Róża, jaśmin i kwiatów sto
1 sierpnia 2024
Szacowany czas lektury: 12 min
Dziękuję @Rascal za uwagi edycyjne.
Gdy zaczęła mi się mutacja, pater oddał mnie pod opiekę swemu bratu. Stwierdził, że bard ze mnie chwilowo żaden, bo wprawdzie mowa wiązana rodzi się w mojej głowie łatwo, ale już śpiew raczej śmiech ze słuchaczy dobywa niż farthingi i pensy z ich sakiewek. Stryj zasię był kupcem i to bławatnym, więc mój zepsuty mutacją głos, jak orzekł pater, przeszkadzał mu nie będzie. A potem się zobaczy.
I tak zacząłem nosić bele, ciąć batyst, sukno czy len, zachwalać jedwabie, uśmiechać się i bajtlować klientki. Szczególnie klientki, bo wszak byłem chłopakiem wrażliwym na ich rumieńce, uśmiechy i wdzięki.
Po kilku miesiącach zima się skończyła i zaczęliśmy jeździć na jarmarki. Obskoczyliśmy kilka świąt parafialnych, ze dwa miasta królewskie i kilka innych. Bywałem już tu i tam z ojcem, ale – klnę się na miłościwie nam panującą królową Elżbietę – tamte targi są niczym przy Scarborough. Jeśli tam nie byliście, nie wiecie, jak wygląda handlowe święto. Nigdzie nie zobaczycie większego! Setki kramów, wozów, koni, osłów, statków. Tysiące ludzi różnych proweniencji i zawodów; od armatorów przez kupców, bardów, sztukmistrzów i innych yeomanów po złodziejaszków. Od mieszczek przez ich służące po dziwki. Gwar, tłumy, ruch, muzyka, kolory… Przez całe sześć tygodni!
Chłonąłem świąteczną atmosferę, a rymowane strofy kłębiły się w mej głowie i tylko czekały, aż gardło przestanie ucinać koguta i ustabilizuje głos na męskiej nucie.
Minęły dwa lata, nim pater ocenił, że mi przeszło, odebrał mnie od stryja i zaczął prowadzać po starych trasach. Klarowałem mu, że marzy mi się Scarborough, ale czterykroć odmawiał, a piątego roku zanim nastała jesień jakaś zimnica go zmogła i aż do oktobra charczał i kaszlał, więc nie było z czym iść. Z czasów terminowania w bławatnym fachu miałem wielu kolegów pośród czeladników, nic dziwnego więc, że w ich towarzystwie grzałem się korzennym piwem w gospodzie Pod Królewskim Jeleniem.
I tam właśnie w zimową szarugę, gdy świąteczne gęsi już zostały zjedzone, a Trzej Królowie jeszcze nie nadeszli, Dunstan opowiedział mi historię swego złamanego serca.
Tak się złożyło, że złamał je w Scarborough.
Byłeś tam, to wiesz – zaczął. – Dziewcząt bez liku. Oczkami strzelają, zwodzą i potem uciekają. Dziwki wdzięczą się, ale jak co do czego, to pensa wołają, zanim dotknąć się pozwolą, a potem szast-prast i po wszystkim. Inne stare i grube lub suche; młodego chętnie by pod spódnice wpuściły, lecz to nie dla mnie.
Ale była też ona.
Zapamiętałem ją z poprzedniego roku. Zielonooka, w zielonej sukni i z zielonym rozszerzanym czepcem podkreślającym jasną miedź jej włosów. Śpiewała, przygrywając sobie na lutni. Szczupła i niska; niemal dziecinna.
Ale jej głos nie był dziecinny. Był niezwykły.
Zawsze gromadziła wokół siebie grono słuchaczy, i to nie tylko mężczyzn, ale również mieszczek i dziewcząt. Gdy śpiewała o miłości, chciało mi się ją całować, gdy o rozstaniu – płakać. Gdy w jej pieśni pojawiały się kwiaty, czułem ich zapach. Musiała być czarodziejką, bo przecież róże i jaśmin kwitną na wiosnę, a był początek jesieni.
Dopił piwo i zażądał kolejnej pinty. Już czwartej tego dnia. Umoczył usta w kuflu i opowiadał dalej:
Tego roku ustawiliśmy kram pod murami zamku, a raczej pod klifem, na którym go zbudowano. Stało się tak nieprzypadkowo; pamiętałem, że zielonooka uprzednio obrała sobie miejsce gdzieś tu. Trafiłem! Ona śpiewała, a ja słyszałem wszystko i widziałem ją, gdy tylko ludzie mi jej nie przesłaniali. Mój patron nie był zadowolony, bo pożytku ze mnie miał niewiele. Jak mógł mieć, skoro klienci mi tylko przeszkadzali.
Ponieważ moim zadaniem było pilnowanie dobytku, szczególnie pozostawionych w zamknięciu na noc płócien i sukien, więc miałem ułatwione zadanie – kram przez całą noc był „mój”. Wieczorem drugiego dnia po jej pojawieniu wypatrzyłem moment, gdy chowa lutnię do sakwy. Podszedłem i zapytałem:
– Masz gdzie spać?
Zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem. Snadź efekt oględzin wypadł zadowalająco, bo na jej wargach zaigrał uśmiech.
– Mam gdzie, ale nie mam z kim. A ty?
Jej bezpośredniość zbiła mnie z tropu. Nie tego się spodziewałem.
– Ja… Ja też. Sypiam w tym kramie. – Pokazałem za plecy. – Znajdzie się tu miejsce i dla ciebie.
– A co oprócz miejsca?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo tego, co mi się na usta cisnęło, dziewczętom się nie mówi; same to muszą wiedzieć. A jeśli nie wiedzą, to pozostają w dziewictwie aż do zamęścia. Lub do końca życia.
Ona jednak wiedziała.
– Skoro nic, to znaczy, że o wieczerzę sama muszę zadbać.
Ledwie to powiedziała, moje nozdrza wciągnęły zapach świeżo wypieczonego chleba i czegoś jeszcze. Musiało to być złudzenie – kto piecze tak późno? Na pewno nie na jarmarku, który o tej porze się wyludnia.
Sięgnęła do sakwy i wyciągnęła dwa placki i gomółkę sera. To był ten drugi zapach!
– Czy przyjmiesz taką zapłatę za nocleg? – spytała, wyciągając jeden z placków ku mnie i odłamując część gomółki.
– Wolałbym inną – oznajmiłem aluzyjnie. Zdawało mi się, że umiem rozmawiać z dziewczętami.
Jednak najwyraźniej nie z tą.
Zapach świeżego chleba znikł. Podobnie jak prowiant schowany do sakwy.
– Innej zapłaty udzielam, gdy sama zechcę.
Obróciła się na pięcie i odeszła. Właściwie powinienem powiedzieć, że się rozwiała w powietrzu, bo mój szukający jej wzrok widział tylko zamykające się kramy, biegających czeladników i ostatnich klientów.
Pociągnął kilka łyków. Przeciwnie niż ja, bo odstawiłem kufel, by nie uronić ni słowa. Opowieść zapowiadała się ciekawie. Może będzie z tego nowa ballada?
Kontynuował:
Nazajutrz byłem lepiej przygotowany.
– Dziś ja funduję wieczerzę.
Sugestywnie uniosłem dzban wina, za które w południe zapłaciłem całe trzy pensy, i pieczony barani udziec. Dwa pensy. Zdzierstwo!
– Czyli muszę wnieść inny wkład? – spytała domyślnie.
Nie odpowiedziałem. Gestem zaprosiłem ją do wnętrza.
Tej nocy wąchałem różę. Była bardzo gorąca, zupełnie świeża i bez kolców. Płatki miała miękkie, pełne dziewczęcego powabu. A ja, jak trzmiel, rozgarnąłem je wszystkie i dobrałem się do nektaru.
Był wart wydanych pensów.
W kolejne noce wąchałem inne kwiaty.
A to jaśmin upojny.
A to lipę słodką jak miód.
A to nagietka, balsam na rany ciała i duszy.
A to hiacynt, duszący słodyczą.
A to irys, bez, rumianek… i innych kwiatów sto.
Dopił resztkę grzańca i zażądał następnej pinty.
Po którejś nocy pokłóciliśmy się. Zapytałem, czy za mnie wyjdzie, ale zaśmiała mi się w twarz, a tego się nie wybacza. Na dodatek okazało się, że jest poganką. Wyobrażasz to sobie?
W tym momencie dziewka przyniosła piąty kufel, więc Dunstan przyssał się do niego jak cielę do cycka. Opróżniał go powoli, a ja pod stołem przebierałem nogami z niecierpliwości. Wersy rysowały się już wyraziściej, ale czegoś mi brakowało; czegoś, co odróżniałoby tę kwiatowo-miłosną pieśń od innych. Z niepokojem patrzyłem, czy kumpel nie zwali się pod stół, nim usłyszę zakończenie.
Poganką! – powtórzył z pijackim zacięciem. – Wierzyła w jakieś duszki, elfy, fairie, leprechauny i Bóg wie w co jeszcze. To i ja ją wyśmiałem.
Kolejnego roku zjechaliśmy później i nasze zeszłoroczne miejsce było już zajęte. Pod klifem rozstawili się kapelusznicy i pasamonicy.
Zielonooka zmieniła czepiec na brokatowy z zielonym otokiem. Podejrzałem, jak wchodzi wieczorem do kramu Sloana. Na mnie nie zwracała uwagi.
Przez nią teraz wszystko mi pachnie kwiatami. Nawet piwo – wyznał bełkotliwie, unosząc kufel do nosa. – Maciejka. – Skrzywił się. – Są wszędzie. Róża, jaśmin i innych sto. Prześladują mnie. Każdy przypomina mi ją.
Pociągnął łyk.
Byłeś kiedyś z dziewką? – zapytał. I zaraz sam odpowiedział za mnie: – Pewnie nieraz. Ja też. Jak pachniały? Moje czosnkiem, octem, dziegciem; jedna mydłem. Inne śmierdziały moczem, potem, kwasem i Bóg wie czym. Ale nie ona. Ona pachniała kwiatami. Potrafiła kilkoma po kolei. Wyobrażasz to sobie? Przybliżasz się do niej i czujesz zapach rumianku. Całujesz – i wąchasz rezedę.
– Rezedę?– zapytałem. – Co to?
Popatrzył na mnie z wyrzutem wobec mej ignorancji.
Roślina oczywiście. Mamy z niej żółty barwnik.
Już myślałem, że przez swoje głupie pytanie nie usłyszę dalszego ciągu jego bajań, ale nie. Popił piwa, skrzywił się i wrócił do tematu:
Unoszę giezło i już pachnie kwieciem lipy. Zabieram się za nią po męsku – róża! A to jesień, brachu! Skąd tu lipa, rumianek i róża? Wiesz co?… Ona chyba pachniała, czym chciała. Wtedy zapach był pewnie jej darem dla mnie.
Teraz stał się przekleństwem.
Ręka z kuflem mu się zachwiała i myślałem, że rozleje to piwo. W końcu trafił krawędzią naczynia do ust i ujrzałem, jak przełyka. Potem osunął się majestatycznie na deski blatu i zachrapał. Resztka piwa z przewróconego kufla cienką strużką popłynęła w moją stronę, więc poderwałem się z ławy, chroniąc pantalony.
Byłem zawiedziony, nie usłyszawszy tego, na co czekałem, a co uczyniłoby moją balladę skończoną.
No i nadal nie wymyśliłem melodii.
Wiosną świat pachniał różami i jaśminem, a ja nie umiałem pieśni o zielonookiej oblec w zadowalające mnie frazy, takty i rymy. Frasowałem się tak pół lata i nadzieję pokładałem w tym, że pater zgodził się iść do Scarborough. Liczyłem tam na natchnienie. Dzieliły mnie od tego jarmarku trzy niedziele, jeden występ na szlacheckim dworze i jeden prowincjonalny targ. W Darlinton.
I tu dopadła mnie wena, a raczej Dunstan. Napomknąłem mu, że zmierzamy do Scarborough, a że był zainteresowany dłuższą rozmową, umówiliśmy się na piwo.
O zmierzchu szynk przy rynku był tak zatłoczony, że z trudem dopchnąłem się do lady. Dunstan już tam był i twardo trzymał się kufla. Odebrałem swój, przepchnąłem jakichś dwóch pijaków i usiadłem. On kiwał się nade mną. Zastanawiałem się, kiedy mnie obleje.
– Czy wybierasz się do Scarborough? – zapytał przepitym głosem, dysząc mi prosto w ucho.
Potwierdziłem. Nie słuchał, bo był skupiony na czyś innym.
– Pokłoń się tam komuś. To moja była miłość. Jedyna prawdziwa.
Zanosiło się na wyznanie.
– Powiedz jej, by mi zrobiła batystową koszulę. Niech ją uszyje bez igły i nici…
Co on bajdurzy? Ile już wypił, czekając na mnie?
– Jak to zrobi, to znów ją pokocham.
Obróciłem się zdziwiony. Dunstan wlewał sobie piwo do gardła. Za chwilę ponownie nachylił się ku mnie, by przemóc gwar.
– Potem niech ją wypierze. Na sucho. Tam, gdzie nigdy nie płynęła woda ani nie spadł deszcz. Wtedy znów ją pokocham.
Wiedziałem, że mówi o zielonookiej. Ty głupcze – pomyślałem. Przecież wciąż się w niej durzysz.
– I powiedz jej… – Pociągnął z kufla. – Powiedz, by powiesiła ją tam na cierniu, który nie urodził kwiatka od czasów praojca Adama.
Obsesja kwiatowa mu nie minęła. Bełkotał swoje:
– Wtedy znów ją pokocham.
Pijackim gestem przekręcił do góry dnem pusty kufel i obrócił głowę w stronę lady. Byłem ciekaw, co jeszcze wymyśli, więc by nie oddalił się zbytnio ode mnie i od tematu, podałem mu swój. Dotąd upiłem zeń ledwo jeden łyk.
– A gdy wyświadczy mi tę uprzejmość, niech żąda ode mnie wzajemności, bo ją znów będę kochał.
Wypił wszystko duszkiem i ruszył przedzierać się ku ladzie i beczce.
Takim sposobem zostałem posłem obłąkanego miłością szaleńca. Nie powiem, by mi to nie pasowało, bo moja ballada zyskała nowy motyw.
No i nie mogłem się doczekać spotkania z ową zielonooką śpiewaczką.
Znalazłem ją bez trudu. Stała pod klifem i wyglądała dokładnie tak, jak ją Dunstan opisał, z tym że czepiec miała z czarnego atłasu ze złotym haftem. Głos też miała dokładnie taki, jak sobie wyobrażałem – zniewalający. I tak jak mówił – gdy śpiewała o kwiatach, czuło się ich zapach. Ale odwrotnie: gdy o miłości, mnie chciało się płakać, a gdy o rozstaniu – całować.
Żaden bard nie może śpiewać bez przerw, ale ona swoją zrobiła dopiero po pięciu pieśniach. Choć mogę się mylić, bo nie wiem, jak długo występowała, zanim przyszedłem. W każdym razie zamilkła, z sakwy wydobyła łagiewkę i wtedy stanąłem obok niej. Zapowiedziałem swoją pieśń, którą wtedy, jakże pochopnie, uznawałem za skończoną:
– Pewien przyjaciel zlecił mi poselstwo. Sprawę wyłożył mi w Darlinton.
Wydobyłem z lutni pierwsze akordy. Po trzecim zacząłem śpiewać:
Czy do Scarborough znów los cię pchnął?
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Pozdrów tam pewną dziewczynę złą
Z którą mi kiedyś tak dobrze szło
Zielonooka, wziąwszy dwa łyki ze swojej łagiewki, zakorkowała ją i włożyła z powrotem do sakwy. Potem patrzyła na mnie bez słowa.
Śpiewałem dalej:
Koszulę niech mi zrobi bez szwu
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Niech ją ozdobi płatkami bzu
Może jej wtedy zapomnę zło
I na bezwodziu niech pierze ją
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Gdzie ni strumienia, ni deszcze mżą
Może jej wtedy zapomnę zło
Potem wysuszyć każ ją na wiór
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Lecz niech nie uschnie bzu zdobny wzór
Może jej wtedy zapomnę zło
Gdy mi wyświadczy uprzejmość tę
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Ja z nią podobną podejmę grę
I już na pewno zapomnę zło
Ballada spotkała się z umiarkowanym aplauzem, ale na większy nie liczyłem – pod moimi nogami wylądowało kilkanaście monet; głównie farthingi i półpensówki. To był debiut, ale melodia była chwytliwa, więc później, gdy usłyszą ją kolejny raz, wzbudzi wspomnienia skutkujące szerszym gestem. Zasada bakałarzy: „Repetitio est mater studiorum” sprawdza się i u nas, bardów: ludzie lubią te pieśni, które znają.
Zielonooka ujęła swój instrument i podchwyciwszy melodię i styl, zaimprowizowała:
Czy ze Scarborough czas wracać ci?
Przez różę, jaśmin i kwiatów sto
Ciągle w mych myślach zły chłopak tkwi
A przecież kiedyś kochałam go
Poproś, by znalazł pustynny ląd
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Na krańcu świata, daleko stąd
A może znowu pokocham go
Każ mu zaostrzyć jagnięcy róg
Róża, jaśmin i kwiatów sto
Niech z niego skleci kościany pług
A może znowu pokocham go
Niech grunt obsieje ziarenkiem lnu
Róża, jaśmin i kwiatów sto
I plony zbierze po jednym dniu
A może znowu pokocham go
Kiedy lnu zbierze ogromną kiść
Róża, jaśmin i kwiatów sto
To po koszulę już może iść
Bo wtedy znowu pokocham go
Jeśli oświadczysz: nie wyszło mi
Czy próbowałeś, choć daj mi znak
Bo jeśli nie, to daruję ci
Zamiast miłości figę i mak
Dunstan nic nie zmyślał! Powietrze szalało zapachem róż i jaśminu, a zachwyt mnie paraliżował. Spojrzenie utkwiłem w jej oczach, tonąłem w nich jak w szkockich zimnych jeziorach i nic mnie nie dziwiło. Nawet to, że ostatnie wersy skierowała do mnie, lekceważąc, że jestem tylko posłem.
Bo już nim nie byłem.
Byłem dla niej gotów na wszystko. Nie tylko podjąć się beznadziejnych prac, ale nawet uwierzyć w legendarne istoty i rozliczne pogańskie duszki starsze niż Merlin i Święty Graal.
Wyczytała to w moim zachwycie, bo przecież była czarodziejką.
I tak narodził się nasz duet. Każdego dnia razem śpiewamy tę pieśń, a pensy sypią się pod nasze nogi, ilekroć przebrzmiewają ostatnie akordy ballady. Wspaniałomyślnie nie schylam się po nie; nie żebym nie był pazerny, ale wiem, że to jej płacą, nie mnie.
Duet nie skończył się jesienią.
Nie skończył się w Scarborough.
Trwa do dziś. Objął całe moje życie. Ale nie pytajcie o nie. Ono się nie liczy. Liczy się sztuka.
I wszechobecny, upojny zapach miłości.