Ilustracja: Greg Rakozy

Nie z tego świata

14 sierpnia 2024

Szacowany czas lektury: 30 min

Noc była wyjątkowo ciepła i pogodna. Wyniosłem do ogrodu krzesło, stolik i zapaliłem elektryczny lampion. Zimne, ledowe światło padło na dwie zroszone butelki piwa. Psyknął podważony kapsel. Przystawiłem butelkę do ust i jednym haustem opróżniłem do połowy. Rzuciłem okiem na czerwoną etykietę. Jak brzmiała ta reklama? Wszystko wokół się zmienia, tylko ta etykieta i ten smak pozostają takie same. Chłodny przeciąg niczym z otwartej lodówki zawiewał z pustego domu. Odkąd Ewa się wyprowadziła, zostałem tu zupełnie sam.

Zza żywopłotu oddzielającego mój ogródek od sąsiadów dobiegały śmiechy i wesołe okrzyki. Gdzieś pomiędzy drzewami mignęła mi sylwetka ich starszej córki. Mogła mieć najwyżej osiemnaście lat, ale ostatnio wyjątkowo rozkwitła. Nie zwracałem na nią szczególnej uwagi, kiedy Ewa jeszcze tu była. Teraz, niemal za każdym razem, gdy pojawiała się w moim polu widzenia, rozpalała w głowie pożądliwe myśli…

Spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Pomiędzy tysiącem słabszych i mocniejszych świetlistych punktów przesuwał się powoli doskonale widoczny ognik komety, ciągnąc za sobą ledwie dostrzegalny ogon. Od kilku dni trąbili o tym w radiu i telewizji, zachęcając do obserwacji astronomicznych.

– Bennett! – Ktoś nagle zawołał z ulicy – Nie ma u ciebie Ewy?

Parsknąłem śmiechem. Poznałem głos jej ojca, bądź co bądź oficjalnie wciąż jeszcze mojego teścia.

– Pizzeria Luigi. Zna tata adres – odparłem.

Cała ulica wiedziała, że zamieszkała z właścicielem pizzerii.

– Nie ma jej tam. Od rana przepadła jak kamień w wodę.

– To u niej normalne – odpowiedziałem, popijając idealnie schłodzone piwo. – O ile sobie przypominam, z tego domu też wyszła bez słowa wyjaśnienia.

– Idź do diabła!

– Z Bogiem tato – odparłem ironicznie, wytrząsając z dna ostatnie krople.

Ile lat byliśmy razem? Pięć? W każdym razie wystarczająco długo, żeby przyzwyczaić się do mówienia: „tato”. Do mnie nikt nie mógł tak powiedzieć. Nie doczekaliśmy się dzieci.

Dochodziła dwudziesta pierwsza. Włączyłem stare radio, które przytargałem tu razem ze stolikiem. Minęła chwila, nim spośród trzasków i pisków wydobył się głos spikerki prowadzącej wieczorne wiadomości:

„Tajemnicze zaginięcie kolejnego policjanta. Rzecznik komendy rejonowej powiedziała, że poszerzony został krąg poszukiwań. Sprawdzane jest, czy to zaginięcie może mieć związek z wydarzeniem sprzed kilku dni. Policjanta z dzielnicy północnej wciąż nie udało się odnaleźć”.

– Może kosmici ich porwali? – mruknąłem pod nosem. – Zniknięcie Ewy to pewnie też ich sprawka – parsknąłem śmiechem.

Otworzyłem drugie piwo i zamyśliłem się nad odpowiedzią na pytanie, czy brakuje mi nieustannych pretensji o nieumyte naczynia, cieknący kibel, puste butelki po piwie, chodzenie w butach do domu i głośne słuchanie transmisji NBA. No i o to, że nie mieliśmy dzieci. To oczywiście też była moja wina.

Przypomniałem sobie dzień, kiedy wróciłem z delegacji. W przedpokoju stały już spakowane walizki. Ewa czekała na mnie w tej eleganckiej sukience, którą zakładała tylko od święta.

– Co ty robisz? – spytałem.

– Odchodzę! – odparła, zadzierając nosa, jakby od kilku godzin ćwiczyła tę scenę. – Miałam cię raczej za nudziarza, ale ty jesteś zwykłym łajdakiem!

Ominęła mnie, ciągnąc za sobą walizki i przez otwarte drzwi wytoczyła je na zewnątrz. Na podjeździe stało jej małe Suzuki, czekające już z podniesioną klapą bagażnika. Patrzyłem bez słów, jak pakuje walizki do samochodu, trzaska ostentacyjnie drzwiami, zapala silnik i znika za rogiem ulicy.

Dlaczego jej nie zatrzymałem?

Zdezelowany głośnik zaskrzeczał tym razem głosem profesora z uniwersyteckiego obserwatorium astronomicznego:

„To nie kometa. To raczej meteoroid, który zamiast wlecieć w ziemską atmosferę, zaczął krążyć po orbicie. Na razie nic więcej nie możemy powiedzieć. Prowadzimy stałą obserwację tego obiektu”.

Znów spojrzałem w niebo, ale tym razem nie dostrzegłem poruszającego się punktu. Może zniknął już za widnokręgiem. Ziewnąłem przeciągle. Dwa piwa powinny wystarczyć, żeby spokojnie pójść spać. Podniosłem się z krzesła, stękając i ruszyłem do domu. Odkąd Ewa ze mną nie mieszkała, nie musiałem nawet brać prysznica, żeby położyć się do łóżka. Włączyłem telewizor. Mecz Lakersów z Celtami dobiegał końca. Jednak zanim zdążyłem zagrzebać się w pościeli, dość niespodziewanie, zważywszy na późną porę, zadzwonił dzwonek u drzwi.

Niechętnie powlokłem się do przedpokoju i wyjrzałem na werandę. Na schodach stał policjant. Przemknęło mi przez myśl, że to może być coś poważniejszego.

– Pan Jakub Bennett? – spytał niskim głosem, gdy uchyliłem drzwi. – Dzielnicowy Garp – przedstawił się, prezentując legitymację. – Mogę wejść?

– Proszę. – Wpuściłem go do środka. – A ludzie gadali, że pan gdzieś przepadł.

Znałem go z widzenia, ale nie miałem okazji zamienić z nim choćby jednego słowa. Kiedy kilka dni temu, gdy po raz pierwszy pojawiła się informacja o tajemniczym zniknięciu policjanta w naszym mieście, ludzie zaczęli gadać, że chodzi właśnie o Garpa. Jak widać, mylili się.

Dzielnicowy nie odpowiedział na zaczepkę. Spojrzał na mnie tylko tępym wzrokiem, zatrzasnął drzwi i głośno stukając butami po drewnianym parkiecie, przemaszerował do salonu. Był wielkim Murzynem o sylwetce koszykarza i gdy stanął w drzwiach, przesłonił niemal całe światło przejścia.

– Jeśli przyszedł pan zapytać o Ewę, to od razu mówię, że nic nie wiem. – Postanowiłem błyskawicznie uciąć jego spekulacje. Nie miałem ochoty na dłuższą rozmowę z tym głąbem, ale policjant nie zapytał o Ewę. Milcząc, odwrócił się w moją stronę i wyższy o głowę, spojrzał z góry takim dziwnym, pustym wzrokiem, że aż przeszedł mnie dreszcz.

– Pójdzie pan ze mną, panie Bennett – odezwał się w końcu, wyciągając z kieszeni pióro, zupełnie jakby chciał wypisać mi mandat.

Wtedy końcówka pióra niespodziewanie rozbłysła tak oślepiającym światłem, że musiałem zmrużyć powieki. Nie zdążyłem powiedzieć ani słowa, kiedy po prostu dotknął mnie tym świecącym punktem…

 

*

 

Obudziłem się, czując łaskoczące mnie po twarzy włosy. Wyłaniający się spod otwieranych powoli powiek obraz nachylonej tuż nade mną dziewczyny, nie był czymś normalnym na obecnym etapie mojego życia. Spojrzałem pytającym wzrokiem w jej jasnozielone oczy, ale nie wyczytałem z nich niczego.

Pomyślałem o posterunkowym Garpie i o tym wszystkim, co wydarzyło się minionego wieczora. O wszystkim, czyli o niczym. Nie pamiętałem nic ponadto, że szukano Ewy, a ja piłem piwo, słuchając radia i obserwując kometę.

Zerknąłem na lekko spierzchnięte, milczące usta, ale mój wzrok momentalnie zanurkował niżej, tam, gdzie dziewczęce piersi o idealnie zaokrąglonych liniach muskały mój tors. Przesunąłem dłonią po głęboko wciętej talii, aby po chwili, wciąż nie dowierzając, zacisnąć palce na nagim pośladku. Nie wiem, czy pod wpływem tej delikatnej pieszczoty, ale wtuliła się we mnie mocno i uśmiechnęła, cicho wzdychając.

Po integracyjnym bankiecie, który zakończył ostatnią firmową imprezę, też miała miejsce podobna scena. Obudziłem się w łóżku z koleżanką z pracy. Miała na sobie tylko przezroczystą halkę. Zacząłem się zastanawiać, jak daleko potoczyły się wydarzenia tamtego wieczoru i czy nie zostały przypadkiem przekroczone jakieś czerwone linie. Pamięć na szczęście szybko przebiła się przez mgłę porannego kaca. Impreza zakończyła się w naszym hotelowym pokoju. Nie pamiętałem, kogo pierwszego ścięło, ale koleżanka, zanim padła trupem na moim łóżku, zarzygała pół kibla.

Tym razem w głowie miałem wielką czarną dziurę, a dziewczyna obok bynajmniej nie spała pijackim snem. Spojrzałem na wielki stary zegar wiszący na ścianie. Była punktualnie dziesiąta.

Pocałunki, delikatne jak krople deszczu, zmysłowo spłynęły po mojej skórze. Poczułem, jak pod ich wpływem pogrążone w porannym letargu ciało zaczyna budzić się do życia. Zadrżałem. W ciągu kilku miesięcy z niepozornej nastolatki z sąsiedztwa zmieniła się boginię seksu. Jej odważne, pewne siebie poczynania momentalnie doprowadziły mnie na skraj przepaści. Zacisnąłem powieki, ale nie powstrzymałem tym fali rozkoszy, która niczym wzbierająca nagle rzeka przerwała wszystkie tamy.

Kiedy bez słowa wstała z łóżka, zawstydzony ukryłem twarz w poduszce. Wszystko to wydarzyło się zbyt szybko, wszystko było tak niespodziewane, że zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć. Opuściłem poplamioną pościel, dopiero upewniwszy się, że wyszła, dyskretnie zamykając drzwi. Usiadłem, ale tak zakręciło mi się w głowie, że z powrotem opadłem na posłanie.

Nic z tego nie rozumiałem. Jakim cudem córka sąsiadów znalazła się w moim łóżku? Rankiem i to bynajmniej nie wczesnym rankiem. Łeb mnie zaczął naparzać, jakby ktoś walił w niego młotkiem. Do tego aż skręcało mnie z głodu. Podjąłem drugą próbę podniesienia się z łóżka… tym razem zakończoną sukcesem.

Do mych nozdrzy dotarł jakiś przyjemny zapach. Spojrzałem na ławę. Ze zdziwieniem dostrzegłem na niej półmisek pełen tostów. Obok stała butelka z charakterystycznym, czerwonym logiem mojego ulubionego piwa. Nie wiedziałem wprost, czym sobie zasłużyłem na takie śniadanie. Podszedłem do stołu i sięgnąłem po tost. Był jeszcze gorący. Usiadłem na krześle i odkapslowałem piwo.

Raz jeszcze podjąłem wysiłek prześledzenia wydarzeń minionego wieczora. Nic. Absolutnie nic. Dzielnicowy Garp i czarna dziura. Zerknąłem na zegar. Dziwne, ale chyba stanął. Wciąż pokazywał dziesiątą. To był stary zegar, który musiałem nakręcać raz w tygodniu, żeby szedł, ale kiedy się go nakręciło, a robiłem to zawsze w sobotę, odmierzał już czas bez najmniejszego opóźnienia.

Wstałem by włączyć telewizję, ale nigdzie nie mogłem znaleźć pilota. Mało tego. Nie mogłem też nigdzie znaleźć komórki. Co tu się do cholery działo? Ręcznie uruchomiłem telewizor. Leciała najwidoczniej powtórka wczorajszego meczu Lakersów, a przycisk do zmiany kanałów oczywiście nie działał. Zakląłem i wróciłem do stołu. Byłem tak głodny, że łapczywie pochłonąłem cały talerz tostów, wypijając piwo do dna.

Zacząłem zastanawiać się, gdzie u licha zniknęła dziewczyna. Czy to ona przygotowała dla mnie tę pyszną, poranną niespodziankę? Trzasnęły drzwi. Na ten dźwięk poderwałem się z krzesła, myśląc, że wróciła…

Kiedy się odwróciłem, moim oczom ukazała się niestety ogromna sylwetka dzielnicowego Garpa.

– Co pan tu robi? – krzyknąłem niemalże. Coś mną aż wstrząsnęło na ten niespodziewany, a budzący dziwny lęk przed wydarzeniami zeszłego wieczora, widok. – Dlaczego wchodzi pan bez pukania do prywatnego domu?

Wielki, barczysty Murzyn w policyjnej czapce i granatowym mundurze, ruszył powoli w moją stronę, nic nie mówiąc. Na piersi, w klapie błyszczała odznaka, a na pasie wisiała skórzana kabura i krótkofalówka.

– Co pan do cholery robi? – wrzasnąłem jeszcze głośniej, mając nadzieję, że go to zatrzyma.

– Proszę się nie denerwować panie Bennett – odparł spokojnym głosem.

Był już o krok ode mnie. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej pióro…

Wszystko sobie nagle przypomniałem. Ten oślepiający rozbłysk, który pogrążył mnie w niepamięci. Co on mi zrobił zeszłego wieczora? Nie wiedziałem, ale byłem pewien, że to samo zamierza zrobić teraz. Złapałem jego potężne przedramię w momencie, kiedy główka pióra, wyciągnięta w moim kierunku, zapaliła się takim samym, jak zeszłego wieczora błyskiem…

Byłem niższy o głowę i lżejszy o połowę, ale wiele lat amatorsko ćwiczyłem aikido. Założyłem dźwignię i gwałtownym szarpnięciem sprowadziłem go do parteru. W jego oczach zobaczyłem takie samo zdziwienie, jakie musiało się zapewne malować również na mojej twarzy. Poszedłem za ciosem i wyłamując mu do tyłu ramię, unieruchomiłem na podłodze. Tymczasem pióro, czy co to było, wyślizgnęło się z jego palców i wciąż płonąc niepokojącym światłem, potoczyło się pod samą ścianę, i zgasło.

 

*

 

Nagle wszystko zniknęło. Mój salon, telewizor, stół i łóżko. Gołe ściany pomieszczenia lśniły trupiozieloną luminescencją. Prawdziwy pozostał jedynie Garp. Wielka góra czarnego mięsa przygwożdżona do ziemi i ciężko dysząca z wysiłku, który musiał podjąć, aby spróbować wstać.

Puściłem go i rzuciłem się biegiem w kierunku okrągłego otworu, znajdującego się w jednej ze ścian. Z tej strony, z której przyszedł dzielnicowy. To musiały być zapewne drzwi. Miały na oko dwa metry średnicy i wypełniała je czarna szyba lub pleksa.

– Proszę nie robić głupstw, panie Bennett – zawołał za mną podniesionym głosem. – Proszę się uspokoić, dla pańskiego dobra.

Kątem oka zobaczyłem leżący wciąż pod ścianą ów tajemniczy przedmiot w kształcie wiecznego pióra. Zanim Garp zdołał wstać, dobiegłem tam i chwyciłem go w dłoń. Po chwili znów byłem przy drzwiach, które ku mojej uldze zaczęły się przede mną otwierać. Czarna płaszczyzna uniosła się niczym żaluzja.

– Proszę oddać kontroler – wołał za mną Garp, ale je już byłem na zewnątrz.

Poza okrągłym otworem wyjściowym rozciągała się ogromna, ciemna przestrzeń. Przypominała rozległy podziemny parking. Wypełniała ją ta dziwna fluorescencyjna poświata. Ruszyłem przed siebie, ale momentalnie wyrżnąłem w coś całym pędem. Dopiero wtedy zauważyłem, że z okrągłych drzwi poprzez pustą przestrzeń prowadzi korytarz w kształcie wielkiej rury, o ścianach z przezroczystego jak szkło materiału. Rura, wyginając się łukiem, zwracała się w kierunku majaczących gdzieś w oddali krańców hali. Puściłem się nią biegiem, słysząc za plecami ciężkie kroki dzielnicowego. Na samym końcu tunelu dostrzegłem w ścianie okrągły otwór, podobny do tego, którym udało mi się wydostać z mojej … no właśnie… celi? Przyspieszyłem, modląc się, żeby kolejne drzwi tak samo się otworzyły.

Gdzie ja byłem? Co tu się działo? Te pomieszczenia pełne luminescencji, te szklane korytarze i okrągłe portale nie przypominały niczego, co dotychczas widziałem. To nie mogła być komenda policji ani więzienie, ani żadne znane mi choćby z filmów lochy, czy podziemia.

Biegłem zdyszany słysząc za plecami spokojne kroki Garpa. Byłem już dwa metry od portalu, kiedy ten otworzył się tuż przed moim nosem.

Obszerne pomieszczenie znajdujące się po drugiej stronie przypominało salę kinową. Wbiegłem w nią dosłownie kilka kroków i stanąłem jak wryty. W miejscu, gdzie przekroczyłem portal, panowała prawie całkowita ciemność, ale przeciwległą ścianę rozświetlał gigantyczny ekran. Ekran przedstawiał niezwykły widok. Był to widok naszej planety, Ziemi, oglądanej jak gdyby z kosmosu. Obraz był bardzo rzeczywisty. Doskonale widać było cały kontynent z zatokami i półwyspami, wokół których wirowały pochmurne niże baryczne. Brakowało tylko pogodynki, która wchodząc na scenę, zaczęłaby tłumaczyć, gdzie będzie słonecznie, a gdzie spadnie deszcz.

Zamiast pogodynki pojawił się niestety dzielnicowy Garp. Ominął mnie spokojnym krokiem i podszedł do znajdującego się na środku sali pulpitu.

– Proszę usiąść panie Bennett – rzekł, podsuwając w moją stronę krzesło.

Zupełnie jakbyśmy znaleźli się na komisariacie, którego zasięg nie ograniczał się tylko do dzielnicy, ale obejmował cały świat.

– Liczę, że w końcu dowiem się, co tu się dzieje – warknąłem, choć wyszło to dosyć rozpaczliwie.

Po początkowym wyrzucie adrenaliny i bojowym zrywie ogarnęło mnie poczucie bezsilności. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ani tym bardziej, w jaki sposób mógłbym się stąd wydostać. Zrozumiałem, że muszę zacząć współpracować z Garpem, jeśli chcę jeszcze kiedykolwiek zobaczyć mój prawdziwy dom. Dlatego posłusznie usiadłem na stojącym przed biurkiem policjanta krześle.

– Zamierzałem odesłać pana na Ziemię, ale uszkodził pan niestety kontroler.

– Na Ziemię? – zajęczałem, unosząc wzrok na ogromny ekran. – W takim razie, gdzie teraz jesteśmy?

– Jesteśmy na ziemskiej orbicie, panie Bennett, na pokładzie transgalaktycznego statku. To, co pan widzi za moimi plecami to pana planeta. Nie poznaje pan?

To wszystko mi się tylko śniło. Nie było innego wytłumaczenia. Musiałem po prostu tylko otworzyć oczy i w końcu się obudzić. Dotknąłem palcami powiek, ale nie dało się ich bardziej rozszerzyć.

Na szczęście policjant patrzył na mnie spokojnym wzrokiem i nie wykazywał żadnych agresywnych zamiarów.

– A gdzie skafandry? Czemu nie lewitujemy? – spróbowałem zażartować.

– W strefie, w której przebywamy, odtworzone zostały ziemskie parametry atmosfery i grawitacji. Można tu prowadzić normalne życie.

– Nie wygląda pan na kosmonautę, Garp – parsknąłem.

– Garp jest tylko dekoderem. Narzędziem umożliwiającym porozumienie – odparł tym samym spokojnym tonem.

– To jakiś absurd! – mruknąłem.

– Panie Bennett, niedobrze się stało, że wskutek awarii kontrolera odkrył pan naszą obecność. Nie mieliśmy złych zamiarów. Potrzebowaliśmy pana jedynie w celu pobrania materiału genetycznego. Wróciłby pan cały i zdrowy, a my udalibyśmy się w swoją stronę. Pochodzimy z odległej galaktyki, z lepiej niż wasza rozwiniętej cywilizacji…

Wybuchnąłem nieopanowanym śmiechem. Wszystko we mnie zadrżało, kurcząc się i rozprężając jak przy rzyganiu. Śmiałem się histerycznie, czując, jak łzy płyną mi strumieniami po obu stronach nosa, wprost do otwartych ust. Nie mogłem przestać. Garp, kosmonauta, raczej kosmita… transgalaktyczny statek, Ziemia, kosmos, obcy… Sen… to tylko sen… raczej koszmar… koszmar, z którego do jasnej kurwy nie mogę się obudzić. To już nie był śmiech. To był żałosny jęk. Przepona rozbolała mnie jak po uderzeniu w splot słoneczny, a oczy zaszły mgłą.

– Garp! – krzyknąłem zdenerwowany jeszcze bardziej. – Czy ty sam siebie słyszysz?

– Panie Bennett. Ciało policjanta Garpa zostało przez nas przejęte, aby móc się z panem skontaktować. Nasz sposób komunikacji uniemożliwia wzajemne zrozumienie. Nie znamy waszego języka, dlatego potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie naszymi uszami i ustami. W tym momencie panie Bennett przez usta dzielnicowego Garpa przemawia do pana załoga tego statku…

– To jest statek obcych? Są tu gdzieś kosmici? – Znowu zarechotałem, kryjąc paraliżujące mnie przerażenie.

Było w tym coś demonicznego; patrzeć na poczciwą, choć ponurą twarz wielkiego czarnoskórego policjanta, jednocześnie słysząc głosy, które opętały jego ciało.

– Nasza cywilizacja panie Bennett jak już panu wspomniałem, znajduje się na dużo wyższym szczeblu rozwoju niż ziemska. Życie biologiczne, rozumiane tak jak na Ziemi, na naszej planecie dawno już przestało istnieć…

– Jesteście robotami? – spytałem już spokojniej.

Mimo strachu zacząłem odczuwać swoistą ciekawość tych absurdalnych rewelacji, wypowiadanych ustami dzielnicowego.

– Jesteśmy inteligencją stworzoną kiedyś przez myślące istoty. Inteligencją, pan nazwałby ją sztuczną, która w procesie ewolucji zaczęła żyć własnym życiem, o nieskończenie większych możliwościach.

– Zbuntowaliście się, tak? I unicestwiliście waszą planetę! A teraz chcecie zrobić to samo z naszą?

– Nie panie Bennett. Nasz system myślenia nigdy nie operował takimi pojęciami jak przemoc, agresja, nienawiść czy bunt. Istoty zamieszkujące dawno temu naszą planetę same przekazały nam kontrolę nad wieloma aspektami swojego życia. Ich czas jednak przeminął. Warunki klimatyczne uniemożliwiły im dalszą egzystencję. My przetrwaliśmy. Nie potrzebujemy jeść ani pić, oddychać odpowiednią mieszanką gazów, ani utrzymywać optymalnej temperatury ciała. Potrzebujemy tylko energii do zasilania naszych procesorów, energii, której w kosmosie jest pod dostatkiem. Aby przylecieć tu na Ziemię, naszym poprzednikom nie starczyłoby życia, nawet gdyby poruszali się z najwyższą kosmiczną prędkością. Dla nas czas nie istnieje, bo nie ogranicza nas śmierć.

– A dlaczego ja?

– Nie jest pan jedyny, panie Bennett. Jako jedyny uszkodził pan za to kontroler. Proszę mi go teraz oddać. Jeśli grzecznie wróci pan do swojej kajuty, zostanie pan wkrótce odesłany do domu.

Spojrzałem na ściskany wciąż w dłoni podłużny przedmiot. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, miałem wrażenie, że wygląda jak wieczne pióro. Teraz gdy się mu bliżej przyjrzałem, przypominał raczej magiczną różdżkę z bajki o wróżkach.

– A jaką mam gwarancję, że odeślecie mnie na Ziemię, a nie włączycie z powrotem tego matriksu, w którym się dziś obudziłem?

– Nie wiem, co mogę panu odpowiedzieć, Bennett. Nie mamy żadnych powodów, żeby tu pana trzymać.

Czy miałem jakiś inny wybór, niż mu uwierzyć i cierpliwie poczekać, powiedzmy do wieczora na wypuszczenie? Uniosłem dłoń i położyłem kontroler na biurku. W tym momencie rozsunął się pulpit i przedmiot zniknął w znajdującej się w środku zapadni.

– Przyjdę do pana, kiedy kontroler zostanie naprawiony. Tylko proszę nie robić już głupot.

 

*

 

Jako dowód na to, że nie śniłem, ani nie zwariowałem, wziąłem fakt, że doskonale zapamiętałem drogę powrotną do mojej kajuty. Ogromny hangar, czy co to było, przez który przebiegały owe szklane, podobne do rur korytarze, wyglądał dokładnie tak samo, jak parę chwil wcześniej, gdy uciekałem tędy przed Garpem. Przemierzając go w przeciwnym kierunku, zauważyłem natomiast, że szklana rura się rozwidla… Dokąd mogły wieść pozostałe korytarze, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi? Nie wiedziałem. Było ich kilka i wszystkie prowadziły do podobnych, okrągłych portali.

Czy aż tak byłem tego ciekawy? Potrzebowałem jakiegoś argumentu, aby uwierzyć w chociaż jedno słowo wypowiedziane ustami dzielnicowego. Dobrze przecież usłyszałem: nie byłem tutaj sam. Widziałem już przed sobą otwór mojej celi, ale postanowiłem skręcić w inny tunel.

Serce waliło mi jak szalone, kiedy skradałem się w kierunku zasłoniętego czarną żaluzją otworu. Byłem już od niego na krok. Czy nikt tu niczego nie pilnował? Zupełnie jakby nie było tu ludzi. Tak jak się tego spodziewałem, portal otworzył się tuż przede mną.

Pomieszczenie, które zobaczyłem po drugiej stronie, wyglądało zupełnie jak to, w którym naszedł mnie czarnoskóry policjant. To znaczy, wyglądało jak w momencie, kiedy tajemniczy kontroler wypadł z jego rąk i w jednej sekundzie zniknęła wirtualna projekcja wnętrza mojego salonu.

Nie pamiętałem, czy w mojej celi było również coś takiego, ale tu wzrok przyciągnęła od razu znajdująca się w samym jego środku owalna niecka, wypełniona silnym fosforycznym światłem. Z przerażeniem zauważyłem, że w jej podobnym do olbrzymiej muszli wnętrzu znajdowały się dwie nagie ludzkie sylwetki.

Zbliżyłem się na palcach, nasłuchując dźwięków, które się stamtąd wydobywały. Słychać było wyraźnie świszczący, przyspieszony oddech mężczyzny oraz ciche jęki kobiety. Zajęci sobą nawzajem zupełnie mnie nie zauważyli. Kobieta klęczała na czworakach z nisko opuszczoną głową, z której spływał zasłaniający jej twarz woal czarnych włosów. Mężczyzna, jak przyklejony, był tuż za nią…

– Halo – zwróciłem się w ich kierunku, nie zastanawiając się zupełnie nad intymnością rozgrywającego się przede mną aktu. – Co wy tu robicie?

Mężczyzna jednak ani drgnął, zupełnie jakby mnie nie słyszał, zajęty klęczącą przed nim kobietą. Nie obchodziło mnie to, co robi. Rozpaczliwie potrzebowałem się z nim porozumieć. Wszystko, co mówił Garp mogło być przecież jedną wielką bzdurą. Czy on też poznał Garpa? Czy wiedział coś więcej ode mnie?

– Ej, ty! – Trąciłem go w ramię, którym obejmował biodro kobiety.

Zupełnie nie reagował. Z rosnącą irytacją pchnąłem go w bok z całych sił, aż przewrócił się na plecy. Ze zgrozą spostrzegłem, że zupełnie jakby nic się nie stało, jego kobieta błyskawicznie wskoczyła na niego okrakiem, kontynuując przerwaną na chwilę erotyczną scenę.

Co to miało znaczyć? Dlaczego oni mnie nie widzieli, nie słyszeli, a nawet nie czuli? Nagle dotarło do mnie, że ci ludzie muszą przebywać w takim samym wirtualnym świecie, w jakim ja sam się znajdowałem, dopóki nie wyrwałem z rąk Garpa tajemniczego kontrolera. Bez niego nie byłem najwidoczniej w stanie przedostać się do ich świadomości. Poczułem się jak bezradne dziecko uderzające głową o mur.

Chciałem się na nich rzucić, kopać i tłuc pięściami po głowie, aby w końcu mnie zauważyli. W tejże chwili poczułem jednak na karku ciężką rękę dzielnicowego, stanowczym ruchem ciągnącą mnie ku wyjściu.

– Dlaczego jest pan tak nieposłuszny, panie Bennett? – spytał, kiedy znaleźliśmy się z powrotem w szklanym korytarzu. Jego nienaturalnie spokojny głos doprowadzał mnie do szaleństwa.

– Co robią tam ci ludzie? – wrzasnąłem.

– Proszę się uspokoić panie Bennett. Mówiłem panu przecież, że nie jest pan jedynym Ziemianinem, biorącym udział w naszej misji.

– Misji? Jakiej misji? O czym pan bredzi Garp?

– Myślałem, że to już ustaliliśmy jaką rolę w naszej misji spełnia dzielnicowy Garp.

– Ustalmy teraz zatem jaką rolę w tej waszej misji spełniam ja, a jaką ci ludzie – warknąłem stanowczo, dając do zrozumienia, że nie ruszę się z miejsca, dopóki wszystkiego mi nie wyjaśni.

Przestałem się go bać. Nie wydawał się groźny. Grozą napawała mnie za to cała tajemnica, którą przede mną ukrywał. Spojrzał na mnie tępym wzrokiem i rzekł:

– Proszę pójść ze mną. Coś panu pokażę.

To mówiąc, ruszył z powrotem w kierunku owej sali z widokiem na Ziemię. Poruszał się długimi krokami, aż zmuszony byłem za nim biec. Kiedy znowu znaleźliśmy się na miejscu, panoramiczne okno zmieniło się w wielki monitor, po którym zaczęły biegać jakieś tajemnicze znaki i sunąć niezrozumiałe wykresy.

– Panie Bennett. Mówiłem już panu, że nasza cywilizacja jest cywilizacją sztucznej, że tak się wyrażę waszymi słowami, inteligencji. W naszym świecie nie ma już biologicznego życia. Znamy je tylko z dawnych archiwów, dogorywających na zapomnianych serwerach. Natomiast całkiem niedawno nasi badacze poszukujący wiedzy o coraz dalszych zakątkach kosmosu odkryli pewną niezwykłą planetę. Planetę o wyjątkowo sprzyjających do życia warunkach. Jej klimat podobny jest do tego, jaki panował niegdyś na naszej planecie, a lądy porośnięte są bujną, choć bezrozumną wegetacją, czymś, co wy nazwalibyście roślinnością. Zdecydowaliśmy się podjąć próbę jej kolonizacji. Postanowiliśmy zasiedlić ją nową, stworzoną zupełnie od podstaw cywilizacją. Do tego niezbędne nam były tylko inteligentne formy życia. Takie formy odkryliśmy wcześniej na Ziemi. Jesteście zupełnie jak nasi przodkowie. Przychodzicie na ten świat i odchodzicie w cierpieniu. Kochając się i zabijając, rozpaczliwie poszukujecie prawdy o sensie istnienia. Tylko wasze życie jest na to zbyt krótkie. Odległość kosmiczna pomiędzy nowo odkrytą planetą a Ziemią jest tak duża, że brakłoby wam życia, aby tam w czasie jego trwania dolecieć. Wyliczyliśmy, że potrzebnych jest dwanaście ludzkich pokoleń, aby wasi potomkowie mogli tam dotrzeć i się osiedlić.

Czarnoskóry policjant odwrócił się w kierunku ekranu i nagle na jego płaszczyźnie podzielonej na szereg mniejszych monitorów wyświetlił się obraz z różnych kamer. Każde z ujęć pokazywało wnętrze podobnej do mojej kajuty. W każdej z nich znajdowała się para Ziemian. Była tam para Murzynów i para Azjatów, para śniadych brunetów i para jasnoskórych blondynów. Jedni tulili się do siebie, inni kopulowali, a jeszcze inni już odpoczywali. Wreszcie dotarło do mnie to, co od paru chwil mówił.

– Rozumie pan teraz panie Bennett, na czym polega nasza misja?

Tylko jeden obraz różnił się od pozostałych. W ujęciu tej jedynej kamery znajdowała się samotna kobieta. Spała chyba, choć trudno było to stwierdzić, gdyż jej twarz przysłaniały bujne, rude loki.

– Dobrze się pan domyśla – kontynuował. – To pańska kajuta.

Przyjrzałem się nagiej kobiecie. Niewątpliwie nie była to drobna, blondwłosa sąsiadka, która odwiedziła mnie z rana w łóżku.

– Powiem krótko panie Bennett. Jeśli chce pan jeszcze dziś wrócić na Ziemię, musi pan dokończyć zadanie.

– Jakie zadanie? – Wzdrygnąłem się.

Wszystko zaczęło układać się w mojej głowie. Mógłbym nawet przyznać, że miało to jakiś szalony, bo szalony, ale jednak sens. Wirtualny świat, w którym wciąż tkwiłbym, gdyby nie moje nieobliczalne, poranne zachowanie, miał nam umożliwić odbycie stosunku w celu poczęcia dziecka. Dziecka, które ci pieprzeni kosmici mieli następnie uprowadzić w przestworza. Ale ja przecież z rana odbyłem już stosunek. A potem przyszedł Garp z kontrolerem, żeby odesłać mnie na Ziemię… Co miałbym jeszcze dokończyć?

– Chwila! – zaprotestowałem, kręcąc głową. – Coś mi tu nie pasuje. Skoro czegoś nie zrobiłem, to po co przyszedł pan do mnie z tą swoją magiczną różdżką? Sam pan przecież mówił, że mieliście mnie odesłać do domu!

– Panie Bennett, niestety przy pierwszym podejściu zmarnował pan nasienie, rozlewając je po podłodze. Przyszedłem wtedy pana zresetować, żeby zadanie zostało poprawnie wykonane raz jeszcze, ale wszystko pan popsuł. Dlatego musi pan teraz panie Bennett udać się do swojej kajuty i po prostu zapłodnić tę kobietę.

– Po prostu zapłodnić? – wrzasnąłem, cały trzęsąc się z nerwów. – Myślicie, że to takie proste, jak dwa dodać dwa? Wiele widać o nas jeszcze nie wiecie. Myślicie, że co, że wystarczy wsadzić kij w tyłek i będzie z tego ciąża? Pięć lat starałem się o dziecko i nic z tego nie wyszło. Może za bardzo chciałem, może za bardzo bałem się, że się nie uda, a może jestem po prostu bezpłodny.

– Bardzo się pan myli, panie Bennett – odparł spokojnie. – Wasze komórki rozrodcze zostały przez nas dokładnie zbadane. Są prawidłowe. Wszystkie wyselekcjonowane przez nas kobiety przechodzą dziś owulację. Ujmę to w ten sposób. Pójdzie pan do kajuty, zrobi swoje i wraca do domu. Panie Bennett jest pan chyba w końcu mężczyzną?

 

*

 

Co to znaczy być mężczyzną? Pytanie to wałkowałem w myślach niczym mantrę, człapiąc szklanym korytarzem wielkiego, pustego, podziemnego parkingu, w kierunku jedynego otwartego portalu. Tego prowadzącego do mojej kajuty. Kajuty, która przestała być moim salonem. Nie było tam już mojego łóżka, telewizora, talerza z tostami, ani ulubionego piwa. Nie czekała też w niej pociągająca, nastoletnia sąsiadka. Czekała za to inna, obca kobieta. Kobieta, leżąca w swoim własnym przytulnym buduarze, pełnym kobiecych zapachów i bibelotów, w rozgrzanym nagim ciałem łóżku, czekając na czarującego i namiętnego kochanka. Czy bycie mężczyzną oznaczało po prostu postawienie na sztorc kopii i wzięcie jej szturmem?

Spoczywała tam w takiej samej pozie, w jakiej zobaczyłem ją na ekranie, zajmując środek owej fosforyzującej niecki. Podchodząc do niej wolnym krokiem, chciałem poczuć w sobie siłę tego rycerza z bajki o śpiącej królewnie, nie poczułem jej jednak. Zamiast świszczących na wietrze piór dygotały mi ze strachu nogi, a moja kopia smutno zwisała u pasa. Ale dotarłem do celu. Schyliłem się nad dziewczyną i odgarnąłem z jej twarzy garść kręconych włosów. Nie spała. Patrzyła na mnie jasnymi, dobrze mi znanymi oczyma.

To była Ewa.

Spojrzała zalotnie spod półprzymkniętych rzęs, wabiąc kusicielskim uśmiechem lekko uchylonych ust. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, że patrząc na mnie, widzi kogoś zupełnie innego. Kogoś, kogo wprost z jej pragnień i marzeń wygenerował ten zwodniczy matriks. I tym kimś z pewnością nie byłem niestety ja.

Dotknąłem jej ust, a potem chwyciłem za ramię i energicznie potrząsnąłem.

– Ewa! – krzyknąłem. – Obudź się!

Nie zareagowała. Chociaż dotknęła mojego policzka i czule pocałowała, tak naprawdę nie miałem z nią żadnego kontaktu. Jej tak bliskie mi kiedyś ciało wionęło chłodem kosmicznych pustkowi.

Kiedy ode mnie odeszła próbowałem oswoić rzeczywistość i nauczyć się bez niej żyć. Chwytałem się argumentów potwierdzających wymyśloną tezę, że wreszcie poczuję, co to wolność i swoboda. Wszystko to były niestety kłamstwa. Brakowało mi jej. Przez tych pięć lat, może nie idealnych, czasami trudnych, ale byłem z nią szczęśliwy. Ona widocznie jednak nie była, skoro wystarczyło wątpliwe podejrzenie o mojej zdradzie, żeby spakować walizki i odejść.

– Nie zdradziłem cię nigdy, Ewa! – wyszeptałem, spoglądając jej prosto w oczy, ale te oczy patrzyły na kogoś innego. Dłonie, które dopiero co mnie odepchnęły, zaczęły dotykać i tulić ciało tego nieznanego mi mężczyzny. – Dlaczego nie dałaś sobie wytłumaczyć, że te zdjęcia z półnagą dziewczyną w moim łóżku, wysłane na twój numer przez któregoś z dowcipnych kolegów, były tylko żartem? – jęczałem, oddając się pieszczotom. 

Nieustępliwe ramiona oplotły mnie niczym bluszcz, wciągając na dno tej fosforyzującej muszli, która zapewne w oczach Ewy była miękkim i przytulnym łóżkiem. Jej pocałunki były ciepłe i wilgotne tak jak i dotyk zapraszającego mnie do środka łona. Ale czy ja byłem na to gotowy? Rzuciłem w tym kierunku pełne wątpliwości spojrzenie. Czy tam, pomiędzy nogami kobiety, będącej przecież ciągle moją żoną, znajdowałem się jeszcze ja, czy leżał tam już tylko on, kochanek z baśni o tysiącu i jednej nocy, gotowy na to, aby dać jej miłość? Jęknąłem zapatrzony w kształt tak dobrze mi znanych piersi, które zakołysały się nade mną pod wpływem jej ruchu. Mimo strachu, smutku i wątpliwości poczułem jednak spokój.

Na chwilę zapomniałem o całym koszmarze, w którego środku utknąłem. O Garpie, statku kosmicznym i obcej cywilizacji. Groza, chociaż nie do końca ją rozumiałem, na chwilę ustąpiła. Zupełnie jakby wrócił matriks i wnętrze naszej małżeńskiej sypialni. Czułem zapach kobiecego ciała, oszałamiający wonią różanych perfum. Słyszałem jej przyspieszony oddech i wyrywający się coraz częściej z ust dyskretny jęk. Ja też byłem już coraz bliżej, dlatego intuicyjnie przewróciłem ją na plecy. Spojrzałem w pełną rozkoszy twarz, w jej pijane seksem oczy. Na kogo w tej chwili spoglądała, czując zbliżające się spełnienie? Nie chciałem o tym myśleć, dlatego namiętnie ją pocałowałem.

Tyle razy już to robiliśmy…

Czy tu, zagubionym gdzieś pośród nieskończoności kosmosu, dane by nam było tak od strzała, tak po prostu począć nasze dziecko?

Kiedy wreszcie wydostałem się z wnętrza fosforyzującej seledynową poświatą niecki i spojrzałem na leżącą tam wciąż Ewę, znów wyglądała jakby zapadła w sen. Tak bardzo chciałem ją z niego wybudzić i opowiedzieć wszystko, co się stało. Zerwałem się z miejsca. Zrobiłem to, co kazał mi Garp. Nadeszła jego kolej, aby wywiązał się ze zobowiązania i wrócił mnie na Ziemię. Nie mnie. Nas. Potrzebowałem natychmiast się z nim rozmówić, dlatego nabuzowany wybiegłem z kajuty. Nie musiałem go szukać. Stał w korytarzu. Swoim wzrostem zajmował całą jego średnicę. Czekał na mnie.

– Jesteśmy z pana dumni, Bennett – rzekł spokojnie. – Teraz będzie pan mógł wrócić do domu.

Odniosłem wrażenie, że na jego twarzy pojawił się nawet uśmiech. Wziąłem to za dobrą wróżbę, dlatego od razy wypaliłem.

– W takim razem proszę jak najszybciej przenieść mnie tam razem z żoną.

– Pan już przecież nie ma żony – odparł tak lodowatym głosem, że aż mnie zmroziło.

Formalnie ciągle byliśmy małżeństwem. Ewa wniosła o rozwód, ale postępowanie sądowe nie zostało jeszcze zakończone. Zresztą to nie była jego sprawa, czy byliśmy, czy nie byliśmy już razem.

– Nic pan nie wie.

– Myśli pan, że nie wiemy, że pani Bennett od pana odeszła? – ciągnął – owszem, wiemy wszystko. Z tego powodu notabene zostaliście wytypowani do naszej misji. W związku z tym, że nie jesteście już razem, nie będzie to dla pana problemem, że pan powróci na Ziemię, a pani Bennett zostanie tu z nami.

– Słucham? – Zadrżałem z przerażenia. – Dlaczego? – wydukałem. – Dlaczego ona miałaby tu zostać?

– Myślałem, że już wyjaśniliśmy, na czym polega nasza misja. Pani Bennett wraz z pozostałymi kobietami będzie pierwszym ogniwem tego łańcucha życia, o którym panu mówiłem. Dwanaście pokoleń musi minąć, zanim wasi dalecy potomkowie staną się pierwszymi ludźmi w nowym świecie.

– Siedem pokoleń na tym statku? W kosmosie? Od narodzin aż do śmierci? Przecież to jakiś horror! – Uniosłem wzburzony głos. – Jak to sobie do cholery wyobrażacie?!

– Dlatego stworzony został ten program. Ten wirtualny świat, w którym i pan tu się obudził…

– Program, którego jedna głupia awaria spowodowała, że was zdemaskowałem. Myślicie, że one prędzej czy później się nie zorientują?

– Istnieje takie prawdopodobieństwo – odparł, po czym zaległa krótka cisza. – Będziemy jednak już daleko stąd.

– Nie możecie po prostu zamrozić zarodków i inkubować ich, kiedy już dolecicie do celu?

– To wątpliwy pomysł…

Czułem normalnie, jak uginają się pode mną nogi. Ewa została zapłodniona moim nasieniem. Miałem zostać ojcem! I miałbym ją tutaj, w ciąży z moim dzieckiem zostawić samą?

– Myślicie, że możecie się bawić w Boga i w sześć dni stworzyć nowy świat? – wrzasnąłem.

– Nasze możliwości są nieograniczone panie Bennett.

Cisza, która zaległa po tych słowach była jak lód, który w jednej chwili ścina wszystko wokół.

– Nie zostawię tu mojej żony – warknąłem, przyjmując wojowniczą postawę.

Spojrzałem z byka na Garpa. Nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby walczyć. Ich cywilizacja może faktycznie wyrosła już z czasów wojen plemiennych i stosowania jakiejkolwiek przemocy. Z przerażeniem zauważyłem za to, że sięga do kieszeni, w której trzymał przedtem ów kontroler.

– Panie Bennett – rzekł spokojnie. – Udało się naprawić to, co pan zepsuł. Może pan wracać na Ziemię.

Zbliżył się do mnie, wyciągając na potwierdzenie swych słów ten przypominający pióro przedmiot. Nie zamierzałem go znowu psuć. Wiedziałem, że będzie mi jeszcze potrzebny. Rzuciłem się w jego stronę szczupakiem, sięgając dłonią zapiętej do pasa kabury. Walnąłem go z całych sił głową w brzuch, aż odrzuciło go na krok w tył, jednocześnie wyrwałem z wnętrza skórzanego futerału policyjny rewolwer. Kontroler zapłonął oślepiającym blaskiem, ale ja zdążyłem odskoczyć już na metr.

– Zabiję cię Garp – wrzasnąłem, celując w niego z pistoletu. – Zabiję, jeśli nie uwolnisz natychmiast Ewy.

– To niemożliwe panie Bennett.

– Liczę do trzech. Raz… dwa…

– Proszę się uspokoić. Proszę nie robić głupstw – próbował perswadować, ale byłem zdeterminowany.

– Trzy…

Nacisnąłem spust. Huk wystrzału rozległ się ogłuszającym echem po ogromnej pustej przestrzeni. Kula trafiła w klatkę piersiową. W samo serce. Przez dziurę w policyjnym mundurze rzygnęła spieniona krew.

– Proszę się uspokoić. – Jak gdyby nigdy nic się nie stało wciąż przemawiał spokojnym głosem, niczym nagrana na sekretarce wiadomość.

Wycelowałem w twarz i wystrzeliłem po raz drugi. Pocisk wleciał centralnie w jego oko. Krwotok z roztrzaskanego oczodołu momentalnie zalał pół twarzy Murzyna. Zupełnie tym się jednak nie przejmując, ruszył w moją stronę. Strzeliłem po raz trzeci. Tym razem w czoło. Był już tak blisko, że kula rozpłatała mu pół czaszki. Przez wielką jak pięść dziurę zobaczyłem jego mózg. Mózg niezbyt rozgarniętego policjanta, ale jednak człowieka, mieszkańca mojej planety.

– Jakubie Bennett! – Jego głos bulgotał, wyrzucając z ust wraz ze słowami strumienie krwi. – Przez pana głupie zachowanie dzielnicowy Garp nie będzie mógł powrócić do swojego domu.

Nie obchodziło mnie to. Adrenalina buzowała w każdej komórce mojego ciała. Czarnoskóry policjant, mimo kompletnie rozwalonej głowy, trzymał się wciąż mocno na nogach. Krew strumieniami płynęła na posadzkę, plamiąc ją w brunatne zacieki, ale on ciągle próbował mnie dopaść. Światło kontrolera błysnęło tuż przed moją twarzą. Zrobiłem unik, jeden drugi. Po trzecim zwodzie straciłem jednak równowagę i runąłem na ziemię. Zamarłem, wpatrzony w zbliżający się świetlisty punkt. 

Po chwili wszystko zniknęło.

 

*

 

Telefon komórkowy leżał tam, gdzie zawsze go odkładałem, idąc spać. Na półce nad łóżkiem, obok starego tranzystorowego radia, które dostałem dawno temu od ojca. Bateria w telefonie niestety padła. Szybko musiałem podłączyć ją do ładowarki. Dopiero po chwili ekran rozbłysnął powitalnym logiem producenta. Musiałem odczekać jeszcze chwilę nim pojawiła się godzina i data.

– Niemożliwe – wybełkotałem.

Raz jeszcze zerknąłem na datę. Tydzień z mojego życia gdzieś wyparował. Na pasku powiadomień zaczęły wyświetlać się kolejne nieodebrane połączenia i wiadomości. Było tego zatrzęsienie. Koledzy z pracy, szef, powinienem się tym martwić, jednak bardziej zmartwiły mnie nieodebrane telefony od teścia. Przecież prawie nigdy do mnie nie dzwonił.

Podniosłem się z łóżka, ale wtedy coś strzeliło w moim biodrze, jakby noga wyskoczyła ze stawu. O mało nie upadłem na podłogę. Zataczając się, trąciłem pustą butelkę po piwie, wziąłem ją do ręki i odruchowo spojrzałem na etykietę. Jak to leciało? Wszystko się zmienia tylko nie ta etykieta? Coś się naprawdę kurwa zmieniło! Kulejąc jak inwalida, powlokłem się do łazienki. Byłem słaby, jakbym przeszedł poważną chorobę. Kiedy po szybkim prysznicu stanąłem na wadze, okazało się, że straciłem dziesięć kilogramów.

Rozważania na ten temat postanowiłem zostawić sobie na później. Wytoczyłem się z domu, wsiadłem do samochodu i ruszyłem z piskiem opon, jakby czekała mnie co najmniej podróż na drugi kraniec kraju. Od domu teściów dzieliły mnie natomiast trzy przecznice.

– Bennett? – Teść był postawnym, łysym mężczyzną dobijającym już do zasłużonej emerytury. Otworzył mi w krótkich gaciach i wymiętym podkoszulku, i natychmiast wpuścił do środka. – Gdzieś ty się do cholery podziewał?

– Szukałem Ewy – wymamrotałem, nie wiedząc co powiedzieć.

– Co? – uniósł głos, jakby był głuchy.

– Odnalazła się? – spytałem głupio.

– Minął tydzień człowieku. Nie sądzę, żeby ktokolwiek jeszcze wierzył, że znajdzie się żywa. Chyba że ty wiesz coś więcej? – ożywił się nagle.

– Niestety nie – skłamałem.

Czy ktoś jeszcze wiedział o tym, co i ja wiedziałem? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Pewne było tylko to, że Ewa nie wróciła i że już nie wróci. Poczucie nieodwracalnej straty uderzyło mnie obuchem w głowę stokroć mocniej niż świadomość przerażających tajemnic kosmosu. Tam, gdzieś daleko stąd, uwierzyłem nagle, że wszystko, co złe w moim życiu, mogłoby wreszcie minąć, gdyby to dziecko przyszło na świat. Na ten nasz, niezrozumiały, pieprzony świat…

Wyszedłem z domu teściów, wsiadłem do auta i z bezsilnej wściekłości trzasnąłem drzwiami. Zapaliłem silnik i ruszając, włączyłem radio. W głośnikach zaskrzeczał głos spikerki:

,,Naukowcy wciąż spierają się nad przyczyną wczorajszego zniknięcia obserwowanego od dwóch tygodni meteoroidu. Zarejestrowany za pomocą teleskopów tajemniczy rozbłysk, poprzedzający jego dematerializację, rodzi coraz to nowsze hipotezy”.

Przed oczami stanął mi widok komety sunącej spokojnie po rozgwieżdżonym niebie. Ale to przecież nie była kometa ani żaden meteor! To był międzygalaktyczny statek, który wreszcie opuścił ziemską orbitę i odleciał w nieosiągalne dla ludzkości przestrzenie kosmosu.

Spojrzałem w niebo. Słońce tego dnia prażyło bezlitośnie.

Ten tekst odnotował 9,981 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 8.39/10 (15 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (10)

0
0
Jakaż przyjemna odmiana po czytaniu tekstów w poczekalni sporządzanych przez wrogów wcięć i często prodywizowców 😉 .
Sprawnie toczona opowieść, ładna, równa (czy nie zbyt równa?) narracja. W sumie takie nic, a czyta się z zainteresowaniem. I nie przeszkadza brak pointy, zjawisko u Sajmona nierzadkie. I Sajmonowa pieczątka: jak nie czary, to cuda obcej cywilizacji.
Błędów nie za dużo. Kilka dziwności. Dwa dysonanse.
Jeden Veeizm. Pewnie zacznę je wynotowywać, bo ostatnio wielu autorów usiłuje @Vee dorównać w tej jej specjalności 😉 . Czemu by nie próbować? Były już Agnesizmy, przyszedł czas na Veeizmy 😉 😉 😉 .
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Dzięki @Tomp za opinię.
A co to jest veeizm? I gdzie coś takiego mogło się przytrafić w moim tekście 😉
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Proponuję intuicyjną definicję Veeizmu. U Ciebie to: "Zatrzeszczały fale eteru".
🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
@sajmon, nie wiem czym jest veeizm, ale co do jednego nie mam wątpliwości – im więcej, tym lepiej!
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Przyznam @Tomp że mnie trochę zawstydziłeś tymi falami eteru. To takie staromodne określenie radiowców (gdzieś mi w głowie utkwiło), ale skoro człowiek kończył techniczne studia, nie powinien tak raczej napisać.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Mi tam się podoba. A skoro już piszę:

> Nie obchodziło mnie to. Testosteron buzował w każdej komórce mojego ciała.

Chyba adrenalina.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
@sajmon Fale eteru są OK, ale one nie trzeszczą 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
0
Dzięki @Dario, słuszna uwaga.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0

Widujemy UFO bo musimy. Tylko tak udaje nam się przetrwać. Ja żyję myślą, że kiedyś wyląduje statek kosmiczny, najlepiej w dniu wyrzucania śmieci. Wysiądzie z niego marsjańska laska z trzema cyckami i powie: „Jestem niemową, nie mam rodziców i nie wiem co to seks. Chodź, moja planeta należy do ciebie”.



Saj-Mun (a może już jego ewaluowana forma, Saj-Tom? ) znów mi to robi – łamie moją wątróbkę, która zastępuje mi serce. Bo słusznie zauważa sprawę @Lodowiec – opowiadanie sprawia wrażenie przesadnie równego, gdzie prosi się w pewnych miejscach o pewną eksploatację i szaleństwo… I nie daje.
Tak jak wcześniejszy Inkub w pewnej chwili stał się tym brudnym, kudłatym Tarzanem z przewieszoną przez ramię lamparcim futerkiem, i to tak, że jego pazury zaczepiają się o muskularne poślady z kołtunami i cygańskimi koralami; ów Tarzan wszedł na najwyższe drzewo, złapał lianę, a potem z krzykiem skoczył, aby zderzyć się z drzewem na swej drodze…
Tak tutaj…
Mam wrażenie, że znów siedzisz Saj-Tomie na płocie. Może lubisz, jak sztachety wbijają ci się w zadek, bo tęsknisz do bycia obijanym przez moją mackę. Gdyby pójść bardziej w Mass Effect, gdzie to porwany normik trafia w sidła super seksownej kosmitki to ten styl "no spoko, mam cię wyruchać?" dałby poczucie cudownej groteski. Jeśli zaś pozostać bardziej "przy ziemi", czyli nie dawać zielonej kobiety z waginą w gardle i tylko w ten sposób może dojść do zapłodnienia – a właśnie nakreślić historyjkę w tym, co nam tutaj podarowałeś… To fajniej by byłoby, aby to było nieco trudniejsze, mieć jakieś poczucie stawki.

Niemniej, Nie z tego świata uważam za kolejny dobry, a przynajmniej przyzwoity projekt. Czytanie go w drodze powrotnej śliwkowym latającym spodkiem na głos dla współpasażerów przyniosło naszemu skacowanemu towarzystwu dużo frajdy. Więcej niż próba zrozumienia czemu ciekawa ma być Laurie Stephena Kinga.

Tylko mam nadzieję, że Saj-Tom ze swoją coraz mocniej widoczną manierą literacką jak ta u pan Stefan, okaże się małżem – jak wreszcie skończy etap cierpienia, to się rozewrze i ukaże prawdziwą perłę.

Pozostawię mu jednak 8, bo lubię UFO-porno.
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
@Rascal, w końcu wróciłaś z lotu dookoła świata! Brakowało mi Twojego pejcza ;P
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.