Świąteczna groza
24 grudnia 2022
Szacowany czas lektury: 19 min
Nie byliśmy nigdy typem podróżników. Anna powtarzała jednak niejednokrotnie, że jeśliby miała marzyć o jakiejś dalekiej podróży, byłaby to podróż do Ziemi Świętej. Byliśmy ludźmi religijnymi i myśl o pielgrzymce do Palestyny zawsze tkwiła gdzieś w tyle głowy. Nie była to jednak rzecz, która zaprzątałaby na co dzień nasze myśli.
Stało się jednak tak, że zmarła matka Anny. Anna bardzo ciężko to przeżyła. Na pogrzebie pojawiła się jej dawno niewidziana ciotka. Ciotka Maria. Była śpiewaczką operową i od lat poniewierała się po świecie z dala od rodziny. Matka Anny nie bardzo lubiła o niej mówić, nie wiedzieliśmy do końca dlaczego, jednak śmierć siostry musiała ją głęboko dotknąć, skoro przyjechała. Spędziliśmy wspólnie wieczór, podczas którego nie odstępowała na krok cierpiącej Anny. Ciotka z wujkiem mieszkali w Jerozolimie i przy winie od słowa do słowa, zaprosili nas na święta do siebie. Zgodziłem się. Przyznam, że zainteresował mnie wujek Józef, a raczej to, czym się zajmował. Okazało się, że jest archeologiem, prowadzącym od lat wykopaliska pod Jerozolimą. Pomyślałem, że nie można byłoby sobie wymarzyć lepszego przewodnika po Ziemi Świętej, jak znający je od podszewki archeolog. I tak w przededniu świąt pojawiliśmy się na spalonej słońcem ziemi Abrahama i Mojżesza.
Krewni Anny zamieszkiwali kamieniczkę w starej dzielnicy Jerozolimy, w wąskiej uliczce, którą ciężko byłoby się przecisnąć większym samochodem, pośród wielu podobnych, stuletnich kamieniczek o białych, surowych fasadach. Taksówka wysadziła nas przy alei, skąd na nogach poszukiwaliśmy zapisanego na kartce adresu. Ciotka i wujek Anny oczekiwali nas na szczęście na schodach, prowadzących do sklepionej orientalnym łukiem bramy. Wujek był bardzo wysokim i szczupłym mężczyzną. Nosił proste, sięgające szyi włosy, które mimo wieku były idealnie czarne, podobnie jak starannie przycięta broda. Zakrzywiony długi nos i blisko osadzone oczy nadawały mu nieco ptasi, drapieżny wyraz twarzy. Ciocia w mocnym, scenicznym wręcz makijażu i pstrokatej, sięgającej połowy uda sukience na ramiączkach wyglądała niczym dojrzały bukiet tropikalnych kwiatów.
Wnętrze domu tworzyło dziwny labirynt ukrytych w półmroku pomieszczeń. Z obszernego, sklepionego korytarza, którego wnętrze zdobiły gipsowe posągi, prowadziły w dwie strony klatki schodowe, wiodące do kolejnych korytarzy i kolejnych schodów. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, prowadzony przez czarnoskórą służącą do przygotowanego dla nas pokoju. Co ciekawe, pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami nie było drzwi, ale jedynie wiszące w futrynach sznurkowe zasłony z nanizanymi koralikami. Nie inaczej prezentował się nasz apartament. Na szczęście był jasny i obszerny, a niemal połowę jego kubatury wypełniało wielkie, rzeźbione łoże małżeńskie z baldachimem.
Byliśmy zmęczeni podróżą i szczególnie Anna marzyła, żeby jak najszybciej położyć się do snu. Kiedy wróciłem z łazienki po wieczornej toalecie, już spała. Ja jednak nie mogłem zasnąć. Duszne, nocne powietrze sprawiało, że pociłem się i nie mogłem znaleźć sobie wygodnej pozycji do snu. W dodatku przez otwarte okna labirynt wąskich uliczek niósł różne odgłosy miasta. Wiatr świszczał między winklami kamienic i tłukł niezamkniętą bramą. Gdzieś zamiauczał kot, na co rozległy się wycia psów. Wewnątrz zaś co chwilę dzwoniły wiszące w drzwiach, poruszane przeciągiem koraliki. Otwarte pomieszczenia i korytarze niosły echo niepokojąco skrzypiących sprzętów.
Nagle usłyszałem coś, jakby kroki i stłumiony krzyk. Zerwałem się z łóżka i podszedłem do drzwi. Coś znowu zastukało, ale tak jakby echo przynosiło odgłos poruszanego przeciągiem, niedomkniętego okna. Wróciłem do łóżka, ale ledwie się położyłem, znów dobiegły mnie jakieś nieludzkie dźwięki. Serce podeszło mi do gardła, aż zapaliłem nocną lampkę. Rzeźbione kolumny baldachimu rzucały poskręcane cienie na gołe ściany. Urywany jęk niósł się echem czy to pustych uliczek, czy otwartych korytarzy. Wyszedłem na taras, ale tam panowała cisza. Wróciłem do pokoju i wystawiłem głowę na korytarz. Z mroku dobiegało wyraźne kobiece zawodzenie, tym razem jednak bardziej przypominające dźwięki rozkoszy. Nadstawiłem uszu, żeby lepiej słyszeć, kiedy z głębi doszedł mnie szmer jakby przelatujących nietoperzy. Cofnąłem się, a wtedy z ciemności wyłoniła się postać, przemknęła obok mnie i zniknęła. Nie zdążyłem nawet krzyknąć! Trwało to sekundę, kiedy pojawiła się w smudze światła, rzucanego przez moją nocną lampkę.
Cały się trząsłem, próbując sobie wytłumaczyć, że to tylko ciotka Maria przemknęła korytarzem. Przez chwilę zobaczyłem jej postać ledwie przewiązaną białym, koronkowym szlafrokiem, prawie bezszelestnie sunącą w dół schodów. Dziwne było jednak to, że wcale mnie nie spostrzegła, ale zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wróciłem do łóżka i zgasiłem światło, ale serce długo jeszcze tłukło mi się gdzieś pod gardłem. Strach ustąpił jednak miejsca podnieceniu, gdyż odgłosy, które na szczęście po odejściu ciotki ucichły, nie były dźwiękami horroru, ale erotyku…
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na poznanie Ziemi Świętej, ale mimo to przyznać muszę, że doznałem pewnego rozczarowania. Miałem wrażenie, że wraz z każdym kolejnym punktem programu podupadałem na wierze. Liczyłem, że dostanę od wujka Józefa archeologiczne dowody potwierdzające prawdziwość słów Ewangelii. Wuj jednak bardziej lubował się w magii starych, hebrajskich legend i mitów. Niewątpliwie bardziej marzył o znalezieniu Arki Przymierza, albo Świętego Graala niż sandałów Jezusa, czy Maryi. To były jednak tylko moje odczucia, gdyż żona była zachwycona każdym miejscem i każde słowo naszego przewodnika chłonęła jak gąbka wodę.
W dniu wigilii Bożego Narodzenia pojawiliśmy się w Betlejem. Obserwowałem jak mimo konieczności przeciskania się przez tłumy pielgrzymów, miejsce narodzin Jezusa poruszyło Annę dogłębnie. Roniąc krokodyle łzy, rozgadała się o naszych problemach z poczęciem wytęsknionego dziecka. Byliśmy małżeństwem już dziesięć lat. Przez cały ten czas staraliśmy się o potomstwo. Bezskutecznie. Nie pomagały badania i wizyty u najlepszych lekarzy, a na in vitro nie pozwalała nam nasza wiara. Moja wiara w pomyślny finał gasła coraz bardziej i zapał do czynienia w tym kierunku starań wypalił się zupełnie, tym bardziej nie byłem zachwycony, że wywlekała w tej chwili nasze prywatne problemy.
– Nie ma lepszego miejsca niż Betlejem i lepszego czasu niż Boże Narodzenie, aby jeszcze raz się o to pomodlić. – pocieszała ją ciotka Maria.
Dla mnie Bazylika Narodzenia Pańskiego jednak zupełnie nie przypominała szopki, brakowało mi pasterzy w baranicach i pokrytych śniegiem choinek. Nie potrafiłem skupić myśli, a co dopiero się modlić. Myślałem tylko, żeby jak najszybciej wyrwać się z tłumu ludzi.
Dobrze, że wuj Józef zmienił temat. Zdradził nam, że na pobliskiej górze prowadzi wykopaliska i jak stwierdził, jego najnowsze odkrycia mogą stanowić przełom w poznawaniu historii chrześcijaństwa. To mogło być wreszcie coś interesującego – pomyślałem. Dodał, że wybierzemy się tam nazajutrz, bo chciał zrobić nam niespodziankę.
Na kolację wigilijną zostaliśmy zaproszeni do znajdującego się piętro niżej ogromnego salonu. Jedną ze ścian w całości od podłogi po sufit zajmowała bogata biblioteka. Obszerna wnęka naprzeciw biblioteki, zaaranżowana niczym muzealna wystawa, wypełniona była starożytnymi eksponatami. Na różnorodnej wielkości cokołach poustawiane były kamienne i gliniane posążki i malowane naczynia. Posążki przedstawiały głównie nagie postacie kobiece, ale nie w typie antycznego kanonu piękna, jaki znaliśmy z Grecji i Rzymu. Były to postacie jakichś pradawnych, pogańskich bóstw z rogami i wężami we włosach. Z pewną nieśmiałością i zakłopotaniem przesuwałem wzrok po emaliowanych amforach i półmiskach z malowidłami przedstawiającymi, nie jak się tego spodziewałem po domu badacza Ziemi Świętej, sceny biblijne, ale jakieś wyuzdane bachanalia. Szczególnie dotknął mnie jeden malunek przedstawiający scenę, w której podobny do Satyra brodaty bożek nadziewa na swe olbrzymie przyrodzenie pochyloną postać jakiegoś mitycznego Minotaura z ludzkim ciałem i wielkimi rogami na głowie.
Tymczasem służąca serwowała na stół kolejne, na szczęście tradycyjnie polskie, wigilijne potrawy.
– Starożytni Izraelici nie pozostawili nam niestety po sobie dzieł sztuki. – rozpoczął wuj Józef, dostrzegłszy moje zainteresowanie galerią antycznych osobliwości – Sztuka sakralna to dopiero dorobek średniowiecza. Archeologia biblijna jest nader skromna. Próżno szukać śladów rzekomych wspaniałości królestwa Dawida i Salomona. W wykopaliskach z tamtych czasów znajdujemy za to bogactwo sztuki pogan, koegzystujących z narodem wybranym na tych ziemiach. Kulty egipskiej Aset, czy fenickiej Astarte słynące z rytualnej rozwiązłości, cieszyły się wielka popularnością nawet wśród bogobojnych Izraelitów. – tłumaczył tonem wykładowcy – To wszystko są niestety kopie. Oryginalne, odkryte przez nas artefakty zasiliły zbiory tutejszego muzeum starożytności.
Wieczór wigilijny minął nam w ciepłej, świątecznej atmosferze.
Anna co wieczór zasypiała jak dziecko, skonane pustynnym upałem, a mnie co noc męczyła bezsenność. Kiedy zamykałem oczy, pod powiekami pojawiał się widok twarzy pogańskich bóstw, które tyleż wzbudzały we mnie jakiś pierwotny lęk co równie atawistyczne podniecenie. Oswoiłem już nocne dźwięki starej kamienicy, ale wspomnienie ciotki Marii przebiegającej w negliżu obok naszej sypialni nie dawał mi zmrużyć oczu.
W dzieciństwie podobno zdarzało mi się lunatykować. Chyba tym mogę jedynie wytłumaczyć fakt, że nagle odnalazłem się w ciemnym korytarzu. Po kilku chwilach wzrok przyzwyczaił się jednak do ciemności i zaczął rozpoznawać kontury ścian, drzwi i schodów. Ruszyłem przed siebie, w stronę, z której wtedy nadeszła. Skręciłem pod kątem prostym i wspiąłem się po schodach. Wyżej były chyba dwa pomieszczenia. Przystanąłem przy jednych z drzwi, przez które prześwitywał kontur, znajdującego się na przeciwległej ścianie okna. Panowała tam jednak cisza. Tylko koraliki w drzwiach zadzwoniły nieśmiało pod wpływem moich kroków. Minąłem korytarz, skręciłem w lewo i doszedłem do opadających w dół schodów. Gdzieś z dołu dobiegły mnie niesione echem niewyraźne szepty. Wtem przenikliwy gong zegara wybił północ. Serce zabiło mi jak szalone. Z mroku docierał aż tutaj drażniący nozdrza zapach kadzidła. Przypomniałem sobie, że ten sam zapach poczułem wtedy, gdy ciotka przeszła obok naszej sypialni. Ciekawość była jednak silniejsza od strachu. Najciszej jak potrafiłem, na bosych stopach zszedłem w dół klatki schodowej. Za załomem na korytarz padało z jednych drzwi słabe, chybotliwe światło. Odurzył mnie intensywny dym kadzideł. Podszedłem i poprzez rzadkie sznury kryształów zajrzałem do środka.
Za nimi znajdował się znajomy salon z biblioteką i wystawą antycznych posążków. Oświetlała go jedynie siedmioramienna menora z dopalonymi do połowy świecami. Wielki stół jadalny, przy którym wieczerzaliśmy, nakryty był szkarłatnym aksamitem, niczym ołtarz, na którym rozrzucone były ozdobne poduchy. Pośród poduch wiły się niczym w gnieździe węży dwa nagie, splecione ciała. Pośród plątaniny członków i głów, która wyglądała niczym cielsko mitycznego potwora z antycznych amfor, w pierwszej chwili nie mogłem dostrzec ludzkich postaci. Musiałem się skupić, żeby walcząc z zawrotami głowy, rozpoznać twarze. Twarz wuja oplecioną kobiecymi udami i pośladkami, i twarz ciotki, pomiędzy kudłatymi kolanami obejmującą ustami męskiego członka. Na skraju tego zadziwiającego legowiska stała na cokole menora z siedmioma świecami, oraz ceramiczne naczynia. Chybotliwe światło świec dotykało skamieniałych twarzy pogańskich bożków, ślizgając się po ich pustych oczodołach i wypukłych biustach, nadając im pozór upiornego ożywienia.
Kobieta wyprostowała się i sięgnęła po czarny kielich, a światło menory oświetliło jej dorodne piersi, które zawisły nad wyprężonym, imponującym męskim przyrodzeniem. Druga jej dłoń poruszała nim nieustannie. Zbliżyła kielich i po chwili zbulwersowany zauważyłem, jak gęste nasienie spłynęło do naczynia. Ujęła następnie stojący pod menorą gliniany flakon i nalała do kielicha nieco mieniącej się czerwienią cieczy. Do mych nozdrzy dotarł kwaśny zapach wytrawnego wina.
Mężczyzna ułożył kochankę na aksamitnych poduszkach i sięgnął ramieniem między jej uda. Wnętrze salonu wypełniło przeciągłe westchnienie. Niczym zahipnotyzowany patrzyłem, jak jego dłoń porusza się coraz szybciej w zagłębieniu jej łona, z którego do mych uszu dotarło mlaskanie wilgotnych warg. Ciało kobiety wiło się z rozkoszy, a jej usta rezonowały coraz głośniejszymi jękami. Ruchy mężczyzny były precyzyjne i pewne siebie niczym u chirurga, albo lepiej, jak u muzyka, którego każde dotknięcie generuje zamierzony dźwięk. Jej brzuch i nogi zaczęły drżeć, a kiedy biodra uniosły się w górę, wziął kielich. Z ust kobiety wyrwał się przeciągły krzyk, a struga płynu trysnęła z jej łona wprost do podstawionego wnętrza naczynia. Z niedowierzaniem śledziłem scenę, w której najpierw wuj kolistymi ruchami dłoni wymieszał zawartość kielicha, a następnie oboje na zmianę zamoczyli w nim swe usta …
Nie pamiętam, jak wróciłem do łóżka. Obudziłem się bardzo późno z bólem głowy i wszystko, co widziałem w nocy, zdawało się być tylko koszmarnym snem. Zeszliśmy dopiero na obiad. Zastawiony w salonie stół nie nosił żadnych śladów nocnych wydarzeń. Ukradkiem zerknąłem w stronę siedzącej naprzeciw mnie ciotki Marysi. Oczami wyobraźni spróbowałem wyłonić spod jej sukni kształty nagiego ciała, na które do bólu się wczoraj napatrzyłem. Nie musiałem szczególnie wytężać wyobraźni, gdyż ciotka chodziła po domu w lekkich sukienkach niewystarczająco okrywających jej bujny biust. Jaki cel miały ich nocne, bluźniercze rytuały? Głupia myśl przemknęła mi przez głowę. Czy w dniu Narodzenia Pańskiego zamierzali spłodzić boskie dziecko? Powinienem poczuć raczej niesmak, ale zamiast tego rozpaliło się we mnie niezdrowe podniecenie.
Dopiero po obiedzie nasi gospodarze zabrali nas na wycieczkę, za którą kryć się miała obiecana nam wcześniej niespodzianka. Wąska szosa zaprowadziła nas serpentynami na wzgórza nad Jerozolimą. Nie było to jednak daleko i po kilku minutach dotarliśmy na plac przed starym kościołem, wznoszącym się nad skalnymi urwiskami z widokiem na centrum miasta.
– To miejsce nazywa się Jebel Ain Karim – wyjaśnił wujek – To tutaj według Ewangelii Maria z Nazaretu, przybyła w odwiedziny do swej krewnej Elżbiety, która mimo podeszłego wieku poczęła pierworodnego syna.
Nie udaliśmy się jednak do świątyni, w kierunku której przesuwał się kolorowy tłum pielgrzymów. Prowadzeni przez wuja Józefa ruszyliśmy na wiodące stromo w dół schody, gdzie przyklejona do skalnych urwisk stała niewielka kaplica. Wujek otworzył zabezpieczone szyfrem masywne wrota i wpuścił nas do środka. Pełne skrzynek i narzędzi pomieszczenie okazało się tylko gospodarczym składzikiem. Oświetlały je słabe lampy, ale kiedy po otwarciu kolejnych drzwi ukazał się nam wylot ciemnego korytarza, trzeba było włączyć latarki. Wykuta w litej skale sztolnia prowadziła w głąb góry. Po chwili stanęliśmy na krawędzi podziemnej komory, do której zeszliśmy po krętych, drewnianych schodach. Dno komory zasłane było gruzowiskiem głazów. Panował tu zaduch starych krypt.
– Wykopaliska w Jebel Ain Karim prowadzę już od kilku lat. – tłumaczył wuj – Te groty pochodzą z przełomu I i II wieku naszej ery, czyli z pierwszych lat rodzącego się dopiero chrześcijaństwa.
Przez niski portal przeszliśmy do kolejnych pomieszczeń o sklepionych stropach. W świetle latarek ukazało się nam kilkanaście wysokich glinianych naczyń. Przebiegł mnie dreszcz, na myśl, że to urny ze starożytnymi prochami.
– Dlaczego z całą pewnością mówimy o początkach chrześcijaństwa? – kontynuował – W tych stągwiach znajdowały się doskonale zachowane papirusy. W jaskiniach pracowali skrybowie tłumaczący święte pisma chrześcijaństwa. Spisano na nich teksty Ewangelii Mateusza i Łukasza. Czemu Mateusza i Łukasza? Bo tylko w tych dwóch Ewangeliach opisane są narodziny Jezusa. Znaleźliśmy ponadto papirusy z apokryficzną protoewangelią Jakuba, mówiąca o młodości Marii z Nazaretu. Co to oznacza? Oznacza to, że trafiliśmy na pierwszy znany ośrodek kultu maryjnego!
Korytarz doprowadził nas do kolejnych, zamkniętych na klucz, stalowych drzwi. Za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie: trzy na cztery metry, w którym stała pionowo, niczym trumna, wysoka na półtora metra skrzynia. Wujek podszedł do niej i odchylił jej wieko. W świetle mocnego reflektora naszym oczom ukazał się alabastrowy posąg Matki Boskiej z Dzieciątkiem, pół metra wysoki, stojący na metrowej kolumnie. Matka Boska nie przypominała jednak gotyckich posągów ze średniowiecznych katedr. Była naga, miała obfite kształty niczym pogańskie posążki z salonu wuja Józefa, a dziecko na jej kolanach ssało lewą pierś. Na jej głowie, wśród splotów podobnych do wijących się węży tkwił wielki dysk, niczym u egipskich bóstw. Na dysku wyrzeźbione zostało wielkie oko otoczone promieniami słońca. A więc nie była to figura Maryi?
– Widzicie ten napis? – spytał wuj, wyczuwając moją wątpliwość – To po aramejsku. MIRIAM MATKA CHRYSTUSA. – zapadła grobowa cisza – Widzę wasze zaskoczenie. Też kiedy znalazłem ten posąg, myślałem, że to egipska Izyda. Chociaż kobiecy kształt z pewnością wzorowany był na kananejskiej Aszerze. To nie przypadek. I nie przypadek, że znaleziony został w miejscu, gdzie według tradycji Maria z Nazaretu nawiedziła bezpłodną Elżbietę. Jaskinie w Jebel Ain Karim były chrześcijańską świątynią kultu płodności! Odkryte tu teksty wskazują, że znane z pogańskich świątyń praktyki seksualne, w tym prostytucję sakralną próbowano prawdopodobnie zaszczepić w nowo rodzącym się kościele. Złowrogą Astarte zamieniono tylko na ciepłą Miriam. Widzę zdziwienie na waszych twarzach, ale w tamtych wiekach nierząd świątynny uprawiano od Babilonu, poprzez Fenicję, Grecję po Rzym, od ołtarzy Innany, Astarte, Izydy po świątynie Afrodyty i Kybele. Stosunek seksualny z kapłanką bądź kapłanem symbolizował zjednoczenie z bóstwem i miał zapewnić łaskę. A oko na słonecznym dysku symbolizuje tu bożą opatrzność. I coś w tym chyba było, bo młody chrześcijanizm cieszył się bardzo dynamicznym przyrostem naturalnym.
Byłem zszokowany, niemniej jednak to, co usłyszałem, zaczęło łączyć się w mej głowie w logiczną całość z tym, co zobaczyłem zeszłej nocy. Trudne do pojęcia bluźniercze misteria miały najwyraźniej głębszą, religijną inspirację. Zacząłem żałować przyjazdu do Jerozolimy. Na twarzy Anny dostrzegłem jednak ślepą fascynację. Kiedy wracaliśmy, o niczym innym nie potrafiła rozmawiać ze swoimi krewnymi. Byłem tym już bardzo zmęczony, dlatego postanowiłem zostawić ją w ich rękach, a sam udałem się na dłuższy spacer. Nazajutrz mieliśmy wracać, a mnie kotłowało się w głowie. Dziwny lęk przed powrotem do domu wujostwa trzymał mnie na mieście aż do zmierzchu.
Wróciłem cichaczem do pokoju, ale w naszej sypialni nie zastałem Anny. Obok łóżka na cynowych miseczkach tliło się za to kadzidło. Zdziwiło mnie to, ponieważ Anna nie używała nigdy takich rzeczy. Ich znajoma woń była tak intensywna, że aż zakręciło mi się w głowie. Rozejrzałem się po korytarzu, aż zauważyłem światło, przenikające przez girlandy koralików zasłaniających wejście do łaźni. Odsunąłem kilka sznurów i zajrzałem do środka. W wielkiej, okrągłej wannie, siedziała Anna w towarzystwie swojej ciotki. Zbliżyłem się zaskoczony, że nie siedzą w wodzie, ale w jakiejś białej, niezbyt przyjemnie woniącej cieczy. Drobna i niewysoka Anna zanurzona była w niej po szyję, ciotce Marii sięgała zaś jedynie do biustu. Jej wielkie piersi unosiły się na powierzchni płynu niczym dwie boje. Nie mogłem oderwać od nich wzroku, mając ciągle w głowie wczorajszą, rozpustną orgię.
– To kąpiel w kozim mleku – przerwała mi słodkim głosem – praktykowana już w Egipcie przez Kleopatrę. Zobaczysz, nie poznasz ciała swojej małżonki!
Wziąłem się w garść i przepraszając za najście, opuściłem łaźnię. Popędziłem przez sypialnię do toalety, aby jak najszybciej dać ujście trawiącemu mnie pożądaniu, z którym nie mogłem sobie poradzić. Po wszystkim poczułem się, jakby z nasieniem wypłynęła ze mnie cała krew i otumaniony kadzidłami zaległem w łóżku.
Nie wiem, jak długo czekałem na żonę. Nie wiem, czy zasnąłem, ale kiedy weszła do sypialni, nie spałem na pewno. Miała na sobie jedynie prześwitującą, koronkową tunikę, przez którą w świetle niesionej przez nią świecy widać było jej drobne piersi. Usiadła obok i zaczęła mnie rozbierać. Zażenowany spojrzałem na moje podbrzusze. Byłem wypompowany i wiedziałem, że nic już z tego nie będzie. Nie wstydziłbym się może tego przed swoją żoną, ale ku skrajnej konsternacji zauważyłem dopiero teraz, że za Anną do sypialni wszedł wujek Józef i ciotka Maria, i w świetle wniesionych świec przystanęli po bokach naszego małżeńskiego łoża.
Wyglądali przedziwnie. Wuj Józef odziany był jedynie w osłaniającą biodra złotą przepaskę, jakie nosili faraonowie, a na głowie miał rodzaj korony ze sterczącym na samym czubku wysokim, nabitym rubinami, złotym szpikulcem. Ciotka Maria miała na szyi wielką, złotą kryzę, pod którą sterczały na boki jej masywne piersi. Przepasana była jedynie zasłaniającymi srom koralami, na głowie zaś miała wielki złoty dysk, z wygrawerowanym okiem, niczym figura Miriam z Jebel Ain Karim. W dłoni trzymała flakon, który pochyliła nade mną. Na mój tors i podbrzusze wylała się strużka oliwy. Moje nozdrza napełnił intensywny zapach piżma. Dłonie ciotki rozsmarowały wonne olejki na moich ramionach i klatce piersiowej. Potem wzięła się za uśpione podbrzusze, które jak za dotykiem magii zaczęło dźwigać się do życia. Poszukałem wzrokiem żony, chcąc się pochwalić odzyskaną pełnią męskiego kształtu, ale natknąłem się na jej beznamiętne spojrzenie. W dłoniach trzymała kielich, który podała swej ciotce, a ta z kolei zbliżyła go do mych ust. Nie zaprotestowałem, chociaż wzdrygnąłem się na myśl, że w środku znajduje się mikstura, którą obserwowałem zeszłej nocy…
Napiłem się, ale w jej smaku nie znalazłem nic oprócz mocnego wina. Ciotka Maria odebrała pusty kielich i nachyliła się nade mną. Poczułem na biodrach jej ciężar i zrozumiałem, że jestem już w jej gorącym i wilgotnym wnętrzu. Wyprostowała się i położyła sobie na piersiach moje dłonie. Jej kształty były obfite i dojrzałe, pełne przesadnych aż miejscami krągłości niczym u pogańskich posążków. W dotyku jednak zapewne dzięki mlecznym kąpielom jej skóra była delikatna i aksamitna, oprócz twardych jak kamień sutków, które aż kłuły w dłonie. Ruchy jej bioder płynne i organiczne sprawiły, że odpłynąłem w niewysłowionej rozkoszy, zapatrzony w odblaski świec, pełzające po złotym dysku na głowie sakralnej kochanki.
W końcu zostawiła mnie spełnionego. Uspokajając oddech, przez wpół zamknięte powieki patrzyłem, jak pełznie przez draperie pościeli w stronę oczekującego jej Faraona. Odpięła z jego bioder przepaskę i bezwstydnie rozchylając nogi, oddała mu swą niezaspokojona wciąż chuć.
Chwyciłem za dłoń Annę, chcąc żeby się przy mnie położyła, ale ona bez słów wskazała tylko moją zużytą już na dobre męskość, jakby chciała powiedzieć, że moje nasienie musi przebyć teraz drogę przez naczynie grzechu i włócznię Arcykapłana, zanim trafi do jej łona. Poczułem się nagi i zawstydzony naciągnęłam na biodra prześcieradło.
Z zazdrością spojrzałem na Arcykapłana, który ściskając w dłoniach szeroko rozchylone nogi grzesznicy, gwałtownymi pchnięciami wydobywał z niej ostatnie spazmy i krzyki spełnienia… A następnie gestem dłoni przywołał moją żonę. Anna przekroczyła mnie bez wahania, zrzuciła z siebie tunikę i wypięła przed nim pośladki.
Nic mnie już nie mogło zaskoczyć. Patrzyłem więc beznamiętnie, jak bierze ja od tyłu. Łudziłem się, że ten szalony rytuał wkrótce się skończy, ale myliłem się. Ich nagie, splecione ciała wiły się przed moimi oczami bez końca, niczym oślizgłe płazy mlaskające śluzem i bulgoczące rozwartymi lubieżnie ustami wyrzuconych na brzeg ryb. Nie wiem już nawet, ile to trwało, bo padłem w końcu zemdlony.
Kilka tygodni po powrocie z Izraela spłynęła na nas pełnia szczęścia. Dowiedzieliśmy się, że Anna jest w ciąży. Po dziesięciu latach bezskutecznych starań, po wielu chwilach zwątpienia i rezygnacji łono mojej żony wypełniło się nadzieją nowego życia. Anna była najszczęśliwszą osobą na świecie. Ja również…
Muszę w tym miejscu do czegoś się przyznać. Prawdopodobnie był to skutek narkotycznych kadzideł, które nieustannie tliły się w domu wujostwa, niemniej jednak wracałem do kraju dotknięty swoistą amnezją. Wszystkie bluźniercze rytuały, których byłem świadkiem i uczestnikiem, coś jakby wykasowało z mojej pamięci. Wracałem z przekonaniem, że Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy na modlitwie do Matki Bożej patronki domowego ogniska, do której to specjalne nabożeństwa miały nam wyprosić dar potomstwa. Wracaliśmy wypełnieni taką wiarą, że przez następny miesiąc kochaliśmy się dzień w dzień, aby nie zaprzepaścić danej nam szansy. I w końcu nasze nadzieje się ziściły.
Wszystko wydawało się zmierzać ku pełni szczęścia, aż do dnia lekarskiej wizyty. Tego dnia doktor wykonujący usg brzucha Anny zawołał mnie przed monitor, żebym na własne oczy zobaczył cud poczęcia. Uśmiechając się do mnie serdecznie, wskazał długopisem zarodek wielkości ziarna fasoli, pulsujący ukrytym w nim życiem. Kiedy jednak na niego spojrzałem, oblały mnie zimne poty, a nogi zaczęły drżeć. Przyjrzałem się raz jeszcze, nie wierząc własnym oczom. Zakręciło mi się w głowie i nagle jakby ktoś odkręcił śluzy pamięci, z mojej głowy wylały się straszne obrazy… Ten zarodek patrzył na mnie okiem z dysku Madonny z Jebel Ain Karim! To nie było moje dziecko! Doktor próbował mnie uspokoić. Zapewniał, że to się zdarza. Ojcowie czasem reagują szokiem. Ale ja w jednej chwili wszystko sobie przypomniałem. Nie przekonał mnie. Nie zwariowałem. Ciąża Anny to był owoc strasznych, pogańskich obrzędów ku czci bluźnierczej Madonny, do udziału w których zostałem zmuszony przez mroczne siły zła!