Origami
1 września 2024
Szacowany czas lektury: 22 min
Bujające się w rytm akustycznej muzyki płomienie woskowych świec zdobią pokój rzucanymi po ścianach cieniami szczupłej modelki. Lekko pochylona, trzyma związane z tyłu ręce wysoko do granic możliwości. Wszystko po to, żeby zadowolić naprężony sznur łączący nadgarstki z przytwierdzonym do sufitu pierścieniem. Ozdobny splot wokół klatki piersiowej przywodzi na myśl ikebanę, opartą na tworzeniu linearnych harmonii japońską sztukę układania kwiatów. Jednoczy on kolejne metry jutowych lin, w zbiorowym wysiłku utrzymujących kobietę w ryzach. I tak już niemały nacisk na stawy potęgują ciasne więzy w łokciach, do których za włosy odciągana jest głowa. Większość osób już dawno poprosiłoby o uwolnienie z tak opresyjnej pozycji, ale Emi jest ulepiona z innej gliny. Emi czeka na więcej.
Ponaglająco otwiera krwistoczerwone usta. Wsuwam w nie chustę i ze znacznie mniejszą delikatnością przewiązuję za głową. Działam metodycznie. W naszych skupionych na wydobyciu czystego piękna sesjach brakuje miejsca na namiętność, ale to, co przed nami przybliża bardziej niż trywialny seks. Nie bez kozery komunikujemy się bez słów. Ona nie musi za każdym razem przypominać, że w życiu nie przyjmie do ust klasycznej kulki, bo „nie jest dziwką”, ja zaś nie muszę ponownie pytać, czy czuje się bezpieczna. Na mlecznobiałej twarzy niby senne majaki pojawiają się i znikają pozostałości po azjatyckich przodkach, a kocie oczy niecierpliwie wypatrują końca moich prac.
Bez zbędnej zwłoki oplatam kostkę kilkoma warstwami sznura. Zaczynam ją podnosić. Najpierw do pozycji jaskółki, a potem wyżej i wyżej, testując możliwości niezwykle gibkiego ciała. W tym położeniu kończyna nie tylko nakłada presję na dolne partie pleców, ale przede wszystkim pozostawia cały ciężar na drugiej nodze. W normalnych okolicznościach ustabilizowałbym konstrukcję, łącząc kostkę z pierścieniem, lecz to, co robimy, daleko odbiega od normy. Zamiast tego prowadzę linę do łokci. Atmosfera natychmiast gęstnieje. Przechodzi mnie dreszcz podniecenia, bo ta subtelna różnica przybliża bardzo wymagającą pozycję do niebezpiecznego ekstremum. Emi przyjmuje to ze spokojem. Cieszy się każdą chwilą, kiedy wspólnymi siłami kompetencji i budowanego przez lata zaufania krok po kroku zamieniamy ją w prawdziwe dzieło sztuki.
Do zrobienia zostały mi jeszcze tylko dwie rzeczy. Włączam stoper w ustawionym na ławie elektrycznym zegarze, a następnie podnoszę ostrożnie modelkę i zdejmuję szpilkę z nogi postawnej. Wysoko zawieszone ramiona nie pozwalają spocząć na pięcie. Ma dwie, może trzy sekundy, żeby rozłożyć ciężar na ręce oraz stopę. Niemal natychmiast znajduje kompromis między rozdzierającymi ją siłami i zastyga w bezruchu.
Oddalam się z przyspieszonym biciem serca. Moje kroki znikają w delikatnej melodii gitarowych strun. Rozsiadam się na kanapie, żeby z pierwszego rzędu upajać się kontrastem obcisłej, czarnej sukni i białej jak papier skóry. Ładnie podkreślonymi, niedużymi piersiami, błyskiem absurdalnie długich włosów. W tej ekwilibrystycznej pozie jej figura godna jest uwiecznienia na znaczku ekskluzywnej marki.
Dzielona przez nas ekstaza ma jednak swoją cenę. Nieprzypadkowo pozycja baleriny wywodzi się ze średniowiecznych tortur. Emi nieustannie zmuszana jest do maksymalnego wysiłku. Sztywniejące ramiona nie mają pola manewru, a paląca łydka musi utrzymywać balans. Do tego nacisk na plecy, unieruchomiona głowa… wszystkie mięśnie w pełnej mobilizacji, z każdą minutą coraz głośniej domagające się odpoczynku. Czas prowadzi Emi do jedynego możliwego zakończenia. Narastające zmęczenie zmusi ją do poruszenia się. Szybko straci równowagę. Wówczas przypomni o sobie kostka wysoko uniesionej nogi, która zamiast wziąć na siebie część ciężaru, zrzuci wszystko na zbolałe ramiona. Dojdzie do dyslokacji stawów, później uszkodzeniu ulegną nerwy. W końcu śmierć.
O spoczywającej na moich barkach odpowiedzialności najdobitniej świadczą leżące obok stopera nożyce do błyskawicznego przecięcia lin. Na szczęście nic nie wskazuje na to, żebym prędko musiał po nie sięgnąć, bo modelce nie drgnęła dotąd nawet powieka. Zdaje się niewzruszona tym, że od dziesięciu minut tkwi w pozycji przeznaczonej do łamania najgorszych bydlaków.
Kim właściwie jest ta kobieta?!
Od lat zadaję sobie to pytanie. Pierwszy raz, podczas jej występu na organizowanych przez najlepszego riggera w mieście warsztatach shibari. Po raz drugi, gdy zerwała z nim współpracę i zgłaszając się do mnie, przedstawiła bogate portfolio. Odkąd nasze zdjęcia zostały nagrodzone w prestiżowym konkursie, przestałem liczyć, częściej zastanawiając się nad tym, czy byliśmy jeszcze biznesowymi partnerami, czy już przyjaciółmi z niecodziennym benefitem.
Widok stojącej jak posąg damy, nawet najbardziej zjawiskowej, mógłby niejednemu spowszednieć, ale nie mi. Bo to wcale nie fizyczność czyni Emi wyjątkową. Pięknych kobiet jest przecież wiele, ale mało która skrywa w swym drobnym ciele tak zdumiewającą siłę. Jak nigdy pragnę nawiązać z nią kontakt, lecz jej na wpół otwarte, nieobecne oczy przenikają mnie na wylot, koncentrując się na papierowym łabędziu za moimi plecami. Doskonale wiem, co się dzieje. Pogrążona w medytacji najpierw stopniowo opróżniła umysł ze wszelkich przekonań i ocen. Potem wszystkie doznania sprowadziła do pierwotnej formy obojętnych impulsów nerwowych, by finalnie nie tylko założyć wściekłemu bólowi kaganiec neutralności, a wręcz go oswoić i czerpać z niego przyjemność.
Oczywiście wszystko do czasu. Wystarczy niewielki dystraktor, żeby misternie utkana kopuła odgradzająca ją od świata rozleciała się na kawałki. Raz tylko ulegnie Emi pokusie przyniesienia ulgi którejś partii ciała, a tego samego kaskadowo zaczną domagać się pozostałe. Rzeczywistość natychmiast złapie ją z pełną brutalnością, a nie dalej jak pięć sekund później biegłbym na ratunek.
Po cichu wstaję z miejsca. Zachwycam się konturami jej ciała, bo jestem artystą. Z uwagą badam jutową konstrukcję, bo jestem inżynierem. Co chwilę sprawdzam cyrkulację krwi w ramionach, bo jestem nawet aniołem stróżem. Bezszelestnie krążę wokół modelki niczym dziecko przy budowanym godzinami domku z kart, bo przede wszystkim jestem przecież mężczyzną. Dyskretnie zerkam pod ciasno przylegającą suknię. Czarne stringi wciąż skutecznie zasłaniają sedno, ale na widok występujących wbrew wąskim biodrom sympatycznych zaokrągleń aż kurczą mi się spodnie.
Nie mogę pogodzić się z myślą, że dawniej lądowała w łóżku z kim popadnie, a mnie regularnie odrzuca. Czasem tłumaczy się wynoszącą cztery lata różnicą wieku, czasem zwykłą niechęcią do mężczyzn. Zawsze z tylko sobie znaną bezczelnością. Niedawno przesadziła. Stwierdziła bowiem, że podczas wspólnych sesji nie ma „nas” – jest tylko ona w niezwykłej symbiozie z linami. Że choć to ja pociągam za sznurki, jestem tylko marionetką reagującą na słowo bezpieczeństwa.
„Beze mnie liny cię nie zwiążą”, próbowałem nadać swojej roli znaczenia.
„A zdjęcia robisz prądem czy aparatem fotograficznym?”
Nie pozwolę się sprowadzać do roli trzeciorzędnego prądu. Na samo wspomnienie tej rozmowy wzbiera we mnie gniew.
Tymczasem stoper dobija do dwudziestu minut. Emi już dawno przekroczyła możliwości zwykłych śmiertelników i znajduje się o krok od pobicia własnych rekordów. Jej skalpy są niczym Rów Mariański przy Evereście – być może mało spektakularne, ale budzące szczególny szacunek. Niezłomna jak bezduszne liny, wciąż trwa w przyjętej pozycji. Nic nie może jej powstrzymać przed kolejnym zwycięstwem nad swoimi słabościami.
Chyba że pozbawiona sprawczości kukła.
Biję się z myślami. Wiem, ile to dla niej znaczy. Przecież wciąż mam w pamięci błysk oczu, z jakim stanęła u progu moich drzwi. Mimo to muszę to zrobić. Lepsza okazja na przywrócenie sobie podmiotowości może się prędko nie powtórzyć.
Podkładam stopę pod jej piętę, zabawa skończona. Na wilgotnej skórze przyjaciółki dostrzegam drżenie zmęczonych mięśni. Chusta co prawda zatrzymuje przeciągłe stęknięcie, ale przepuszcza płynącą z niego rozpacz. Spodziewam się wybuchu złości. Nic takiego nie następuje.
Stopniowo przywracam Emi wolność. Oswabadzam ramiona oraz jedną z nóg, żeby położyć ją na podłodze. Zachowuję ostrożność, bo w chwili takiej jak ta najłatwiej o spowodowanie kontuzji. Rozwiązując kolejne węzły, ściągając następne pętle, czuję się taki zadowolony ze swojego posunięcia. Niestety cisza między nami okazuje się zwodnicza.
Zaledwie chwilę po zakończeniu sesji przez pokój przetacza się huragan wyzwisk i bluźnierstw, na jakie nie jestem gotów. Najbardziej dotykają mnie nie słowa, nie nawet łzy cieknące z płonących furią oczu, a wybrzmiewająca w głosie gorycz zdrady. Niemrawo próbuję wytłumaczyć swoje zachowanie, ale ani przygotowana wcześniej mowa, ani tym bardziej prośby o spokój nie potrafią przebić się przez wściekłe krzyki.
Mocno kulejąc, Emi zbliża się do wyjścia, a ja potrafię tylko patrzeć, jak trzask drzwi porusza ścianami mojej kawalerki. Zostaję sam na środku przestronnego salonu. W dłoni trzymam chustę, na której widnieje wyraźny ślad odbitej szminki. Wszystko spieprzyłem. Już nigdy nie poznam smaku tych ust.
Nazajutrz przesiaduję o stałej porze w barze mlecznym „U Boba”. Jako że wielu kobietom duma nie pozwala odwiedzać w weekendy tego typu miejsc, za towarzystwo robią mi wyłącznie stare zakapiory, nad którymi parują ostatki wczorajszego alkoholu. Pogrążony we własnych smutkach, nie znajduję współczucia dla ich skacowanych twarzy. Przez całą noc analizowałem poprzedni wieczór i myślałem nad alternatywnymi scenariuszami. Przy okazji uświadomiłem sobie, że straciłem kogoś więcej niż niezastąpioną muzę czy bratnią duszę. Cofając się pamięcią do czasów, kiedy całymi dniami hasałem po parku z pierwszym aparatem, a z miłości do wschodniej kultury zapisałem się nawet na aikido, z trudem odpycham od siebie myśli, że Emi była tą jedyną. Dopiero teraz to dostrzegam. Choć od jej poznania przespałem się z tuzinem początkujących modelek, ona zawsze była dla mnie drugą kobietą po matce, a nienazwana przez lata sekwencja skrajnych uczuć mogła być miłością.
Niektórzy myślą, że zawodowo zajmuję się portretowaniem kobiet, ale ja tworzę raczej wyobrażenia o nich. Robione przeze mnie zdjęcia wnikają głęboko do umysłów, odpowiadając na pytania mężczyzn ich najskrytszymi marzeniami. Może po prostu wpadłem we własne sidła? Nic już z tego nie rozumiem.
Zostawmy to. Jestem głodny, niewyspany i zmęczony, a z każdą myślą moja strata staje się bardziej bolesna. W przypływach optymizmu pocieszam się, że przecież gorzej już nie będzie, ale jak to zwykle w życiu bywa, los szybko prosi o potrzymanie piwa.
Przychodzi powiadomienie na telefon.
Za sprawą cyklicznego przelewu na składkę ubezpieczeniową bankowe saldo zapala się na czerwono. W okresie zimowym moje przedsiębiorstwo przynosi zyski wyłącznie fiskusowi i już trzeci miesiąc z rzędu dokładam do interesu. Tym razem ZUS tak mnie wydymał, że nie mogę pozwolić sobie już nawet na nabierkę pomidorówki z koncentratu.
„ZUS cię wydymał”. Właśnie tak mawiała Emi…
Chowam twarz w dłoniach, jakbym mógł tym prostym gestem choć na chwilę się od niej uwolnić.
Wtem słyszę dobrze mi znany stukot obcasów. Wystarczająco szybki do zademonstrowania niezachwianej pewności siebie i jednocześnie na tyle wolny, by każdy mógł nacieszyć oko jej wspaniałymi nogami. Przez szczeliny między palcami dostrzegam, jak idzie w moją stronę z wysoko podniesioną głową. Odruchowo wyprostowuję się na krześle. Jeszcze moment, a oczekujące konfrontacji serce wyskoczy mi z piersi, ale Emi, jakby widząc to, postanawia ze mnie zadrwić i odwraca się w kierunku kas. Stojący przed nią starzec trzęsącymi się dłońmi odlicza drobne. Na sali nie da się słyszeć nic poza odgłosem obracanych miedziaków. Nie tylko ja przerwałem posiłek. Niemal wszyscy klienci prześlizgują się po jej ciemnych rajstopach. Tak jak ja zastanawiają się, ile razy zdołaliby owinąć wokół nadgarstka spięte w koński ogon włosy, dopóki parzeni spojrzeniem zwężonych oczu w popłochu nie uciekają wzrokiem.
Kiedyś myślałem, że to tylko zakładana na towarzyskie potrzeby maska. Gra pozorów, w której przyjmowała dominującą postawę, żebym ani na chwilę nie zapomniał, kto tu jest starszy i bardziej doświadczony. Z czasem przekonałem się, że Emi po prostu taka jest. Nigdy nie daje sobie dmuchać ani w kaszę, ani niestety w nic innego.
Jakby na dowód, z hukiem stawia szklankę na moim stoliku. Nie przejmuje się rozlanym kompotem, który spływa na podłogę po wypłowiałej ceracie. Zdejmuje skórzaną kurtkę i razem z torebką przewiesza przez krzesło. Przerzuca do przodu długie po pośladki włosy, żeby ich nie przysiąść, a zaraz po zajęciu miejsca teatralnie zakłada nogę na nogę. Jej udko lepsze jest nawet niż udko z kurczaka, ale nie dlatego przełykam ślinę, a przez podkreślone czarnym cieniem wrogie oczy oraz zaciśnięte usta, spomiędzy których w każdej chwili może wyskoczyć wąziutki język jadowitej żmii.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Jej głos jest zimny jak lód.
– Nie wiedziałem, że przychodzisz do Boba.
– Zazwyczaj wybieram miejsca, w których podają jedzenie.
Spogląda z obrzydzeniem na resztki mojego panierowanego kapcia. Milczę.
– Dlaczego. To. Zrobiłeś – wydusza przez zęby.
– Żeby pokazać ci, że wcale nie jesteś jedyną aktorką naszych sesji. – Moje wyuczone słowa brzmią wyjątkowo nienaturalnie. Pilnie muszę coś dodać: – Żebyś zaczęła mnie szanować.
– Żaden facet nie może liczyć u mnie na równie wiele respektu, Grzegorz.
Pytająco unoszę brew. Jest wyraźnie niezadowolona, że musi mi tłumaczyć.
– Idąc do łóżka z przeciętnym mężczyzną, mam trzydzieści procent szans na orgazm. W twojej profesji chodzi o uchwycenie tej jednej, ulotnej chwili. Sam raczej nie doceniłbyś aparatu, który zapisuje co trzeci obraz – mówi dalej. – Z kobietą jest nieco lepiej, szanse wynoszą około pięćdziesięciu procent. Natomiast sznurki…
– …Nigdy nie dadzą ci orgazmu.
– To prawda, ale nic nie może się równać z tą utratą kontroli. Tym poczuciem, że jest coś silniejszego od ciebie. Wierz mi, udana sesja zapewnia bardziej intensywne doznania od skoku na bungee. Niestety, nikt nie robi tego równie dobrze, co ty.
Wietrzę podstęp, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była dla mnie równie miła. Odchylam się na krześle i już mam powiedzieć coś wrednego, kiedy kolejne elementy układanki trafiają na swoje miejsca. Zaczynam ją rozumieć. Emi ma dwadzieścia osiem lat, niewątpliwie znajduje się w szczytowej formie. Patrząc na jej egzotyczne rysy, ze smutkiem stwierdzam, że być może nigdy nie będzie równie piękna co dziś ani równie silna co wczoraj. Jest gotowa przenosić góry, ale teraz, a nie za miesiąc, rok czy dwa, kiedy zbuduje z kimś równie bliską relację. Choć to ja dzierżę sznurki, emocjonalnymi więzami spojeni jesteśmy oboje. Potrzebuję Emi, tak jak ona potrzebuje mnie. Trochę mi wstyd, bo jak zwykle gorzej rozumiem zachodzące między nami niuanse, ale zarazem po stokroć bardziej cieszę się z odkrycia, że wczorajsze zajście nie było rozstaniem, a zaledwie burzliwym przeciąganiem liny w trosce o ego.
– Wiem, co mówię – kontynuuje – przecież nieraz opowiadałam ci, jak wyglądały moje studia. Imprezy, darmowe drinki, niekończące się eksperymenty: oral, anal, BDSM, LGBT, XYZ i PZPN.
Jej seksualna wolność w połączeniu z otwartością na niczym nieskrępowaną rozmowę jest jedyna w swoim rodzaju. XYZ to zapewne seks z nieznajomym, a PZPN? Zaraz, zaraz, dlaczego dwa razy wspomniała o braniu w dupę?! Nabieram powietrza. Raz kozie śmierć.
– Jestem pewien, że zrobiłbym ci porządny ZUS.
Emi mało nie opluwa się kompotem. Jest mi gorąco, bo nie wiem, czy to dobrze, ale jej uśmiech stopniowo przerzedza atmosferę między nami. Spogląda na mnie badawczo, jakby odkryła coś, czego dotychczas nie dostrzegała.
– Powinnam była się domyślić, przecież we wszystkich aspektach życia chodzi o seks, tylko w łóżku liczy się władza. Dlatego właśnie nigdy się przed tobą nie rozebrałam – wzdycha. – Bo facetów łatwo trzymać na dystans, ale tylko dopóki nie myślą penisem.
Bardzo chcę się obrazić za ten bezpodstawny przytyk, ale penis podpowiada mi, że nie mogę teraz odpuścić tematu.
– Jesteśmy przecież tak blisko, po co nam ten sztuczny dystans?
– Bo już to przerabiałam. Nie ty pierwszy myślisz, że możesz mnie ujarzmić. Zapewniam cię, że tak się nie stanie. Za to po wtopie nic już nie będzie jak dawniej. Zaakceptuj, że nie jesteś tak silny, bezwzględny i wytrwały, jak twoje sznurki.
– Udowodnię ci, że…
Zagłusza mnie zgrzyt odsuwanego krzesła. Emi opiera się o krawędź blatu i patrzy mi głęboko w oczy.
– Naprawdę tylko o to chodzi? Dobrze, udowodnisz. Raz. A potem niezależnie od tego, o ile centymetrów cię skrócę, wszystko ma wrócić do normy.
Emi odwiedza mnie niespełna dobę po trzaśnięciu drzwiami. Kiedy otwieram, do domu wdziera się miejski zgiełk wymieszany z zimowym chłodem. Zauważam jedynie parę wydobywającą się z podkreślonych dobrze mi znaną szminką ust, bo kobieta od razu mija mnie bez słowa i wchodzi do środka. Jest tu raptem kilka sekund, a intensywnymi perfumami już wypiera zapachy minionego dnia, jakby chciała odebrać mi nawet powietrze. Nie daję się speszyć. Za długo myślałem nad tym dniem, żeby cokolwiek mogło mnie zaskoczyć.
Kręcę się po mieszkaniu bez celu, czekając aż zdejmie wierzchnie odzienie. Nie wiedzieć kiedy, stajemy naprzeciw siebie pośrodku salonu. Choć niczego nie pragnę bardziej od jej ciała, jakaś dziwna siła nakazuje mi trzymać ręce przy sobie. Emi jest nieznacznie odchylona, patrzy na mnie z wysoko uniesioną głową. Pomimo przewagi wzrostu, czuję się przy niej dziwnie mały. W milczeniu mierzymy się wzrokiem jak bokserzy przed walką. Ja widzę kobietę jedną na milion, a co widzi ona? Zwykłego mężczyznę, przeciętnego „good enough”, czy może kogoś więcej? Złowrogą ciszę przecinają tyknięcia wiszącego zegara. Narastające napięcie staje się nie do zniesienia.
Impas przerywa Emi. Szybkim ruchem pozbywa się koszuli, którą z przyklejonym do mnie beznamiętnym spojrzeniem rzuca na podłogę. Jej pewność siebie jest przytłaczająca. Wiem, że z uwagą czeka na moją reakcję, na drgnięcie powieki, na nerwowy tik, dlatego ze wszystkich sił staram się pohamować emocje. Nie jest to proste. Jasna skóra bez znamion przypomina dzieło dobrego grafika, zaś piersi tożsame są z moimi wyobrażeniami. Zapiera mi dech. Wmawiam sobie, że sterczące sutki są efektem nie chłodu, a silnego podniecenia, bo potrzebuję więcej odwagi, żeby drżącą ręką sięgnąć po to, na co tak długo czekałem. Zewnętrzną częścią dłoni przesuwam po skromnych wypukłościach, przepuszczam brodawki pomiędzy palcami. Cieleśnie Emi jest przyjemna jak każda inna kobieta, ale stojące za nami bogactwo podtekstów i znaczeń sprawia, że kompletnie nie wiem jak z nią postępować. Czuję się jak nowicjusz. Oszczędnymi, leniwymi wręcz pieszczotami daję sobie czas na oswojenie się z tą szczególną chwilą. Ku własnemu zaskoczeniu, kątem oka dostrzegam, że Emi wpatrzona jest we mnie jak w obrazek. Może niepotrzebnie przesadzałem. Może jak tak dalej pójdzie, rozpalę ją do czerwoności jeszcze przed wskoczeniem do łóżka?
Płonne nadzieje.
Dosłownie przed sekundą myślałem, że całą sobą pragnie się ze mną przespać, a teraz ostentacyjnie ziewa, jakby lada moment miała usnąć na stojąco. Pod nosem ma pełen pogardy uśmieszek, na widok którego aż gotuje mi się krew. Na szczęście wiem, jak odpowiedzieć na to wyzwanie. Jedną ręką łapię ją za nadgarstek, a drugą za palec wskazujący. Yubishime, prosta dźwignia na palec, natychmiast powala ją na kolana. Jestem delikatny, zadaję tylko „ostrzegawczy” ból. Grymas na wciąż opanowanej twarzy pojawia się jedynie przy nieudanych próbach powstania z klęczek.
Nawet w tych nowych dla nas okolicznościach słowa wydają się zbędne. Tyle tylko, że tym razem przemówić po prostu chcę:
– Dlaczego nie wstajesz? – Emi nie daje się sprowokować, więc mówię dalej: – Z tego samego powodu, przez który nie walczysz z linami. Bo każdy ruch obróci się przeciwko tobie. Być może dalej czujesz się wolna, ale zapewniam cię, że wystarczy o centymetr przekręcić chwyt, a całym ciałem położysz mi się pod nogami. Zastanów się: skoro mogę zrobić ci to wszystko trzymając za jeden palec, co mógłbym zrobić z całym twoim ciałem?
Scena, o której fantazjowałem po każdej naszej sprzeczce, wyszła idealnie. Niemal czuję, jak upodabniam się do jej ukochanych sznurków. Pierwszy raz kontroluję sytuację.
– Czasami jestem obwiązana dwudziestoma metrami lin, innym razem jest ich ponad pięćdziesiąt. Dlaczego uważasz, że zrobi na mnie wrażenie twoje osiem centymetrów?
Nigdy bym nie przypuszczał, że tak łatwo stracę grunt pod nogami. Kompletnie wyprowadzony z równowagi, przyciągam ją do spodni z pytaniem, czy to jej wygląda na osiem centymetrów. Utrata czujności szybko obraca się przeciwko mnie. Emi sama nie może uwierzyć, z jaką łatwością zrywa chwyt. Czym prędzej odpycha się do tyłu i sunie spódnicą po panelach na bezpieczną odległość.
– Sznurki nigdy nie dałyby się zrobić jak dziecko. – Posyła mi litościwy uśmieszek.
Wiem, że wciąga mnie w swoją grę, ale nie mogę się tak po prostu wycofać. Podchodzę do niej, a ona odsuwa się tak długo, aż dotyka plecami o coś twardego. Kiedy próbuje wstać, natychmiast do niej doskakuję i popycham na kanapę. Siadam obok, a następnie przerzucam ją sobie przez kolana. Nie protestuje. Sprawia wrażenie, jakby wszystko szło zgodnie z planem.
Może dlatego, a może wbrew temu, postanawiam nie wdawać się więcej w słowne utarczki. Zwłaszcza że mam przed sobą dużo ciekawsze perspektywy. Z nabożną czcią podciągam spódnicę. Czarne stringi, za którymi od miesięcy szaleję, są doskonałą nagrodą za dotychczasowe trudy. Spoczywam dłońmi na jej udach, wędrując kolejno we wszystkie możliwe strony. Docieram do pupy. Mój lubieżny dotyk wymyka się spod kontroli. Pod wpływem coraz chciwszych manewrów czarny pasek pomiędzy pośladkami z trudem utrzymuje się na swoim miejscu.
Nagle ciężka dłoń spada na jej tyłek. Wybrzmiały z tego klask jest lepszy od najwspanialszej muzyki. Emi odwraca się zaskoczona, ale stanowczo ją przytrzymuję. Myślę o tym, co było między nami złe i ponownie uderzam. Nie śpieszę się. Chcę, żeby po każdym klapsie pomyślała, jak bardzo się co do mnie myliła.
– Długo jeszcze? Zaczynam się nudzić… – mówi teatralnym głosem.
Jestem mądrzejszy niż przedtem i wiem, że znowu chce mnie sprowokować, a mimo to dokładam siły.
– Mówiłam, że przeceniasz swoje możliwości. Bez tych wszystkich batów i pejczy, które zapewne trzymasz gdzieś pochowane, jesteś kompletnie bezradny. – Emi jest coraz bardziej rozbawiona. – Nie martw się. Dzisiejsi faceci już tacy są.
No nie! Patrzę na jej zaróżowione pośladki i nie mogę uwierzyć, że w ogóle jej to nie rusza. Wykonuję nerwowe ruchy. Po czole spływają mi kropelki potu, zaś na plecach stado mrówek prowadzi przemarsz wstydu. Próbuję jeszcze mocniej. Leję ją tak, że aż boli mnie ręka, a ona zawodzi się śmiechem, jakbym dopiero co skończył opowiadać dobry dowcip.
To ona decyduje o końcu tej żenady. Głaszcze mnie pocieszająco po dłoni w niemej prośbie o to, żebym się już więcej nie błaźnił. Czuję się obnażony. Może od początku miała rację? Może wart jestem tyle, co moje gadżety? Siedzę osłupiały, podczas gdy ona niczym kot zsuwa się z moich kolan. Staje nade mną zadowolona i prostym ruchem zdejmuje majtki. Przez lata marzyłem o przygodzie z Emi, ale teraz nie potrafię się tym cieszyć. Chciałbym tylko jak najszybciej zapaść się pod ziemię.
– Jeszcze trzydzieści sekund na pieska i może zdążę na kolejny autobus – chichocze.
Dyskretnie przesuwam rękę w kierunku krocza i chyba rozumiem, co miała na myśli przez skrócenie mnie o kilka centymetrów. Tylko skoro tak bardzo pragnie osiągnąć szczyt, dlaczego osłabia tego, który może ją tam zaprowadzić? Nie mogę tego pojąć.
Podnoszę się z kanapy. Zaskakująco lekki i odważny. Jak człowiek, który nie ma nic do stracenia.
– Kochać się klasycznie z taką kobietą – robię teatralną pauzę – to jak wyjechać na wczasy i zamówić schabowego.
Z nieudolnie skrywanym uśmieszkiem Emi rozpina kolejne guziki mojej koszuli. Spodni zdjąć nie pozwalam, bo nie jestem gotów na komentarze dotyczące mojego rozbójnika.
– Noga tu. – Klepię się po barku.
Wyraźnie zaintrygowana, bez najmniejszego problemu spełnia moją prośbę. Kiedy przytrzymuje się mnie za plecami, jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek. W milczeniu rozpinam rozporek. Krótkim ruchem bioder łączę nasze ciała w jedność.
Czuję jej ciepło, wilgoć oraz coś nieopisanego, co może być miłością. Nad przyjemnością góruje jednak strach przed rychłym końcem, bo dotychczas Emi trafnie przewidywała przyszłość. Pierwsze trzydzieści sekund jest trudne, ale po ich upływie nieznacznie przyspieszam. Nasze oddechy zestrajają się ze sobą. Światło nocnej lampki tworzy niezwykły cień na gołej ścianie. Dociera do mnie, że nie ma już „jej” – jesteśmy my, zespoleni moją determinacją.
Myśl ta dodaje mi sił. Nasza bliskość trwa i trwa. Na kamiennej dotąd twarzy dostrzegam pierwsze rysy, pojawiają się inne oznaki zadowolenia. Pierwszy raz tego dnia odnoszę wrażenie, że zmierzamy w tym samym kierunku, ale Emi nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała wszystkiego spieprzyć.
Wbija mi pazury w plecy i przesuwa nimi z góry na dół jak belfer po klasowej tablicy. Przeszywa mnie przenikliwy chłód, który błyskawicznie przeradza się w piekące ciepło. Wydaję z siebie cichy jęk. Nienawidzę się za to. Chcąc przykryć oznakę słabości, próbuję kontynuować stosunek, ale po kolejnych drapnięciach ból jest nie do zniesienia. W akcie desperacji odrywam jej ręce od pleców, ale te natychmiast wracają, ślizgając się palcami po leniwie spływającej krwi. Emi nieznacznie przechyla głowę, jakby pytała, czy tylko na tyle mnie stać. Wygląda na zawiedzioną. Długo tak nie wytrzymam, ale ani myślę błagać, by przestała. Co więc mam zrobić?! Mój umysł pracuje na przyspieszonych obrotach. Wreszcie zawieszam wzrok na stojącym w oddali papierowym żurawiu.
Sztuka origami polega na składaniu papieru bez korzystania z dodatkowych akcesoriów, takich jak klej czy nożyczki. Uczy pokory, cierpliwości i kreatywnego myślenia. Człowiek to nie papier, nie można go dowolnie zginać. Ale Emi tak.
Do głowy przychodzi mi szatański plan. Owijam sobie jej włosy wokół nadgarstka.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Powinno wystarczyć.
Ostrożnie je rozpuszczam, żeby złapać za ich koniec. Są delikatne i muszą pięknie pachnieć, ale w powietrzu unosi się jedynie żelazna woń mojej krwi. Powoli pociągam jej głowę na dół.
Emi chyba wie, co się święci, bo raz jeszcze wbija we mnie pazury, ale wytrzymuję próbę sił i te powoli zsuwają mi się z pleców. Moje żałosne zawodzenie miesza się z jej stęknięciem, kiedy w pionowym szpagacie wygina się w łuk, zmuszona do zrobienia mostku. Serce bije mi jak szalone, bo obok cienia mężczyzny, na ścianie pojawiła się żyrafa, gdzie za głowę robi zwieńczona uniesioną nogą stopa. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś równie spektakularnego.
Starannie owijam jej włosy wokół uda. Węzeł nie jest trwały, ale wystarczy na obecne potrzeby. Trzymając opartą o bark nogę, kontroluję też drugą, a ramiona zajęte są utrzymaniem tej niezwykłej pozycji. Chyba oboje nie dowierzamy jeszcze, że Emi po prostu nie może się ruszyć.
– Przyjąłem twoje zasady gry. Wygrałem. Teraz mogę zrobić, co tylko zechcę.
Odpowiada mi milczące przyzwolenie.
Doskonale wiem, jak skonsumuję ten triumf. Ostrożnie przesuwam dłonią w kierunku ostatniego skarbu, którego jeszcze nie poznałem. Nie doczekuję się ani protestu, ani nawet nerwowego ruchu, więc zataczam palcem kilka kółek, po czym delikatnie naciskam. Wchodzi za pierwszym razem. Jest ciasno, ale już samo wejście po niespełna minucie przygotowań potwierdza, że jej przechwałki o eksperymentach nie były mrzonką.
Rozpoczynam podwójną penetrację. Muszę pilnować, żebyśmy się nie przewrócili, toteż moje ruchy są mechaniczne. Najważniejsze jednak, że przynoszą efekt. Emi nie kryje się już ze swoimi doznaniami. Mruczy, jęczy, stęka, a nawet krzyczy, zaliczając wszystkie tony seksualnej wokalizy, podczas gdy ja nie mogę wyjść z dumy, że doprowadzam ją do takiego stanu bez użycia choćby skrawka liny.
Pierwsza dochodzi ona, a gdy tylko drżenie jej nóg przenika moje ciało, kończy się i mój czas.
Na długo zatracam się w błogiej przyjemności, wolny od jakichkolwiek myśli.
– Grzegorz, już nie mogę… – Emi wyrywa mnie z letargu. Nie wiem, ile czasu upłynęło.
Z wyczuciem kładę ją na podłogę, zupełnie jak po sesjach shibari. Emi ciężko dyszy z wymalowanym na twarzy spełnieniem, a ja patrzę na nią nie dowierzając. Przez cały czas z zamysłem wyprowadzała mnie z równowagi, bo tylko utraciwszy kontrolę mogłem dać jej to, czego chciała.
Powinienem od razu ją rozwiązać, ale będąc w tym samym miejscu, w którym jeszcze niedawno siedziałem z białą chustą rezygnacji, nie mogę odmówić sobie pocałunku. Przywieram do niej ustami. Wyczerpana nie ma więcej sił na namiętność, ale jak zwykle daje z siebie wszystko. Kocham ją za to.
Czy ja powiedziałem „kocham”?
– Au! – wydaję z siebie krótki dźwięk.
Z zaskoczenia raz jeszcze wbiła mi palec w plecy. Odskakuję i natychmiast rozmasowuję obolałe miejsce. Przy tej cholerze trzeba uważać na każdym kroku, ale tym razem nie muszę już niczego udowadniać.
Przecież oboje wiemy, że poskładałem ją jak origami.
Drogi czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.