, jak sam stwierdziłeś, mój problem, żeście się rozeszli. Więc łaskawie, że tak powiem, nie pierdol i się na mnie nie wyżywaj, dobra? Zwłaszcza że wyciągam do ciebie rękę i chcę ci pomóc. Doprowadź się więc, jeśli łaska, do sensownego stanu – po tej uwadze dotarło do mnie, że musiałem być znacznie bardziej pijany niż mi się wydawało – i przyjedź jutro tak koło drugiej. Siądziemy, pogadamy, pośmiejemy się i jeszcze zarobisz. I to z ładnym bonusem, bo klientka naprawdę dobrze płaci. Chociaż też sporo wymaga. Rozumiesz?

– Znaczy? – Nie do końca dotarło do mnie, co miało się za tym kryć.

– Znaczy, że nadal się nie domyśliłeś, czemu dzwonię akurat do ciebie?

Próbowałem zatrybić dłuższą chwilę, aż w końcu zczaiłem temat. Chyba.

– Znaczy będzie do gołej dupy?

– Tego… nie wiem na sto procent, ale do bielizny na pewno. – Grubas zaczął się tłumaczyć wyjątkowo mało przekonująco, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że użyty wcześniej zwrot „napaliła się” raczej nie był przypadkowy. – W każdym razie masz być z formie. I to takiej na serio. Weź dobry garnitur, ze dwie koszule, jakieś ładne krawaty. Resztę rzeczy mam u siebie, jakby były potrzebne.

– No dobra, dobra, ogarnę się… – sapnąłem. – A ta laska to kto? Znam?

– Nie. Ale ja tak. I to całkiem dobrze. – Ponownie dziwnie mi zabrzmiała ta deklaracja, jednak uznałem, że przez nadmiar procentów niepotrzebnie nadinterpretuję. – Zresztą sam zobaczysz, na pewno się dogadacie. Jest naprawdę bardzo spoko! Tylko daj mi znać rano, że na pewno przyjedziesz! Bo jak nie, to będę w czarnej dupie!

– Jasne! – rzuciłem na do widzenia.

– No to będziemy w kontakcie!

 

Zakończyłem rozmowę i zamyśliłem się. Niełatwo było mi to przyjąć do wiadomości, ale może Grubas naprawdę miał rację? Może wszyscy dookoła, którzy mnie pocieszali, próbowali poprawić humor czy nawet starali się jakoś doradzić, mieli rację? Może w ogóle wszyscy poza mną mieli?

Bo co właściwie mogłem lepszego zrobić w bieżącej sytuacji?

Fakt – piętrowa kłótnia, zakończona zerwaniem zaręczyn oraz ostentacyjną wyprowadzką, raczej nie były wymarzonymi prezentami, które spodziewałem się dostać na mikołajki od dziewczyny. Czy raczej na ten moment eksdziewczyny. Tylko ile miałem się jeszcze zadręczać z tego powodu? Do końca życia? Kolejne trzysta sześćdziesiąt pięć dni? Miesiąc? A może już po kilku tygodniach zaniedbywania relacji służbowych oraz rodzinnych – czyli niczego innego jak warczenia na wszystko i wszystkich dookoła, od Bogu ducha winnej sprzątaczki w pracy po matkę podającą śledzia przy wigilijnym stole – oraz chlania na umór w przerwach między nimi, powinienem w końcu wziąć się w garść i zacząć z powrotem normalnie żyć? Tak po prostu?

Spojrzałem tępo na kieliszek z niedopitą wódką. Ciepłą. Tak samo jak i reszta zawartości butelki, czekająca na rozlanie. Przejechałem dłonią po nieogolonym ryju, bo inaczej nazwać się go nie dało, po czym przeniosłem wzrok na stół. Zawalony po brzegi pudełkami po wszelkiej maści fast foodzie, pustymi puszkami, butelkami, talerzami, sztućcami i innym, tworzącym już powoli własną cywilizację syfem. Na poplamione keczupem dresy. Na przepoconą podkoszulkę. Na kuwetę w kącie pokoju, której użytkownik wyprowadził się wraz z jego panią parę tygodni temu, a ja wciąż jej nie wyrzuciłem. Kuwety, nie pani, bo ta odeszła sama.

I wtedy zachciało mi się ryczeć. Nie mniej, nie więcej, tylko wyć nad własnym popieprzonym losem. I musiałem błyskawicznie zareagować, by wszystko, przed czym do tej pory starałem się bronić ignorancją, złośliwością oraz alkoholem, nie zwaliło mi się momentalnie na głowę.

 

Zlazłem z kanapy, zataczając się zrzuciłem po drodze ciuchy i wszedłem pod prysznic. Celowo odkręciłem tylko zimną wodę i stałem w niej, dopóki tylko byłem w stanie wytrzymać. Potem w ruch poszedł pumeks, gąbka, trymer… Niepranego chyba od początku grudnia ręcznika wolałem nawet nie dotykać, odczekałem więc kilka chwil, by choć trochę obeschnąć i przeszedłem do drugiego pokoju. Już miałem się ubrać – najlepiej w kombinezon przeciwchemiczny, by jak najszczelniej odizolować się od zagrożenia – i zabrać wreszcie za ogarnianie wszechobecnego chlewu, gdy spojrzałem w lustrzane drzwi szafy.

Co prawda uważałem motyw pseudofilozoficznego monologu wewnętrznego bohatera, odstawiającego jednocześnie teatrzyk przed zaczarowanym zwierciadełkiem, za mocno pretensjonalny i zdecydowanie nadużywany przez tanie powieścidła marnych autorzyn, ale… no właśnie. Jedyne, co mogłem w danej sytuacji zrobić, to rzucić do własnego odbicia soczystym kurwadzizasjapierdolem. Nie tylko w myślach. Może i wciąż daleko było mi do całkowicie trzeźwej oceny sytuacji, jednak bez przesady, nie musiałem przecież rozwiązywać wielomianów trzeciego stopnia w pamięci. Widziałem dość.

Przeciągnąłem się kilka razy i ponapinałem to oraz owo, mając nadzieję, że mimo wszystko się myliłem. Niestety nie. Łapiąc się ostatniej deski ratunku, chwyciłem leżącą na stojaku przykurzoną sztangę i podniosłem ją parokrotnie do klatki. Było gorzej niż się spodziewałem, więc podszedłem jeszcze pod drążek do pociągania. Dziesięć sapnięć później wiedziałem już, że muszę się ogarnąć. Koniecznie. I to od zaraz.

Ostatecznie nie po to ćwiczyłem jeszcze od czasów małego, pryszczatego skurwysynka, żebym teraz w ciągu najdalej paru miesięcy miał zaprzepaścić to wszystko. A już na pewno nie z powodu byłej laski, o nie! To, że mnie rzuciła, to jedno, ale nie będzie mi zatruwała życia jeszcze w taki sposób! Na szczęście nie zapowietrzyłem kaloryfera na tyle, żeby miało być to bardzo widoczne w czasie jutrzejszych zdjęć. A przynajmniej taką żywiłem równie głęboką, co po prawdzie nie do końca uzasadnioną nadzieję.

Jednak, zanim w końcu przysłoniłem co bardziej gorszące okolice, zastanowiłem się jeszcze nad jednym. Nie miałem zamiaru udawać, że starałem się trzymać formę nie tylko dla własnej satysfakcji oraz zachowania zdrowia jako takiego, lecz także by wyglądać jak najlepiej przed innymi. Tak po prostu. Chciałem być atrakcyjnym mężczyzną. Facetem. Chłopakiem? Dwudziestoparolatkiem w każdym razie. Dzięki temu nie tylko generalnie nie narzekałem na powodzenie u płci pięknej, ale i udało mi się załapać do modelingu. Nawet jeśli w pełni amatorskiego, bo – jak wspominałem – nigdy nie domagałem się zbytniej atencji, to i tak pozwalającego na zyskanie zaskakującej sławy w lokalnym światku.

Nie wiedziałem, czy to ze względu na całkiem nieźle wyrzeźbione ciało i nawet niebrzydką facjatę, czy raczej brak specjalnych oporów przez rozbieraniem się, niemniej w pewnym momencie przestałem szukać fotografów do sesji. Sytuacja się wręcz odwróciła – to mnie o mnie zabiegali. I jeszcze za to płacili! Co prawda nie na tyle dużo, żebym choćby przez moment rozważał zmianę priorytetów życiowych, jednak zawsze mieć parę stówek, a nie mieć paru stówek, dawało dwa razy po parę stówek różnicy. Tym bardziej że te akurat pieniądze starałem się inwestować typowo w siebie: w sprzęt do ćwiczeń, odżywki, masaże, solarium…

Jednak nie to było teraz ważne, a widok mnie samego, który nakierował moje myśli na zupełnie niespodziewane tory. Musiałem przyznać, że dość kuszące, jednak z ich realizacją wolałem poczekać.

 

Jeden zjechany do cna mop, dwa zużyte worki do odkurzacza, chyba z pięć prań i niezliczoną ilość wyrzuconych śmieci później stanąłem przez tym samym lustrem, co wcześniej. Niby miałem jeszcze ochotę zrobić chociaż krótki trening, ale brakowało mi już sił. A te resztki, które pozostały, wolałem spożytkować na coś innego. Nie tylko dlatego, że musiałem zachować możliwy spokój na sesji następnego dnia – a ta, zgodnie z sugestiami znajomego, zapowiadała się na mocno rozbieraną – lecz przede wszystkim chciałem. Miałem ochotę. Zwłaszcza że nie robiłem sobie dobrze od… dość dawna. Wręcz zaskakująco dawna, gdy dłużej nad tym pomyślałem.

Zsunąłem spodnie. Majtki zresztą też. Lecz zamiast tylko się zaspokoić w trzy minuty, wziąć szybki prysznic i pójść spać, wyjąłem z szuflady nieco zaniedbany zestaw małego onanisty. Znaczy całkiem dużego. I to w wersji deluxe.

Zacząłem od zapięcia na sutkach niewielkich klamerek, które wbrew pozorom wcale nie były przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Choć wciąż nie byłem w najlepszej – mówiąc bardzo oględnie – formie, same te przygotowania pobudziły mnie na tyle, bym mógł przejść dalej. Przez chwilę pobudzałem się dłonią, a gdy uznałem, że jestem wystarczająco podniecony, z pietyzmem nasunąłem pierścień wibracyjny na nasadę penisa i włączyłem. Na razie na niskie obroty. I dopiero wtedy przeszedłem do clou programu – wcisnąłem solidną porcję żelu nawilżającego do silikonowego masturbatora, roztarłem nadmiar na członku, po czym zabrałem się do dzieła.

Nareszcie!

Poruszałem dłonią powolutku, rozkoszując się poślizgiem przyjemnie miękkiego tworzywa. Oczywiście nie były to doznania dające się porównać z najcudowniejszym ciepłem i wilgocią realnej kobiety, zwłaszcza takiej jak moja eks, która… błyskawicznie otrząsnąłem się z niechcianych myśli. Ostatnim bowiem, na co miałem teraz ochotę, było jej wspominanie. Zwłaszcza to czysto seksualnej natury.

Zacząłem nawet żałować, że nie odpaliłem sobie jakiegoś edukacyjnego filmiku, ale może to i dobrze? Przyspieszyłem nieco, podkręciłem wibracje i podłożyłem dodatkowo dłoń pod jądra, zbierając krople ściekającego lubrykantu. Zachęcony doznaniami, przesunąłem palce jeszcze dalej i ucisnąłem.

Momentalnie zorientowałem się, że zdecydowanie przeceniłem własną formę. Byłem zbyt zmęczony i jeszcze bardziej wyposzczony, by pobudzać się dłużej. Nawet bez tych wszystkich akcesoriów trudno byłoby mi balansować na granicy spełnienia, a co dopiero teraz…

 

Wystrzeliłem raz, drugi, a być może i dziesiąty, nie próbując nawet powstrzymywać mocno jednoznacznych odgłosów, rozchodzących się chyba aż na klatkę schodową. Kiedy przestałem wreszcie pulsować, opadłem bez sił na łóżko, próbując uspokoić oddech.

Po paru wyjątkowo długich – bądź kilkunastu całkiem krótkich, zależy jak liczyć – chwilach postanowiłem wreszcie się podnieść. I wówczas spotkało mnie pewne zaskoczenie… Tylko czy na pewno powinienem się tak bardzo dziwić? Właściwie od zawsze mogłem „dużo, długo i często”, zwłaszcza gdy miałem dłuższe przerwy, a do tego zaciśnięty na członku pierścień podtrzymywał gotowość do dalszego działania. Jakby tego było mało, moje własne nasienie, wypływające obficie z masturbatora, też robiło swoje.

Podłożyłem poduszkę pod głowę, rozciągnąłem się wygodnie i znów wziąłem do pracy. Tym razem jednak znacznie energiczniej, skupiając się głównie na celu, który chciałem osiągnąć jak najszybciej.

Zerknąłem na spienioną spermę, pokrywającą już spory fragment podbrzusza oraz ściekającą na prześcieradło, i przypomniałem sobie o… no nie, tym razem nie dałem rady powstrzymać się przed wyjątkowo niegrzecznymi myślami o swojej eks! Czego jak czego, ale nie mogłem odmówić jej bycia zajebistą, stuprocentową suczą. Czy wręcz dwustuprocentową. Długowłosą, długonogą i długorzęsą blondyną o figurze tak apetycznej, że aż na granicy nadwagi. Z ustami stworzonymi do obciągania, które rzadko kiedy marnowały choćby jedną kroplę z tego, co w nie wlewałem. Z cyckami rozmiaru gdzieś z okolic połowy alfabetu, przyciągającymi wzrok tak napalonych facetów, jak i zazdrosnych kobiet. Z nieustannie niezaspokojoną, wiecznie mokrą piczą i kołyszącą się przy każdym ruchu ogromną dupą, których najsłodszy nektar mógłbym wylizywać bez końca. A potem wchodzić w nie na przemian, raz za razem. Podobał mi się w niej nawet całkiem spory, wiecznie uciekający spod przymałych koszulek miękki brzuch, na którym tak często kładłem dłonie, gdy akurat miałem ochotę na czułości.

Szkoda tylko, że była pierdolnięta. I to ostro. Miała jakiś kurwa jebany kalkulatorek zamiast mózgu. Była humorzastą, interesowną, wredną zdzirą, która dupczyła się ze mną jak wściekła tylko po to, by osiągnąć własne cele. Nie zważając zupełnie na wszystko, co ja myślę, co czuję i co mam do powiedzenia. Aż w końcu, gdy już owe cele najwidoczniej osiągnęła, przestałem ją interesować. Z dwojga złego może i dobrze, że zostawiła mnie teraz, a nie za kilka lat, odstawiając w sądzie jakieś pieprzone dramy, wyłudzając mieszkanie, samochód, zapewne alimenty…

Otrząsnąłem się i powróciłem do wspomnienia kołyszącego się nade mną, ociekającego lepkimi sokami oraz śliną tyłka. I momentalnie doszedłem drugi raz. Tym razem próbując nie zastanawiać się zbytnio, jakim cudem podniosę się z łóżka.

 


 

Pomimo wieczornych obaw wstałem zaskakująco wcześnie i w całkiem sensownej formie, z lekkim tylko syndromem dnia poprzedniego. Pamiętając o czekających mnie wyzwaniach, ogoliłem się, porządnie wyszorowałem oraz wypachniłem, ubrałem w świeżo wyprasowane ciuchy… Co prawda w międzyczasie zaczęła mnie nachodzić chęć na coś mocniejszego, a nie tylko kawę do śniadania, lecz od razu ją przegoniłem. Drugą kawą oraz drugim śniadaniem. Mając jeszcze sporo czasu, spokojnie zniosłem ubrania do auta i nawet podszedłem do niedalekiej cukierni, celem kupienia hurtowej ilości słodkości w ramach przeprosin.

Niestety w swym niezmierzonym geniuszu nie przewidziałem dwóch rzeczy: pory roku oraz miejsca, do którego jechałem. Przekonywałem się o tym z każdym kolejnym pokonanym kilometrem, gdy prószący lekko śnieżek oraz praktycznie czarny asfalt w centrum, wraz ze zbliżaniem się do przedmieść, ustępowały coraz gęstszej zadymce i koleinom pełnym zmrożonego błocka. W końcu jednak dojechałem i bez zbytnich ceremonii wpakowałem się do studia fotograficznego, zajmującego cały parter dość sporej piętrówki.

 

Niby nie miałem wielkiej ochoty na osobiste dyskusje, jednak komu innemu miałbym się zwierzyć, jak nie jednemu z najbliższych kumpli? Grubas jaki był, taki był – a był na przykład regularnym pracoholikiem oraz pieprzonym perfekcjonistą, potrafiącym dopieszczać każdy kadr w nieskończoność i doprowadzając tym wszystkich dokoła do szału – jednak nie pamiętałem, by kiedykolwiek wykręcił mi jakiś numer, ani tym bardziej nadużył zaufania. Nawet jeśli tak wiele nas różniło: od dobrych kilku lat w metryce, przez tuszę, po pozycję społeczną.

Szybko zorientowałem się, że szczerze zależy mu na moim nastroju, jednak nie miałem większej ochoty na bardziej osobiste dyskusje. Nawet jeśli za zainteresowaniem nie stała jedynie niezdrowa ciekawość, a zwykłe współczucie i chęć niesienia pomocy. Ot, odpowiadałem zdawkowo na pytania dotyczące samego rozstania, wcześniejszych problemów w związku czy obecnego samopoczucia, lecz niewiele ponadto. W końcu, nie mogąc się doczekać na odejście od krępującego tematu moich zawodów miłosnych, postanowiłem przejąć inicjatywę i dopytać o wciąż nieobecną partnerkę.

Tutaj z kolei Grubas stał się sporo mniej rozmowny i wytłumaczył tylko dość oględnie, że zaplanował sesję w klimacie eleganckiego balu kostiumowego, który z czasem miał stawać coraz odważniejszy. Sam ten fakt niespecjalnie mnie dziwił – ostatecznie nie raz zdejmowałem nie tylko gacie przed obiektywem – niemniej brak konkretów zaczynał coraz mocniej zastanawiać. Zwykle bowiem sytuacja była jasna od początku: czy zostaję finalnie w koszuli, spodniach czy bieliźnie? Pozujemy z partnerką raczej neutralnie, a może bardziej namiętnie? A jeśli to drugie, to czy ma to być mimo wszystko bardziej zmysłowa scena bez gadżetów, czy raczej ostrzejsza i z jakimiś bedeesemowymi akcesoriami? Albo jeszcze inna? Oczywiście musiałem także pamiętać, że to wszystko miało być udawaniem, a nie kręceniem prawdziwego pornosa…

Owszem, czasami scenariusze zmieniały się na bieżąco, jednak nauczony doświadczeniem wolałem wcześniej wszystko zaplanować. Nie tylko dlatego, że parokrotnie taka improwizacja zakończyła się zniszczeniem ubrania w jakimś jeziorze czy innej stodole, ale bywało też, że baaardzo ciężko było mi utrzymać w ryzach zawartość spodni. I nieważne, za jakiego profesjonalistę bym się uważał (lub nie) i jak bardzo kochałbym (lub nie) swoją ówczesną dziewczynę. Byłem młodym, jurnym facetem ze wszystkimi tego zadami, waletami oraz przede wszystkim konsekwencjami.

Nie chcąc tracić więcej czasu na pogaduszki, zaproponowałem przejście do studia, by omówić kilka spraw typowo technicznych. Grubas przedstawił mi ogólną koncepcję, którą dopracowaliśmy przez dołożenie lub odjęcie paru pomniejszych dekoracji, lecz poza tym nie mieliśmy już zbyt wiele do roboty. A czas leciał. Miałem nawet zapytać, czy ta jego znajoma używa zegarka, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Korzystając z chwili przerwy, sięgnąłem po stojący na stole dzbanek, nalałem sobie i wsłuchiwałem się w coraz głośniejszą rozmowę, popijając łyk za łykiem i pogryzając kupione wcześniej słodkości. Na moje szczęście kawa nie była specjalnie gorąca, bo na widok wchodzącej do pokoju osoby aż oplułem się z wrażenia.

I nie była to bynajmniej przesada.

 

Tego typu sytuacje opisuje się zwykle obrazowo, że ktoś zaniemówił. Ugięły się pod nim kolana. Zatkało go. Uderzył w niego piorun. Nie miałem pojęcia, czy mnie trafiła błyskawica, czy raczej rozpędzony pociąg. Nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. Co zrobić. W ogóle nie kontaktowałem, co się dookoła działo. Stałem jak słup soli, gapiąc się jak jakaś przyćpana sroka w niemalowane wrota na najbardziej niezwykłej urody kobietę, jaką widziałem w życiu.

Nawet gdybym miał ją opisać, nie wiedziałbym, jak to zrobić. Tym bardziej że sucha relacja nijak miałaby się do ogólnego wrażenia. Wręcz odwrotnie. Bo tak: na oko miała ze czterdziestkę lub nawet nieco więcej, około metra sześćdziesięciu i to w wysokich kozakach, no i raczej nieoszałamiającą figurę z przyciężkimi biodrami oraz niewielkim biustem. Do tego nosiła włosy nawet nie na chłopczycę, a po prostu jak chłopak, ścięte w czarnego irokeza wysokości mniej więcej dwóch palców, z bokami podgolonymi wysoko do gołej skóry. I już z tych powodów można było ją uznać za na wskroś oryginalną, jednak to wciąż było nic w porównaniu do twarzy.

Nie wiedziałem właściwie dlaczego, lecz momentalnie przyszły mi na myśl… nie mniej, nie więcej, tylko księżniczki z kreskówek Disneya. Tak, wiem, daleko było mi do targetu obmyślonego przez ich twórców, niemniej najzwyczajniej w świecie lubiłem je sobie czasami pooglądać. Bo tak. W każdym razie owe księżniczki rysowano zwykle według jednego ogólnego schematu: miały małe usta, jeszcze mniejsze, zadarte noski obsypane solidną porcją piegów oraz zdecydowanie zbyt duże oraz za szeroko rozstawione, migdałowate oczy.

I ona wyglądała właśnie jak jedna z nich. Dokładnie tak. Dosłownie identycznie! Jakby przenieść rysy postaci z animacji na żywego człowieka. Kobietę, która zwracała się wprost do mnie dość wysokim głosem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że najwyraźniej chce się przywitać, gdyż wyciągnęła malutką dłoń i powiedziała coś, co brzmiało podobnie do…

– Pani Żaneta? Przepraszam, nie dosłyszałem. – wybełkotałem.

– Żadna pani, to raz. A dwa: Dżenneta, nie Żaneta. Dżen-ne-ta przez dwa „n”. No co? – Zareagowała nieukrywanym zdziwieniem na moje najwidoczniej jeszcze bardziej niż wcześniej wybałuszone gały. – To po babci Tatarce! – dokończyła z nieukrywaną dumą.

– Tak, tak, Dżenneta… – powtórzyłem mechanicznie.

Wyjątkowo opornie, jakby nagle dopadł mnie przepotężny kac z opóźnionym zapłonem, zaczynałem składać wszystko w całość. Na początek wywnioskowałem, że poznałem sekret niespotykanej urody nowej znajomej. A przynajmniej tak mi się wydawało. Na więcej nie miałem czasu, bo w momencie rozpętało się dookoła mnie istne tornado.

Dżenneta zaczęła strofować na Grubasa, że przecież inaczej ustalili kwestie wystroju i ten kwiatek miał stać tam, krzesło tutaj, no i gdzie był bukiet bursztynowego świerzopu i gryki jak śnieg białej, pałającej dzięcieliną?

Grubas burczał, żeby się zdecydowała, od czego chce zacząć i czy się wreszcie przebierze, bo do rana nie skończą. Co, o ile znałem jego metody oraz tempo pracy, wcale nie było to takie niemożliwe.

Na dodatek oboje, przekrzykując się wzajemnie, zeszli nagle na temat jutrzejszego sylwestra i bez ogródek zapytali czy może miałbym wolne i chciał do nich dołączyć? Bo coś planują razem, ale właściwie to myśleli, żeby kogoś jeszcze zaprosić… i będzie na pewno bardzo fajnie… i w ogóle…

A ja stałem tylko w tym samym miejscu i w takim samym stanie, co wcześniej. Czyli na środku pokoju jak ostatni idiota.

 

W końcu, po dobrym kwadransie wymiany uprzejmości, sporów natury artystycznej oraz mojego jąkania się, przeszliśmy do pierwszych póz. Scenariusz sesji miał być mniej więcej taki, że dwoje nieznajomych spotyka się przypadkiem w trakcie balu, mężczyzna wręcza kobiecie wyczarowane nie wiadomo skąd kwiaty, ona odwzajemnia grzeczność kokieteryjnymi uśmiechami i gestami, potem tańczą… Z pozoru nie było w tym nic niezwykłego – ot, zwyczajny fotograficzny teatrzyk, w którym brałem udział już wielokrotnie.

Tylko w takim razie dlaczego pod karnawałową maską dosłownie płonęły mi policzki? Czemu nie mogłem wytrzymać nawet trzydziestu sekund w jednej pozie, by serce nie zaczęło mi walić jak młotem? Dlaczego musiałem wciąż odwracać wzrok od mojej partnerki, lub – jeśli było to niemożliwe – przymykać oczy, by nie patrzeć jej w twarz? Czemu trząsłem się jak osika?

Klik, klik, klik – co chwila rozlegały się trzaski zwalnianej migawki, odmierzającej kolejne kroki do granicy, za którą wiedziałem, że nie wytrzymam dłużej.

Co gorsza, w pewnym momencie Dżenneta zaczęła zrzucać z siebie elementy stroju. Niby miała ich całkiem sporo i zaczęła od zupełnych drobiazgów, ale…

Woalka spłynęła jej po ramionach na podłogę.

Objąłem Dżennetę wpół, a ona odchyliła się, zawisając w moich ramionach.

Starałem się oddychać spokojnie.

Klik, klik.

Jedna rękawiczka wylądowała na pobliskim fotelu.

Wziąłem Dżennetę za nagą dłoń.

Ależ miałem spocone łapy…

Klik.

Druga rękawiczka przefrunęła przez całe studio.

Cudownie ciepłe palce dotknęły mojej szyi.

Zacząłem sapać jak parowóz.

Klik, klik.

Dżenneta bez pytania rozpięła mi marynarkę i ściągnęła ją, ocierając się o mnie wyjątkowo dwuznacznie. Albo właśnie niedwuznacznie?

Klik.

Rozsupłała mi krawat, przyciągając twarz do twarzy.

Klik, klik, klik.

Każdy kolejny gest i każda kolejna poza stawały się coraz odważniejsze i wręcz jawnie erotyczne. A we mnie, mimo że i tak starałem się trzymać fason możliwie długo, dosłownie się gotowało.

Nie protestowałem, gdy wyjątkowo niegrzeczna dłoń wślizgnęła się pod rozchełstaną koszulę.

Zachowałem spokój, jak druga pozbawiła mnie najpierw paska, a potem i spodni.

Powstrzymywałem nerwy, kiedy Grubas kazał mi klęknąć, a Dżenneta stanęła za mną w mocno już rozpiętej sukni, wbiła mi obcas w krzyż i zaczęła miziać po plecach czymś miękkim. Podejrzewałem puchate boa, leżące do tej pory na krześle, a gdy jego koniec przeleciał mi koło twarzy, byłem już pewien. Co wcale nie znaczyło, że stałem się przez to spokojniejszy. I nie chodziło tylko o cokolwiek podejrzane polecenia samego Grubasa, bo jego mógłbym tłumaczyć chęcią jak najlepszego skomponowania kadru, lecz przede wszystkim samej Dżennety, wymawiane coraz bardziej zasapanym głosem:

– Podnieś się trochę. Weź ręce do przodu… już. Pochyl się teraz. Dobrze! Bokiem… nie, nie tak. Z powrotem. O, jest idealnie! Wyżej biodra! Uklęknij. Niżej! Plecy proste. O tak! Świetnie!

Na dodatek, poza trzaskającą co chwila migawką, docierały do mnie dźwięki jakiegoś szurania, rzucania czegoś na podłogę, ciężkiego oddechu i… no właśnie, czego? Momentalnie zorientowałem się, skąd mogło pochodzić dziwne brzęczenie, choć wszelkimi siłami próbowałem nie przyjąć tego jakże oczywistego faktu do wiadomości. Po prostu bałem się wstać i odwrócić głowę, powtarzając sobie w myślach: „to wyciszony telefon tak wibruje, tak, to na pewno telefon, na pewno telefon, na pewno…”

– Wstań i odwróć się. – Usłyszałem słodki ton.

Wstałem, owszem, lecz nie byłem w stanie podnieść wzroku. Wydusiłem tylko:

– Nie…

– Spójrz na mnie, proszę. Skoro ja się siebie nie wstydzę, to ty też nie masz czego. – Rozedrgany głos kusił i kusił.

Skutecznie.

 

Niby spodziewałem się, że Dżenneta mogła zrzucić po drodze jeszcze parę ciuszków, niemniej oczekiwałem przynajmniej bielizny. Tymczasem ona była naga. Całkowicie. No, może nie stuprocentowo, bo miała założone szpilki, jednak naprawdę niewiele to pomagało. Wręcz odwrotnie. Zwłaszcza że siedziała w nich na ogromnym, obitym jaskrawoczerwonym pluszem fotelu. Z opartymi o podłokietniki, szeroko rozchylonymi nogami. Ukazując mi calutką swoją intymność. Wygoloną do gładka, jakże zachęcającą…

A ja stałem naprzeciwko niej jedynie w slipkach. Naprężonych równie mocno, co moje nerwy. Rzęziłem gorzej niż karp wyjęty z wanny, próbując jakoś wybrnąć z sytuacji, która już dawno mnie przerosła.

Bo co właściwie miałem zrobić?

Wersja pierwsza: odetchnąć spokojnie, odstawić jakąś super hiper turbo medytację, błyskawicznie likwidującą wzwód, po czym dokończyć sesję z miną niewiniątka. Taaa, prędzej uwierzyłbym w zostanie primabaleriną Teatru Bolszoj!

Wersja druga: mogłem złapać Grubasa za łeb, wykopać za drzwi, a potem ściągnąć majtki i zrobić z Dżennetą wszystko, na co tylko miałbym ochotę. Co jak co, ale druga okazja na zaliczenie ewidentnie chętnej milfety o urodzie kreskówkowej księżniczki mogła mi się już nie trafić. Zwłaszcza takiej, która patrząc mi prosto w oczy, bezczelnie wsadzała sobie mokry wibrator do równie mokrej kobiecości. Cipki. Bezwstydnie rozwartej, ciemnoróżowej, ociekającą lśniącą lepkością piczy.

I wtedy nie wytrzymałem i wybrałem bramkę numer trzy. Bez słowa odwróciłem się, porwałem z podłogi ubrania i wybiegłem ze studia, ignorując nawołujące mnie do powrotu głosy. Buty zakładałem już przed samochodem, a z kurtki zrezygnowałem w ogóle, byle tylko odjechać jak najszybciej. Jak najdalej. I nie oglądać się za siebie ani na sekundę.

 


 

Wpadłem do mieszkania tak otumaniony, jakbym wypił litr dziadkowego bimbru i wypalił wagon ekstra mocnych bez filtra. Nie, żebym wcześniej tego próbował, ale…

Nie dbając o konwenanse, rzuciłem kurtką oraz butami o ścianę. Czułem się jak w jakimś psychodelicznym matriksie, zupełnie nie mając pojęcia, co dalej robić. Bezmyślnie podszedłem do barku i wyjąłem z niego pozostałą z wczoraj wódkę. Odkręciłem ją nawet i podniosłem do ust, jednak nie mogłem się przemóc. A może nie chciałem? Przysiadłem zupełnie zrezygnowany na podłodze, a w głowie huczały mi tysiące myśli. Tylko cóż z tego, skoro nic z nich nie wynikało?

Powoli docierała do mnie smutna prawda, iż zachowałem się jak ostatni chwiej. Tchórz. Cham i prostak. Wiedziałem przecież, że sesja miała być rozbierana. I nawet jeśli moja partnerka okazała się odważniejsza, niż początkowo sądziłem, należało rozwiązać konflikt interesów między nami możliwie spokojnie. Wytłumaczyć jej, że nie czuję się z tym zbyt komfortowo, lub przynajmniej spróbować przekonać do rezygnacji z niektórych scen. Albo ostatecznie, gdyby się to nie udało, zagryźć zęby na kolejny kwadrans czy dwa i dopiero po wszystkim podziękować. Znaczy też spierdalać, lecz mimo wszystko z zachowaniem najwyżej możliwej kultury osobistej oraz dobrego obyczaju.

W obecnej sytuacji pozostały mi natomiast jedynie przeprosiny. Tak, koniecznie! Zamiast więc znów zacząć bezsensownie dzielić włos na czworo, postanowiłem zadzwonić i… Szkoda tylko, że nie miałem telefonu. Ani w kieszeni spodni, ani kurtki, ani nigdzie.

Po dobrych paru minutach nadużywania wyjątkowo obraźliwych słów, doszedłem do wniosku, że musiałem zostawić go na stoliku w studio.

 


 

Z jednej strony chciałem jak najszybciej wrócić, jednak z drugiej potrzebowałem więcej czasu, by ochłonąć. Dlatego jechałem ostrożnie i przede wszystkim powoli, układając sobie jeszcze raz wszystko w głowie.

Przekraczając próg piętrówki, miałem już ułożony gotowy plan. Zaskakująco prosty zresztą. Mianowicie w miarę możliwości wytłumaczę się ze swojego wybitnie niewłaściwego zachowania, później omówimy ewentualne dokończenie sesji – tym razem jednak zdecydowanie bardziej ubranej – a na koniec może nawet uda mi się poruszyć z Dżennetą temat ewentualnego sylwestra, o którym przecież sama wspominała. O ile w ogóle będzie jeszcze miała ochotę ze mną rozmawiać.

Nie zdziwiłem się zbytnio, że nikt nie powitał mnie chlebem i solą, lecz dochodząca zza niedomkniętych drzwi studia dudniąca muzyka cokolwiek mnie zastanowiła. Zamiast niej spodziewałem się bardziej rozmów lub dowcipkowania, a tymczasem przez sylwestrowe przeboje coraz wyraźniej słyszałem… Szepty? Sapnięcia? Pojękiwania? No i klikanie.

Jakby zupełnie niepomny niedawnych wydarzeń, przystanąłem i zajrzałem ostrożnie do wnętrza.

Pokój tonął w miękkim, ciepłym świetle, rzucanym przez dwa softboxy – jeden ustawiony w kącie, a drugi zaraz obok drzwi, w których stałem, przez co pozostawałem zupełnie niewidoczny w głębokim cieniu. Zerknąłem na niedaleki stolik, na którym zgodnie z oczekiwaniami odnalazłem swój telefon, migający kolorowo lampką powiadomień. Uspokojony tym faktem przeniosłem wzrok dalej, na Grubasa. I Dżennetę. I umieszczony na statywie aparat fotograficzny, skierowany w ich kierunku.

I wtedy coś we mnie pękło. Tym razem ostatecznie.

 

O ile mój pierwszy szok spowodowany samym poznaniem Dżennety był całkiem naturalny, drugi zaś, gdy zobaczyłem ją nagą, właściwie też dałby się logicznie wytłumaczyć, to tej sytuacji nie byłem w stanie znieść żadną miarą. Bo nie!

Grubas stał do mnie lekko tyłem, opierając się o fotel z podciągniętą koszulą i spuszczonymi spodniami. Mamrotał coś niezrozumiałego, jedną dłonią naciskając co chwila pilota sterującego aparatem, a drugą trzymając Dżennetę za kark. Ona zaś klęczała nago na podłożonej pod kolana poduszce, obejmowała go rękoma za uda i kiwała miarowo głową.

Jakby mało mi było samego widoku, pełni sceny dopełniały dające się już wyraźnie rozpoznać słowa. Przerywane co chwila westchnieniami, mlaśnięciami i całą gamą podobnych odgłosów: 

– …lubisz to, prawda, suko? Wiem o tym! Nawet nie próbuj zaprzeczać…

Klik.

– …nie będę! Nie dzisiaj! Jestem tylko twoja! A teraz zrób ze mną, co tylko chcesz, mam taką ochotę…

Klik, klik.

– …nie prowokuj mnie, ty mała dziwko, bo wiesz dobrze, jak to się skończy…

Klik.

– …a może ja tego właśnie chcę…

Do tej chwili mogłem jeszcze przynajmniej spróbować zareagować w miarę normalnie. Czyli zapukać, ze spuszczoną głową porwać telefon, bąknąć „nie przeszkadzajcie sobie” i ponownie wziąć nogi za pas. Lub też wejść cichutko, wziąć co moje i wymknąć się w miarę możliwości niezauważonym.

Zbyt długo się jednak wahałem. Zdecydowanie zbyt długo. Niby trwało to jedynie kilkadziesiąt sekund, może nieco ponad minutę, lecz wystarczyło aż nadto.

 

Grubas, w odpowiedzi na wyraźnie prowokującą deklarację tylko stęknął, złapał Dżennetę jedną dłonią za włosy, a drugą uderzył w twarz. Tak mocno, że i mnie zapiekł policzek. Po czym poprawił z drugiej strony. Na co uderzona, zamiast wstać pełna oburzenia, momentalnie się odwinąć, zwyzywać go i wyjść, jęknęła przeciągle i zaczęła mu obciągać z takim zaangażowaniem, jakby sprawiało jej to największą z największych przyjemność. Bo najwidoczniej tak właśnie było. Na dodatek otwarcie wdzięczyła się do obiektywu niczym profesjonalna aktorka filmów przyrodniczych. Przesadnie głośno jęczała, charczała, pluła spienioną śliną i potem ją zlizywała, uśmiechając się przy tym i podnosząc otoczone spływającym makijażem oczy. Wolałem się nie zastanawiać, czy łzy szczęścia, które w nich dostrzegłem, były tylko moim przywidzeniem, czy rzeczywistością.

Za to na pewno były nią pełne satysfakcji westchnienia Grubasa, podkreślane rzucanymi co kilka chwil kolejnymi uwagami:

– …będziemy musieli się częściej widywać, bo w końcu zapomnę, jak zajebiście obciągasz… O tak, tam też mi wyliż, taaak! Tylko dokładnie… Patrz na mnie! Cały czas! Masz mnie prosić o pozwolenie… Masz błagać o taką przyjemność… A jak się spiszesz, to pewno się odwdzięczę! Będę dla ciebie dobry, jak nigdy wcześniej… Dobra, już wystarczy… Mam teraz dla ciebie coś specjalnego! Coś tylko dla mojej małej, niegrzecznej kurewki…

W tym momencie odepchnął Dżennetę, złapał za szyję i poderwał do góry jednym ruchem.

– Powiedz! Powiedz mi, czego chcesz, bo zaraz zwariuję! No, powiedz wreszcie! – wystękała.

– Jak gadaliśmy rano, to mówiłem, że masz się naszykować na wszystko! Teraz sprawdzę, czy jesteś…

Nie miałem pojęcia, o co mogło mu chodzić, jednak Dżenneta najwyraźniej doskonale wiedziała i dopytała tylko, ewidentnie udając zaskoczenie:

– Ale tak od razu? Teraz?

– A czemu niby nie?

Zamiast odpowiedzi oparła się o fotel, złapała rękoma za pośladki, rozchyliła je na całą szerokość i aż krzyknęła z radości:

– Wiesz, że tego chcę! I tak, jestem gotowa! Jak zawsze dla ciebie! To co, dzisiaj może tylko anala? Jutro ten twój znajomy i tak pewnie nie przyjdzie, to będziemy mieli cały dzień! Swoją drogą, miałeś załatwić kogoś, kto nie ucieka na widok…

– A weź o nim nie mów, bo aż mi się odechciewa! Myślałem, że jak laska go zostawiła, to będzie chętniejszy, ale… Zresztą nieważne! – Grubas, zamiast zakończyć wywód westchnął ciężko i splunął na dłoń. – A wracając do rzeczy, to kto tu mówi o samym analu?

Po tych słowach wziął niezauważone przeze mnie wcześniej dildo, bez ceregieli wcisnął je w Dżennetę, po czym stanął za nią i wycelował w…

– Ale jesteś, kurwa, ciasna! – wystękał.

Klik, klik, klik. Klikklikklik.

KLIK.

 

Nie miałem już siły dłużej tego ani słuchać, ani tym bardziej oglądać. Nie miałem chęci. Nie miałem ochoty. Niczego nie miałem.

Nie widziałem najlepszego kumpla, któremu mogłem zwierzyć się w zaufaniu z największej tajemnicy. Patrzyłem na spoconego, obleśnego knura, wpychającego bez żadnego przygotowania i jakiejkolwiek gry wstępnej swojego równie obleśnego kutasa w dupę wypinającej się przed nim bezwstydnie… no właśnie – kogo?

Nie podziwiałem bowiem naprawdę atrakcyjnej, seksownej kobiety, której niezwykła uroda szczerze poruszyła moim sercem, a najzwyklejszą, najpospolitszą puszczalską. Nimfomankę. Cichodajkę. Starzejącą się lafiryndę z niezgrabnymi, pokrytymi bruzdami cellulitu, zmarszczek i rozstępów udami, wyraźnie opadającym brzuchem i zdecydowanie zbyt małymi, dalekimi od jędrności cyckami o brzydkich sutkach, które podskakiwały chaotycznie wraz z każdym kolejnym uderzeniem bioder o biodra.

Wpatrywałem się w tę scenę z narastającym błyskawicznie, niedającym się opanować w żaden sposób wkurwieniem. Obrzydzeniem wręcz. Widok widokiem, lecz prawda, którą coraz wyraźniej dostrzegałem, nie była wcale smutna jak poprzednim razem. Była przykra. Wyjątkowo nieprzyjemna. Bolesna. I dotyczyła nie tylko mnie, ale i ich obojga. Nas wszystkich.

Zrozumiałem, że Grubas musiał znać Dżennetę naprawdę długo, dobrze i jeszcze dogłębniej. Że plan spotkania ustalony był wcześniej i z najbardziej intymnymi szczegółami. Że ja zostałem zaproszony nie jako dobrze wyglądający i aktualnie dostępny model, a… jakaś niespodzianka? Kaprys któregoś z nich? A może miałem być po prostu prezentem, którego postanowili dziś tylko dyskretnie obejrzeć, czy w ogóle spełni ich oczekiwania, a dopiero jutro wręczyć sobie nawzajem?

Pytanie, kto właściwie miał być obdarowującym, kto obdarowanym i co mieli tak naprawdę zamiar ze mną zrobić, wolałem pozostawić bez odpowiedzi.

 

Wiedziałem natomiast, że nie wytrzymam już ani sekundy dłużej i pchnąłem drzwi. Grubas i Dżenneta byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli mnie nawet gdy wyszedłem z cienia. Dopiero kiedy zrobiłem kilka kroków i wreszcie się odezwałem, odwrócili spłoszony wzrok.

– Spokojnie, to tylko ja! Wasz znajomy, który nie był wystarczająco chętny, a potem uciekł! – rzuciłem tak złośliwie i tak lodowato, jak tylko byłem w stanie. – Wezmę swój telefon i już mnie nie ma. Z tobą, Grubasie, rozliczę się później. A tobie – wskazałem bezczelnie wciąż nadstawiającą tyłka Dżennetę palcem – życzę udanego sylwestra. W sumie, to wam obojgu życzę. A teraz, kurwa, żegnam. Możecie się pierdolić dalej.

Mając absolutnie wyjebane na desperackie pokrzykiwania, mające chyba na celu wytłumaczenie, że „to nie tak, jak myślę”, wyszedłem. Trzasnąłem drzwiami studia, trzasnąłem furtką, trzasnąłem wsiadając do auta, odpaliłem silnik i wcisnąłem gaz do dechy.

Już mi nie zależało. Na absolutnie niczym.

 


 

Być może… nie, na pewno wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym nie rozstał się z narzeczoną w gniewie. A najlepiej w ogóle.

Gdybym, zamiast przez następne tygodnie użalać się nad sobą i chlać, spróbował od razu zwalczyć negatywne emocje.

Gdybym nie zgodził się na całą tę sesję.

Gdybym na nią poszedł, lecz w lepszym nastroju i bez jakiś dziwnych uprzedzeń.

Gdybym na widok Dżennety zachował przynajmniej pozory spokoju oraz resztki zdrowego rozsądku, a nie dał sobie zrobić wody z mózgu.

Gdybym, wybiegając w emocjach, nie zapomniał telefonu.

Gdybym powrócił po niego nieco później i nie zobaczył sceny, której widzieć zdecydowanie nie powinienem.

Gdybym zachował się wtedy jak dorosły facet, a nie złośliwy, obrażalski chujek.

Gdybym, zamiast zapierdalać jak ostatni pojeb i wyprzedzać w śnieżycy ledwo trzymający kierunek autobus, odpuścił gaz i powoli dotoczył się do celu.

Gdyby nadciągający z naprzeciwka kierowca TIRa też bardziej uważał i nie zarzucił naczepą na oblodzonym zakręcie.

Gdyby wcześniej po tej drodze przejechała piaskarka, solarka czy co tam jeszcze innego.

Gdyby to, gdybym tamto…

 

Być może wówczas miałbym jeszcze szansę na naprawienie błędów. Wróciłbym do domu, usiadł, opanował emocje i przemyślał wszystko raz jeszcze. Nawet zrobił sobie dobrze dla rozładowania napięcia, bo właściwie dlaczego nie? Powodów miałem nadto.

Później natomiast zadzwoniłbym i pogadał jak stary kumpel ze starym kumplem, mając nadzieję, że Grubas mi wybaczy. Wiedziałem, że nigdy zbyt długo nie chował urazy, więc z nim akurat poradziłbym sobie w miarę łatwo.

Pozostawało pytanie, co z Dżennetą, bo to właściwie przede wszystkim ją musiałem przeprosić. Przepraszać, przepraszać i jeszcze raz przepraszać! Do skutku! Żebrać o wybaczenie, bo potraktowałem ją nie jak godną najwyższego szacunku, grzeczności lub wręcz podziwu, naprawdę atrakcyjną kobietę, a szmatę. Suczkę, kurewkę, czy jak tam jeszcze Grubas ją nazwał. Albo i gorzej. Choć przecież niczym nie zawiniła – ot, była bezpośrednia i odważna w wyrażaniu swych pragnień. Także, a może przede wszystkim, tych seksualnych. A co to, grzech?

Jakby tego było mało… tak, musiałem to przyznać otwarcie i szczerze przed samym sobą: Dżenneta zrobiła na mnie wrażenie swym nietuzinkowym wyglądem. Ogromne wrażenie. Po prostu mi się spodobała! Jak jasna cholera! Mimo że była przecież tak różna fizycznie od mojej eksnarzeczonej, którą chcąc nie chcąc wciąż uważałem pod tym względem za ideał kobiecości. Mimo że, co oczywiście także musiałem wziąć pod uwagę, miała od niej dobre kilkanaście lat więcej. Ode mnie zresztą też. Mimo że sporo dzieliło ją do klasycznych kanonów piękna. Mimo że, zważywszy na jej temperament i stosunki z Grubasem, na pewno prowadziła bogate oraz zdecydowanie niemonogamiczne życie erotyczne. Mimo że…

A, pieprzyć to! Przemógłbym się wreszcie, zebrał w sobie i zrobił wszystko, by umówić się z nią na tego przeklętego sylwestra, którego przecież sama proponowała! Po czym szalelibyśmy wspólnie do białego rana, jakby jutra miało nie być. I kto wie, być może zyskałbym dzięki temu nową znajomą, a nawet kogoś więcej? Przyjaciółkę? Kochankę? Ukochaną? Kobietę w pełnym znaczeniu tego słowa?

Wiele rzeczy mógłbym, lecz nic z tego!

 

W zamian zostałem jedynie obiektem krótkiej wzmianki w lokalnych informacjach, ubolewających nad kolejnymi nierozważnymi kierowcami. Zmieniłem się w suchy zapis w statystykach policyjnych pod rubryczką „niedostosowanie prędkości do panujących warunków”. To przeze mnie dyżurni pogotowia, ratownicy, lekarze i pielęgniarki, zamiast spokojnie nabierać sił przed pracowitym jak zwykle przełomem roku, musieli błyskawicznie odpowiedzieć na nagłe wezwanie i…

Niestety, nic z tego już nie zmienię. Niczego nie naprawię. Nikomu nie wybaczę i nikogo nie przeproszę. Już nigdy się nie zakocham i nikt nie pokocha mnie.

Choćbym nie wiadomo jak bardzo tego pragnął.

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Ilustracja w tle: Pixabay

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

Ten tekst odnotował 23,267 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.68/10 (32 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (2)

+3
-1
Dojrzałe i wciągające jak maszynka do mięsa, że trudno się oderwać od czytania. Nie pytaj, co to znaczy, bo sam do końca nie wiem. Tak czy inaczej, zasługuję na dychę!

Tylko te zdanie, nie łapię go: „Byłem młodym, jurnym facetem, ze wszystkimi tego zadami, waletami oraz przede wszystkim konsekwencjami”.
No i… „Jakoś nigdy specjalnie nie pchałem się specjalnie na afisz”.
„własną cywilizacje” – ogon urwało od cywilizacji.
„że muszę wciąć się za siebie” – wziąć?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Baaardzo dziękuję @Indragorze za tak budujący komentarz! Zwłaszcza że, choć zapewne uznasz to za zbyteczne tłumaczenie, momentami ciężko pisało mi się ten tekst. A przede wszystkim o wieeele za dłuuugo. Ale cóż, takie uroki powrotów do formy po przerwie.

Co do błędów zaś, to zostały one poprawione. Następnym razem muszę przysiąść pilniej nad korektą,. Aha - zady i walety są użyte całkowicie celowo i z premedytacją! Bo tak! 😀
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.