Historia Michała
11 sierpnia 2016
Szacowany czas lektury: 23 min
Bajeczka o Michale z "Trójkąta wileńskiego"
Po upiornym samotnym spacerze ulicami Wilna, podczas gdy jego dziewczyna, jego skromna, cnotliwa kujoneczka, bezwstydnie rozłożywszy nogi przed ledwie poznanym, świrowatym lumpem w czapce z daszkiem, rozpływała się z rozpustnej rozkoszy, dźgana plugawym szpikulcem obłudnego przybłędy, nieodwracalnie, bez poczucia straty czegokolwiek cennego, bezcześciła swą czystą, dziewiczą, niezbrukaną, niewinną, nietkniętą i nieskażoną niczym męskim dziewczęcość, jak ohydna ropucha płaszczyła się pod studentem, dymającym ją ze świstem pędzącego parowozu, Michał padł na nierówne hostelowe łóżko, doszczętnie załamany. Przez resztę nocy nie zmrużył oka, nie usnął, popadł w stupor, przypominający stan nirwany tym, że umysł nie wytwarza i nie przerabia żadnej myśli, pogodzony absolutnie z doskonałym porządkiem przyrody, odmienny od tego błogiego uwolnienia z pęt ludzkich namiętności jedynie przyczyną. Nie medytacje, nie monotonne powtarzanie mantry aum, aum, aum, aum... zaprowadziło młodego turystę na szczyt metafizycznego wtajemniczenia, lecz zwyczajne swędzenie cipki chutliwej nastolatki.
Nad ranem, w przerwie między nirwaną bolesną a nirwaną analgetyczną, zaocznie pożegnał się z niewierną partnerką, odnosząc jej dokumenty i telefon do recepcji hostelu. Wszystkie mniej wartościowe przedmioty, należące do niej, lecz będące w jego chwilowym posiadaniu, wyniósł na ulicę i utopił w pierwszym lepszym napotkanym śmietniku. Jedynie żel plemnikobójczy - najbardziej zaskakujące znalezisko wykopalisk w kosmetyczce, zachował na pamiątkę. Wprawdzie akt zemsty doznanej krzywdy nie cofnie i bólu duszy nie ukoi, ale zrobić małego psikusa niewiernej kurewce nie zaszkodzi. A niech się nowy fagas głowi, jak wyjść z golasem na ulicę. Zresztą, pies ją jebał.
Kolejne dwa dni upłynęły na ofiarnym ratowaniu litewskiego budżetu, kosztem własnych oszczędności. Michał, hojną ręką, o co nigdy wcześniej by siebie nawet nie podejrzewał, wsparł szkolnictwo, wymiar sprawiedliwości oraz utrzymanie infrastruktury drogowej sąsiedniego państwa, głównie podatkiem akcyzowym od napojów alkoholowych – konkretnie piwa – i wyrobów tytoniowych. Generalnie, chłopak nigdy nie palił, ale wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych metod. Plamę na męskim honorze, spowodowaną grzechem kobiety, należało zmazać kadzidłem. Efekt dymu z papierosa nie był jednak wystarczający, by nieszczęsny pokutnik mógł dostąpić salvatio.
Dopiero kontemplacja swojego własnego położenia oraz biegu spraw na świecie, wymuszona podróżą, przyniosła oświecenie. Po godzinie od opuszczenia Wilna Michał wiedział już, że największym złem, rakiem toczącym zdrowy organizm społeczeństwa, byli studenci biologii i w ogóle naukowcy przyrodnicy. Od studentów gorsi mieli być tylko profesorowie – Belzebuby uniwersyteckie, przemądrzalcy, szarlatani, hamulcowi Słońca, wzruszyciele Ziemi, genetyczni wywrotowcy, GMO-ciciele, szczepionkowcy, invitrarze, amoralni burzyciele porządku... podrywacze, podstępni uwodziciele.
Na dojeździe do Augustowa, gotowy był już zestaw recept dla naprawy moralności. Wszystkich genetyków, poliglotów, libertynów, literatów, deklamistów, dekadentów i studentów, stypendystów, feministów, liberastów, razem z nimi pederastów, pedofili, judofili, islamistów, ateistów i kosmitów, kosmologów i kosmopolitów wykastrować i do kamieniołomów, odizolować od normalnego społeczeństwa. Niech nie brużdżą więcej i nie zawracają w głowach naszym polskim dziewczynom. Czystość polskich lasek – naszą czystością! Polki dla Polaków! Baby do kuchni, wykształciuchy na drzewa! Wierność, tradycja, paternalizm! Wielka Polska katolicka! Nie damy panien skąd nasz ród, nie będzie Litwin..., nie damy plugawić cnót, itd, itp, tak nam dopomóż Bóg!
W Białymstoku było już postanowione, solennie i nieodwołalnie: od jutra, od zaraz, wstąpić w szeregi Młodzieży Wszechpolskiej. To postanowienie nie zostało zrealizowane.
Michał podzielił się bólem z kolegą, kopiącym piłkę w gminnym klubie sportowym, opiekunem sekcji futbolu i piłki ręcznej chłopców, grupy wiekowej od jedenastu do piętnastu lat. Sportsmen, wysłuchawszy historii i prehistorii zdrady Justyny, dostrzegł w kompanie uśpionego geja, nie świadomego jeszcze, albo nie chcącego dopuścić do swej świadomości prawdy o swojej seksualnej naturze.
- Za miesiąc wybieram się na tydzień na Mazury. Pojedź ze mną. Przekonasz się, że mam rację. Zrozumiesz. Zobaczysz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko natychmiast stanie się proste. – piłkarz-społecznik zaoferował bezcenną pomoc w głębszym poznaniu samego siebie.
Michał posłuchał namowy przyjaciela. Pojechał, przekonał się, zrozumiał. Wracając przyrzekł sobie, że jego stopa, przez następnych co najmniej sto lat, nie wstąpi do żadnego jeziora. W ogóle, wszelkie słodkowodne akweny stały się dla niego, z dnia na dzień, terra (właściwie aqua) vetita, obszarem zakazanym.
Po wakacjach, były kryptogej, utwierdzony jak nigdy wcześniej w swej heteroseksualności, rozpoczął studia pierwszego stopnia na kierunku Turystyka i Rekreacja, w trybie zaocznym. Między weekendowymi „zjazdami”, odbywającymi się w dwutygodniowym takcie, czyli w większość dni roboczych, chwytał się różnych prac dorywczych, fizycznych, a to jako pakowacz palet na TIR-y, a to na budowach jako przynieś-podaj-wymieszaj.
Przebywanie w męskim kolektywie, wśród prawdziwych facetów z krwi, kości i tkanki mięśniowej, a nie wymoczków licealistów, szybko zaowocowało znacznym poszerzeniem horyzontu myślowego, w odniesieniu do relacji damsko-męskich. Michał niby wszystko wiedział, o wszystkim gdzieś słyszał, przeczytał, obejrzał w internecie, ale wiedza ta nie była żywa ani oczywista, kłóciła się z nieempirycznymi teoriami, wpajanymi przez lata w szkole, w domu i kościele, była skażona moralnością. Rozmowy przy piwie na fajrancie z przedstawicielami Homo sapiens, przykładającymi mniejszą wagę do inteligentnej gadki, za to znającymi życie od podszewki, zupełnie otworzyły oczy na niektóre oczywiste sprawy. To było olśnienie, przeżycie „Aha”, opisywane uczonym językiem w podręcznikach psychologii kognitywnej. Chłopak, mężczyzna legitymujący się świadectwem dojrzałości, przeżył swój pierwszy raz, pierwszy raz w życiu zrozumiał coś całym sobą, podczas ostro zakrapianego stawiania wiechy, celebrującego ustawienie ostatniej pary krokwi. Od tego momentu, dla studenta turystyki i rekreacji było już jasne jak dwa razy dwa, że cipa jest do ruchania, a pogadać to se można z kumplem.
Z początkiem wakacji, po drugim semestrze studiów, zaliczywszy część przedmiotów przed terminem i przełożywszy najtrudniejsze egzaminy na sesję poprawkową we wrześniu, adept turystyki wybrał się do Londynu. Zamieszkał w wynajmowanym pokoju, w czteroosobowym mieszkaniu, na południowym krańcu metropolii, za sto siedemdziesiąt funtów tygodniowo, nawet w przystępnej cenie. Współlokatorzy – trzech Polaków. Czasem nocował ktoś jeszcze, na podłodze w kuchni, gdy nocne pogawędki przeciągnęły się tak długo, że gościowi wygodniej było przekimać w miejscu bibki, niż wracać do siebie i dwie godziny potem znów zrywać się do roboty. Historie opowiadane przy whisky lub brandy bez lodu, jedna podobna do drugiej: że po roku wspólnego mieszkania, lachon się rozmyślił i wrócił do mamusi z płaczem, że niby ktoś bije, pije, czy coś w ten deseń. Że żoncia, była już żoncia, zabrała dwuletniego dzieciaka i myk do tatusia, a ty, durniu, płać alimenty do usranej śmierci, albo i dłużej. Że bez ostrzeżenia wystawiła walizkę z gaciami chłopa za drzwi i wymieniła zamki, żeby już więcej nie wszedł. Że się kurwa puściła z Turkami. Że przez pół roku dymała się z arabusem i jeszcze w ciapatego bachora próbowała wrobić. Że chłopa puściła w banię z jego najlepszym kumplem. Że zanim odeszła na dobre do młodego, pięknego, bogatego, dostawała okres najpierw co dwa tygodnie, a potem to już w ogóle miała ciotę bez przerwy.
Tylko jeden zesłaniec nie narzekał na niesprawiedliwość wyroków babskich i nie pomstował na rodzaj kobiecy, w cudowny sposób zachowując chłopięcą fascynację dupencjami i młodzieńczy pęd do wyrywania lasek, mimo że miał już cztery dychy na karku. Ten gościu jako jedyny z całej ferajny, w pełni popierał decyzję swojej byłej, by go ukarać banicją z wyra, mieszkania i życia. Ilekroć wspominał zerwanie swoich ostatnich zaręczyn, przyznawał jej pełną rację i niczego nie żałował. Zerżnięcie trzech sióstr po kolei, jedna po drugiej, nie mogło przecież ujść płazem.
- I warto było! – powtarzał z naciskiem podczas niemal każdej libacji.
Ten gawędziarz-pijanica, wychodźca z Kielecczyzny, co bab się nie lękał i baby chędożył, po dwie, po trzy jednocześnie, jak dobrze polali, urósł w oczach Michała do rangi Marszałka, którego kamienna podobizna, zwrócona licem w kierunku Grobu Nieznanego Żołnierza, pilnuje parkingu w centrum Warszawy. Czterdziestolatek (nie mylić z ciapowatym inżynierem z PRL-owskiego serialu) został idolem dwa razy młodszego niedoszłego defloratora Justyny, nie potrafiącego puścić w niepamięć zdrady, jakiej dopuściła się dziewczyna po sześciu latach chodzenia, oraz niekwestionowanym wzorem do naśladowania.
„Tak! Tak właśnie z nimi trzeba postępować. Przeruchać, wydupczyć i brać nową. Tylko tak można pomścić krzywdy, jakich my, samce, od nich doświadczamy.” – W końcu, na obcej ziemi, w mżystym dżdżystym Albionie, Michał odnalazł swoje powołanie: odpłacać samicom pięknym za nadobne. „Dał nam przykład..., jak zwyciężać mamy. Marsz, marsz do alkowy!”
Pewnej nocy Michał miał sen. Ojciec prowadził samochód. Zawoził się do szpitala, na ostatni z serii zabiegów. To był jego ostatni rejs. Obaj, ojciec i syn przeczuwali najgorsze. W rzeczywistości, pan domu, zawsze krzepki, wytrzymały, nie dający się fizycznemu zmęczeniu, który nawet padając na kanapę po całym dniu w dwóch pracach, robił to z sobie tylko właściwą dumą, dostojnie, przez ostatni rok życia nie siadał za kierownicę, nie miał siły patrzeć. Ale to tylko sen, kierowca pełen werwy. Michał siedział na tylnym siedzeniu i patrzył w przednią szybę, piegowatą szarymi kropkami sklejonego kurzu. Światła. Krótko miga żółte. Zapala się czerwone. Trzeba stanąć. Chłopak z pilota, albo siłą woli, jak to we śnie, włącza klimę, puszcza nawiew nad pulpit, żeby szyba nie zachodziła potem. Zielone. Pierwszy bieg, drugi, trzeci. Silnik siedmioletniego uno, przerobionego na gaz LPG, charczy decybele, na liczniku siedemdziesiąt km/h. Moc, power, swoboda. Przed nimi wysepka na środku jezdni, po prawej rowerzysta. Spryskiwacz, wycieraczki, rozmazany brud, coraz mniej widać, gaz do dechy, damy radę, zdążymy!
Między innymi takiego ojca Michał zapamiętał. Nie akceptował go, bał się, potępiał brawurę. Zwalczał ojca w sobie. Chciał być inny, lepszy. Kiedy go zabrakło, tęsknił. Nie myślał o ojcu bez przerwy – życie toczyło się przecież do przodu nastoletnim rytmem, nie dając czasu na zadumę – nawet nie bardzo często, lecz tylko wtedy, gdy spojrzenie przypadkiem padło na uśmiechniętą, dumną, zadowoloną z siebie fotografię, selfie, obserwującą stale pokój gościnny przez szybę nadstawki nad komodą. Spotykał go na krótką pogawędkę – „facet musi silny, synu!”, „tylko pierwszy na mecie się liczy”, „kiedyś zrozumiesz, przyznasz staremu rację.” – po drugiej stronie, we śnie.
Po tym widzeniu sennym, nie było już odwrotu. Michał zdecydował po męsku być takim jak ojciec, przebojowym. Pognać przez życie na oślep, czerwonym uno, maluchem w kolorze cappuccino, na sankach z Gubałówki, bez trzymanki, na złamanie kończyn i nie oglądać się na pobocze. „Dał nam przykład... Marsz, marsz...”
Nowy etap życia sprawiedliwy mściciel krzywd samczych rozpoczął od zmiany miejsca pracy. Przyszły turysta (absolwent turystyki) postanowił nabrać doświadczenia w branży restauratorskiej. Zatrudnił się w filii franczyzowej znanej amerykańskiej firmy, światowego potentata rynku prostych dań w przystępnej cenie, przez makroekonomistów cenionej za indeks Big Maca.
Prawie cały team fastfooda okazał się dziwnie bliski etnicznie blondynowi o typowo aryjskim typie urody. Tylko Amin, synalek bossa, był Brytyjczykiem od urodzenia. Pozostali – z Polski. Żeńska część drużyny, jedyny przedmiot zainteresowania ich nowego kolegi – studentki, podobnie jak Michał, starające się jak największą część zarobionych na saksach funtów odłożyć na czesne i stancję po powrocie do kraju. Wiek dziewczyn – dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia jeden, każda swobodna, bez narzeczonego w domu, bez chłopaka w Anglii. Jedna trochę grubsza, beczułka, druga wysoka i smukła jak topola, trzecia w sam raz pod każdym względem, jałóweczka idealna, że tylko na ruszt wrzucić i poopiekać z każdej strony, boczki, grzbiecik, brzuszek, cycuszki, a potem schrupać świeże mięsko i oblizać palce. Natępnego dnia można by zagryźć pulpecikiem, a trzeciego na deser poobgryzać długie kości. Lecz czy spojrzy która na krajana? Nakarmi która zgłodniałego, poczęstuje choćby cukierkiem? O nie, one mają inne priorytety. Żadna nie da. Tiu, tiu, tia, tia, tyłeczkiem zakręci, uśmiechnie się od czasu do czasu do każdego, tu żarcik, tam komplemencik, ale łapy, kolego, trzymaj przy sobie! Cnotkę każda zgrywa, zaraza! O nie, nie dla Burka baleron! Co innego, piesek rasowy, rodowodowy, z odpowiednim paszportem. Five o’clock, to jest to, o czym suńcia marzy. O, z five o’cklockiem na spacer pójdzie i przytuli Anglusia, i obejmie, i popieści go w sobie. Tak, tak, choćbyś zdechł, w lechickiej cipce nie zamoczysz.
- Well, Amin! Masz przed sobą w tej budzie rajskie życie. Wierzę w ciebie! – Michał poklepał po plecach chudego jak wiór chłopaka, jak tylko go dorwał na pogaduchy podczas nocnej zmiany.
- Niech no tylko ci wąsy urosną i zaczniesz się golić! Zobaczysz jakie tu będziesz miał brytyjskie rwanie! – powtarzał Aminowi.
- Oh, Matt, I love you! – zaczął odpowiadać Amin po jakimś czasie, nabrawszy zaufania do ekstrawertycznego bladoskórego blondyna.
Szczęśliwym trafem, Maciek nigdy nie zainteresował się imieniem szesnastolatka i nie dowiemy się już, jak by reagował na to „I love you, Matt.”, gdyby wiedział, że imię Amin, zapożyczone z arabskiego przez wiele języków związanych z Islamem, oznacza „prawdomówny”, „szczery” i „godny zaufania”.
Przyjaźń z Aminem, doprowadziła Michała do upragnionego orgazmu, nawet niejednego.
Podczas nocnych pogaduszek, w przerwach między zmywaniem podłogi i obsługiwaniem gości McDrive-a, młody poddany Jej Królewskiej Mości dzielił się różnymi detalami z życia Brytyjczyków pakistańskiego pochodzenia. Michał ciekaw był wszystkiego – muzułmańskich świąt, zwyczajów, przesądów, potraw, strojów, stosunku do własnej tradycji, przywiezionej przez ojców z innego kontynentu oraz do tradycji angielskich autochtonów. Interesował go model rodziny, relacje międzyludzkie, szkoła, styk kultur domowej i publicznej. Amin miał co opowiadać.
Jak tylko śniady gołowąs wspominał o swoich siostrach, serce Słowianina zaczynało bić szybciej, słuch się wyostrzał i podwajał się zasób swobodnej pamięci, dostępnej dla zapisu nowych informacji. Ziba i Atikah, trzynaście i piętnaście lat, uczęszczały do jednego highschool, położonego dwadzieścia minut spacerem od domu. Michał gromadził dane: wysokość, waga, rozmiar buta, długość włosów, ulubione potrawy, wystrój pokoju, rozkład dnia, imiona przyjaciółek, miejsce najsilniejszych łaskotek, arachnofobia, klaustrofobia. Zapytany przez kumpla o rozmiary piersi, kochany braciszek wykradł z ich szuflad po jednym staniku i przyniósł pokazać zdobycze przyjacielowi. W nagrodę mógł posłuchać relacji o zabiegach chrześcijańskich chłopców, mających na celu najpierw przyspieszenie dojrzewania pąków, a potem pielęgnację dorodnych owoców. Były to wprawdzie opowieści w najlepszym razie z drugiej ręki, lecz w ustach Michała brzmiały tak prawdziwie, tak przekonująco, jakby prelegent sam, własnoręcznie, latami ugniatał cycuszki, piersiątka, cycki i bufory tuzinami tygodniowo. Bardzo mu się spodobały pikantne historyjki, aż mu od słuchania uszy stawały w płomieniach. Michał zaś, również odnajdując pewną satysfakcję w podniecaniu przez ucho, miał przed oczami pełen obraz obu małolat: dwie anorektyczki z bimbałkami jak dorodne figi.
„Tylko jak dotrzeć do sadu i pozrywać egzotyczne frukty, żeby się drzewka nie połamały i żeby ogrodnik ani synalek ogrodnika nie nabrał podejrzeń?” – oto było pytanie godne H. Kwinto.
Kulturolog amator nie mógł się nadziwić ojcu skutecznie zwerbowanego agenta, że całe dnie spędzał w restauracji. Krzątał się, zaglądał we wszystkie kąty, wrzucał frytki do smoły, czyli rozgrzanego oleju, obsługiwał klientów, zdawał się mieć niespożyte pokłady energii, przede wszystkim kinetycznej.Przy tym, będąc w McDonaldzie, w mitycznym rogu obfitości hamburgerów, cheeseburgerów, double maców i wszelkich innego fastfoodowych smakołyków, nic nie jadł. Nawet coli sobie nie nalał, nawet kostek lodu nie polizał. Zdawał się żyć powietrzem. Swoją omniprezencją, niestrudzony i nieznudzony boss psuł nerwy całej ekipie.
- Czy on domu nie ma? – spytała retorycznie Hanka, szeptem, wyciskając mopa na zapleczu.
- Następnym razem spytaj Aminka, czy żona wyrzuciła tatulka z domu. – podpowiedziała Michałowi Kinga, ta którą nazywał w myślach jałóweczką tudzież cielaczkiem i na samą myśl o jej kończynach, zarówno dolnych jak i górnych, dostawał wzwodu.
- Dziewczyny, czego on się tak na nas gapi? – pokradłszy się pod drzwi damskiej toalety, agent wywiadu usłyszał głos pulchnej Edyty, dochodzący z pobliża umywalki.
- Stara mu nie wystarcza. A wiecie, że Hindusi lubią puszyste! – zaśmiała się topola.
- Mógł się nie żenić. Edzia, a co byś powiedziała na Aminka? – Kinga drugi raz wspomniała o synu właściciela.
- Dziewczyny, no nie róbcie ze mnie pedofila! – Baryłka sprzeciwiła się żartom.
- On się Kini podoba. – wyjaśniła topola.
– Jak ty się weźmiesz za dziadziusia, Kinia przeleci żółtodzioba, to kto się zostanie dla mnie?!
- Mi-chał! – odpowiedziały chórem dwie studentki i roześmiały się tak głośno, jakby dziesięć bab jednocześnie spuściło wodę.
- Ten przykurcz może mi co najwyżej pisunię polizać! – zaszczebiotał wielkolud, wywołując kolejną salwę śmiechu, wnikającą przez uszy i raniącą ego podsłuchiwacza jak tysiąc wibrujących żyletek.
- Laski, a może go przelecimy? – zaproponowała nieocielona krowa.
- Kogo? Dzieciaka? Michałka?
- Nieee, Ramina.
- Jak? On sam nas prędzej zgwałci! Dlaczego akurat jego? – zechciała się dowiedzieć szczudłowata.
- Tylko on tutaj nie jest prawiczkiem. – wyjaśniła właścicielka idealnego ciała, po czym, kryjąc się za parawanem żartu, wyznała koleżankom swą tajemnicę i marzenie, skrywane przed uszami przyzwoitej świata:
- Nie chce mi się wracać do wioski z niezdjętym simlockiem.
- Ty też?! – zdziwił się struś.
- Czyli wszystkie trzy jesteśmy cipowate cnotki? – pączkowata Edyta zakończyła tajną naradę.
Dosłuchawszy przedstawienie do końca, skryty za drzwiami odbiorca słuchowiska, posiadał wiedzę o pięknych koleżankach, jakiej inni pracownicy i bywalcy szamarni mogliby tylko pozazdrościć. Zdobyta podstępnie informacja, tym razem do niczego mu się nie przydała. Wkrótce potem bezradnie patrzył, jak pączuszek, patyczak i cielaczek, odjeżdżały z bossem do hurtowni warzyw, oddalonej o góra pięć kilometrów, i wracały po dwóch-trzech godzinach dziwnie uśmiechnięte, a wznowiwszy pracę, częściej niż zwykle, ukradkiem poprawiały bluzki i spódnice.
„Jednak to zrobiły, suki!” – jedyny sprawiedliwy podsumował krótko poziom moralny studentek, które mu dać nie chciały. Żal mu było, że to nie jemu dane było porozpruwać błonki, lecz nie upadł na duchu, jak rok z górką wcześniej, gdy jakiś byle typek przybłęda zwinął mu sprzed nosa Justynę. Tym razem, doznawszy porażki, przechodził do ataku. Plan był gotowy. Wystarczyło tylko wcielić go w życie, by wreszcie przelecieć pierwszą kobietę, ucierając przy okazji nosa jurnemu cherlawcowi.
Zamoczyłeś raz, zamoczysz jeszcze. Wiedziony tą zasadą, Ramin jeszcze bardziej zmniejszył częstość i długość pobytów w domu. Trzy młódki ciekawe życia i otwarte na dowolną perwersję, pod warunkiem, że wibrator będzie wiercił z wyczuciem, bez zobowiązań i bez konsekwencji, że okaże takt i wdzięczność oraz, że nikt o tym fakcie nie poweźmie nawet najmniejszego podejrzenia, to nie lada wyzwanie dla czterdziestolatka, mającego rodzinę na utrzymaniu.
Za to, że nie zawiódł pokładanych w sobie nadziei żadnej z nich, należą mu się naprawdę gromkie brawa i wyrazy uznania. Niestety, nikt – nie licząc Michała oraz nielicznych czytelników tego opowiadania, na tyle cierpliwych i wyrozumiałych albo naiwnych, że wytrwali aż dotąd – o heroizmie restauratora się nie dowie i żaden pomnik ku jego czci nigdy nie zostanie postawiony. A szkoda, bo wielkie czyny należy nagradzać, a ludzi (mężczyzn), którzy ich dokonali, należy otaczać splendorem. Inaczej, cywilizacja zaginie.
Zatem, Ramin, wiedziony rosnącym stężeniem babskich feromonów, spędzał coraz więcej czasu w swojej fastfoodowej budzie, a Michał proporcjonalnie odwrotnie, brał coraz mniej godzin. Polskie cizie przestały go już zupełnie interesować i tylko przyjaźń z Aminem przyciągała go jeszcze w tamto miejsce. Idąc w ślady ojca, podjął się drugiego job-a. Zatrudnił się do rozwożenia pizzy. Nie dla zarobku jednak, a po to, by mieć do dyspozycji samochód i kamuflaż. Rewir pizza boy-a obejmował osiedla, gdzie mieszkała rodzina franczyzobiorcy, znajdowała się high school, do której uczęszczały obie córki drobnego przedsiębiorcy i ulokowane były sklepy, w których żona pakistańskiego biznesmena dokonywała większości zakupów.
Od swego agenta w obozie przeciwnika, nieświadomego swojej roli, beztrosko zdradzającego strategicznie ważne szczegóły z życia obojga swych sióstr oraz matki, zamachowiec posiadł pełną wiedzę, niezbędną do przeprowadzenia precyzyjnego ataku. Potrzebował tylko obejrzeć ofiary na własne oczy, poczuć ich bliskość, usłyszeć ich głos, poznać melodię ich chodu, nauczyć się ich zapachu. Na to wystarczyło mu kilka dni, dokładnie zaplanowanych obserwacji. Na pięć minut przed wyjściem dziewczyn do szkoły podjeżdżał pod dom, czekał, aż za ich plecami zatrzaśnie się żeliwna furtka ogrodzenia i jechał za nimi ślimaczym tempem, aż pod sam budynek szkoły. Śledził z kim się witają, jak, w jakiej kolejności. Znając od Amina imiona, charakter i główne rysy przyjaciółek Ziby i Atikah, bez trudu mógł dopasować do nich sylwetki poszczególnych uczennic. Tak samo wyglądało śledzenie dziewcząt po szkole. Dzienny koszt obserwacji nastolatek zamykał się w stu funtach in cash i dwóch godzinach pracy. Sto funtów, nie więcej – tyle mniej więcej kosztowały pizze, które pizzaboy zamawiał w imieniu nieistniejących klientów. Towar wyrzucał, ale za to podczas akcji nikt mu nie zawracał głowy prawdziwymi zleceniami. Biorąc pod uwagę efekty śledzenia, poniesione koszty nie były wygórowane. Po tygodniu śledzenia, as wywiadu wiedział o nastolatkach takie rzeczy, jakich rodzony brat nigdy by sie po nich nie podejrzewał.
Dzienny koszt jeżdżenia za matką Amina okazał się większy. Kobieta spędzała większość czasu w domu. Godzinę wyjścia z domu dawało się co prawda określić w miarę precyzyjnie, ale marszruta i długość przebywania w poszczególnych sklepach były nie do przewidzenia, co powodowało konieczność realizowania większej ilości zamówień. Jednak już po dwóch dniach, tropiciel mógł zaprzestać obserwacji z daleka, wiedząc wystarczająco dużo, by wejść w zwarcie z obiektem zainteresowania.
- Execuse me Miss! – zawołał średniego wzrostu blondyn, ubrany w biały fartuch z naszytym na kieszeni emblematem niedalekiej pizzerii, przebiegając przez wąską ulicę.
Zostawił otwarty samochód z włączonym silnikiem i podbiegł zdyszany do kobiety, odzianej długą czarną suknię, zakrywającą ją od szyi po stopy, oraz jedwabną, granatowo-fioleto-czarną chustę na głowie, o kolorze skóry przypominającym barwę herbaty masala czaj.
- Execuse me Miss, szukam domu państwa Lari. Jestem tu nowy, nie orientuję się jeszcze w adresach, a ktoś wyciągnął nawigację z samochodu i zapomniał włożyć z powrotem.
- Lari? Kogo konkretnie pan szuka? – zdziwiła się kobieta
- Imienia nie podali, tylko last name: Lari, L, A, R, I. – tłumaczył nieznajomy.
- Ja jestem Lari, ale żadnej pizzy nie zamawialiśmy. Może córki albo syn, ale oni nie wrócą do domu przed piątą po południu, więc po co by mieli zamawiać?
Mężczyzna w bieli przyjrzał się uważnie rozmówczyni: niewysoka, skóra twarzy bez skazy, gładka, zwłaszcza jak na jej wiek około trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, nie więcej, spojówki ciemno brązowe, rzęsy i brwi poczernione jakimś kosmetykiem, powieki powleczone granatowym pudrem, policzki pełne, nos nijaki, pulchne wargi, przodozgryz. Spodziewał się spotkać chudzielca, nieznajoma, o której wiedział więcej niż o jakiejkolwiek innej mieszkance dziewięciomilionowej metropolii, zdała się być raczej korpulentna, ale o rzeczywistej tuszy nie mógł jeszcze wydać sprawiedliwego sądu. Za dużo miała na sobie warstw luźnych ubrań.
- Może mąż zamówił? – blondyn podsunął odpowiedź, wiedząc, że mąż pani Lari, organicznie brzydzący się krewetkami, nigdy w życiu nie zamówiłby pizzy z owocami morza, a już na pewno nie wtedy, kiedy zanurzał swój długi (niekiedy) pędzel w głębokim kałamarzu swojej letniej pracownicy, najwyższej dwudziestolatki jaką kiedykolwiek zatrudnił.
- Nie, mąż na pewno nie. – odpowiedziała właścicielka malowanych powiek, próbując ukryć przed nieznajomym wyraz rezygnacji i obojętności wobec męża i jego pizzy.
- A pani nie odbierze pizzy? Na koszt firmy. Proszę. – pizzaboy, ze śmiesznym akcentem, rezolutnie zachęcił kobietę do przyjęcia gratisu.
- Pan jest taki miły! – śniadoskóra pochwaliła zachowanie młodego gastarbajtera, który zapewne niezdarnie pomylił zamówienia i próbował z twarzą wybrnąć z niezręcznej sytuacji, dyskwalifikującej go jako profesjonalnego dostarczyciela pizzy.
Wyciągnęła z torebki portfel.
- O no, no, please! – zawołał Słowianin.
- Pani nic nie płaci. To przecież moja wina.
- Come on! You’re so nice and so beautiful! Take it, boy! Please! Please, take it for me. – nieoczekiwanie, Brytyjka o pakistańskich korzeniach, wyprostowała rękę, trzymając w garści banknot dwudziestofuntowy nalegając, by chłopak przyjął solidny napiwek.
„Nice? Beautiful? Co ona bredzi? Miły i piękny? Kobieto! I na co mi te twoje twenty quid? Oj, jakbyś ty wiedziała, że ja stówkę musiałem wybulić” – pomyślał Michał skonfundowany. W swoich planach i obliczeniach jednak nie uwzględnił wszystkich zmiennych, danych i niewiadomych. Nie pomyślał, na przykład, że żona Ramina mogła być miła sama z siebie, a nie dopiero w wyniku jego przebiegłych zabiegów.
- I’m such an idiot! – pomyślał na głos ten, który nie o wszystkim pomyślał.
- Why? – Starsza od niego kobieta nie mogła nie spytać o przyczynę nagłej samokrytyki.
Why? Dlaczego debil? Dlatego, że jak błyskawica przeleciała przez jego głowę myśl, paląca wszystkie neurony napotkane po drodze, że Justyna wobec Arka też była miła od samego początku. On się wysilał, kombinował. Jemu, to jest Arkowi, wydawało się, że tym kombinowaniem, wygłupami, kręceniem sprawi, że Justyna stanie się dla niego miła. Michał też był o tym przekonany, że to Arek zawrócił jego lasce w głowie, że zdobył ją tym kombinowaniem, a Justyna tylko się ugięła pod naporem jego starań, słaba płeć, nie oparła się złemu podstępowi. Tymczasem Justyna była miła i już. To ona robiła maślane oczka, to ona zadawała durne pytanka tylko po to, by podtrzymać rozmowę, to jej słodki głosik mówił: „zgodzę się”, „dam ci, co zechcesz”, „zechciej, spróbuj, weź”. Tak samo Edzia, Kinia i Halinka. Czy Ramin ruszył choć palcem, żeby je zdobyć? Gapił się na tyłki, w dekolt, i co? Czy któryś się nie gapił? Nawet Amin prawiczek zapuszczał żurawia pod kieckę jałówki, kiedy się wypięła w miniówie. I co? Dostał który coś więcej poza spojrzeniem z góry i salwą śmiechu po komentarzu „Ten przykurcz może mi co najwyżej pisunię polizać!”? Nie, nie dostał. A stary Ramin wszystkie trzy zaliczył, zalicza i jeszcze pozalicza dopóki nie odjadą. Dlaczego? Bo one tego chciały.
Tyle myśli naraz w jednej małej głowie, a kobieta czeka. Chce wiedzieć: why idiot? Michał nie miał siły ani ochoty, drążyć to pytanie.
- Dziewczyna mnie rzuciła. – odpowiedział prosto z mostu.
Matka Amina wzruszyła ramionami. Uśmiechnęła się serdecznie, westchnęła, pogładziła nieszczęsnego chłopca po policzku i przyznała z rozbrajającą szczerością, po angielsku:
- Ale ja nie rozumiem, powtórz, proszę, in English.
Powtórzył, przeprosił za zamieszanie, biegiem wrócił do samochodu. Dwie dychy zostały w dłoni hojnej, serdecznej żony biznesmena branży restauracyjnej.
Dwa dni później, samochód z pizzą zaparkował bezpośrednio przed furtką domu państwa Lari. Biały fartuch zadzwonił do domofonu, zapowiadając dostarczenie zamówienia. Znowu pomyłka, błaganie o wybaczenie, „I am such an idiot!”.
Po tym wyznaniu, pani domu nie mogła nic innego, jak otworzyć drzwi i zaprosić skołowanego pizzaboya na herbatę.
- Dziewczynę straciłeś? – spytała.
- Dlaczego? Czy coś jej zrobiłeś? Za dużo chciałeś na raz? Cierpliwości nie starczyło? – miała wiele pytań i tylko jedną odpowiedź: wzruszenie ramion i słowa:
- I don’t know, Madam.
Po piątym, dziesiątym, a może dwudziestym „Madam” pani Lari, nie taka znowu stara, by się do niej zwracać per „madam”, brzmiącym w jej uszach zbyt formalnie, nie wytrzymała. Wstała z krzesła, podeszła do gościa i pogładziwszy go po barkach i torsie, pocałowała go w usta.
- I am not madam, idiot! – podała przyczynę pierwszego pocałunku oraz tego, który nastąpił po nim, czasem trwania przypominającego bardziej kopulację ślimaka winniczka ze ślimaczycą winniczką niż standardowe styknięcie się wargami.
Tego dnia, Michał nie obejrzał jeszcze całego ciała żonci pryncypała, nie mógł więc sobie jeszcze wyrobić twardej opinii na temat tego, czy kobieta była raczej gruba, czy raczej chuda. Pytanie to straciło jednak dla niego znaczenie. Dowiedział się bowiem czegoś znacznie ważniejszego. Mianowicie, że ona jest miękka tam, gdzie się schodzą uda, a on jest tam twardy, i że kiedy jego katolicka twardość wypełnia jej islamską miękkość, to obojgu im jest dobrze. Tylko krzesło narzeka, skrzypiąc wniebogłosy, a po jakimś czasie, nie wytrzymując galopu pary jeźdźców, łamie nogi. Nic to. Na gołej podłodze też się można kochać.
Od tamtej pory, pizza przyjechała do pani Lari jeszcze dwa razy. Potem kamuflaż nie był już potrzebny. Gdyby niezależny arbiter policzył orgazmy, jakich przed rozpoczęciem roku akademickiego na polskich uczelniach, doznała żona pana Ramina i porównał tę liczbę z ilością orgazmów, sprezentowanych w tym samym czasie przez Ramina trzem młodym gastarbajterkom, zatrudnionym w jego restauracji, musiałby zapewne ogłosić remis w tej rozgrywce. Michał dopiął więc swego. Poruchał, i to niemało i przyprawił rogi zbereźnikowi, z jakimi staruszek raczej nie przelezie do muzułmańskiego raju. A to jeszcze nie wszystko. Na konto młodego zawodnika trzeba by zapisać jeszcze cztery soczyste figi, zerwane w rajskim ogrodzie, jako kamyczek przechylający szalę zwycięstwa na stronę początkującego uwodziciela.
Można by mu też doliczyć punkcik za zorganizowanie inicjacji Aminka, mimo że przysługę tę Michał wyświadczył przyjacielowi właściwie poza konkursem, wyłącznie z czystego porywu serca. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, przekonałby, siłą argumentów, do udzielenia chuchrawemu szesnastolatkowi praktycznej lekcji seksu, nie tylko śliczną Kingę, ale też obie jej koleżanki, zapalone wspólniczki w dziele cudzołożenia. Szantażysta postanowił jednak potraktować dziewczyny łaskawie, uznając, że co za dużo dla nieopierzonego żółtodzioba, to niezdrowo.
A może wcale nie? Może wcale by ich do niczego nie nakłonił i żadnymi strachami ani groźbami do niczego nie zmusił? Może po prostu, krówka uświadomiła cielaczka, bo chciała, a rola Michała ograniczyła się tylko do funkcji katalizatora, obniżającego barierę reakcji, która mogłaby zajść również bez jego udziału, tylko trochę wolniej, później. Baby, ach te baby! U nich wszystko jest możliwe.
Wakacyjny pobyt w Anglii wiele Michała nauczył. (Podróże kształcą) Dopiero na saksach, z dala od domu, w pełni zrozumiał siebie i odkrył swoje życiowe powołanie. Jak przystało patriotycznemu obieżyświatowi, z plecakiem przepełnionym kolekcją zagranicznych doświadczeń wraca na ojczyzny łono, by tu, w kraju gdzie się urodził i wychował, żyć i ofiarnie pełnić swą szlachetną misję. Za godzinę jego samolot wyląduje na Warsaw Chopin Airport. Szykujcie się, białogłowy!