Oliwia JONS na Dzikim Zachodzie (I). Pojedynek w słońcu
1 maja 2016
Szacowany czas lektury: 28 min
Nie ma seksu dzieciaki, nie czytać!
A jeśli jednak, to czynicie to na własną odpowiedzialność.
Inne opowiadania znajdziecie, albo na Pokątnych, albo na moim blogu - http://falangajons.blogspot.com/
Zostawiła konia przed wejściem do baru i ruszyła. Nie wyprostowała się, nie zmusiła do przybrania pełnej godności postawy. Wręcz przeciwnie. Uznała, że takie rozwiązanie przyniosłoby jej więcej szkody, niż pożytku. Wolała nie zwracać na siebie uwagi.
Oczywiście zwróciła. Ale tylko chwilową. Kiedy do baru, znajdującego się na rozstaju dróg, cztery mile od najbliższej miejscowości, Redlake, wchodzi ktoś, to siłą rzeczy przyciąga spojrzenia obecnych.
Tym bardziej, gdy jest uch dwóch. Oliwia zauważyła ich od razu, bo inaczej być nie mogło. Oni ją też. Spojrzenia zetknęły się na sekundę. Potem ona odwróciła wzrok, przemykając pod ladę. A i oni zajęli się swoimi sprawami.
Wyciągnęła z sakiewki dolara i cichym głosem poprosiła o piwo. W duchu modliła się, by bujne włosy nie wypadły spod kapelusza. Bo wtedy...
- Pewno dzieciak z farmy Adamsa – usłyszała niezbyt cichy głos dobiegający z ławki pod ścianą. – Może jego syn, ale gówno mnie to obchodzi, gadajmy lepiej o... - tu klient stłumił nieco głos.
Tak, to były chwile, kiedy dziękowała Bogu za to, że nie wyposażył jej w nazbyt obfite kobiece kształty. Była dość patykowata a biust niewiele różnił się od męskiej klatki piersiowej. Jedynym problemem były długie, rude włosy. Za nic nie pozwoliłaby sobie na ich ścięcie. Na szczęście, z trudem, bo z trudem, dało się je schować pod kowbojskim kapeluszem.
Usiadła pod drugą ścianą. Piwo w niezbyt czystej szklance smakowało średnio, ale nie dla piwa tu przyjechała.
Wycelowała wzrokiem w ladę, ale i tak widziała wszystko. Lata praktyki w sytuacjach, gdy od spostrzegawczości zależało wszystko, włącznie z życiem. Lata... Ile to już? Bo w sumie miała ich dopiero dziewiętnaście.
- Decyduj Kane – usłyszała, jak zarośnięty, czarnowłosy, wyższy mężczyzna, pewnie niewiele od niej starszy, podnosi nieco głos. – Omijamy Redlake i walimy z tym siodłem na zachód, czy wracamy do Arizony?
- Zbastuj Jerome – teraz odezwał się Kane, niższy, pewnie nieco starszy od towarzysza i nieco jaśniejszy, tak pod względem cery, jak i włosów. – Widzisz chyba...
- Nie pierdol Kane, to tylko dzieciak a nas tu i tak zaraz nie będzie – ale głos jednak był ciszej. Oliwia z większym trudem łowiła kolejne słowa. - Wczoraj zrobiliśmy ten numer z siodłem a teraz pękasz przed jakimś gówniarzem?
- Tak, czy siak, Jerome... W każdym razie, mamy ostatnią możliwość, by wrócić do Arizony z tym trofeum.
- Dlatego pytam cię o zdanie, Kane.
- Wystarczy przeliczyć raz jeszcze co jest do zyskania. Ile dostaniemy za inkrustowane srebrem siodło? Podobno w Kalifornii, tamtejsi bogacze mogą za to zapłacić nawet i sto dolców. To jest kupa forsy.
- Po pięćdziesiąt na głowę, Kane. Kawał drogi stąd, ale zapłata godna.
- Z drugiej strony możemy wrócić na drugą stronę Rio Grande, do naszych, do bandy Arizony. Jakoś wytłumaczymy się ze spóźnienia. Arizona zrozumie.
- Zrozumie, albo i nie. Wiesz, jaki on jest.
- Nie wiem Jerome, kurwa, nie wiem. Trzy lata siedzę u niego i nigdy go nie widziałem. Zawsze wszystko prowadzi ten jego przydupas...
- To czemu mówisz, że zrozumie?
- Tak mi się wydaje, Jerome.
Oliwia wyczuła w głosie Kane’a zawahanie. Rozumiała je dobrze. Nikt nie znał Arizony, nikt o nim nic nie wiedział. No prawie nic.
Poza tym, że dowodzi największą bandą rzezimieszków, łupiących ubogich wieśniaków po meksykańskiej stronie Rio Grande. I że robi to od czterech, pięciu lat. I że choć zlikwidowano kilku członków bandy, to nikt nie trafił nawet na trop samego herszta ukrytego gdzieś tam wysoko w górach.
W sumie nic dziwnego. Po tamtej stronie dogorywały rządy Maksymiliana a kraj pogrążony był w chaosie. Po tej, wojska amerykańskie ledwo co skończyły krwawą wojnę domową. Nikt nie miał sił zajmować się jakimś opryszkiem, kiedy w jego kraju działy się dużo poważniejsze rzeczy.
- Czyli nie masz pewności, Kane. Czy to nie jest powód, żebyśmy zdecydowali się na Kalifornię?
- Wiesz dobrze, że od początku byłem za tym.
- To po co ta dyskusja? Nie ma sensu więcej pierdolić na ten temat.
Milczeli chwilę, dopijając piwo. Oliwia poczuła pot na skórze. Było południe, słońce dawało się we znaki. Tutaj, w barze, była zasłonięta przed jego promieniami, ale przed temperaturą nie dało się już uciec.
- Kończ, Jerome – odezwał się Kane. – Wynosimy się z Nowego Meksyku.
- I jedziemy do Arizony – zaśmiał się nerwowo Jerome.
Tak, ten bar leżał na pograniczu Nowego Meksyku i terytorium Arizony. Terytorium znajdującym się na terenie Stanów Zjednoczonych, ale nie będącym jeszcze stanem.
Żeby wydostać się z Nowego Meksyku i dotrzeć do Kalifornii, trzeba było przebyć suchą, piaszczystą Arizonę.
Oliwia zerknęła w dół, po prawej stronie. Nowy Smith&Wesson tkwił dumnie w kaburze. Zawahała się. Nie miała koncepcji. Początkowo uznała, że najlepiej byłoby zająć się nimi w niespełna tysięcznym Redlake, tam było biuro szeryfa, dobrze jej z resztą znanego, tam wszystko odbyłoby się zgodnie z prawem. Ale nie miała pewności, czy nieco podenerwowani mordercy nie przestraszą się miasta. Tutaj, na szlaku, wśród nielicznych lasów, za to dużo liczniejszych wzgórz, skał, nie byliby narażeni na częste kontakty z ludnością.
Nie wiedziała jaką drogę wybiorą, jeśli ominą Redlake, to...
- Pieprzyć to, Jerome – usłyszała głos, tego jaśniejszego, Kane’a. – Nie jedziemy do Redlake. Walimy prosto do Arizony – ściszył nieco głos, ale Oliwia usłyszała każde słowo.
A więc wszystko stało się jasne. Nerwowo potarła dłonie. Musiała reagować tu i teraz. Młody szeryf Lucas Kidman nie przyjdzie jej z pomocą.
Sprawiedliwość znów spoczęła w jej dłoniach.
Uniosła wzrok. Skierowała oczy na dwójkę bandytów, przypatrując się im teraz bez żadnych skrupułów. Obaj wstali z ławki, pozostawiając puste szklanki i niechętnie spoglądając na nią, wyszli z baru wprost w mordercze słońce.
Oliwia wyszła za nimi. Maksymalnie skoncentrowana, bez cienia uśmiechu na ustach, przystanęła w pełnym słońcu, tuż za drzwiami. Normalnymi drzwiami, nie takimi, jak wrota w miejskich saloonach. Przystanęła i nie spuszczała opryszków z oczu.
Dostrzegli to.
- Co się patrzysz, dzieciaku? – burknął młodszy, wyraźnie bardziej agresywny Jerome. – Wracaj na farmę, bo się mama niepokoi – zakpił.
- Na pewno – odparła Oliwia siląc się na męski ton. – Dlatego chciałem sprawić jej jakąś miłą niespodziankę, przywieźć coś ze sobą.
- Wysprzątaj oborę, jak przystało na dzieciaka w tym wieku i nie zawracaj nam dupy.
- To ty zawróciłeś dupę mi – odparowała spokojnie i stanowczo. – Chciałbym jej dać na przykład takie siodło, jak wasze.
Nie musiała wskazywać wzrokiem. Obaj od razu zrozumieli o które siodło jej chodzi.
- Nawet jeśli jesteś od Adamsów, to wiedz, że i tak nie stać cię na to siodło – machnął lekceważąco dłonią Jerome, ale Oliwia dostrzegła, że jego towarzysz przybrał czujniejszą postawę. Chyba domyślał się, że Oliwia do czegoś zmierzała.
- Nie od was chcę. Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie mogę nabyć podobne.
- Mieszkasz tutaj i nie wiesz? – Jerome podejrzliwie zmierzył ją wzrokiem. – Dziwne... Wyglądasz jak dziewczynka, nie wiesz, kto tu robi takie siodła...
- Wiem – ucięła krótko. – Dziewięć mil stąd jest kuźnia starego Andersona. On robi różne takie rzeczy.
- To co się nas, kurwa pytasz? Jedź do Andersona, rzuć mu kilkadziesiąt dolców i uraduj mamusię.
- Już byłam – skwitowała krótko.
- I powiedział, że nie stać cię na nie? – zaśmiał się złośliwie Jerome.
- Nic nie powiedział, bo wczoraj wieczorem ktoś go zastrzelił.
Śmiech na twarzy Jerome’a zgasł. Jego towarzysz zastygł jeszcze bardziej.
Oliwia wiedziała już, że od tej drogi nie ma odwrotu. Dobrze pojęli aluzję. Ten trochę starszy, Kane, zrozumiał to już chyba wcześniej. Jerome pojął to dopiero teraz.
Stali w milczeniu. Oliwia nie spuszczała a nich wzroku, co ich deprymowało. Oni wiedzieli, że ona wie. Ale mieli ograniczone możliwości. Nawet tu, na dzikim pograniczu Nowego Meksyku i Arizony nie można ot tak bezkarnie strzelać do ludzi. To zawsze wiąże się z konsekwencjami.
Choć z drugiej strony, jeśli ktoś popełnił już jedno morderstwo i to niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej...
A i ona sama wiedziała, że do rozwiązania sprawy prowadzi jedna droga. Tylko jedna. Ale musiała wygłosić niezbędną formułkę.
- Odepnijcie pasy z bronią i rzućcie je na ziemię. Następnie unieście ręce w górę – ton jej głosu nie zelżał ani o trochę.
- Mały popierdoleńcu! – rzucił chrapliwie Jerome i sięgnął do kabury. Ale niczego już z niej nie wyjął.
Mordercy nie bywają rewolwerowcami. To zwykłe rzezimieszki, które korzystają z podstępu, przewagi liczebnej. Rzadko zdani są na własne umiejętności. Dlatego Oliwia wiedziała, że w pojedynku na szybkość to ona będzie mieć przewagę. Tym bardziej, że chyba wciąż traktowali ją jako zbłąkanego nastolatka.
Tym bardziej, że choć byli starsi, mogła być to dla nich pierwszyzna. Dla niej nie.
Nowy Smith&Wesson znalazł się w jej dłoni błyskawicznie. Sekundę później Jerome runął na ziemię, trafiony z dziesięciu metrów prosto w serce. Ale Oliwia nie miała czasu, by zachłysnąć się tym triumfem. Jej dłoń mechanicznie skierowała się nieco w prawo a rewolwer wypalił raz jeszcze trafiając drugiego z morderców.
Nie ruszała się przez chwilę, chłonąc i błyskawicznie analizując wszelkie znaki. Te były jednoznaczne. Oba strzały wypadły precyzyjne. Nie trzeba było niczego poprawiać.
Jak zawsze.
I jeśli można było mówić o jakiejś satysfakcji, to tak, czuła się szczęśliwa z tych wszystkich rzeczy. Jej opanowania, koncentracji, błyskawicznej reakcji, celnego oka, pewnej dłoni.
Lekki szmer skierował jej uwagę w lewą stronę. Błyskawicznie przeniosła tam i swój wzrok i dłoń z trzymanym wciąż rewolwerem, ale natychmiast ją opuściła. To tylko tęgi, łysiejący barman z czarnym wąsem.
- Znów to samo – mruknął. – To już trzeci raz, albo ja mam pecha do takich klientów, albo ty jesteś maksymalnie upierdliwa.
- Zrób z tego atrakcję zakładu, Henry – pocieszyła go jak umiała i zdjęła w końcu z głowy ten pieprzony kapelusz.
Długie, rude, w zasadzie niemal czerwone włosy opadły na jej ramiona. W końcu trochę ulgi.
- Atrakcję? Hola ludzie, raz na trzy miesiące wpada tu Oliwia Krwistowłosa i strzela do wybranego klienta a czasem dwóch? Już widzę, jak kowboje z wszystkich farm zjeżdżają się tu co wieczór.
- Tym bardziej, że w promieniu pięćdziesięciu mil, są tu trzy farmy. Nie martw się Henry, zawsze mógłbyś liczyć na mieszkańców Redlake.
- Wiesz co? Ty to nawet, jakbyś była blondynką i tak miałabyś krwiste przezwisko. Na przykład Krwawe Ręce.
- Henry, znałeś starego Andersona? – odparła spokojnie, nie zważając na docinki barmana.
- Znałem – spochmurniał a teraz jego głos zabrzmiał stalowo. – Gdybym wiedział, że to te dranie, na pewno... Sam bym wyjął swojego Enfielda spod lady.
- No to nie marudź – odparła najbardziej przyjaznym tonem, na jaki było ją stać. – I uprzątnij tu trochę. Nie masz klientów a na mnie nie licz. Ja biorę te dwa trupy, ich konie, siodło i jadę do Redlake.
Na pokonanie czteromilowej drogi potrzebowała ponad godziny. Normalnie byłaby szybciej, ale z tym bagażem...
To niepojęte, ale tu na ziemi zwanej często Dzikim Zachodem, wieści płynęły szybciej, niż przez telegraf. To, że jadąc główną ulicą miasteczka mogła wzbudzić zainteresowanie stojącej po obu stronach publiczności było oczywiste, bo tak to bywa, jak ktoś ciągnie za sobą dwa konie z dwoma ciałami przewieszonymi w poprzek. Ale to, że większość może znać już szczegóły wydarzenia...
- Dopadłaś morderców starego Andersona? – kiwnął z uznaniem Lucas wychodząc przed szeryfówkę i nie czekając na żadną relację. – Stawiali opór, tak? Nie dało się ich aresztować?
- Lucas, ja nie jestem przedstawicielką prawa, by dokonywać aresztowań. Mogłam ich tylko poprosić o parę rzeczy... - rzuciła lejce na drewnianą barierkę. Nie zajmowała się karoszem, gdyż wiedziała, że wytresowany koń nigdzie sobie nie pójdzie bez jej zgody. Przestała także zwracać uwagę na oba trupy, bo szeryf już wydawał odpowiednie zarządzenia gromadzącym się pod szeryfówką kilku młodym chłopakom.
Jej rola praktycznie się zakończyła. Nie czekając na zaproszenie usiadła na krześle przed biurkiem. Lucas zajął miejsce po drugiej stronie.
Przynajmniej tu było nieco chłodniej. Odetchnęła głębiej.
- Stary Anderson nie miał krewnych, co będzie z jego kuźnią? – zapytała.
- To już sprawa burmistrza – odparł krótko Kidman. – Ja się tym nie zajmuję. Pewnie Redlake weźmie ją pod swą opiekę i sprzeda pierwszemu lepszemu chętnemu.
Milczeli chwilę.
- Co słychać na starym południu? – zapytała wreszcie Oliwia.
- Nic specjalnego. Jankesi rządzą się jak chcą. Świnie – wycedził z niechęcią.
Oliwia kiwnęła głowa. Podzielała jego zdanie na temat Amerykanów z północy. Znała preferencje Lucasa dotyczące niedawno zakończonego konfliktu i wiedziała, że gorąco sympatyzował z Konfederacją. Podobnie jak i ona.
- Ale, ale... - dodał jeszcze. – Generał Forrest, ten kawalerzysta. Wiesz, który, nie?
- Oczywiście.
- Stary Nathan Bedford Forrest... Ogłosił powstanie nowej instytucji charytatywnej, pomagającej dzieciom i wdowom po żołnierzach Konfederacji. Dobry facet, nie?
- Żeby każdy był taki, to byśmy tej wojny nie przegrali – zgodziła się. Określenie „my” przeszło przez jej usta bez problemu.
- Może tak, może nie... Organizacja ma już swą nazwę. To Ku Klux Klan.
- Niech im się wiedzie – skwitowała zwięźle.
- Zostajesz w mieście? – zmienił temat. – Czy uciekasz od razu?
- Nie mam ochoty nigdzie się ruszać – przyznała. – Pewnie wynajmę pokój w hotelu tego, co przybył z Luizjany. Jak mu tam... Wilsona.
- Jeśli będzie miał komplet, to wiesz, że mogę cię przenocować.
Spojrzała na niego. Jego twarz była nieruchoma. Nie zdradzała żadnych intencji, żadnych uczuć. Ani pozytywnych, ani negatywnych. To mogła być głupia propozycja, ale nie musiała. Lucas był porządnym facetem. O swoich zasadach.
- Dzięki Lucas – odparła, wstając z krzesła. – Będę pamiętać.
Jej twarz była tak samo nieruchoma, jak młodego szeryfa. Również wstał. Był równy jej wzrostem. To nie znaczyło, że był niski, po prostu jej samej natura nie poskąpiła centymetrów. Nie to, że była jakimś wielkoludem, ale liczyła sobie sześć stóp bez dwóch cali. To dość sporo.
Uwolniła się od spojrzenia jego całkiem fajnych oczu, wyrażających przede wszystkim zdecydowanie i wykonała zwrot w tył, kierując się w stronę drzwi. Niemal namacalnie poczuła spojrzenie Lucasa na swych pośladkach.
- Jeszcze jedno Oliwia – usłyszała jego głos za plecami. Odwróciła się w jego stronę. – Nie chciałem cię martwić, bo uważam, że to raczej plotki. Że ktoś sobie coś wyssał, albo za dużo dopowiedział...
- O co chodzi? – zapytała zaintrygowana.
- Z tego co słyszałem z tydzień temu w saloonie u Wilsona... Jakieś przybłędy przejeżdżające przez Redlake mówiły... Podobno Arizona jest zainteresowany spotkaniem z tobą. Niekoniecznie chodzi mu o przyjacielską pogawędkę.
Znieruchomiała. A po chwili poczuła, że na jej piękną podobno twarz wypełza lekki uśmiech. Nie, nie chodziło o lekceważenie tej, jakże niebezpiecznej informacji. Ot, taka reakcja, niezależna od niej samej.
- Dzięki za ostrzeżenie – odparła sucho i wyszła na ulicę.
Widząc niemała liczbę gapiów po jednej, jak i drugiej stronie ulicy, zeszła na jej środek. Nie miała ochoty na zaczepki. Wiedziała, że nie byłoby ich wiele, bo mit Oliwii Krwistowłosej działał, ale wystarczyłaby jedna... A potem posypałyby się pytania o zajście w barze Henry’ego, o starsze sytuacje, o milion innych rzeczy. A ona nie miała ochoty na opowieści.
Nie dlatego, że była zadufaną w sobie gwiazdą. Bo nie była. Ale te wydarzenia sprzed ponad godziny, do tego ostatnia informacja od Lucasa trochę na nią wpłynęły.
Delikatny uśmiech nie zszedł z jej twarzy, powoli kroczyła środkiem głównej ulicy Redlake i zatopiła się w rozmyślaniach.
Patrzyła przed siebie, ale i tak czuła na sobie spojrzenia mieszkańców Redlake. Paliły ją. Nie lubiła tego. Nie czuła się gwiazdą. To co robiła... Robiła, bo tak nakazywało jej sumienie, uczciwość, poczucie sprawiedliwości. Tak została wychowana. Wychowana przez białego ojca z Europy i matkę z plemienia Czirokezów. Dwojga ludzi o nieposzlakowanej opinii.
Dom w Luizjanie opuściła na wyraźne polecenie ojca, ponad trzy lata temu, gdy jankeski generał Sherman szykował się do rajdu na Atlantyk. Ojciec nie chciał jej trzymać u siebie. Był zadeklarowanym zwolennikiem Konfederatów. Nie walczył na wojnie, ale działał w strukturach stanowych. W dyplomacji. Także matka udzielała się na rzecz secesji Luizjany i wykorzystywała swoje kontakty z rodzimym plemieniem, które ostatecznie wsparło wojska południowców. Brat, bliźniak poszedł na wojnę. Na szczęście dopiero trzy lata temu, gdy skończył szesnasty rok życia. Może dzięki temu ominęły go kalectwa, albo śmierć w krwawych bitwach nad Antietam, czy pod Gettysburgiem.
Cała rodzina uwikłała się w sprawę uwolnienia swego stanu od Północy. Nie udało się, ale nie to miało znaczenie. Ważniejszy był fakt, że Sherman takich ludzi i takie rodziny zwalczał ze szczególną zaciekłością.
Stąd wyjazd na zachód. Na pogranicze Nowego Meksyku i Arizony. Niespecjalnie bardziej bezpieczne, niż rodzinne strony w Luizjanie, ale pod okiem pastora Waltersa nic jej nie groziło.
Dopóki ona sama po miesiącach ćwiczeń z bronią, nauce jazdy konnej, sama nie zaczęła szukać przygód. Takich przyjemniejszych, jak polowania na zwierzątka, jak i bardziej makabrycznych.
W ubiegłym roku przez przypadek uwikłała się w śledztwo w sprawie zabójstwa syna jednego z mieszkających w regionie farmerów. Cała sprawa zakończyła się strzelaniną. Strzelaniną, w której Oliwia położyła trupem uciekającego przed sprawiedliwością mordercę. Alternatywa była prosta, jak dwie godziny wcześniej w barze Henry’ego. Albo złoczyńca ujdzie bezkarnie, albo ona mu to uniemożliwi. Trzeciej opcji nie było.
Tak to się zaczęło. I trwało, bo z uwagi na znajdującą się nie tak daleko, po drugiej stronie Rio Grande bandę Arizony, pewne wydarzenia, jak i jej zachowania wymykały się spod kontroli.
Stąd jej doświadczenie urosło o kilka podobnych sytuacji. Gwałtownie wzrosła także jej popularność i mir. Szacunek wśród mieszkańców Redlake. Ba, podobno nawet i w innych miejscach całego terytorium. Tak, raptem dwa miesiące temu wybrała się z nudów do odległego o czterdzieści mil na wschód Fairheaven i tamtejszy szeryf od razu wiedział z kim ma do czynienia, choć zobaczył ją pierwszy raz w życiu. Tak jak i mieszkańcy miasteczka.
To było na pewno miłe sympatyczne i łechtało jej ego. Ale przecież nie o to chodziło w tym wszystkim. Nie to było motorem jej działań.
Jej wychowanej w konserwatywnym duchu, szlachetnej, uczciwej, nienawidzącej niesprawiedliwości Metysce z Luizjany.
Choć, czy wysyłanie na drugą stronę nawet tak zatwardziałych bandziorów, jak ci mordercy, było czymś godnym pochwały, bezkrytycznej akceptacji? Może czasami nic nie jest jednoznaczne? Choć przecież ona nie była żadną wyrachowaną zabójczynią. Wręcz przeciwnie. Była zwykłą dziewczyną z niezwykłym darem. Darem szybkiej ręki i ogólnej sprawności fizycznej a także umysłowej. Darem, który dostała od rodziców i udoskonaliła w trakcie dni, tygodni, miesięcy ćwiczeń.
Otarła dłonią lekko spocone czoło. Ten gest jakby przywrócił ją do rzeczywistości.
Rozejrzała się niezdarnie. Doszła niemal do końca ulicy, tutaj publiczność była dużo mniej liczna. Ba, rozejrzała się raz jeszcze, zniknęła w ogóle. Pod chatkami z obu stron ulicy znajdowało się tylko kilku ludzi. Sami mężczyźni. Przejechała po nich obojętnie wzrokiem. Tak od niechcenia.
Coś na ułamek sekundy zwróciło jej uwagę, ale już moment później cos innego oderwało ją od nich.
Jej spojrzenie utkwiło w czymś niezwykłym. Albo w kimś. Tuż przy przedostatnim budynkiem po prawej stronie, którym był sklep z konfekcją wąsatego Davida Millera, stała kobieta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, jak się prezentowała.
Bo wyglądała niezwykle kobieco. A jednocześnie twardo. Widać było, że miała w sobie i klasę i niesamowitą siłę ducha. Takie połączenie. To biło z niej na milę. Ładna brunetka o latynoskiej urodzie z lekkim uśmiechem na twarzy i jednocześnie silnym, pewnym siebie wzrokiem. Ubrana w niezwykłą, jak na te strony kolorową suknię z przewagą czerwieni i żółci. Nie miała na sobie niczego więcej. Bezwstydnie odsłaniała nagie ramiona a nawet stopy.
Zasadniczo Oliwia kojarzyła mieszkańców Redlake. Ktoś taki musiał rzucić się w oczy dużo wcześniej. Wniosek był zatem jeden, kobieta była obca. Przybyła tu niedawno. Skąd? Nie wiedziała.
Ich oczy spotkały się i trwały w milczącym pojedynku. Oliwia zwolniła nieco krok, widząc, że trasa jej spaceru kieruje się wprost na nieznaną piękność. Zawahała się, nie wiedząc co zrobić. Z sekundy na sekundę nasilało się wrażenie, że ta kobieta znalazła się na jej drodze nieprzypadkowo. Gdy wrażenie urosło do rangi niemal pewności, zatrzymała się, czekając na słowa. Doczekała się błyskawicznie.
- Nie pierwszy to raz, kiedy podania ludowe rozmijają się z prawdą. Ci, który opowiadają o tobie, Oliwio, zdecydowanie nie doceniają twoich walorów estetycznych. To dziwne, bo przecież nie tak wyobrażamy sobie mścicielki.
- Masz rację, okłamano cię, gdyż nie jestem żadna mścicielką – odparła Oliwia czując pewne niewytłumaczalne napięcie. – Ja tylko pomagam sprawiedliwości.
- Każdy pomaga, bo każdy ma swą własna definicję sprawiedliwości – odparła natychmiast brunetka a jej głos brzmiał władczo i tak jak jej postawa, zdradzał pewność siebie, choć delikatny uśmiech nie schodził z twarzy. – Ale to nieistotne, gdyż ważniejsze jest to, że nasze spotkanie będzie dużo przyjemniejsze.
- Spotkanie? Przyjemniejsze? Mówisz zagadkami – pominęła formułę zwracania się per „pani”, gdyż rozmówczyni wyglądała na starszą może raptem o trzy, cztery lata a dodatkowo sama jej nie zastosowała w stosunku do Oliwii.
- Jestem w końcu kobietą – uśmiech na jej twarzy rozszerzył się trochę bardziej. – Choć, racja, z reguły używam bardziej precyzyjnych określeń.
- Myślę, że i tak nie przyniosą one rezultatu, gdyż w tej chwili mam na głowie inne rzeczy.
Kłamała. Nie miała tu w Redlake nic do roboty. Może poza odwiedzeniem pastora Waltersa po kilkudniowej nieobecności, lecz to mogło poczekać.
Wiec dlaczego skłamała? Ta zdecydowanie silna i władcza brunetka rozsiewała wokół siebie jakąś dziwną aurę. Oliwia czuła, że pod jej spojrzeniem maleje jej własna pewność siebie.
- Myślałam, że nie odmówisz mi, po tym, gdy zaanonsowałam swe przybycie – zaoponowała rozmówczyni.
- Zaanonsowałaś? – zdziwiła się Oliwia. – Przykro mi, ale nic do mnie nie dotarło.
- Tak to bywa, jak już powiedziałam – pokręciła głową z lekką nutą rezygnacji. – Przekazy z ust do ust mocno zniekształcają oryginalną treść. Albo w ogóle nie docierają do nadawcy. Zatem powtórzę oficjalnie, starałam się uprzedzić, że przybędę w celu rozmowy.
- Rozmowy? Na jaki temat?
- Temat się znajdzie, choć, miedzy Bogiem a prawdą, po prostu chciałam cię poznać.
- Nie rozumiem. Kim jesteś?
- Nazywam się Alejandra Rodriguez. Pewnie nic ci to nie mówi.
- Niestety nic – burknęła nieco niegrzecznie Oliwia, czując jakiś niewytłumaczalny, nieprzyjemny dreszcz na skórze.
- Może zatem zdradzę ci inne określenie, pod jakim jestem znana.
- Co to za określenie?
- Arizona.
Oliwia utkwiła wzrok w oczach brunetki, czując nagły chłód na ciele. Choć, pseudonim jakim się przedstawiła brzmiał niewiarygodnie, to jej wzrok wcale nie zdradzał, że właścicielka żartuje.
- To niemożliwe – zaczęła. – Arizona nie jest... Znaczy jest...
- Mężczyzną? – patrzyła spokojnie. – Nie, nie jest. Nikt jej, albo go, nigdy nie widział, prawda? Poza małym gronem najbliższych współpracowników, rzecz jasna. Żaden z nich słowa nie pisnął. Kiedy pogłoski o wyczynach Arizony szły w świat, nikomu nie przyszło do głowy by przyjmować, że na czele oddziału stoi kobieta, czyż nie?
- Oddział – prychnęła Oliwia, czując jakiś irracjonalny przypływ odwagi, która de facto w tym momencie mocno ją opuściła. – Zabawne określenie dla bandy rzezimieszków.
- Rzezimieszków? – spojrzenie Alejandry twardo wbijało się w Oliwię, aż ta poczuła, że znalazła się naprawdę w głębokiej defensywie. – Kwestia osobistego podejścia – mimo silnego wzroku, głos brzmiał względnie spokojnie. – Dla jednych będziemy rzezimieszkami, dla drugich żołnierzami, sojusznikami generała Miramona.
- Żołnierze nie mordują wieśniaków, nie uprowadzają ich kobiet, nie porywają dzieci.
- Likwidujemy tylko zwolenników Juareza. Nic więcej – podkreśliła Arizona. – Jeśli ktoś przekroczy zasady, zostaje ukarany. A poza tym, cóż... To Meksyk – wzruszyła ramionami, jakby ostatnie zdanie usprawiedliwiało wszystkie niegodne historie.
Oliwia milcząc, rozejrzała się. Rzuciła spojrzeniem w prawo i lewo. Nieliczni mężczyźni stali po bokach ulicy, przypatrując się obu kobietom. Dopiero teraz przypomniała sobie to, że już wcześniej zwrócili jej uwagę, której nie zdążyła rozwinąć. Było ich chyba sześciu i wszyscy byli ubrani po meksykańsku.
Pozornie beztrosko obejrzała się nawet w tył. Gdzieś z pięćset jardów wstecz majaczyła szeryfówka.
- Nie rozglądaj się tak – rozległ się silny głos Alejandry. – Szeryf ma teraz swoje problemy i nie myśli o tobie. No, może myśli, ale na myśleniu się kończy.
- Podobno przyjechałaś spotkać się tylko ze mną – Oliwia poczuła niepokój, nie wiedząc jak zinterpretować słowa przeciwniczki.
- Miałam na myśli to, że jeśli przyjdzie mu do głowy, by wyruszyć na jakiś obchód, zostanie powstrzymany przez mojego człowieka – wskazała głową w dal. – Jest dyskretnie pilnowany i niech tak lepiej zostanie.
- O czym więc chciałaś rozmawiać?
- O tym, że nad Rio Grande jest miejsce tylko dla jednej królowej – odparła bez namysłu Arizona. – Czy to po tej stronie, czy po drugiej. Nie przeczę, że nie robisz dobrych rzeczy. Tak, jak dwie godziny temu. Tak, ukaranie uciekinierów i morderców starego Andersona to czyn, za który mogę ci pogratulować. Ale to niczego, rzecz jasna nie rozwiązuje.
- Chcesz pojedynku? Nie masz nawet broni przy sobie.
- Jest mi niepotrzebna. Jeśli tylko chwyciłabyś za swój rewolwer, moi ludzie zareagowaliby natychmiast.
- Nie dam się uprowadzić – zapewniła stanowczo Oliwia.
- A kto tu mówi o uprowadzeniu...?
- Nie rozumiem zatem czego konkretnie chcesz.
- Zwycięstwo można odnieść na wiele sposobów. Można zabić kogoś podstępem, pokonać w pojedynku, uprowadzić w siną dal. Ale można zmusić kogoś do uległości, do poniżenia.
- Nie dam się poniżyć – słowa Krwistowłosej znów zabrzmiały stanowczo.
- To tylko twoje zdanie. A pamiętaj, że Arizona zawsze osiąga swój cel.
Przy tych słowach Alejandra oparła się o drewnianą barierkę, rozchylając lekko nogi. Jej zachowanie wciąż było władcze a jej pewność siebie wprawiała Oliwię w osłupienie. Arizona wyglądała, jakby była święcie przekonaną, że spełni swój cel, niezależnie od słów rywalki. To było tak samo denerwujące jak i deprymujące.
- Więc w jaki sposób chcesz osiągnąć swój cel? – zapytała, starając się utrzymać spokój.
- Uklęknij przede mną – zażądała, nie podnosząc swego głosu nawet o pół tonu.
Oliwia poczuła, że na jej twarz wypływa rumieniec. Poczuła jak gniew zaczyna rozsadzać jej duszę. Dłonie zacisnęły się w pięści a wściekłość mieszała się z obawą.
Wściekłość, bo chociaż była dziewczyną wychowaną w konserwatywnej rodzinie, nie zwykła puszczać płazem takich propozycji. Nikomu.
A obawa, bo wściekłość nie mogła znaleźć ujścia. Przed nią nie stał byle chłystek a najgroźniejszy bandyta w tej części świata. Najgroźniejszy, nie tylko dlatego, że dysponował siłą fizyczną swojej bandy, ale także z powodu swojego silnego charakteru, nie znoszącego sprzeciwu, co Oliwia z każdą sekundą odczuwała coraz mocniej.
- Nie zrobię tego – wycedziła po prostu.
- Tak uważasz? Mam siłę przekonywania, o której ci się nie śniło.
- Każdą siłę można pokonać inną.
- To pokonuj – spojrzała pobłażliwie Alejandra. – Widziałaś już, że przed biurem szeryfa stoi mój człowiek, prawda? Wystarcz jeden znak, by wszedł tam, ot tak, po prostu i zrobił co do niego należy. A teraz spójrz przed siebie. Widzisz stąd domek pastora Waltersa, czyż nie? Oczywiście, że widzisz. I widzisz też mojego kolejnego człowieka, który może zrobić dokładnie to samo, co ten przed biurem Kidmana.
Oliwia poczuła panikę wdzierającą się w jej mózg. I w żaden sposób nie umiała znaleźć recepty na powstrzymanie tego uczucia. Było źle, bardzo źle. Zaczęło do niej docierać, że nie ma żadnych argumentów.
- To są słowa żołnierza? Tego co walczy o jakieś swe wydumane cele przeciwko Juarezowi? Jesteś zwykłym, obłudnym rzezimieszkiem!
- Mylisz cele moja droga. Teraz nie jestem żołnierzem, tylko kobietą, która nie uznaje żadnej władzy nad sobą. Nie walczę teraz przeciwko zwolennikom Juareza. Walczę o miano królowej Rio Grande. A największą satysfakcję sprawi mi pokonanie mojej konkurentki.
Oliwia raz jeszcze przeanalizowała sytuację. Przynajmniej na tyle, na ile pozwoliła jej burza w umyśle. Nie było rady. Musiała się ugiąć. I to nie tylko z powodu zagrożenia fonicznego dla bliskich jej osób, szczególnie pastora Waltersa. Także dlatego, że ona, że Alejandra... Była w swym triumfie wszechpotężna i zniewalająca.
- Klęknij – powtórzyła Arizona.
Oliwia opuszczając wzrok, tak jakby ukryć swe poniżenie przed światem i mieszkańcami Redlake, których na ulicy nie było, ale być może obserwowali tą z daleka, zwyczajna rozmowę dwóch kobiet. Jej głowa znalazła się na wprost nieco rozsuniętych kolan latynoski.
Ale już za sekundę jej uwaga skupiła się na czymś innym. Oto sukienka Alejandry zaczęła powoli się unosić. Oczom zaskoczonej, czy wręcz zaszokowanej Oliwi ukazały się łydki Alejandry a potem kolana. Na końcu nawet zgrabne uda. Usta dziewiętnastolatki rozchyliły się w reakcji na ten widok. Zaskoczona i zdezorientowana patrzyła na zgrabne ciało Arizony, które zostało przed nią obnażone tak bezwstydnie.
- Jeśli myślałaś, że to wszystko, byłaś w błędzie – usłyszała nieco mocniejszy głos z góry. - Bierz się do dzieła!
Razem z tymi słowami, suknia uniosła się jeszcze bardziej i wtedy zaszokowana Oliwia zobaczyła także ostatni element nagości rywali. Czarny trójkąt między nogami. Nogami, które rozsunęły się jeszcze bardziej.
Powoli docierało do niej co miała zrobić i poczuła, jak włos jeży się jej na głowie a przez ciało przechodzi niemożliwy do opanowania dreszcz.
Chociaż, jak przystało na prawdziwą konserwatystkę, do tej pory zachowała absolutną czystość, to przecież nie mogła uciec od jakiejkolwiek edukacji w wykonaniu koleżanek, jeszcze w Luizjanie. Chociaż była dziewicą, nie mającą zielonego pojęcia o tym wszystkim, to nie aż tak nieświadomą, by nie wiedzieć czego oczekuje ta...
Zrobiło jej się duszno, przez chwilę pomyślała, że zemdleje. I nie wiedziała czy to z powodu temperatury, czy tego co ma zrobić. Być może na oczach niejednego mieszkańca Redlake. A na pewno w obecności znajdujących się bliżej, lub dalej zbirów z bandy Arizony.
Powoli pochylała głowę w stronę krocza Alejandry. Czując, jak wewnątrz, w środku, zbiera jej się na mdłości. Poczuła zapach nagiego łona kobiety. Z drżących ust wysunęła język. Nie chciała, nie mogła, nie umiała, ale na jej głowę opadła dłoń Alejandry, usilnie kierując usta Oliwi w kierunku jej łona. Aż te przywarły do nich.
- Pracuj językiem, ślicznotko, czekam na to – do uszu Oliwi dobiegł spokojniejszy ton głosu Arizony. Wygrała, zwyciężyła. Była królową. A ona, Oliwia miała jej to za chwilę udowodnić. Gdy nagle usłyszała, jak otwierają się drzwi od sklepu Millera a potem następuje jakiś krok i drgnięcie Alejandry. Gdy oderwała głowę od ud dziewczyny, zobaczyła stojącego w drzwiach szeryfa.
- Dość tego – powiedział stanowczym głosem. – Nie próbuj żadnych sztuczek, bo tym razem twoi kompani w niczym ci nie pomogą.
Kidman mierzył do Arizony z rewolweru. Jego spojrzenie powędrowała na twarz Oliwii. Ta, wciąż klęcząc zorientowała się, że z zaczerwienioną twarzą i wytrzeszczem oczu prezentuje się nad wyraz niekorzystnie. Najszybciej jak się dało, podniosła się na nogi.
- Nie doceniłam cię szeryfie – przyznała Arizona z rozbrajającą szczerością, żadnym gestem nie zdradzając jakiegokolwiek zmieszania.
- Teraz spokojnie udamy się w kierunku biura – kontynuował Kidman zdecydowanym, choć spokojnym głosem. Oliwia patrzyła w jego pokrytą kilkoma piegami twarz jak zahipnotyzowana.
- Chyba sobie żartujesz Lucasie – na obliczu Arizony zagościł uśmiech. – To, że trzymasz mnie teraz na muszce nie znaczy, że osiągnąłeś przewagę. Ja wciąż mam tu swoich ludzi – znacząco rozejrzała się dookoła.
- Którzy spokojnie popatrzą, jak ich przywódczyni trafia pod klucz.
- Mylisz się – odparła spokojnie, jak i dobitnie Alejandra. – Oni nigdy nie są spokojni. A już na pewno wtedy, gdy zobaczą swoją królową prowadzoną do aresztu.
- Będę cię osłaniać, nic nam nie grozi – odezwała się gorliwie Oliwia, chcąc zatuszować przykrą wpadkę sprzed chwili.
- Naprawdę? A czy pastorowi też nic nie grozi? – oczy Alejandry zwróciły się w stronę metyski. Oliwię znów poraziła niezwykła pewność siebie kobiety.
- Jeśli pastorowi coś się stanie, zawiśniesz na stryczku bez żadnego gadania – ostrzegł szeryf.
- Cóż, Lucasie. Jeżeli trafię pod klucz, to i tak zawisnę. Jeden trup więcej nie zrobi mi w tym przypadku żadnej różnicy, naprawdę.
Zamilkli oboje. I Lucas i Oliwia. Zdawali sobie sprawę, że Arizona mówi z sensem. Powstrzymali ją, ale nie byli w stanie ujarzmić.
- Dlatego wypuścicie mnie grzecznie a ja odwołam swoich chłopaków z miasta – dokończyła swój wywód meksykanka.
- Skąd mamy wiedzieć, że dotrzymasz słowa? – wygłosił standardową formułkę Kidman.
- Arizona zawsze dotrzymuje słowa. Zawsze – podkreśliła, wiedząc dobrze, że o tym słyszeli. Niekoniecznie przy okazji sympatycznych wiadomości.
Znów milczeli. Oliwia zauważyła, że młody szeryf zawahał się. Nie miał argumentów na to, by spełnić swoją groźbę i wsadzić Arizonę do aresztu. Nie ufał jej także tak do końca. Bał się o pastora Waltersa, tak samo jak i Krwistowłosa.
- Spotkamy się jeszcze kiedyś Oliwio i to niedługo – ponownie odezwała się Alejandra, starając się, by jej groźba zabrzmiała całkiem niewinnie i nie czekając na reakcję kogokolwiek, odwróciła się, ruszając w kierunku wyjazdu z miasta.
Nawet Lucasowi zabrakło siły by zatrzymać szefową krwiożerczej bandy. Oboje z Oliwią patrzyli, jak na jeden gest ręki kilku ludzi ostentacyjnie spacerujących chodnikami, przyspiesza kroku i dołącza do swej szefowej. Także ten, znajdujący się pod domem pastora, co szczególnie Oliwia skomentowała głębszym oddechem ulgi.
- Idziemy – przerwał ciszę szeryf. Raz jeszcze rzucił okiem na oddalającą się pieszo postać w czerwono-żółtej sukni. W końcu wskoczyła ona na konia i wraz z kamratami opuściła miasto główną ulicą.
Oliwia czuła, że powoli dochodzi do siebie. Teraz nagle poczuła większą odwagę. Tak to jest, gdy niebezpieczeństwo znika jak kamfora. Dlaczego nie była taka odważna, gdy Alejandra zmusiła ją do uklęknięcia i złożenia tego tfu, pocałunku? Czuła obrzydzenie do samej siebie.
Unikała wzroku szeryfa, który zdecydowanie szybciej wrócił do równowagi. Choć i on był podekscytowany wydarzeniem. W końcu Redlake, mimo wszystko należało do spokojniejszych miasteczek. Szlak bandy Arizony, czy innych rzezimieszków z reguły omijał miasteczko szerokim łukiem. Dlatego Lucas komentował wydarzenia sprzed chwili dość ożywionym głosem. Oliwia odpowiadała krótkimi burknięciami. Była zła na siebie. Ale jeszcze bardziej czuła zawstydzenie.
- Chyba jednak musisz wejść do mnie na jednego.
Ton głosu szeryfa, jak i jego słowa nie wpłynęły na młodą Metyskę pozytywnie. Spojrzała na niego spode łba. Jeszcze godzinę temu była bohaterką całej społeczności miasteczka Redlake a teraz?
- Nie, dzięki. Idę do Wilsona – odparła sucho.
Zostawiła Kidmana na ulicy, bez słowa pożegnania, gdy znalazła się na wprost hotelu. Weszła do środka i nie zamieniając zbyt wielu słów z właścicielem, wyciągnęła z sakiewki dolara i biorąc klucz, udała się na górę. Tam, w pokoju, który w tym właśnie momencie stał się jej tymczasową własnością, natychmiast rzuciła się na łóżko.