Rysa
17 listopada 2018
Szacowany czas lektury: 24 min
Tekst zawiera słowa wulgarne i obraźliwe. Osoby delikatne, którym poziom „sztuki” nie do końca odpowiada, proszone są o nie czytanie tekstu, a tym bardziej o nie komentowanie – bo i po co?
Resztę czytelników o nie tak mocno wysublimowanych gustach zapraszam śmiało do lektury i komentarzy.
Jak wygląda droga do burdelu? A może życie to jeden wielki burdel?
„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący”
1Kor, 13, 1
Miłe letnie przedpołudnie. Długo w głowie układałem misterny plan, w końcu to moje urodziny. Nieco zawstydzony z szalonymi myślami w głowie. Pogoda dopisywała. Wyciągam komórkę i dzwonię do najpiękniejszej blondynki, którą znalazłem. Na zdjęciach miły uśmiech, lekko rozchylone uda. Na kolejnym zdjęciu unosi wysoko ręce ukazując w całej okazałości krągłe, młode, pełne piersi. Na kolejnym wypina doskonały kuper, patrząc zalotnie w stronę obiektywu. Potem leży, rozchyla uda, znowu patrzy, pokazuje muszelkę. Gdyby nie była zwykła kurwą mógłbym się w niej zakochać. Marzyłem całe pieprzone kilka miesięcy, aby zadzwonić i umówić się na tę chwilę zapomnienia. Całe pierdolone kilka miesięcy celibatu. Jej ciało mnie podnieca, jest doskonałe. Dzwonię... cisza, nikt nie odbiera. Kurwa, ale trudno może ma klienta? Spróbuję później.
Szukam dalej. Mam problem czy zadzwonić do rudej czy może do kolejnej blondyny. Jednak do blondyny. One działają jak magnes. Jednak słowiańska krew to jest to. Byle nie czarne jak Róża. Nienawidzę czarnych. Choć przysiągłbym, że jest tam u mnie pod czaszką jeden mały wyjątek. Jeden czarny, mały wyjątek. Nie wiem jak się tam zapodział, ale jest i już. Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie myśl, że ludzie powinni się dobierać pod względem koloru włosów. Tak chyba lepiej do siebie pasują. Blondyni z blondynkami, bruneci z brunetkami, a rudzielce z tymi i tymi – tacy uniwersalni. Dodatkowo ci, co mają proste włosy to też tak samo i ci z loczkami również. Wtedy wyglądaliby jak rodzeństwo, a ludzie kojarzyliby ich podobnie. Kiedyś na góralskiej potańcówce wpadła mi w oko jedna taka też blondyna. Jakiś czas wcześniej widziałem ją z facetem. Pamiętam, że mieli jednakowe podkoszulki i jeansy granatowe - to ich łączyło. Potem facet poszedł w tango, a ona zaczęła się do mnie dobierać. Gdyby nie te jednakowe stroje z pewnością pieprzyłbym ją gdzieś na boku, ale nie mogłem. Wciąż w głowie miałem ich wspólny obraz w tych samych strojach. Jak skaczą, tańczą, rozmawiają. Ona napalona, a ja po prostu zostawiam ją samą na środku sali. Nie mogłem po prostu nie mogłem, coś we mnie nie pozwalało.
Wybieram blondynę. Jest nieco starsza niż ta ostatnia, do której przed momentem dzwoniłem. Ma zamazaną twarz i niebieski strój. Wygina ciało na kanapie, potem obejmuje piersi rękoma, a na kolejnych fotach ssie swój sutek i dotyka ud i cipki. Patrzę w komentarzach. Piszą, że romantyczna z niej kobieta. Jak „kurwa” może być romantyczna? Piszą, że świetnie robi loda i ma ciasną szparkę. I że taka naturalna i miła jest. Ja bym chciał żeby całowała. Lubię namiętne pocałunki. To taki substytut intymności. Dla mnie może być płaska jak deska, ale uwielbiam jak całuje namiętnie. Zdecydowałem się, dzwonię. Krótki sygnał i odbiera.
- Priviet, khto tam? – odzywa się kobiecy głos.
- Cześć, witaj, chciałbym się z tobą spotkać, czy masz czas za godzinkę? – pytam prosto z mostu nie owijając w bawełnę.
- Da, umam. I szto ty lubil robit?
- Ja całować się lubię, i normalnie sex taki i lodzik.
- Jest dłodatkowa oplata za calowanje mnie, dwie ci seks w ghodinu i oralny sex kutaska. Ty chocesz robyc?
- Oczywiście, dopłacę za całowanie. Tylko powiedz gdzie ma przyjść.
- Na Fredri znajesz gdie? Choditie w centrium, znajesz? Jak pryjdiesz to zatelefonuj do mni i ja wskażo, jaki nomer wybieratyj na domłofonie, da?
- Da da, dziękuję ci bardzo, w takim razie będę za godzinkę.
- Dobre, ja budu czekatie, papa.
Rozłącza rozmowę. Ręce mi drżą z przejęcia. Wreszcie w objęciach kobiety. Ruchanko, numerek, może poprzytula trochę? Wreszcie wyrwę z samotnych czterech ścian. Dotknę jedwabistej skóry, poczuję ciepło ust, dotyk języka. Biorę szybki prysznic. Chcę zrobić dobre wrażenie. Niech też ma przyjemność. Nie chcę ekstrawagancko. Bez koszuli. Podkoszulka i jasne jeansy. Okulary, zegarek, portfel. Wszystko na miejscu. Lekko się perfumuję. Kurde fajny zapach. Dzisiaj będę kasanową na burdelu. Mam to gdzieś. Inaczej kortyzol zeżre mi mózg i ze świruje. Dzwonię po taksówkę, kiedy wychodzę z bloku kierowca już czeka.
Jedziemy ulicami zatłoczonego miasta. Szofer sypie dowcipami jak z rękawa. Przytakuję potwierdzająco, ale nie słucham go. Jestem w innej czasoprzestrzeni. Patrzę przez szybę. Na ulicy ludzie. Jedni biegną, drudzy idą powoli. Jakaś matka pcha wózek z niemowlęciem. Wydziera się okropnie. Szturcha partnera. Co chwilę wymachuje rękoma, krzyczy. Widać, że facet ma dosyć. Róża miała tak samo. To wspomnienie kłuje serce. Czuję żal i bezradność, jakby ktoś zawiązał mi oczy i prowadził na ścięcie, albo w pustkę, na oślep, przed siebie. Nigdy nie kochała Małej. Zawsze dziwiło mnie dlaczego nigdy nie staje w jej obronie. Nigdy nie powiedziała, że Mała jest lepsza, fajna, zaradna. Z łatwością usuwała się w kąt, kiedy młode matki zachwycały się swoimi dziećmi. A mój Rafałek jest taki słodziutki, a mój Stasio jest taki piękniutki, A moja Basia jest taka duża. Wtedy nie mówiła nic, kurwa, nic zupełnie, tępo przytakując tępym koleżankom. Nadrabiała w domu podczas codziennych opierdoli. Mała od zawsze widziała jak matka jeździ po tatusiu. Bez skrupułów, bez litości, skręcając psychiczny kark. Biegałem po całym mieszkaniu żeby nie prowokować, nie dać się wytrącić z równowagi, nie trzasnąć w tą rozdartą do granic możliwości mordę. Opierdole za wszystko. Temat obojętny, byle by tylko opluć, zgnoić i upokorzyć. Nerwy nie dawały spokoju. W przerwach chwytałem się za brzuch i klękałem w kuchni przy stole, ściskając szeleszczący foliowy obrus. Kręciło mi się w głowie. Za moment powracała by dalej upokarzać. Pierdolona pani nauczycielka. A Mała wciąż patrzyła kodując piękny obrazek z dzieciństwa. Wolałem zdychać przy kuchennym stole niż uderzyć. Nie chciałem żeby tak się to kończyło.
Taksówkarz skręcił przy torach w prawo, wciąż płomiennie opisując żartem szarą rzeczywistość.
- I widzi Pan, na kogo głosujemy? To za nasze pieniądze te darmozjady... – pieprzył z pianą na ustach.
Zobaczyłem kontem oka jak para rozdziela się i facet zostawia wściekłą matkę z dzieckiem. A gdyby to dziecko nie było jego? Przemknęło mi przez myśl. Nie dość, że znosi tęgie cięgi to jeszcze robi za frajera wychowującego jakiegoś bękarta. Ja miałem czasami takie myśli. Kochałem Małą nad życie. W sumie nie wyobrażałem sobie świata bez tej Małej kochanej pyzy, bez względu na to czyja by nie była. Ale też nie byłem głupi. Kiedy z uporem maniaka powtarzają ci „ojej cały tatuś, cały tatuś” z szyderczym uśmieszkiem na ustach to powoli dochodzisz do wniosku, że coś jest nie tak. Nie trzeba być filozofem żeby w tym gąszczu żmij zacząć zauważać, że z biegiem lat Mała wcale podobna do mnie nie jest. W sumie wcale mi to nie przeszkadzało. Choć jej grupy krwi nie znam po dziś dzień. Ale to bez znaczenia. Kiedyś nawet rozmyślałem co by było gdyby Mała była nie moim dzieckiem... I wtedy doszedłem do wniosku, że to nie ważne. Jest po prostu i jest. Jest Super Małą i to mi wystarcza. Choć wizja udowodnienia mojego domysłu przed Różą była nader kusząca to, komu ja bym zrobił większą krzywdę, Róży czy Małej? I jak ja bym się czół będąc na miejscu Małej. To kurewski świat, ale tego bym nie mógł zrobić, tak samo jak nie mógłbym uderzyć kobiety...
Dojeżdżamy na miejsce. Auto staje. Płacę drobnymi i wychodzę zatrzaskując drzwi. Stoję przez chwilę rozglądając się po okolicy. Centrum miasta, słońce, wszyscy gdzieś pędzą, na około mnie gwar. Przechodzę na drugą stronę i wyjmuję komórkę. Wybieram ostatni numer.
- Szto słuchate.
- No już jestem.
- Wy stojet pod budynkom?
- Nie, dopiero przyjechałem. Nie wiem gdzie iść.
- Posluchaj mane. Na rodzie pode aptekajo popatrzy cierwono budiwlu. Je Fredri dewiet. Szukajte tablitke. Dzwonok do domu na numer szestdziesiat szist. Na klitce idyj na druhi pioter.
- Aha – przytakuję i powtarzam dla pewności – Fredry dziewięć i sześćdziesiąt sześć na domofonie?
- Da, da cierwono, budiwlu.
- Dobrze, dziękuję. Zaraz będę.
Rozłączam się łapiąc kontem oka wspomniany budynek. Niski, trzypiętrowy, na dole oszklona klatka. Wchodzę. Naciskam sześćdziesiąt sześć. Charakterystyczny dźwięk i drzwi się otwierają. Proste, nowoczesne poręcze, beżowe ściany z charakterystycznym barankiem, sznur drzwi na parterze. Wchodzę na drugie piętro. Pukam. Nic. Pukam jeszcze raz. Drzwi się lekko uchylają. Tleniona blondyna z napompowanymi ustami i trupim makijażem wychyla nieśmiało głowę.
- Wy ne mloże tera wejti. Wybacztia – dodaje po chwili.
Jak to, kurwa, nie mogę. Przecież zapierdalałem całe miasto żeby dzisiaj być królem burdelu. Dzwoniłem wcześniej, wszystko naszykowane. Całe jebane miesiące walenia gruchy w poduchę. Nerwy napięte do granic możliwości, mój mózg za moment eksploduje. Ale odpowiadam spokojnie:
- Ok, rozumiem.
Drzwi się zamykają. Wychodzę na zewnątrz. Łapię głęboko powietrze. Idę przez chwilę. Wyciągam komórkę. Kolejna prostytutka - blondynka. Niech będzie, stara pomarszczona baba, ale chcę właśnie ją. Dzwonię. Sygnał. Nikt nie odbiera. Rozłączam się. Dzwonię jeszcze raz. Cisza. Szlak. Kolejna, też blond tylko grubsza, brzydka jak noc. Trzyma w grubych paluchach obwisłe cyce. Potem wkłada palce do zarośniętej cipy i liże. Podpis: „Zapraszam do mojej krainy rozkoszy gdzie spełnię wszystkie twoje marzenia”. Ja pierdole, ale mam to w dupie. W końcu dziś są moje pierdolone urodziny. Czekałem cały jebany samotny rok. Niech już będzie tylko niech odbierze. Dzwonię, czekam. Odbiera.
- Halo?
- No cześć. Czy się dobrze dodzwoniłem? Chciałbym przyjść do ciebie.
- Lodzik, seksik?
- Seksik namiętny i lodzik też.
- Dobrze, kiedy będziesz u mnie?
- No tak za godzinkę bym był – odpowiadam mechanicznie, zastanawiając się, w którym miejscu miasta może się znajdować.
- No dobrze. To idź na Fredry, wiesz gdzie to? Jak będziesz to zadzwoń... pi pi pi pi rozłączam.
Ja pierdole. Cały dzień wyjebany. Urodziny o kant dupy. Jestem załamany. Spuszczam głowę. Wracam na piechotę. Cały czas zastanawiam się, co robić, co robić. To nie ma sensu. Jak będę zestresowany to kutas może zastrajkować i po porostu nie stanie i chuj z przyjemności. Więcej żalu niż rozkoszy. A może by tak z czarną. Nie, nienawidzę czarnych. Nie są w moim typie. Blondynki, rude, ale już nigdy przenigdy nie czarne. Za dużo złych wspomnień. Poza tym mają szerokie, rozlazłe cipki i są mało romantyczne. Takie tylko „spuść się i spierdalaj”, albo „nie, bo głowa mnie boli”, albo „idź już spać i nie marudź”. Ich łona śmierdzą kondomami... dokładnie jak Róży. Jej piczka wcześniej nie śmierdziała kondomem, bo przecież... ich nie używaliśmy. W dniu jej urodzin poszła do rodziców. Cały dzień czekałem na nią. Poszedłem po jej ulubione kwiaty. Pamiętam, lubiła goździki bardziej niż inne. Posprzątałem cały dom i przewietrzyłem – jak nigdy. Kupiłem dobre wino i prezent. Perfumy kupiłem z drżącymi rękoma, bo wiedziałem, że uwielbia zapachy, nieopacznie żeby tylko dobrze wybrać. Dla niej perfumy, bo takie lubi. Nawet coś ugotowałem i przesiedziałem na komputerze długo wybierając jej ulubione kawałki. Żeby się dobrze słuchało, wieczorem, przy świecach i przygaszonym świetle. Założyłem odświętne bokserki. Te, które razem wybieraliśmy przez internet. Takie, sexi dla facetów, z diabełkiem śmiesznym takim. Pamiętam, że czekałem bardzo długo. Wróciła. Trzasnęła drzwiami i przeszła obojętnie. Zdębiałem. Podejrzewałem, że od jakiegoś czasu mnie zdradzała, ale nie dzisiaj. Niech zdradza już, kiedy chce, póki tego nie widzę, ale nie w te ważne dni. Rzuciła torebkę na łóżko. Niedbale zasiadła za monitorem. Coś odburknęła. Srała na mnie. Stałem. Długo stałem. Wieczorem niedbale rozłożyła nogi, jak do porodu jakiegoś. Nawet nie całowała, tylko od razu podsunęła pomarszczone cycki. Potem przyłożyłem usta do jej cipy. Wtedy poczułem. Śmierdziała starym, gumowym kondomem. Świat zawirował. W jednej chwili wszystko zrozumiałem bez słów. Od tamtej pory nic nie było tak samo.
Ostatnia szansa. Już niech będzie jakakolwiek, ale niech wymasuje, bo z ruchanka to nici raczej. Za bardzo byłem zdenerwowany, za mocno wkurzony. Po prostu niech masuje i przyłoży cycki. Reszty nie chce, tylko dotyk niech będzie upragniony. Martwię się o swoją głowę. Wiem jak działa samotność. Słyszałem jak kortyzol rozpieprza organizm. Kiedyś czytałem artykuł „Hormon – zabójca”. Śmiałem się z tego do póki nie zacząłem łapać depresji. Wtedy przypomniałem sobie jak organizm reaguje na stres. Samotność to poczucie stałego zagrożenia. Będąc na krawędzi grupy, mimowolnie przestawiałem się w tryb zagrożenia. Walcz – uciekaj, walcz - uciekaj. Byłem w tym stanie od lat. Tłusty, stary grubas codziennie z namaszczeniem pielęgnował każdą okazję, aby dołożyć mi do pieca. Podcinał żyły w „białych rękawiczkach”. Troszczył się, aby z odpowiednio suchym tonem odpowiadać na moje pytania. A potem, gdy bałem się je zadawać, specjalnie opierdalał przy współpracownikach robiąc ze mnie idiotę. Uodporniłem się oddając szorstkie ciosy. Co dzień walczyłem jak Dawid z Goliatem. Co dzień powstając jak Feniks z popiołów. Tylko, że wieczorem pustka mnie ogarniała taka. Smutek wielki, tęsknota i brak dotyku. Tłusty gość podsuwał mi do współpracy osoby stare, chore, wiecznie niezadowolone i wyżywające się na mnie. Przyjmowałem na klatę. Wszystko przyjmowałem na klatę, zwijając się z bólu po nocach. Najlepszym numerem grubasa było proszenie o pomoc, a po chwili, że już sobie sam poradził, że to już niepotrzebne. Po jakimś czasie cała firma wbijała mi szpile w ten sposób. Ten numer boli do dziś tak samo. Często siedzę przy biurku wydymając usta z żalu. To jest silniejsze ode mnie. Pamiętam jak początkowa, cisza, która panowała w tym miejscu cięła jak żyletka, była nie do zniesienia. Potem przeszło. Już nie odczuwałem tak mocno. Nawet przyzwyczaiłem się do rozmów ciągłych, bo rzadko ze mną. Z mną rzadko kto rozmawiał. Za to on mógł w spokoju wysłuchiwać pocieszeń, poklepywań, otuch wszystkich w około, ale nie ja. Często zaciskałem mocno zęby, żeby nie było po mnie widać, że cierpię, że jest mi źle. Zawsze odwracałem głowę żeby nie patrzeć. To wszystko przychodziło falami. Raz było na ostrzu noża, by za jakiś czas być samemu i znowusz od początku. Już prawie się do tego przyzwyczaiłem. Już prawie tak nie boli, tylko płacze w swoich czterech ścianach, ale czasami tylko, tak żeby nikt nie widział. Często zadaję sobie pytanie, kim do cholery jest ten gość, który z taką pielęgnacją sprawiał, że świat przygasa? Koleś, który jak czarna dziura, pochłaniał całe światło, wszystkie krążące w okuł dobre wibracje. Brałem pod uwagę różne rzeczy. Myślałem, że może jest jakimś zabójcą, może agentem wywiadu, może jakimś cholernym kanibalem, który chce mi pożreć dupę, albo pedofilem, a może jakimś zboczeńcem, który w robocie ujawnia zboczone odruchy. Ale kiedy wziąłem pod uwagę, że jest po prostu zwykłym skurwysynem takim, który o własne ego dba najlepiej, takim, który musi się czuć dobrze bez względu na wszystko, takim pieprzonym pępkiem świata, drzazgą w dupie, dla którego kolega, nie znaczy nic – to wszystko zaczęło mi pasować. Ten koleś to był żałosny stary skurwysyn, a ja miałem takie nieszczęście, że znalazłem się właśnie nieopodal. Cena za „towarzystwo” ze wszystkimi plusami i minusami była bardzo surowa.
Gość zmieniał humorki z prędkością światła. Nigdy nie widziałem tak nagłych cudownych przemian. Wystarczyła minuta, aby z szyderczego skurwysyna stawał się „dobrym kolegą” i „barankiem” by za kilka godzin znów wchodzić w rolę psychopatycznego sadysty.
Brałem również pod uwagę jeszcze jeden scenariusz. Może toczyła go jakaś choroba, może go coś zżerało od środka? A może był inny jakiś problem. A ten prostak nawet nie raczył mnie o tym poinformować. Może było mu niezręcznie czy coś? Ale w takim razie wszyscy w około musieli o tym wiedzieć. I, kurwa, patrzyli jak frajerzy kruszą kopie. Taki chytry podstęp. Niech się chuje wykończą. Niech się emocjonalnie napierdalają. Niech się wyrżną i porzygają. Jeden będzie widział cały czas kurewskiego ignoranta, zaś drugi wściekłego sadystę. A w dupe nic im nie powiemy. A potem jak będą zdychać to „a co nie wiedziałeś, no wiesz przecież my wszyscy już dawno...” Stadko żmij. Takie jest życie frajera. Nikt ci nic nie powie i puści w pierwszym szeregu na wilcze doły. Chuje bez skrupułów. Szedłem przez jebane życie z zawiązanymi oczami.
W pamiętnym artykule odkryłem, że kortyzol, który tak wspaniałomyślnie nasz organizm uwalnia podczas przeżyć traumatycznych powoduje kaskadę pieprzonych zdarzeń. Glukoza zasuwa do mięśni, przyspiesza serce, a naczynia krwionośne zajebiście się zwężają. Jesteśmy wzorowo, kurwa, przygotowani do walki lub ucieczki. Nasze mięśnie napięte do granic możliwości tylko czekają na rozkaz: spierdalaj lub zabij. Jeśli to tylko chwila to zapewne uchroni to nasz marny żywot przed niechybną katastrofą. Jednak, kiedy ten stan trwa nieustannie wypalamy się jak pierdolone pudełko zapałek, jak auto, w którym cały czas trzymamy gaz wciśnięty w podłogę na pierwszym biegu. Zatarcie to jedynie kwestia czasu, lub odpowiednio długiego albo krótkiego dystansu.
Ponieważ mięśnie dostają więcej glukozy niż mózg to ciężko jest myśleć, a tym bardziej improwizować w trudnych sytuacjach. Cukrzyca staje się osiągalna, otyłość również. Z bogatego wachlarza przedśmiertnych doznań wybrać możemy nadciśnienie, zawał, degenerację pamięci – a widać ją doskonale w fizycznej budowie zawartości naszej czaszki, czytaj mózgu. Dalej: depresja i problemy ze snem. W drodze na dno każdy znajdzie coś dla siebie.
Chwalebnym bohaterem i naszym obrońcą jest oksytocyna. Ale to był już inny artykuł. Oksytocyna uwalnia się również podczas budowania relacji społecznych. Takie naturalne extasy. Jednak dla samotnych, napiętnowanych przez świat frajerów – nieosiągalne marzenie. Ot przyszło nam powoli zdychać z pieprzoną świadomością genialności własnych organizmów. Zajebiście.
Ogarniam komórkę. Roksa, miasto, szukaj. Jest masaż. Na zdjęciu czarna, o dziwo cała odziana. Góra: niebieski top, dół: przylegająca biała spódnica, aż do kolan. Pręży zgrabne łydki. Płaski brzuszek. Opalona. Zgrabna. Przeźroczyste greczynki na koturnie z plexi. Ale, kurwa, czarna. Do dupy. Pisze: „Przywrócę do życia twojego kutaska”, a parę linijek dalej, „masaż”. Dobra wyjmuję komórkę. Dzwonię. Odbiera twardy, damski głos.
- Halo, eeeee hto tam?
- Halo, witaj, chciałem się umówić na masaż.
- Yyyy na plewno dla masażu?
- No tak tak – dziwna de konsternacja, ale kontynuuję – to gdzie ma przyjść?
- Ja zaraz nie młożu eeeeee, ale bądz za phuł ghodiły na Pulaski, da?
- Da da.
- Pa.
Rozłącza szybko. Dzwonię po taksówkę. Zamawiam. Czekam, kurwa, i czekam. W głowie kwaśne myśli jak z opowiadań takiego jednego. Czytałem w Samotności w Sieci akapitów. Ale chyba nie do końca. Szukam przebłysków geniuszu w tekstach tego podobnież twórcy z kobiecą duszą i, kurwa, nie mogę znaleźć. No, kurwa, Eksplodowałem pochłaniając twarde historie jednej z książek. Jeśli kobiety tak pojmują erotykę to są jakimiś, kurwa, pierdolonymi ssmanami z wyraźną tendencją do sadyzmu i brakiem zdrowej wyobraźni. Ale może źle szukałem. Pochłaniałem Praprawdziwe Historie i, kurwa, tam też nie znalazłem. No, kurwa, lepsze, ale nie znalazłem. Fajne, ludzkie, ale gdzie ten pieprzony powiew kobiecości? No, kurwa, chyba w opisie na okładce. W biogramach doktor taki a taki naukowiec ectera. Więc chwytam książkę, jak do kolegi starszego zaglądam po poradę. No jak to robisz, gdzie ta esencja, gdzie sekret. Czy oprócz kobiet, które dzwonią, stają w progu i same obciągają ci fiuta jest jeszcze jakiś przepis na miłość? I czytasz, szukasz między wierszami i śmierć tylko i sadyzm przepleciony wstawkami statystyk i naukowych bełkotów. Pamiętam, wybierając z kilku tytułów, że odłożyłem tę, która w ostatnim rozdziale miała opis kary śmierci – porzygałbym się chyba i nici z mojego w chuj wyjebanego katharsis. Dobrze, że przed zakupem można przejrzeć. Może jedynie w Samotnym czytaniu taka ciągota, kurwa, czy coś była. No może tam jakiś motyl, promyk pierdolonej nadziei i tęsknoty. Bo mi się tak na prosty nieskomplikowany rozum wydaje, że ludzie szukają ciepła. Że miłość to szalony taniec dwojga spragnionych ciepła pierdolonych dusz, a nie jakiś gwałt na bezbronnych szarych komórkach, przegryzanych martwymi opisami sadystycznych skłonności głównych bohaterów. No, ale może się mylę. W końcu to nie ja jestem tym pierdolonym autorytetem z pierdylionem przedrostków przed nazwiskiem, więc, kurwa, nic nie wiem.
Podjeżdża taksówka. Wsiadam. Pułaskiego proszę. Kierowca kiwa głową i rusza. Teraz trafił mi się milczek. W tle radio. Kobieta opowiada. Psycholożka jakaś. Ruszamy.
Kierowca dalej milczy. Zbawienna cisza, przerywana wywodami lecącymi z głośników. Pieprzy coś o stylach więzi oraz o doświadczeniach awersyjnych. Wspomina o rozwoju mechanizmów, z których podobnież korzystamy podczas bardzo trudnych zdarzeń i chujowej jakości życia. Padają słowa: niespecyficzny stan zagrożenia, złość, strach, wstyd, niewyobrażalne poczucie krzywdy. Mówi dalej. Ktoś doświadczając silnych, przerażających przeżyć mógłby powiedzieć, że: nie chcę być w takim miejscu, gdzie dzieje mi się krzywda. Czasami nie może tego zrobić, bo nie ma dokąd pójść i nie ma gdzie żyć, spać, jeść. To nie jest życie, to jest przetrwanie. Kiedy włącza się opcja przetrwania to uruchamiają się dwa w chuj cudowne mechanizmy: aleksytymia – (kto wymyślił, kurwa, to słowo?) czyli brak słów dla emocji i dysocjacja, co w wolnym tłumaczeniu oznacza ucieczkę, kiedy nie ma ucieczki. Ucieczka w wymyślony, lepszy świat fantazji, inną rzeczywistość, rozłączenie się psychiczne. Jest mi źle, ale ja jestem wolny. Rozłączenie, które polega na stworzeniu alternatywnego, możliwego do przetrwania świata. To wybór w sytuacji braku wyboru. Te mechanizmy dają nam szansę, aby przetrwać.
Samochód zatrząsł na zakręcie. Kolejna prosta pomiędzy blokowiskiem. Gaz. Jedziemy.
Głos w radiu kontynuuje. U osób dorosłych wgląda to tak, jakby zamroziły się w radzeniu sobie w sytuacjach trudnych i stresowych. Zaś ta nieumiejętność radzenia sobie w trudnej, niezrozumiałej sytuacji zwiększa nasze cierpienie i dramat. Wiemy już, że relacja, która panuje w okresie pieprzonego dzieciństwa jest relacją, wpływającą na dalsze życie. Dostrojenie, rozstrojenie, dostrojenie - to schemat więzi dobrych, i cholernie prawidłowych. Zawiązujemy relację, kłócimy się, po czym umiemy się pogodzić. W relacjach lękowych brak ostatniego dostrojenia. Po kłótni, nie potrafimy na powrót się dogadać. I tu zaczyna się dramat. Zaczynamy cierpieć, zaś po dłuższym czasie zaczyna się trauma, która niestety nie najlepiej wpływa na naszą w kosmos wyjebaną psychikę. Zostajemy w sytuacji, której nie rozumiemy, zupełnie sami, opuszczeni, bez jakichkolwiek pierdolonych wskazówek. Nie mając ani wsparcia, ani zrozumienia, ani tym bardziej wyjaśnienia. Zostajemy sami z kurewskim problemem, który nas przerasta. Jest zbyt trudny do zrozumienia. Dlatego musimy sobie radzić najlepiej jak potrafimy (albo lepiej – nie potrafimy). Kortyzol szaleje. Rusza proces hiperaktywacji lub hipoaktywacji. W hiperaktywacji szukamy i próbujemy ściągnąć uwagę, komunikujemy się intensywnie, szukamy tak upragnionej wspólnej relacji. W hipoaktywacji rezygnujemy z próby nawiązywania więzi, najczęściej, dlatego, że wiele, wiele razy próba dostrojenia nie udaje się, próby są nieskuteczne. Wchodzimy w dysocjację i rzeczywistość alternatywną.
Gładko przejeżdżamy przez pasy i mkniemy dalej.
Jeśli obszar wykresu podzielimy na 3 części to na górze będzie właśnie widoczna ta hiperaktywacja. Po środku - obszar optymalnego pobudzenia, w którym dobrze sobie radzimy, zwracając uwagę na emocje swoje i innych. Na dole hipoaktywacja. Jeśli przejścia z hiper do hipo przebiegają zajebiście szybko, wtedy mamy do czynienia z reakcją: walcz, uciekaj, zamroź się, walcz, uciekaj, zamroź się i tak w kółko. Jeżeli mamy odpowiednie strategie rozumienia, przeżywania i nazywania emocji to te chujowe stany będą trwały stosunkowo krótko, bo po prostu będziemy ich świadomi, i będziemy funkcjonować szczęśliwie po środku jebanego wykresu - kończy z pieprzonym uśmiechem na ustach.
Dojeżdżamy na miejsce. Płacę, wysiadam, trzaskam drzwiami. Komórka, ostatni numer. Dzwonię.
- Eeee da?
- No umówiony byłem.
- Eeee stojet pod budynkom?
- Tak, tak. Na dole.
- Zaczekaj sekundu, eeeeeee zatelefonoway za piat mynen, da?
- Dobrze, za pięć minut – powtarzam coraz mocniej wkurzony.
Chodzę na około bloku. Staję w bramie. Nerwowo patrzę na zegarek. Ludzie idą chodnikiem. Czuję ich wzrok na sobie. Wydaje mi się, że wszyscy wiedzą, że czekam do burdelu. To chore. Mija pięć minut. Wreszcie. Dzwonię. Jak nie odbierze to, kurwa, nie wiem.
- Halo – mówię nerwowo.
- Pryjdyj do mne. Nomer sjem i ojedenaceti pioter.
- No, dobrze – odpowiadam, naciskając przycisk przy klatce. Słyszę brzęczenie w słuchawce telefonu. To od domofonu, znaczy się, że nie pomyliłem. Rozłączam rozmowę.
Pcham drzwi. Wchodzę. Śmierdząca klatka blokowiska. Ściany z lamperią na zielono. Krótki korytarz i stara winda. Pierdole, a jak się zatnie? To już dość tych rewelacji. Idę na piechotę. W końcu to tylko, kurwa, jedenaste. Idę w górę wąskim korytarzem. Okna na zakrętach wysoko.
Jestem przed drzwiami. Dzwonię. Stoję chwilę. Słyszę kroki. Otwiera kobieta. Szczupła w czarnej peruce. Czarne włosy, czarne oczy. Kurwa, wszystko czarne. Fioletowy szlafrok, błyszczący. Zaprasza do środka.
Wchodzę. Małe ciasne mieszkanko. Ciemne. Góra dwa niewielkie pokoje, łazienka i kuchnia. Pokazuje pokój po lewej. Wchodzę. Strasznie ciasno. Okna przysłonięte granatowymi zasłonami. Zapewne dla tej tandetnej atmosfery pseudo intymności. Pod oknem rozłożona wersalka, bez pościeli, bez niczego. Na szpetnym parkiecie, dywan. Malutki. Zaraz przy nim łóżko niby takie do masażu. Białe prześcieradło. Tuż przy nim mała szafeczka. Na niej tablet. Gra trzeszcząca muzyka. Pseudo ukraińsko-orientalno-indyjska jakaś.
- Eeeee masaż? – pyta chrypliwym, mało dźwięcznym głosem.
- No, bo wiesz urodziny mam i taki prezent sobie wymarzyłem – a co będę jej litanię opowiadał.
- Umyj siebe chcesz?
- No w sumie tak, bo gorąco i w ogóle.
Otwiera drzwi. Wręcza ręcznik i pokazuje łazienkę. Wchodzę. Wystrój jak z PRLu. Zamiast frani normalna pralka. Małe, tandetne, różowe kafelki. Ściągam spodnie, podkoszulkę. Z gołą dupą idę pod prysznic, a właściwie wchodzę do starej wanny. Jakiś żel. Myję ramiona, tors, stopy, wacka żeby ładnie pachniał. Wychodzę. Owijam biodra ręcznikiem. Biorę rzeczy i idę dwa kroki do pokoju.
Staje przede mną. Zsuwa połyskujący szlafrok. Opalona, szczupła, tatuaż na plecach. Góra czterdzieści pięć lat. Ornament jakiś. Matko, dlaczego nie blondynka, dlaczego nie blondynka? I ten idiotyczny tupecik. Po co jej to. Granatowe, stringi z koronką. Cycki małe, jędrne. Może to jakaś kobieta mafii, albo turystka na saksach. Jeden pies. Obojętne. Nie mam ochoty na sex. Jestem zły i chce odpocząć. Bierze pieniądze i każe się położyć. Odwijam ręcznik. Z wypiętym w kosmos gołym tyłkiem kładę się na kozetce. Słyszę jak otwiera olejek i wciera w ręce. Głaszcze mnie po plecach. Nawet nie masuje. Głaszcze po ramionach. Poklepuje. Znowu nawilża ręce. Ja pierdole, kurwa, teraz już z masażu nici. Jeden chuj. Odpływam, nie myślę.
- Dobre ci? – pyta ochryple.
- Da, da – odpowiadam z udawanym entuzjazmem.
Głaszcze dalej. Po jakimś czasie każe się obrócić. Głaszcze kutasa potem ramiona i znowu kutasa. Finezja doznań, kurwa.
- Masaż ty chcesz? – pyta.
No, kurwa, właśnie przecież jestem – przemyka mi przez głowę. Ja pierdole.
- Da, da – przytakuję od niechcenia.
Zakłada rękawiczki. Lateksowe. Na chuj jej to? Zaczynam się niepokoić. Otwiera niwejkę i odlewa trochę. Głaszcze brzuch i kutasa. Przejeżdża między udami. Wciera mocno. Czuję ciepło. Masuje uda. Bierze kutasa i obciąga dłońmi. Powtarza powoli, aż cały stoi. Bierze jądra i maca. Kule przelatują między palcami. Wali mi gruchę i maca jaja. Powoli, dokładnie. Rozsuwa uda. Palcem masuje mi dziurę w dupie. Kutas stoi na baczność. Przejeżdża mi po rowku od góry do dołu. Potem okrężne ruchy. Przestaje.
Bierze oliwkę. Polewa kutasa. Patrzę z niedowierzaniem. Zamyka. Odkłada.
Ja pierdole. Ona dzień, kurwa, w dzień wkłada palce w śmierdzące dupy klientów. O rzesz, kurwa. Żal mi jej się robi. Elegancka, ładna, opalona. Fakt, że głos jak po zdrowej anginie. A może od tych śmierdzących dup. Ależ kariera. Kiedy inne obciągają pudrowane fujareczki ona tu dyma w pocie czoła. Ja pierdole. Żal mi jej, bo taka ludzka, taka normalna, oddana swojemu zadaniu. Nic nie krzywi, nic nie narzeka. A ludzie klną na normalną robotę.
Znów rozsuwa uda. Tym, razem szerzej. Gwałci mojego kutafona ręką, a drugą masuje intensywnie dziurę. Najpierw gładzi całą ręką potem tylko palcem, aż wreszcie czuję jak wwierca się do środka. Opuszkiem masuje prostatę. Jest w tym niezła. Wkłada, wyjmuje. Wkłada, wyjmuje. Potem znowu wkłada palec i lekko obraca w środku. Za każdym razem nieco głębiej, nieco ostrzej. Po chwili pieprzy mnie jak starą, szmacianą lalkę. Mocno, głęboko, namiętnie. Fiut szaleje. Stoi na baczność. Odchylam głowę. Sapię. Dłonią chwytam jej udo. W ostatnim momencie pytam czy mogę, bo to już jest więcej i bariera przekroczona. Mówi: tak. Zaciskam palce na jej udzie. Macam zachłannie. Podążam w górę i w dół. Pieszczę. Odkrywam. Podziwiam zmysłami. Delikatna skóra. Jędrny kształt. Nieziemski dotyk.
Siadam na kozetce. Nadal wali mi fiuta. Obejmuję dłońmi jej głowę i wpijam się ustami. Nie protestuje. Odchyla głowę. Wysuwa język. Wciąż pieści kutasa. Całuję mocno. Oplatam językiem. Smakuje miętą i dojrzałą kobietą. Obracam głowę. Całuję. Sięgam ręką do majtek. Zsuwam. Jest mokra. Przesuwam dłonią po cipce. Ona staje w rozkroku. Lekkim. Pieszczę rowek. Czuję wargi. Oplatają moje dłonie. Są gorące, wilgotne, nabrzmiałe. Wkładam palca i pieprzę dokładnie, jak ona przed chwilą. Sapie. Oboje sapiemy. Czoła się dotykają. Wspólne oddechy. Blisko.
Zdejmuje rękawiczki. Siada na łóżku. Patrzy czarnymi oczami. Lekko nieobecna, spragniona. Rozchyla uda. Przywieram ustami. Całuję. Liżę. Sapie mocno. Liżę jej łechtaczkę. Jest duża, nabrzmiała. Rękoma przyciska moją głowę. Mam usta całe w jej sokach. Gryzę, całuję, szaleję. Ona piszczy. W końcu uwalnia moją głowę.
Zakłada prezerwatywę. Kładzie się na plecach. Jej uda szeroko. Wchodzę powoli. Drżę cały. Czuję pulsujące ciepło łona. Jest cudowna. Ciasna, wilgotna, pulsująca. Całuję jej usta. Najpierw powoli. Miękko. Za moment wgryza się w moje. Niespodziewanie. Przyciska wargi. Sapie. Zaciska uda. Jestem podniecony. Jestem w niej. Jest cudowna. Obejmuje nogami. Pcham mocno, intensywnie, głęboko. Galopuję długo. Teraz. Już. Kończę wytryskując obficie. Drgam, pompuję nasienie. Oddycham. Opadam na jej piersi. Są miłe i miękkie. Zamykam oczy. Odpływam. Ona obejmuje moją głowę. Leżę o sekundę za długo. Tak jest dobrze.
Po chwili pyta:
- Milo bylo?
- Aż za bardzo – odpowiadam leniwie. Lekko się uśmiecham.
Wstajemy. Otwieram jej drzwi. Szybki prysznic. I tak później wezmę jeszcze jeden. Pocałunek przy pożegnaniu. Wracam ulicami do siebie. Po drodze letnie słońce i zajebisty śpiew ptaków. Przez chwilę świat jest, kurwa, piękny. Oddycham. Ogromny haust tej dobrej, pierdolonej, pozytywnej energii. Dużo powietrza. Wciągam mocno. Nozdrzami. Czuję zapach miejskiego skwaru. Pieprzone majowe błogosławieństwo.