Deep Space Love
4 września 2019
Szacowany czas lektury: 37 min
Opowiadanie w Starcraftowym settingu, na cześć gry, która wciągała jak trzewia Sarlacca, ale zostawiłem też mnóstwo aluzji i odniesień do innych klasyków. Detektywów zapraszam do szukania ;-)
Jeśli zaś Aliens albo Starcrafta nie widzieliście, to warto wprowadzić się nieco w temat oglądając na YouTube chociażby te krótkie filmiki:
https://youtu.be/IZLunZBp-vs
https://youtu.be/Yn45pl8yXzk
Baza Alfa–13, obiekt militarny UED Marines,
Fiorina–LV425, Korpulu Sector
13 luty, 23:14 Zulu Time
Miotany wstrząsami i ryczący niestabilnym ogniem wylotowym ze sfatygowanych silników, prom Quantradyne ciężko zawisł nad betonowym placem.
– In the pipe, five by five – usłyszeli w słuchawkach melodyjny głos Ferro. – Jesteśmy na miejscu. Dziękujemy państwu za miłą podróż z UED Ferro Airlines.
Jack Ryan podniósł się z miejsca, z trudem utrzymując równowagę na chybotliwej podłodze. Płyty pancerza bojowego AriakeTech zazgrzytały niemiłosiernie, gdy serwomotory przesuwały je na właściwe pozycje. Pieprzone prywatne korporacje – zawsze dostarczały sprzętu, który był drogi, niewygodny i zawodny.
– No, dziewczynki, kto ma ochotę na krótki spacerek dla rozruszania kości?
– Skoro już jesteśmy przy temacie, szefie... – Usłyszał głos Wierzbowskiego – To czy tam, na dole, będą jakieś dziewczynki?
– Przestań marzyć. Nie za to bierzesz pieprzony żołd. Uwaga, przygotować się do desantowania… na mój znak… Pięć, cztery…
– Ekspresową windą prosto do piekła… – mruknął ktoś.
– … jeden…
Desantowe drzwi w podłodze rozsunęły się z przeraźliwym zgrzytem. Do wnętrza promu wdarło się lodowate powietrze Fioriny. Kryształy lodu zawirowały w ciasnym pomieszczeniu. Zielone światło rozbłysło u sufitu rzucając upiorne cienie na twarze marines.
– TERAZ!!!
Podrywali się z siedzeń jeden pod drugim, w kolejności przećwiczonej podczas dziesiątków podobnych misji. Poruszali się sprawnie, jak automaty. Jak znajdujące się na szczycie ewolucyjnej drabiny drapieżniki.
Zasady taktyczne były dokładnie wypalone w ich genetycznym kodzie. Bez najmniejszej zwłoki, bez chwili zawahania, marines rzucali się w mroźną czeluść luku desantowego, która czarną wyrwą ziała w stalowym pokładzie promu. Gdy tylko ich stopy dotykały powierzchni planety, błyskawicznie zajmowali odpowiednie pozycje. Byli jak dobrze zgrany zespół, jak członki tego samego ciała – osłaniając się, ubezpieczając, minimalizując ryzyko. To była ich praca. Praca, którą nauczyli się wykonywać perfekcyjnie. Ci, którzy uczyli się zbyt wolno – nie mieli szans na powtarzanie lekcji.
W sekundę po tym, jak ostatni z nich opuścił pokład promu, Ferro rozpoczęła powrót. Wyjący silnikami prom uniósł się w niespokojne, czarne niebo Fioriny LV–425. Przez chwilę widzieli go jako niewielki, błękitny punkt, po czym kłębiące się niskie, mroczne chmury zabrały go im sprzed oczu. Zupełnie, jakby nigdy nie istniał.
Miejsce zrzutu było doskonale wybrane. Do bazy pozostawało zaledwie kilkaset metrów. Zbliżyli się do niej ostrożnie, nie zaniedbując przeczesywania okolicy wykrywaczami ruchu. Ich pikanie było jednak miarowe i spokojne. Wokoło panował zupełny spokój. Mimo to Drake, ich opancerzony operator egzoszkieletowego miotacza płomieni lufą swojej broni zataczał groźne, półkoliste ruchy. Żaden z marines nie był ułomkiem, ale czerwony kształt bojowego Firebata górował nad nimi o dobre pół metra. Potężne serwomechanizmy pracowały ciężko, poruszając wielkim pancerzem. Gdzieś w środku, skryty za kilkunastocentymetrowym pancerzem z tungstenowej stali kapral Drake uśmiechał się do siebie. Lubił tę robotę. Urodził się do niej. Mógłby robić to ze śpiewem na ustach – gdyby właśnie nie przygryzał w nich ulubionego cygara.
W końcu dotarli do punktu przeznaczenia. Przysypana śniegiem Baza Alfa wyłoniła się z mroku niczym posępna, czarna bestia przycupnięta złowrogo pod nawisem góry. Zbliżyli się do niej taktycznymi sprintami, pełni zawodowej nieufności. Przeraźliwe wycie lodowatego wichru odrobinę ucichło, dopiero gdy przebyli zewnętrzny pas umocnień.
Baza na pierwszy rzut oka wydawała się nienaruszona. Gdy jednak podeszli do zabudowań, zauważyli, że żelbetowe konstrukcje pokryte są odrażającą mieszaniną jakiegoś śluzu i organicznych, bladych narośli. Przypominały dziwaczne, rakowate wynaturzenia oblepiające surowy beton zabudowań. Mięsiste bulwy w chorobliwie bladych kolorach pokrywała skórzasta powłoka. To COŚ było żywe – świadczyło o tym delikatne pulsowanie, wyczuwalne w miejscach, w których powłoka była delikatniejsza. Trudno było określić, czy jest to roślina czy zwierzę. Wyglądało jakiś rodzaj pasożyta. Nie wiedzieli nawet, czy jest to jeden organizm, czy może jakaś zmutowana kolonia. Jedno pozostawało pewne – to nie pochodziło z jakiegokolwiek terrańskiego świata.
Jane – snajper i oficer naukowy w jednej osobie – podeszła bliżej, aby zbadać dziwny twór. Jej ładna, zaskakująco delikatna i kobieca twarz ściągnęła się w skupieniu, gdy przyłożyła sondę przenośnego czujnika na pulsującej, bladej narośli. Chwilę wpatrywała się w odczyty, po czym przyzwała Ryana gestem. Bez zbędnych słów wskazała na monitor. Kiwnął głową. Obca forma życia. Zergańska.
Gdy marines dokonali bardziej skrupulatnych oględzin, przekonali się, że tkanka dziwnego tworu jest miejscami porozrywana i poznaczona wyraźnymi bliznami i zrostami. Niektóre obszary były sczerniałe, jakby nadpalone. Ewidentne ślady starcia. W kilku miejscach z dziwnych, przypominających ropiejące wrzody wypukłości sączył się rzadki, lśniący śluz. Nikt nie miał ochoty badać go bliżej.
Główne wrota bazy były zamknięte i zastawione dwoma ciężkimi ciągnikami. Uruchomili je jednak bez specjalnego problemu i odciągnęli na boki. Techman oddziału podłączył się do kontrolera i korzystając z kodu uprzywilejowania szybko obszedł zabezpieczenia. Gdzieś w podziemiach bazy przebudził się potężny silnik. Pancerna brama zgrzytnęła przejmująco, a następnie wolno, jakby niechętnie rozchyliła swoje podwoje, otwierając im drogę do środka. Powitała ich nieprzenikniona ciemność korytarzy i wilgotny, stęchły zapach. Włączyli indywidualne reflektory i ostrożnie przekroczyli próg Alfy Trzynastej.
Już kilkanaście metrów od wejścia natrafili na pierwsze ślady walki. Na ścianach widać było charakterystyczne nadpalenia i rysy po rykoszetujących pociskach. Ryan przeklinał w myślach raport zwiadu. Ta pieprzona baza miała być opuszczona jeszcze przed walką; według raportów personel ewakuował się w pośpiechu na wieść o pojawieniu się w układzie pierwszych jednostek Obcych. Znowu ktoś spierdolił sprawę…
Im dalej posuwali się w głąb, tym więcej było śladów zaciekłej obrony. Na podłogach walały się łuski wielkokalibrowych pocisków i zużyte pojemniki z gazem. Znaleźli też mnóstwo połamanych mebli, z których ktoś próbował tworzyć prymitywne barykady. Nowoczesne datapady poniewierały się stratowane na podłodze, nieodwracalnie zniszczone. Rzeczy osobiste, tak kosztowne w transporcie międzyplanetarnym, leżały wszędzie; roztrzaskane i zdewastowane. W kilku miejscach natknęli się też na zaschnięte ślady krwi, rozmazane na ścianach i podłogach – ale nigdzie nie było widać ciał. To nie wyglądało dobrze.
W pewnej chwili światło latarki Ryana odkryło porzucony ciężki karabin, jaki miały na wyposażeniu planetarne oddziały marines. Podniósł go. Gdy tylko położył rękę na rękojeści, wskaźnik amunicji rozjarzył się rubinowo. Broń była prawie pełna. Jaki żołnierz porzuciłby sprawny automat? Rozejrzał się, przeczesując okolicę snopem białego światła. Jego oczom ukazały się zaschnięte, ciemne plamy. Układały się w wyraźne smugi, zupełnie jakby ciągnięto po ziemi kogoś, kto zakrwawioną dłonią rozpaczliwie próbował znaleźć jakiś punkt oparcia. Poprowadził światło krwistym tropem. Ślady kończyły się w wielkiej dziurze; wybitej, czy może wypalonej w stalowej konstrukcji podłogi. Nieregularny otwór był częściowo porośnięty skórzastą naroślą.
Zajrzał w głąb, ale światło nie sięgnęło dna – cokolwiek przebiło tytanową płytę, dobrało się także do kondygnacji poniżej. Ostrożnie nachylił się nad krawędzią i skierował światło pionowo w dół. Nie dostrzegł wiele. Wydawało mu się tylko, że daleko poniżej, coś wielkiego leniwie poruszyło się w ciemności, z cichym mlaśnięciem usuwając się przed promieniem latarki. Wzdrygnął się. Usłyszał, że któryś z żołnierzy stojących za jego plecami wymiotuje.
Ruszyli dalej. Baza wyglądała na całkowicie opustoszałą – jeśli nie liczyć coraz większej liczby niepokojących śladów obecności Zergów. Dziwaczne narośla pokrywające wnętrza nie reagowały jednak na obecność marines. Owszem, gdy próbowali nakłuć gumowatą powierzchnię, albo przypalić ją ogniem miotacza, udawało im się wywołać reakcję – twór marszczył się, wyginał, lub pokrywał dodatkową warstwą śluzu – ale po za tym nic się nie działo. Wyglądało, że jednostki bojowe przeciwnika opuściły już teren.
Pustymi korytarzami dotarli do Pierwszej Strefy. Obcych pozostałości było coraz więcej. Liczne narośla, jak wynaturzone organy gigantycznej ameby wylewały się z otworów wentylacyjnych, pokrywały ściany i pulsowały rytmicznie nabrzmiałymi kokonami, zwieszającymi się spod sufitu. Kokony były wielkości ludzkiej głowy i zawierały jakiś fosforyzujący płyn, prześwitujący przez cienką skórę. Dzięki temu w korytarzach miejsce ciemności zajął delikatny, zielony półmrok. Nikt jednak nie ważył się zgasić latarki, która wchodziła w skład ich wyposażenia. Jej białe, ciepłe światło wydawało się bezpiecznie ludzkie w porównaniu z obcymi lampionami. Upiorny blask ich światła przyprawiał o mdłości, powodował, że gdzieś na granicy świadomości pojawiał się irracjonalny, paraliżujący lęk.
Im dalej szli, tym dziwnego, organicznego tworu było coraz więcej. W końcu jego różowawa tkanka miejscami zupełnie pokryła betonowe ściany. Czuli się, jakby wkraczali do wnętrza obcego, żyjącego stworzenia. Nie minęło zbyt wiele czasu, aż dotarli do miejsca, w którym nawet podłoga całkowicie pokryta była gumowatym porostem. Ryan zawahał się. Nie chciał dotykać tego organizmu, czymkolwiek on by nie był – ale rozkazy były jasne.
W końcu zdecydował się i postawił nogę na plamie różowej narośli. Ugięła się lekko, ale wytrzymała jego ciężar. Poczuł, jak coś w środku przelewa się pod jego stopą, jakby stanął na wielkim, skórzastym materacu wypełnionym gęstym żelem. Przez powierzchnię organizmu przebiegło lekkie drżenie, ale poza tym nic się nie stało. Chrząknął dla dodania sobie odwagi i uczynił pierwszy krok. Pozostali marines, nerwowo rozglądając się podążyli za nim. Ostatni szedł Firebat. Pod jego pancernymi stopami ciało obrzydliwego stwora pękało z ohydnymi mlaśnięciami, pozostawiając kałuże rozlanych wnętrzności.
Od tej pory szli już cały czas po żyjącym, pulsującym delikatnie kobiercu. Wrażenie było okropne, tym bardziej, że co jakiś czas organizm wydzielał lepki, cuchnący śluz, który przyklejał się do butów i groził poślizgnięciem. Ryan stawiał kroki z wielką ostrożnością. Za nic w świecie nie chciałby upaść i dotknąć odkrytą ręką tkanki obcego organizmu.
W końcu dotarli do centralnej części kompleksu. Systemy sterowania – o dziwo – były sprawne. Uruchomili potężne, platformowe windy służące do transportu wielkogabarytowych obiektów i zjechali kilka pięter w dół, na poziom laboratoriów. Już w chwili, gdy stalowa konstrukcja windy z chrzęstem ruszyła w dół, niosąc ich w głąb trzewi potwornego Lewiatana, Ryan miał złe przeczucia. To co ujrzeli, gdy drzwi rozwarły się z sykiem, przeszło jednak ich najśmielsze oczekiwania.
Wnętrze hali była jedną, wielką, organiczną masą. Pulsującą, nabrzmiałą sokami, wydzielającą obleśny śluz. Rozchodzące się promieniście tunele pogrążony były w ciemności, ale światła ich latarek wydobywały z mroku potworny widok.
– Ja cię pierdolę… – jęknął ktoś. Ryan nie rozpoznał głosu.
– Chciałbyś – mruknęła Frost wysuwając się do przodu dzierżąc w dłoniach potężną lufę działka M56A2 Smartgun. – Ale masz za małe cohones. Nie mówiąc o fiucie. Masz go w ogóle?
– Szefie, co robimy…? – Ryan usłyszał wahanie w głosie jednego z sierżantów.
– Idziemy – usłyszał własny głos. – Główny hub z danymi jest o pół mili stąd. Musimy podłożyć te pieprzone ładunki. Starajcie się nie wdepnąć w gówno. W każdym razie nie bardziej niż dotąd.
Ruszyli. Każdy krok w tej wielkiej sali był jak wycieczka przez piekło. Monstrualne płaty czerwonego tworu zwieszały się ze ścian i pulsowały tajemniczo nabiegłymi wybrzuszeniami. Przyciągały wzrok swoją innością i niesamowitością. Ich widok otwierał gdzieś w duszach tych twardych, odpornych marines szczeliny, przez które niewidzialną strużką sączył się lęk i szaleństwo.
Poruszanie się w tym terenie było istnym koszmarem. Ciężkie, wojskowe buty ślizgały się po lśniącej od śluzu skórze tworu. Drgające światło latarek rzucało upiorne cienie, a wyobraźnia żołnierzy w każdym zakamarku tworzyła groźne kształty obcych, które dopiero po chwili okazywały się kolejną bulwą dziwnego tworu. Tylko bojowy firebat kroczył bez lęku, jakby nie przeszkadzało mu brodzenie w bezkształtnej brei wypływającej z rozduszanych jego metalowymi nogami narośli.
Po pół godzinie dotarli do przewężenia, które kończyło się metalowymi drzwiami. Ryan obejrzał je uważnie i gestem dłoni przywołał techmana. Ten przyklęknął, zdjął pokrywę sterownika i cichutko pogwizdując podłączył interfejs do plątaniny kabelków.
– To chwilkę potrwa – uprzedził. – Nie chcę przypadkowo wyzwolić procedury alarmowej. Diabli wiedzą, co tu się czai.
Ryan skinął głową. Jemu też zależało tylko na tym, aby jak najszybciej wykonać zadanie i wrócić bezpiecznie na pokład Chimery. Marines otoczyli ich kołem, kierując lufy broni w otaczającą ich groźną ciemność. Zapadła krótka cisza, przerywana tylko posępnym jękiem serwomotorów. Wykrywacze ruchu milczały, ale promienie latarek omiatały nerwowo przestrzeń, szukając potencjalnego niebezpieczeństwa. Nagle uwagę jednego z żołnierzy przykuł kształt, który wydobył z ciemności jego reflektor.
– Szefie, w tej ścianie coś jest… – Burke zrobił dwa kroki w kierunku dziwacznie wybrzuszonego fragmentu.
Podniósł broń i zbliżył koniec lufy do mazistej brei pokrywającej wynaturzone, organiczne zwały.
– Nie ruszaj tego durniu… – syknął ostrzegawczo Wierzbowski. Za późno. O całe życie za późno.
W momencie, gdy końcówka karabinu dotknęła błyszczącej, flegmowatej powierzchni, wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Pod śliską, skórzastą powierzchnią coś drgnęło i spomiędzy warstw organicznej substancji wyłonił się potężny łeb olbrzymiej istoty. Wielkie szczęki i masywne rogowe płyty osłaniające czaszkę ociekały białawym śluzem. W głębi tej potwornej głowy rozwarły się gorejące, żółte oczy. Złe oczy.
– Hydralisk – wrzasnęła przeraźliwie Williams.
Burke podniósł spojrzenie na wydobywającego się ze ściany stwora. To był ostatni widok w jego życiu. Olbrzymie ramię, przypominające kończynę upiornej modliszki, wysunęło się ze ściany. Długi, prawie metrowy kolec zawisł na ułamek sekundy w powietrzu i z potworną siłą wbił się w pierś marine, rozdzierając podwójny, neosteelowy pancerz jak papier.
Burke wrzasnął i ostatkiem świadomości nacisnął spust. Seria pocisków uderzyła w ciało hydraliska, który jeszcze nie do końca uwolnił się z kryjówki. Potężne pociski z ciężkimi, uranowymi rdzeniami wystrzelone z bliskiej odległości wbiły się w ciało stwora żłobiąc w nim krwawe tunele. Burke już nie żył, ale zaciśnięte w ostatnim skurczu ciało mocno trzymało broń, wypluwającą niszczycielskie porcje śmierci. Uwięzione w organicznym kojcu monstrum nie miało się jak uchylać. Powietrze przeszył upiorny ryk bólu. Drugie ramię Zerga zatoczyło łuk i wbiło się w klatkę piersiową Burka, unosząc go wysoko w powietrze. Marine przez chwilę wisiał jak upiorny motyl, nabity na dwa kostne kolce, po czym hydralisk rozwarł ramiona. Ciało żołnierza zostało rozdarte na dwie części, obryzgując krwią najbliżej stojących marines.
UED Marines to twardzi żołnierze. Jeszcze zanim ochłapy mięsa, znanego kiedyś jako sierżant Burke opadły na ziemię, trzy karabiny szturmowe plunęły ogniem. Wielkokalibrowe pociski wbiły się w ciało Zerga dokonując w nim prawdziwego spustoszenia. Skoncentrowana energia odrzuciła monstrum do tyłu, prosto w wyrwę w ścianie, w której dotąd spoczywał pogrążony w letargu. Jego zamierający ryk zdążył już jednak wysłać odpowiedni sygnał do pogrążonych w uśpieniu towarzyszy. Ściany pomieszczeń zaczęły się wybrzuszać, a spomiędzy rozchylających się warstw śluzu wychynęły kolejne odrażające łby.
– Kurwa, oni są wszędzie – krzyknął Spike.
Ryan cofnął się od drzwi i jednym rzutem oka ocenił sytuację.
– Ogień zaporowy na perymetr! Przebijamy się z powrotem – ryknął. – Firebat na czoło. I, kurwa, ruchy!
Sierżant Drake, schowany głęboko w pancerzu firebata, uśmiechnął się paskudnie i wypluł końcówkę cygara. Osłona hełmu zamknęła się z cichym sykiem. Przez wbudowane w stalowe ramiona przewody, niby przez żyły demonicznego smoka popłynął wzbogacony napalm. Drake wyciągnął ręce w kierunku zbliżających się Zergów.
– No, chodźcie do tatusia… – wykrzywił twarz w ponurym grymasie. – Zapraszamy na barbecue…
Dwie płonące strugi trysnęły w powietrzu, zalewając pomieszczenie światłem i żarem. W jednej chwili cała hala rozpłomieniła się czerwonymi odblaskami. Pierwsze dwa hydraliski, które stanęły na drodze firebata natychmiast zamieniły się w żywe pochodnie. Ich straszliwe wycie przepełniło wnętrze hali. Płonęły przez kilka sekund, po czym dosięgły ich serie działek M56 plujących śmiercionośnym, uranowym deszczem. Korpusy monstrów nie wytrzymały gradu wielkokalibrowych pocisków i rozpadły się, ścieląc wokół fragmenty ciał. Kątem oka Ryan dostrzegł kolejne hydraliski, wyswobadzające się z ukrytych w ścianach leży.
– Ogień na ściany, ogień na ściany! – ryknął i pociągnął długą serią po najbliższej okolicy.
Dzięki jego szybkim reakcjom udało się opanować chaos pierwszych sekund starcia. W kilka chwil marines zajęli odpowiednie pozycje. Potężny Firebat omiatał pomieszczenie ognistymi strugami, oświetlając je i wypełniając duszącym smrodem palonego ciała. Dwaj operatorzy ciężkich działek pracowali jak tytaniczni kosiarze, pokrywając okolicę półkolistymi ruchami, tworząc istną strefę śmierci. Cokolwiek wchodziło w jej obręb, natychmiast ginęło, przeszyte licznymi trafieniami, odrzucone w tył potężną siłą.
Lekkozbrojni marines skupili się na ścianach, siekąc po nich seriami z karabinów szturmowych – nie tak zabójczych jak działka M56, ale mniejszą moc stopującą nadrabiającymi większą licznością.
Wydawało się, że pierwszy impet ataku został odparty, ale w tej samej chwili kilkanaście mniejszych cieni wynurzyło się z wylotów bocznych korytarzy i pędem ruszyło w stronę żołnierzy. Trzymały się nisko, zręcznie przeskakując przez przeszkody i unikając pocisków. Wyglądały jak wielkie, groteskowo zmutowane psy, z których pleców wystawały przerażające, szkieletowe ramiona zakończone jadowymi kolcami.
Williams pierwsza dostrzegła nowe niebezpieczeństwo.
– Zerglingi na czwartej – krzyknęła ostrzegawczo.
Lufa jej strzelby impulsowej obniżyła się, a smugowe pociski trafiły jednego z atakujących stworów. Trzy inne przeskoczyły jednak zręcznie nad trafionym towarzyszem i sadząc olbrzymimi susami przebyły ostatnie metry. Williams w ostatniej chwili skosiła jednego z nich, ale dwa pozostałe dopadły ją i obaliły na ziemię. Krzyknęła krótko, przeraźliwie, gdy ich zmutowane szczęki zacisnęły się ja jej przedramieniu. A potem dwa kolce przebiły jej pierś. Krzyk Wiliams umilkł. Dwa Zerglingi wściekle warcząc, rozrywały ciepłe ciało na strzępy.
– Kurwa, przegrzewam się – krzyknęła Frost. Lufa jej szybkostrzelnego działka otoczona była kłębami dymu. – Garrus, zmień mnie…
Uniosła broń i zrobiła krok wstecz. Drugi operator działka nie zdążył jeszcze rozpocząć osłaniającego ostrzału. To był jedynie moment, ale w zupełności wystarczyło. Kilka Zerglingów natychmiast wykorzystało okazję. Błyskawicznie runęły w powstałą w zaporze ogniowej wyrwę. Były szybkie, bezlitośnie szybkie. I było ich wiele. Wydłużone, kolczaste ramiona sięgnęły w kierunku najbliższych marines. Kostne wypustki, niby koszmarne haki wbiły się w ciała żołnierzy. Garrus zobaczył tylko jak spomiędzy piersi Frost wyrasta nagle zakrzywiony, krwawy kolec. Zdążył tylko spojrzeć dziewczynie w oczy – po czym Zergling szarpnął zdobyczą w tył. Miał potworną siłę. Frost, nie była ułomkiem, a w dodatku trzymała potężne działko. Mimo to Zerg uniósł ją w powietrze jak piórko i pociągnął w ciemność. Garrus zdecydował się w jednej chwili. Uniósł broń i puścił długą serię w kierunku, w którym zniknęła jego przyjaciółka. Miał nadzieję, że jego pociski dosięgły Obcego, ale przede wszystkim liczył, że skrócił mękę Frost.
Mimo strat, marines udało się cofnąć o mniej więcej sto metrów. Winda, którą przyjechali znajdowała się blisko – o zaledwie pięćdziesiąt metrów od nich, a jednak było to nadal nieskończenie daleko. Z bocznych korytarzy nadal pojawiały się nowe monstra.
– Bliżej siebie – wrzeszczał Ryan. – Bliżej, do cholery, nie dajcie się rozdzielić. Ubezpieczać się! Drake i sekcja ciężka osłania, pierwsza drużyna przebijać się do windy. Jeśli nie uruchomimy tego pieprzonego dźwigu to już po nas.
Marines błyskawicznie przegrupowali się, cały czas ostrzeliwując okolicę. Firebat stał ponad nimi, zatapiając coraz to nowe hordy Zergów w powodzi płynnego ognia. Był jak niewzruszona baszta w średniowiecznym murze, jak skała, o którą rozbija się bezsilny przypływ. Jego czerwony pancerz lśnił w ciemnościach jak zbroja archanioła.
Ryan rozejrzał się, aby ocenić sytuację. Atak Zergów jakby stracił na gwałtowności. Nie było też już widać hydralisków, a hordy szybkich, ale pozbawionych twardego pancerza Zerlingów dawały się zatrzymać ogniem zaporowym. Błysnęła mu nadzieja, że może jednak uda się im wyjść z tego koszmaru… Ten skurwiel z wywiadu, który podpisał analizę o braku zagrożenia zeżre własne gówno, gdy Ryan dobierze się do jego sztabowego zadka!
I wtedy zobaczył coś, co sprawiło, że krew nagle zastygła mu w żyłach. Z jednego z korytarzy wychynął dziwaczny kształt. W pierwszej chwili Ryanowi wydawało się, że to jeden z marines, ale natychmiast zrozumiał swoją pomyłkę. Ta istota tylko z pozoru przypominała człowieka. To był Obcy, a właściwie dziwaczna, złowroga hybryda – na pół Terran, na pół Zerg. Wyglądał, jakby ktoś z tkanki Obcych ulepił humanoidalną karykaturę człowieka. Ciało potwornej istoty pokrywały fioletowoczerwone narośla, przerośnięte dziwaczną siatką pulsujących żył. Koszmarne stworzenie biegło w ich kierunku, sadząc trzymetrowymi susami. W jej ślepych, zapadniętych oczach pozbawionych źrenic płonęło dziwne światło.
– Infest! – ryknął Ryan – Infest na drugiej! Ogień na perymetr!
Garrus natychmiast spostrzegł niebezpieczeństwo. Lufa jego działka zatoczyła ćwierć okręgu i plunęła ogniem. Potężne pociski wbiły się w ciało hybrydy, ale ta nie zwolniła kroku. Zastygły w przerażeniu Ryan obserwował wszystko jak na zwolnionym filmie. Olbrzymia kreatura wykonała skok i niby zawodnik amerykańskiego footballu zderzyła się z operatorem LPM. Impet przewrócił obie postaci. Zerg i marine zwalili się na podłogę. Garrus rozpaczliwym ruchem próbował zrzucić z siebie obrzydliwego stwora, ale z równym powodzeniem mógłby próbować zrzucić z siebie dwutonową ciężarówkę. Nagle, rozpaczliwie walczący stwór zamarł. Ryan wiedział co to oznacza.
– Kurwa – jęknął.
W tym samym momencie ciało obcego eksplodowało fontanną kwasu i ostrych jak brzytwa kawałków kości. Garrus zginął natychmiast – jego ciało, spalone żrącymi płynami i przeszyte odłamkami rozpadło się w mgnieniu oka. Mniej szczęścia mieli stojący obok marines. Dosięgły ich krople kwasu, wżerając się w ciało, rozpuszczając w mgnieniu oka żywą tkankę. Hałas strzałów i chaos walki nie były w stanie zagłuszyć potwornego wycia bólu.
Ryan nie namyślał się długo. To był impuls. Błyskawicznie przyłożył karabin do ramienia i dwa razy nacisnął spust. Krzyk zamarł, ale wiedział, że ta cisza będzie go prześladowała do końca życia.
– Następny! – usłyszał kolejne ostrzeżenie. To chyba była Jane – Infest na piątej! Na piątej!!!
Obrócił się we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, kolejne monstrum biegło przez halę. Tym razem jednak zdążył zareagować Firebat. Wyciągnął przed siebie zakute w stalowy egzoszkielet ręce i wypuścił dwie mordercze strugi ognia. Przeklęty stwór momentalnie zamienił się w żywą pochodnię, a potem dokonał żywota wyjąc z bólu i przerażenia. Na twarzy Ryana wykwitł złowrogi uśmiech zemsty. Ponownie uniósł broń i pociągnął długą serią po miotających się po polu walki Zerglingach. W tym samym momencie rozległ się kolejny krzyk jednego z marines.
– Infest! Kurwa, Drake, bierz go!
Operator firebata uśmiechnął się złowrogo pod osłoną hełmu i obrócił w kierunku biegnącej sylwetki. Kreatura była jeszcze daleko, więc wymierzył spokojnie i czekał, aż stwór sam wejdzie w pole rażenia.
– Drake, nie ten! – ktoś krzyknął przeraźliwie – Na szóstej! Na szóstej!!!
Uśmiech zadowolenia zamarł na szerokich ustach żołnierza. Kątem oka spojrzał na zamontowany niewielki ekran pokazujący widok z tyłu.
– Shit – szepnął tylko Drake, a potem potężny cios spadł na plecy groźnego Firebata.
Przez ułamek sekundy obciążone do granic możliwości serwomotory starały się utrzymać kolosa w pionie, ale potem i one się poddały. Ze zgrzytem i chrzęstem stalowy tytan runął, by już więcej nigdy się nie podnieść. W rozpaczliwej próbie obrony przyjaciela Ryan skierował broń ku Infestowi, który właśnie gotował się do samobójczego końca swojej misji. Strzał jednak nie padł. Kątem oka Ryan dostrzegł, jak w jego kierunku z nieludzką prędkością zbliża się jakiś kształt. Nie wiedział co to było. Wiedział tylko, że nie zdąży. Ostatkiem sił spróbował się obrócić w kierunku nowego niebezpieczeństwa. Na próżno. Coś z potworną siłą uderzyło go w pierś. Poczuł, że traci oparcie pod nogami. Poleciał w tył. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, było uderzenie o ścianę. Przeszył go paroksyzm bólu, po którym nadeszła błogosławiona ciemność.
* * *
Najpierw był ból. Zaczynał się gdzieś z tyłu czaszki i promieniował ku czołu, po drodze wzbudzając pogrążone w nieświadomości ośrodki czuciowe. Ryanowi wydawało się, że przed oczami latają mu jakieś płynne, brązowe plamy; efemeryczne i nieuchwytne. Potem usłyszał dziwny, powtarzający się dźwięk, dochodzący jakby z oddali, ale jednocześnie dziwnie mu bliski. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że był to odgłos jego serca. Wszystkie myśli plątały mu się w głowie. Gdzie był? Co się z nim działo?
Żył… chyba? Ale jeśli tak, to czy oznaczało to, że udało im się wrócić? Czyżby był na pokładzie Chimery? Skupił się, ale nie poczuł znajomych wibracji pokładu. A więc gdzie był? Nadal w Bazie Alfa? Spróbował otworzyć oczy. Brązowe omamy ustąpiły miejsca zamglonemu mrokowi. Przez chwilę nic się nie stało, po czym poczuł, jak jakaś lepka substancja spływa mu z czoła. Krew? Nie, to nie była krew. Była rzadsza i przeźroczysta. Chciał zetrzeć ją z twarzy, ale nie mógł podnieść ręki. W ogóle nie mógł się poruszyć. I wówczas kropla dziwnej substancji spadła na jego usta. Nagle, w przeraźliwym przebłysku zrozumienia, pojął że to śluz, który wydzielały twory Zergów. Potworne przerażenie chwyciło go za gardło. Chciał zawołać o pomoc, ale nie zdołał wydobyć z siebie dźwięku. Nie mógł się poruszać, nie mógł mówić… Poczuł, że znowu zapada w ciemność…
* * *
Nie wiedział ile czasu trwało, zanim znowu powróciła mu świadomość. Tym razem głowa już go nie bolała. Otworzył oczy. Leżał w mroku, miejscami tylko rozjaśnionym jakimiś dalekimi światłami. Spróbował poruszyć dłonią, ale nic z tego nie wyszło. Czuł ją, potrafił nawet wzbudzić drżenie mięśni palców, ale uniesienie ręki było niemożliwe, jakby ktoś przyczepił do niej betonowy kloc. Nagle usłyszał jakiś dźwięk – ni to cichy warkot, ni to pomruk. Przypominał trochę mruczenie kota, ale nie miał w sobie tej przytulnej nuty swojskości. Był zdecydowanie obcy.
COŚ było niedaleko niego, w tej mdłej ciemności. Poczuł na sobie wzrok tego czegoś. Nie wiedział, jaka groza czai się w mroku, ale było mu już wszystko jedno. Spodziewał się, że za chwilę ujrzy przed sobą potężne szczęki hydraliska albo innego monstrum. Niemal wyczekiwał tej chwili, gdy jego ciało przebije kolec jadowy i wreszcie przykryje go wieczna ciemność.
– No choć, skurwielu… – wyszeptał. – Czymkolwiek jesteś… Jack Ryan pokaże ci jak umiera facet z jajami.
Cichy warkot na chwilę umilkł. Ciemność zafalowała, jakby gdzieś, daleko pojawiło się słabe źródło światła i po chwili głęboka czerń ustąpiła miejsca szarości. Jakiś cień poruszył się w niej, pojawiając się na chwilę w polu widzenia. Ryan zamrugał oczami, usiłując przywrócić im ostrość widzenia, ale pojawiające się przed nim kształty wciąż były nieostre. Falowały, tańczyły i migotały jak cienie rzucane przez płochą świecę na zasłonę mgły.
– Jack…? – usłyszał cichy głos.
Gdzieś, w głębi Ryan czuł, że traci świadomość. Znał ten głos… Ale to przecież niemożliwe.
– Emily…? – wyszeptał.
Ktoś pogładził go po twarzy z delikatnością i czułością, jakiej się nie spodziewał. Poczuł, jak aksamitna dłoń usuwa mu z oczu warstwę obrzydliwego śluzu. Szary mrok na moment się przejaśnił. Ujrzał nad sobą znajomą twarz. Emily Jones. Sierżant Emily Jones.
Spotkali się jakiś rok temu na krążowniku UED Saratoga. Jones także należała do marines. Była bystra, zgrabna i piekielnie ładna. Kiedy szła przez koszary, w obcisłym, wojskowym topie i w zawadiacko przekręconej, zupełnie nieregulaminowej bejsbolówce, zawsze przyciągała zachwycone spojrzenia dziesiątek mężczyzn. Nawet luźne bojówki nie były w stanie ukryć kuszącego kołysania bioder. Jej miękkie, kocie ruchy błyskawicznie budziły zachwycone okrzyki marines. Jones doskonale zdawała sobie z tego sprawę i nie czuła najmniejszego skrępowania.
Spotkali się przypadkiem – i od razu między nimi zaiskrzyło. Oboje wiedzieli, że nie mają zbyt wiele czasu. UED Marine nigdy nie wie, kiedy przyjdzie rozkaz przeniesienia. Nigdy nie wie, czy wróci z następnej misji. Więc musi korzystać z życia. I korzystali. Nie było żadnego chodzenia za rączkę, romantycznych spotkań w kantynie, umawiania się na seanse holovidu. Kiedy tylko mieli chwilę czasu, znajdowali odrobinę odosobnienia i szli się pieprzyć. Byli szczęśliwi, gdy po wszystkim zdążyli chwilę poleżeć obok siebie, ciesząc się swoją bliskością.
Ich romans trwał niecałe trzy miesiące. Potem Ryan dostał przydział na nowy okręt – świeżo oddaną do użytku Chimerę. Kochali się wtedy całą noc, ryzykując karcerem za urwanie się ze służby. Ale oboje wiedzieli, że było warto. Rankiem Ryan wziął swoje rzeczy i stawił się z całym swoim oddziałem w hangarze. Jones nie przyszła go pożegnać.
Poczuł, że coś chwyta go za gardło. Z bolesną rozpaczą uświadomił sobie, że znękany umysł płata mu okrutne figle. Dwa miesiące po ich rozstaniu, grupa uderzeniowa z Saratogi została zdziesiątkowana na Char. Ryan wielokrotnie sprawdzał raporty z misji. Sierżant Jones nie było na liście uratowanych.
– Kimkolwiek jesteś, skurwielu… – syknął. – Źle wybrałeś. Emily Jones nie żyje.
Rozległ się cichy śmiech. Śmiech, który tak dobrze znał. Emily.
– Żyję, kochany. Żyję i mam się lepiej niż kiedykolwiek – usłyszał.
Poczuł muśnięcie jej ciepłego oddechu na swojej twarzy. Nachyliła się nad nim. Jej zapach… niepowtarzalny… podniecający… obiecujący… Jej usta znalazły się na jego wargach. Tylko ona tak potrafiła całować. Tysiące myśli przebiegło mu przez głowę, ale odpędził je. Jeśli to sen, to niech trwa przez wieczność…
Na przekór sobie, otworzył oczy. Tak bardzo pragnął ją ujrzeć… I wtedy zobaczył jej oczy. Dzikie. Namiętne. Rozpalone.
I gorejące jak dwa rubiny.
Przerażony, szarpnął głową do tyłu. Teraz widział już wyraźnie. To była Emily… a jednocześnie nie ona. Jej ciemna, latynoska skóra miała teraz barwę bladej zieleni. Piękne, rude włosy, w których tak lubił zanurzać twarz zmieniły się w dziwne, ciemne strąki… ale to nadal była twarz Emily.
Uśmiechnęła się do niego zmysłowymi, pełnymi ustami, których smak jeszcze czuł na swoich wargach. Jej oczy lśniły radością i pożądaniem.
– Jack… – szepnęła. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię odnalazłam… Nie bój się… Teraz już wszystko będzie dobrze…
– Emily… czym ty jesteś?! – jęknął wstrząśnięty.
Odchyliła głowę ku tyłowi i zaśmiała się pełnym głosem. Była tak piękna i tak szczęśliwa…
– Jestem sobą – powiedziała gardłowym szeptem. – Spójrz na mnie i podziwiaj…
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ciemność rozwiała się, ustępując delikatnej, zielonkawej poświacie. Emily uniosła się na kolana i wzniosła ręce ku górze, jakby chcąc, by mógł obejrzeć ją całą. Jack, zafascynowany i przerażony, nie mógł oderwać od niej wzroku.
Jej ciało zmieniło się. Była naga, ale przypominała już tej latynoskiej, wysportowanej marine o delikatnej, pachnącej kardamonem skórze, którą tak dobrze pamiętał. Jej ciało było teraz jasnozielone, pokryte delikatnymi, lecz wyraźnymi łuskami. Tuż pod skórą, w niektórych miejscach widać było dziwne, pajęczo rozgałęziające się struktury, jakby dodatkowych żeber, poprzedzielanych kolczastymi wypustkami. Kilka z nich, podchodziło aż pod rozkosznie kołyszące się piersi, podpierając je od dołu jak seksowny gorset. Biust Emily był o wiele pełniejszy, niż ten, który pamiętał. Jej sutki ściemniały i nabrzmiały zachęcająco, jakby prosząc o to, żeby złożył na nich pocałunek.
Spojrzała na niego z góry, spod półprzymkniętych powiek, uważnie obserwując jego reakcję. A potem stało się coś dziwnego. Zza jej pleców wysunęły się dziwne, długie, kostne kolce. Na pierwszy rzut oka podobne były do skrzydeł nietoperza, ale pozbawione rozciągniętej pomiędzy nimi skóry. Ich końce przechodziły w smukłe i niezwykle ostre wyrostki. Wyciągnęła je triumfalnie do góry, jakby ciesząc się nimi, po czym powolnym ruchem skierowała je ku twarzy Ryana. Zawisły przed nią, jak drapieżne palce bestii. Zadrżał.
– Tak, kochany… jestem inna, ale wciąż jestem sobą. – zamruczała, rozkosznie przeciągając się i prężąc zmysłowo – Widzisz, wtedy… po jatce na Char, mój oddział został otoczony… Wokół mnie ginęli moi ludzie… Wszędzie było pełno krwi. Hydraliski podchodziły coraz bliżej… To były najgorsze chwile mojego życia. I wtedy pojawiła się Ona. Sarah Kerrigan… Królowa…
Zamarła na chwilę, a w jej nieludzkich, rubinowoczerwonych oczach błysnął dziwny płomień.
– Królowa… Ona dała mi nowe istnienie. Adoptowała mnie. Podzieliła się swoim życiem ze mną. Dała mi część własnego DNA. Jestem jej córką. Ale nadal pozostałam Emily. I nadal cię kocham. Nadal cię pragnę.
Emily uśmiechnęła się lubieżnie, namiętnie przeciągając długim językiem po swoich ciemnych ustach. Jej dłonie powędrowały ku piersiom. Ujęła je sugestywnym gestem, pokazując Ryanowi ich ciężar i kształt.
– Są teraz większe… i mam pieprzoną pewność, że ci się spodobają…
Ryan jęknął. To wszystko co powiedziała Emily, przerastało go. Kręciło mu się w głowie.
– Może to tylko sen – pomyślał. – Cholernie dziwny sen.
– Emily, gdzie my do cholery jesteśmy? Spróbował się rozejrzeć, ale nie bardzo mógł się ruszyć.
– Och wybacz… – uśmiechnęła się. – Trochę cię skrępowałam, ale to tylko na razie… Musisz nabrać sił… Z drugiej strony… taki związany marine jest cholernie podniecający…
Przymknęła oczy, a Ryan poczuł, że dziwna trzymająca go siła powoli, jakby z wahaniem, ustępuje. Z wysiłkiem uniósł głowę i rozejrzał. Jego oczom ukazał się widok, który sprawił, że jego serce na moment przestało bić.
Znajdowali się w niewielkim pomieszczeniu. Trudno było ustalić, jaką funkcję kiedyś pełniło, bo niemal w całości wypełniał je dziwny, organiczny twór. Był jak purpurowa, falująca kołdra. Mackowate wypustki tego przerażającego organizmu wspinały się na ściany, czepiały się nierówności stalowych płyt. Wszystko pokryte było błyszczącą warstwą lepkiego śluzu. Ciało Ryana do połowy zanurzone było w gęstej jak smoła powierzchni. Jego ręce i nogi, od kolan w dół były całkowicie przykryte, jakby wrzucono go do kadzi z jakimś groteskowym kisielem. To właśnie to sprawiało, że nie mógł się poruszyć. W tym samym momencie z przerażeniem zauważył, że jest nagi.
Emily obserwowała jego zachowanie z mieszaniną rozbawienia i perwersyjnego zadowolenia. Była jak drapieżna kocica, która przygląda się przerażonej myszy, która nie ma dokąd uciec.
– Przepraszam, Jack, na razie to naprawdę konieczne – powiedziała uśmiechając się niewinnie. – Dzięki temu, że ciało Matecznika przyjęło cię, twoje rany zagoją się. Wkrótce odzyskasz swobodę. Ale zanim to nastąpi, mamy mnóstwo czasu.
– Mamy czas? Na co? – jęknął. – Emily, uwolnij mnie… Ja muszę na Chimerę… Co się stało z moimi ludźmi? Ja muszę znaleźć swoich...
Położyła dłoń na jego ustach. Poczuł jej dotyk. Delikatny, aksamitny – a jednocześnie pełen siły.
– Jesteś wśród swoich. Jesteś ze mną. Ze swoją bardzo gorącą, stęsknioną Emily.
Położyła rękę na jego piersi. Jej skóra była sucha i przyjemna w dotyku. Przeciągnęła palcem po jego torsie. W czerwonych oczach zamigotały ogniki pożądania. Sięgnęła dłonią w dół, ku jego kroczu. Poczuł, jak jej palce unoszą jego członka. Szarpnął się, ale unieruchamiające go okowy nie puściły.
– Co ty robisz, Emily? – jęknął.
Roześmiała się cicho.
– Jak to co ja robię? Przecież wiesz… Przecież pamiętasz, jak wsuwał się we mnie? Jak rżnąłeś mnie nim, aż brakowało nam tchu? Przecież nie zapomniałeś tego momentu, gdy nabijałam się na ciebie? Wolno, dokładnie… tak, żebyśmy oboje to czuli?
Jej słowom towarzyszył miarowy, sugestywny ruch jej dłoni wywołujący przyjemne mrowienie. Kręciło mu się w głowie. Jęknął. Kurwa, jak ona może mu to robić? Wspomnienia rozkoszy i miłości walczyły w jego mózgu o lepsze ze świadomością sytuacji, w której się znalazł. Ale to, co go otaczało było jak koszmar – a wspomnienia o Emily jak cudowny, odprężający sen. Kusiło go, żeby zanurzyć się w jego toni, w błogosławionym oceanie ulgi. Usiłował walczyć ze sobą, ale każdy ruch palców na jego członku osłabiał wolę jak słońce roztapiające ostatni, zimowy śnieg.
– Podoba ci się? Wiem… I ty chyba też wiesz, że to tylko wstęp? Nie zaprzeczaj… Wiem, co czujesz… – zamruczała przymykając oczy i głęboko wciągając powietrze do płuc. – Czuję każdą zmianę twojego poziomu hormonów… Nie okłamiesz mnie… Chcesz mnie… Jak kiedyś… jak dawniej…
Uświadomił sobie, że to prawda. Nie, to nie mogło być tak… Szarpnął się, ale uścisk Matecznika trzymał silnie. Powtarzał sobie, że to nie dzieje się naprawdę, że wcale jej nie chce, ale gdzieś tam, na najniższym poziomie świadomości, jego ciało sprzeciwiało się nakazom rozumu. Czuł zew mrocznego pragnienia – i świadomość tego, że ono budzi się w nim – była dla niego przerażająca.
Emily nachyliła się. Jej twarz znalazła się tuż nad nim. Poczuł jak jej ciężkie piersi ocierają się o jego ciało. Były jedwabiście gładkie, a ich dotyk sprawiał, że serce waliło mu jak oszalałe. Tracił kontrolę. Twarde, nabrzmiałe sutki wbiły się w jego tors. Czuł wspaniały ciężar piersi… Wyciągnąć dłonie… dotknąć ich… Choć przez chwilę… Na jeden, krótki moment poddać się obezwładniającemu pragnieniu… Jęknął. Jak ona mogła się tak nad nim pastwić?
Czuła doskonale, jakie emocje nim targają. Szum krwi w jego żyłach, przyspieszone bicie serca… odbierała jego doznania całym swoim ciałem. Wyczulonym, napiętym, oczekującym. Uniosła się nad nim, pozwalając, aby zobaczył, jak jest piękna i doskonała. Spojrzała mu prosto w oczy. Jej wzrok obiecywał, kusił i prowokował. Powolnym ruchem wyciągnęła rękę nad jego torsem. Wyprostowała długie, zgrabne palce. Tak, Jack… mogę cię zabić jednym ruchem tej dłoni. Wystarczy mój jeden kaprys, a te długie, ostre jak skalpele pazury wbiją się w twoje ciało. Ale ja nie chcę cię zabić. Moja druga dłoń przez cały czas porusza się na twoim penisie. Przesuwam po nim w górę i w dół – dokładnie tak, jakbyś tego chciał. Znam każdą twoją zachciankę… każde mroczne pragnienie… Jest moje. Twoje ciało zdradza mi wszystko – jeszcze zanim prześle lubieżne marzenie do twojej świadomości. Tak, Jack… wiem, czego pragniesz, zanim jeszcze sam zdasz sobie z tego sprawę.
Powiodła dłonią po jego ciele. Czuł, jak jej ostre pazury znaczą delikatny ślad na skórze. W miejscu, w którym nacisnęła silniej pojawiła się niewielka, okrągła kropla krwi. Uśmiechnęła się drapieżnie, a jej oczy zamgliły się czystą żądzą. Tak Jack… Jestem twoją boginią. W jednej dłoni trzymam rozkosz, a w drugiej ból. Będziesz pożądał jednego i drugiego – będziesz błagał o to, bym dała ci ich zakosztować. Świadomość władzy, świadomość tego, jak bardzo on jej pragnie rozpalała także jej zmysły. Jej ciało także domagało się przyjemności.
– Jack – szepnęła lubieżnie, oblizując wargi, długim, giętkim językiem – Nawet nie wiesz, jak długo na to czekałam. Dobrze, że na twoim miejscu nie musi być ktoś inny.
Ryan chciał coś powiedzieć, ale zrozumiał, że to na nic. Tak – pożądał jej. Pragnął, jak nigdy dotąd. Jej nieludzkie ciało podniecało go do granic wytrzymałości. Błagał w myślach, aby pozwoliła mu się poznawać, aby dała mu szansę nauczenia się jej inności. Rozpaczliwie pragnął poznać każdy centymetr jej ciała, tylko po to, aby w móc w doskonały sposób spełnić każdą jej zachciankę. Zadowolić ją. Chciał się jej oddać cały, zostać jej sługa i niewolnikiem. Do końca i na zawsze. To, że nie mógł nawet wyciągnąć ręki, aby jej dotknąć, że był całkowicie uzależniony od tego, co zrobi ona – tylko potęgowało jego pragnienia. A ona czuła jego podniecenie. Karmiła się nim. Wiedział o tym. I w tym samym momencie uzmysłowił sobie jej żądzę. Dziką. Zwierzęcą. Nieludzką.
Uniosła się ponownie. Podziwiał jej kształty. Silne, umięśnione ręce. Smukłą talię, która zachowała całą swą podniecającą kobiecość, mimo, że zdobiły ją prześwitujące pod zielonkawą skórą struktury endoszkieletu. To było doskonałe ciało hybrydy, dziedzictwo najlepszych cech obu gatunków. Teraz docenił ich nieludzkie piękno. W jej płonących rubinowo oczach iskrzyło się ledwie hamowane podniecenie. Sięgnęła ręką w dół.
– Popatrz, mój samcu… – zamruczała rozkosznie. – Jak bardzo cię chcę…
Powiódł spojrzeniem za jej dłonią. Jej łono także się zmieniło. Wargi sromowe stały się dużo większe, połyskujące zapraszającą wilgocią. Rozchylały się, miarowo pulsując. Jak u samicy w szczytowym okresie rui – przemknęło mu przez głowę. Ta dziwna myśl sprawiła, że jego podniecenie jeszcze wzrosło – mimo, iż resztka człowieczeństwa skryta gdzieś w otchłani jego świadomości próbowała rozpaczliwie zaprotestować.
Emily jęknęła cicho, oddychając głęboko i rozsuwając palcami swoją kobiecość. Otworzyła się z cichym mlaśnięciem, ukazując różowe, wilgotne wnętrze, pulsujące frenetycznie. Zapraszające. Prowokujące. Czekające.
Czuł, jak słabnie jego wola. Czuł, że wypełnia go tylko jedna myśl – żeby wniknąć w to podniecające ciało. Znaleźć się w tym miejscu, do którego należał. Wszystkie inne myśli pierzchły, przytłoczone jednym, obłąkanym pragnieniem. Emily patrzyła na niego, delikatnie poruszając palcami. Prowokowała go. Kusiła. Piła jego podniecenie, smakowała je i napawała się nim.
– Jack – szepnęła, przeciągając lubieżnie palcami po odkrytych wargach. – Gdybyś tylko wiedział, jak długo musiałam na ciebie czekać. Jaka byłam samotna. Jak długo moje wnętrze było puste…
Zobaczył, jak pochyla się nad nim. Znowu poczuł jej oddech na swojej twarzy. A potem znów sięgnęła ręką w dół, owijając swoje zwinne, silne palce na jego wyprężonej męskości.
– Jack… nie czekajmy dłużej… chodź do mnie…
Poczuł, jak powolnym, choć pewnym ruchem wprowadza go do środka. Gdy tylko nabrzmiała do granic możliwości główka jego męskości dotknęła śliskiej, ciepłej powierzchni jej najintymniejszego miejsca poczuł, jak jego ciało przenika spazm rozkoszy. Zacisnął konwulsyjnie dłonie – nie wiedział: z bólu, czy z przyjemności. Nie potrafił nazwać tego doznania, które wypalało żywym ogniem jego napięte jak postronki pasma nerwów czuciowych.
To, czego doświadczało jego ciało było inne od wszystkiego, co dotychczas znał. To była esencja rozkoszy, tęsknoty i ponadzmysłowego spełnienia. Cała jego świadomość krzyczała… nie: błagała, aby Emily nie przedłużała tego momentu. Chciał wbić się w nią, chciał wejść do samego końca. Poczuć ten cudowny opór, gdy dochodzi do dna jej wnętrza. Chciał objąć ją rękami i nabić na siebie z całą siłą, chciał czuć twardy opór jej ciała – ale jego dłonie pozostawały uwięzione w elastycznych, ale silnych okowach Matecznika. Otworzył usta w niemym krzyku.
Emily czuła, jak wytęskniony kształt rozpycha się w wejściu jej łona. Mięsiste, nabrzmiałe wargi sromowe rozchylał znajomy, gorący organ. Cudowna pewność zbliżającego się spełnienia jak zwykle chwyciła ją za gardło… Całe jej ciało pragnęło przyjąć go w siebie, zamknąć w tym miejscu, gdzie powinien się znaleźć. Resztkami woli uniosła biodra i choć jej łono krzyczało o wypełnienie, wysunęła jego rozpaloną męskość z czułych objęć. Poczuła perwersyjną, bolesną przyjemność w przedłużaniu tego momentu, w odwlekaniu go w czasie. Delikatnym ruchami ciała bawiła się nim, czując jak główka penisa wchodzi w nią i za chwilę wysuwa się. Wiedziała jednak, że nie będzie w stanie trzymać na uwięzi swojej natury zbyt długo. Poczuła, że już dłużej nie może… że jej wola nie jest już w stanie dłużej kontrolować jej ciała.
– Jack… – jęknęła. – Jesteś mój. Na zawsze.
Nagłym ruchem wsunęła go w siebie. Do końca. Do oporu. Poczuła, jak jej ciało nagradza ją cudowną falą przyjemności. A potem poddała się swojej naturze, pozwalając by prowadziła ją jej własna żądza. Poruszała się na nim w dzikim zapamiętaniu, nie dbając o nic, byle tylko nasycić swoje własne pożądanie. Jej silne biodra poruszały się w rytmie uderzeń jej serca. Jej oczy płonęły, rzucając migotliwe czerwone blaski. Patrzyła nimi na jego twarz, widząc ją przez rubinową mgłę, ale czerpiąc dziką satysfakcję z jego rozkoszy. Czuli ją oboje, zjednoczeni w dzikim tańcu, pchani jedną, ponadczasową siłą. Dzielili się rozkoszą nieosiągalną dla zwykłych ludzi.
Poruszała się coraz szybciej. Nie panowała już nad sobą. Czuła to – i jednocześnie dawało jej to dziką radość. Była jak jeździec, który w pełnym cwale zdaje się na swojego konia. Pędziła na oślep, na zatracenie – ale w jej ruchach nie było zatracenia – tylko czysta, mroczna rozkosz. I w tym właśnie momencie poczuła, jak gdzieś głęboko, w jej wnętrzu budzi się spełnienie. Ognista kula wybuchła w jej wnętrzu zalewając ją najczystszą rozkoszą. Szarpnął nią konwulsyjny spazm.
Zacisnęła się na jego członku, instynktownie dostosowując rytm swoich skurczy do jego oczekiwań. Jej ciało, znajdujące się w samym jądrze rozkoszy, pozbawione woli i świadomości, skupione na przeżywaniu doznań samo odnalazło najlepszą drogę do wywołania orgazmu u mężczyzny. To ona była dawczynią rozkoszy, to ona sprowadzała na niego ostateczne spełnienie. Zaciskające się w jej wnętrzu mięśnie same odnalazły właściwe ruchy.
Ciało Jacka Ryana wygięło się w łuk, w rozkoszy, jakiej nigdy jeszcze nie zaznał. Jego oczy rozszerzyły się w ekstazie, a spomiędzy jego ust wydobył się ni to krzyk, ni to skowyt. Przez schowany w jej rozgrzanym wnętrzu członek przebiegł dreszcz. Fala nasienia wezbrała w nim i runęła do przodu, prosto w jej oczekujące łono.
Emily krzyknęła wyprężając ciało i odchylając głowę daleko w tył. Ona również przeżywała swoją ekstazę, tysiąckroć głębszą od tego, czego doznawała w poprzednim życiu. Czuła, jak jej spazmatycznie zaciskające się mięśnie wysysają z tkwiącego w niej członka każdą kroplę drogocennego nasienia.
Roześmiała się, szczęśliwa i spełniona. Delikatnym ruchem otarła pot z czoła kochanka, po czym nachyliła się nad nim, pozwalając, aby jej nabrzmiałe sutki dotknęły jego torsu. Krople potu, niby błękitne diamenty, padały na jego ciało.
– Jack… – zamruczała. – To było świetne… Ale uwierz mi: każdy następny raz będzie jeszcze lepszy.
Powoli otworzył oczy.
– Emily… – jęknął. – Dlaczego…?
Podniosła się leniwie, prostując swoje nieludzko zgrabne nogi. Jego członek, teraz zwiędnięty i sflaczały, wysunął się z niej z cichym mlaśnięciem. Nie szkodzi. Niedługo znów będzie gotów. Nabrzmiałe wargi sromowe Emily zacisnęły się, chroniąc wypełniającą jej łono zawartość. Ani kropla nie mogła zostać zmarnowana.
– Widzisz Jack… – powiedziała przeciągając się rozkosznie, jak marcowa kotka, która właśnie odbyła gody – Jesteśmy sobie potrzebni. Niezbędni. Bo trwa wojna. A w trakcie wojny potrzebujemy wielu Infestów. Jak sądzisz, mój ogierze… skąd oni się biorą?
Uśmiechnęła się i położyła rękę na swoim płaskim brzuchu. Niemal czuła, jak miliony plemników w jej wnętrzu rozpoczęły drogę ku setkom dojrzałych jajeczek. Oczywiście nie będzie ich rodzić – nie pomieściłaby ich wszystkich. Ale gdy za kilka dni zakończą pierwszy etap rozwoju w jej ciele, złoży niewielkie, bezbronne jeszcze larwy w specjalnych zbiornikach rozrodczych. Jej łono znów będzie puste. Znowu będzie samicą w rui. W ciągłej, nieskończonej rui.
– Do zobaczenia, kochany… – szepnęła wychodząc. – Wkrótce. Teraz śpij… Musisz dobrze wypocząć. Przyjdę do ciebie jutro. Mam nadzieję, że nie będziemy już potrzebowali więzów…
Jack szarpnął się w swoim kokonie. Nie wiedział, co jest gorsze: ta obrzydliwa wizja jego przyszłości, czy fakt, że już teraz nie może myśleć o niczym innym. Wiedział, że pragnie znowu się z nią połączyć i że ta myśl będzie trawiła go przez wszystkie godziny oczekiwania na kolejne spotkanie. Wiedział, że marzy o tym, żeby do końca swoich dni parzyć się z nią w tych wilgotnych ciemnościach i żeby napełniać jej łono swoim nasieniem. Żeby jej służyć. Ostatnim odruchem ludzkiej świadomości krzyknął w bezsilnej rozpaczy. Jego głos rozbrzmiewał długo w czeluściach bazy.
W kosmosie nikt nie usłyszał jego krzyku.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Opowiadanie premierowo ukazało się w serwisie NajlepszaErotyka.com.pl
Kontakt do autora:. i.ravenheart@gmail.com