MiniaTurka, czyli tam, gdzie rozkwitają jaśminy
16 kwietnia 2019
Szacowany czas lektury: 15 min
Niniejsze opowiadanie w zasadzie nie miało być opowiadaniem, tylko techniczną wprawką w narracji pierwszoosobowej, jednak „w międzyczasie” zaczęło przepoczwarzać się w pełnowymiarową poczwarę. A skoro już tak się stało, to w takim właśnie delikatnym, wręcz "kobiecym" stylu, zamieszczam je na Dzień Kobiet. Oczywiście kiedy wyjdzie z poczekalni, to wyjdzie, lecz pierwsza publikacja ma datę 8 marca.
Zaznaczam także, że od pewnego czasu na Pokątnych znajduje się poprawiona wersja "MiniaTurki", którą można przeczytać tutaj: https://www.pokatne.pl/opowiadanie/miniaturka-czyli-edycja-rocznicowa
Zapraszam do lektury!
Siedzę na szerokim, wygodnym fotelu, skrytym w półmroku. Nie mam właściwie pojęcia, po co mnie zaprosili. Chyba tylko dlatego, że jestem razem z nimi w grupie wycieczkowej i uznali, że… Tak wypada? A i mnie trochę niezręcznie było odmówić. Fakt, to tylko nieco ponad tygodniowy urlop i wiem doskonale, że po zakończeniu turnusu już nigdy się nie spotkamy. Ale mimo wszystko są jakieś granice bycia jednostką antyspołeczną. Nawet dla mnie. I tak już moje wcześniejsze wyjście z wieczorku „zaczekaj jeszcze godzinkę, a najlepiej do rana, dopiero się rozkręcamy” zapoznawczego, spotkało się z raczej chłodnymi reakcjami.
Tak, przyznaję – Turcja mnie zachwyca. Ale też i męczy. Nawet gdyby przez chwilę zapomnieć o wszechogarniającym, dobijającym upale, to mam po prostu już dosyć ciągłej bieganiny. Bo pójdziemy jeszcze tu, bo pojedziemy jeszcze tam, bo zobaczymy więcej. Wincyj! Niby takie są właśnie „uroki” wakacyjnych wycieczek, ale i tak stężenie atrakcji na jednostkę czasu zaczyna przekraczać mój próg tolerancji. Niestety, najwidoczniej tylko mnie to przeszkadza. Reszta leci jak na złamanie karku, licytując się kto zrobi więcej zdjęć i szybciej wrzuci je na fejsa, czy innego insta. A potem każdego wieczoru stojąc w kolejkach do baru, na basen i generalnie za wszystkim, co tylko podchodzi pod „all inclusive”.
Bez większego zainteresowania obserwuję salę. Jej centralny punkt stanowi owalne, niewysokie podium, wyłożone ciemnym, wyślizganym parkietem. Kilkuosobowy zespół, porozsiadany na jego brzegach, zaczyna powoli budować nastrój. Melodia jest żywiołowa, chciałoby się nawet powiedzieć, że skoczna. Ale nietypowe brzmienie instrumentów, egzotyczne skale i wybitnie synkopowane podziały rytmiczne powodują, że nienawykłe do takiego typu kompozycji europejskie ucho nie znajduje za bardzo punktu zaczepienia. Ani zanucić, ani nóżką tupnąć. Niemniej efekt zostaje osiągnięty – widownia odkłada swoje dotychczasowe zajęcia (o ile zamawianie kolejnych drinków i przeglądanie telefonów można nazwać zajęciem) i kieruje wzrok ku estradzie. Ja zresztą też.
Na scenie pojawia się artystka, skąpana w ciepłym, punktowym świetle reflektorów. Bosa, odziana w strój z półprzezroczystego, różowego muślinu, spływającego wielowarstwowymi falami z ramion, biustu i bioder. Szczodrze obsypane złotymi błyskotkami nadgarstki, kostki, a przede wszystkim dekolt, mienią się jaskrawo. Twarz kobiety otacza zwiewna woalka, przypięta do wysadzanej cekinami, niewielkiej czapeczki, spod której spływają długie, kręcone włosy. Stopniowo rozgrzewa publikę, otwarcie kokietując osoby siedzące przy najbliższych stolikach.
Po niedługim czasie róż pierwszej tancerki zaczyna mieszać się z głęboką purpurą drugiej, a potem i szmaragdową zielenią trzeciej. Trio wiruje wespół w rytm muzyki, niczym zaklęte w magiczny, ludzki tourbillon. Coraz szybciej i szybciej, migocząc ostrymi barwami strojów i wszechobecnym złotem. Wraz z narastającym tempem, trzy kobiety coraz odważniej podkreślają swoje i tak już mocno wyeksponowane wdzięki, zrzucając z siebie kolejne warstwy ubioru. W końcu pozostają tylko w cienkich przepaskach biodrowych, i jeszcze bardziej skąpych biustonoszach. Czy raczej czymś, co ma te biustonosze udawać. Już wcześniej było widać aż nadto wyraźnie, że wszystkie zdecydowanie mają czym potrząsać. No więc trzęsą. Jakby nie patrzeć, to taniec brzucha. Ucha chucha, świtezianka. Teraz czekam tylko, aż walory którejś z nich wyskoczą wreszcie spod skąpych pozostałości stroju. Niestety – a może i na szczęście, bo sądząc po minach widzów, zdania są raczej podzielone – nic takiego nie następuje.
Nie mam pojęcia, na ile jest to „hołdowanie wielowiekowej tradycji”, a na ile przedstawienie skrojone typowo pod zachodniego turystę. I to takiego spragnionego mocno rozbieranych rozrywek. Bo granica między tańcem, nawet o lekkim zabarwieniu erotycznym, a striptizem, jest tutaj wyjątkowo cienka. Chociaż przyznaję otwarcie – mnie się podobało. I to bardzo. Pytanie, czy nie za bardzo. Zaczynam się nad tym zastanawiać. W końcu jestem na wakacjach i mam zamiar się zrelaksować. W pokoju nikt na mnie nie czeka. Poza nim zresztą też nie. Może dać się ponieść nastrojowi? Raz w życiu naprawdę zaszaleć? Oczywiście muszę pamiętać o różnicach kulturowych, społecznych i w końcu religijnych, ale nie wydaje mi się, żeby tak naprawdę było się czego obawiać. W razie czego do swojego hotelu mam ledwie kilka minut drogi piechotą, a zapas gotówki spoczywa grzecznie w kieszeni. Uprzedzę tylko pozostałych, żeby na mnie nie czekali, a tym bardziej nie zaczęli szukać.
Przysadzisty barman, obdarzony sumiastym wąsem niczym z filmu szpiegowskiego z lat siedemdziesiątych, krząta się leniwie za kontuarem. Nie zwraca większej uwagi na wydarzenia na scenie – najwyraźniej i treść, i walory tancerek są mu doskonale znane. Na szczęście już po kilku zdaniach okazuje się, że co najmniej przyzwoicie zna angielski.
Żeby wkupić się w jego łaski, proszę go jako fachowca o podanie spécialité de la maison. Chociaż nie przepadam za mocnymi alkoholami, a aromat anyżu kojarzy mi się co najwyżej z zanętami dla ryb, które lata temu zagniatał mój ojciec, z grzeczności wypijam białawą zawartość szklaneczki do dna. Niemniej może to i dobrze, że było w niej aż tyle procentów, bo muszę sobie dodać trochę animuszu. Dlatego od razu zamawiam poprawkę. Pod ponownie opróżnione szkło podkładam suty napiwek. Wąsacz, wyraźnie ożywiony, nadstawia ucha. Albo jego angielszczyzna nie jest tak dobra, jak mi się wydawało, albo… Ale wyjaśniam mu jeszcze raz, o co mi chodzi, tym razem wolniej i najdokładniej jak potrafię. Idę o zakład, że nie pierwszy i nie setny raz załatwia takie rzeczy. Zazwyczaj to właśnie barmani, recepcjoniści czy taksówkarze wiedzą najwięcej o nocnych rozrywkach miasta. Nawet, jeśli niechętnie się tą wiedzą dzielą.
No dobrze, może faktycznie nie wyglądam jak typowy – o ile w ogóle są tacy – amator tego typu rozrywek, ale bez przesady. W końcu, nadal spoglądając na mnie podejrzliwie, barman decyduje się gdzieś zadzwonić. Oczywiście nie mam pojęcia z kim i o czym rozmawia, ale sądząc po jego minie i rzucanych w moją stronę porozumiewawczych spojrzeniach, wszystko zmierza w dobrym kierunku. Odkłada słuchawkę i wyjaśnia mi szybko, gdzie i do kogo mam się udać. Zaskoczenie jest zupełne. Zgodnie z instrukcją, nie muszę nawet wychodzić z hotelu – wystarczy tylko przejść do drugiego skrzydła i znaleźć odpowiednią osobę na recepcji. Po kilku chwilach kluczenia w co prawda czystych i miłych dla oka, ale wyjątkowo słabo oznaczonych korytarzach, trafiam gdzie trzeba.
Oczekujący na mnie recepcjonista okazuje się być we wszystko dokładnie wtajemniczony. Praktycznie od razu odchodzi ze mną nieco na bok, dzierżąc w ręku smartfon wyglądający raczej na prywatny, niż hotelowy. Przy pierwszej rozmowie pyta mnie o preferencje. Jest to nieco krępujące, ale skoro już powiedziało się „A”, to trzeba też powiedzieć: „młoda, drobna, o naturalnej urodzie. Jeśli można”. Po drugim telefonie każe mi usiąść na patio i poczekać parę chwil. Umilam sobie czas popijając wodę z lodem i cytryną, którą co ciekawe dostaję bez pytania. Niby drobiazg, a miły. Ciekawe, czy innych interesantów też tak traktują? Ale ostatecznie rachunek za usługę został uregulowany z góry, i to bez specjalnych targów.
Co prawda z kilku minut robi się kilkanaście, ale widok zbliżającej się do mnie szybkim krokiem młodej kobiety, ubranej we wzorzyste szarawary i przykrótką bluzeczkę, odsłaniającą wąską talię, wynagradza wszystko. Faktycznie – jest niewysoka i szczupła, taka jaką chcę. Obdarzona błyszczącymi głęboką czernią, splecionymi w długi warkocz włosami, i wyjątkowo śniadą nawet jak na jej krąg kulturowy cerą. Nie wiem dlaczego, bo przecież nie jest ani wysoka, ani jasnowłosa, ale kojarzy mi się z elfką. Cóż, w takim razie muszę mieć się na baczności. Bo wiadomo powszechnie, że elfy to rasa podła i bezbożna! Wszystko co złe, to przez elfów! I balwierzy!
Elfka czy inna krzatka, najpewniej została już uprzedzona o co dokładnie mi chodzi, bo nie wyraża specjalnego zdziwienia. Przedstawia się jako Yasemin. Nie mnie decydować o tym, czy tak zgrabne, przyjemne dla ucha i rozpoznawalne imię, ma cokolwiek wspólnego z prawdą.
Dopada mnie kolejne zaskoczenie, chyba nawet większe niż poprzednie. W cieniu w założeniach nowoczesnej, a faktycznie wtórnej i nudnej do bólu bryle hotelu, skrywa się zgrabny, stylowy budynek łaźni. Moja towarzyszka prowadzi mnie do przebieralni, gdzie mam zostawić rzeczy i nałożyć szlafrok, po drodze tłumacząc mi wszystko i dopytując o szczegóły. Bardzo osobiste szczegóły. Mówi płynnie i wyraźnie, chociaż z twardą, jakby gardłową artykulacją. Ale pewnie i ja brzmię dla niej osobliwie, ze swoim charakterystycznym słowiańskim szelestem, twardym „r” i akcentowaniem zdecydowanie nie tego, co należy. Tak czy inaczej ustalamy błyskawicznie, jak długo wszystko ma trwać i jaką część tego czasu chcę przeznaczyć na zabieg, a jaką na… Po prostu czego sobie zdecydowanie życzę, a czego nie.
Najpierw sauna. Może i trwająca znacznie krócej niż przewiduje protokół, ale i tak wyciskająca ze mnie siódme poty. Dziwi mnie – tak, znowu – że w całkiem dużym pomieszczeniu poza mną są tylko pojedyncze osoby, i to wyglądające raczej na autochtonów. Pomimo tego, że znajduję się właściwie cały czas na terenie hotelu, że pora wcale nie jest bardzo późna, a ceny są raczej niewygórowane. Zwłaszcza w porównaniu do krajowych salonów spa. Czekając z utęsknieniem na wyjście z tego piekarnika, rozglądam się z zaciekawieniem dookoła. Mogę mieć swoje – bywa, że kontrowersyjne i niepoprawne politycznie – zdanie na temat tego całego multikulti, ale przyznaję uczciwie, że sztuka i architektura Bliskiego Wschodu zachwyca mnie od kiedy tylko pamiętam. Z zapartym nie tylko od gęstej pary, ale i wrażeń artystycznych tchem, podziwiam wystrój. Wszechobecne, wijące się po ścianach i suficie arabeski, misterne ażurowe przepierzenia, a nawet takie drobiazgi jak promieniste wzory wyhaftowane na ręcznikach. Kojarzą mi się z mandalą, ale to chyba nie bardzo ta religia. Cóż, trzeba będzie koniecznie się dokształcić, bo poziom mojej własnej ignorancji zaczyna mnie irytować.
Yasemin wreszcie po mnie przychodzi i zabiera do sąsiedniego, tym razem znacznie mniejszego pokoju. Kładę się tam na brzuchu na ogromnym… stole? Łóżku? Postumencie? Prostopadłościennym „czymś” stojącym na środku. Leżenie na kamieniu nie jest może specjalnie wygodne, ale skoro taka jest tradycja, to nie mam co narzekać. Dobrze chociaż o tyle, że mam pod sobą jeden gruby ręcznik, a głowę opieram na drugim, zwiniętym w ciasny rulon. Moja osobista masażystka bardzo wprawnie rozprowadza na mojej skórze jakąś brązową, ziarnistą masę, jakby glinkę zmieszaną z drobnym piaskiem, po czym energicznie szoruje chropowatą rękawicą. Kiedy obraca mnie na plecy i ostrożnie zsuwa przykrywający biodra ręcznik, najwyraźniej nie chcąc pominąć żadnego fragmentu ciała, zauważam jak zawstydzona odwraca oczy. Uspokajam ją i zapewniam, że chociaż to ja decyduję o charakterze naszego spotkania, to do niczego jej nie przymuszę. Bez przesady, to nie jakiś podrzędny Burdelik Palacco. Oby nie.
W odpowiedzi Yasemin na moje słowa uśmiecha się nieśmiało. Nabierając wodę niewielkim, mosiężnym garnuszkiem, spłukuje ze mnie resztki peelingującej mazi, po czym podchodzi do stojącej obok misy i wyjmuje z niej spory zwitek białego materiału. Staje nade mną i jakimś czarnoksięskim sposobem wyciska z niego pianę. Absurdalne wręcz ilości piany. Powtarza to drugi i trzeci raz, aż do chwili w której wyglądam jak eklerka z bitą śmietaną. Wyjątkowo dobrze wypieczona eklerka, z podwójną bitą śmietaną.
Nie, nie bój się, moja prześliczna, kochana towarzyszko. Już ci przecież tłumaczyłam, że masz mnie pieścić właśnie tak. Chociaż nie, nie do końca tak. Jeszcze odważniej. Nie mam pojęcia, jak traktują cię przychodzący tu mężczyźni i jaki… Zakres usług im oferujesz. I po prawdzie, nie chcę nawet w to wnikać. Ale przecież wiesz doskonale od samego początku, co sobie zażyczyłam i czego dokładnie od ciebie oczekuję. Głaszcz moje spragnione dotyku piersi. Skub pobudzone brodawki. Miziaj po brzuchu. Połóż swoją dłoń na moim miękkim łonie. A potem zsuń ją niżej. Jeszcze niżej i jeszcze głębiej. Czy naprawdę kobieta, prosząca drugą kobietę o tak intymne pieszczoty, jest tutaj aż taką rzadkością?
Obrócona ponownie na brzuch czuję, jak ciepły, pachnący orientalnymi przyprawami olejek spływa mi po plecach, subtelnie drażniąc skórę. Ręce Yasemin ślizgają się powoli po całym moim ciele, od palców stóp aż po końcówki uszu. Chwilami jestem zaskakująco mocno ugniatana i ściskana, ale bywa że też i leciutko łaskotana. Oddaję się całkowicie w – dosłownie – ręce młodziutkiej Turczynki. W końcu to ona jest masażystką, a to co mi właśnie oferuje, to masaż. Może i erotyczny, może i zmierzający wprost do spełnienia moich najskrytszych fantazji, ale jednak masaż. Jest mi wspaniale. Nie, nie wspaniale. Wspaniale to może mi być z drinkiem i dobrą książką. To tutaj, to znacznie bardziej zaawansowany poziom szczęśliwości. Jestem dogłębnie zrelaksowana, niesamowicie spokojna, ale też zaskakująco podniecona. Czuję, jak namiętność we mnie wzbiera. Niby powoli, ale nieubłaganie zbliżając się do granicy, po przekroczeniu której nie będzie już odwrotu. Tak, mam ochotę. Ogromną. Chcę, żeby ta młodziutka, szczuplutka, o niemal chłopięcej figurze, kruczowłosa dziewczyna sprawiła mi rozkosz. Oczywiście już teraz marzę też o czymś więcej. Ale nawet sama perspektywa, że zostanę za kilka chwil przez nią wypieszczona, doprowadza mnie do szaleństwa.
Ponownie ją zachęcam. Tym razem nie daje się długo prosić. Jedną dłonią rozchyla mnie lekko od tyłu, a drugą wsuwa odważnie pomiędzy uda. Przesuwa smukłymi, naolejkowanymi palcami po mojej intymności. Nie prosiłam co prawda o przedłużenie tego ruchu aż tak daleko w stronę pośladków, ale wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Po kilku chwilach jeden z jej palców wślizguje się we mnie gładko. Zaraz po nim drugi. Czuję się dosłownie nieziemsko. Nie wiem, czy jest to wynikiem wcześniejszego, długiego rytuału sauny, peelingu i masażu, ale moje ciało jest teraz ekstremalnie wręcz uwrażliwione. Każdy, nawet najlżejszy dotyk, odbieram niczym smagnięcie biczem. Biczem splecionym z najczystszego pożądania. Podnoszę lekko biodra i napinam się cała. Dłonie Yasemin są coraz szybsze, rozchlapując dookoła lepką, ciągnącą się mieszankę olejku i moich gęstniejących pragnień. Chcę się jeszcze obrócić, ale w tej samej chwili dopadają mnie pierwsze, zrazu delikatne, oznaki nadchodzącego szczytowania. Zaraz po nich kolejne, tym razem znacznie silniejsze, nie dające się już powstrzymać. Pojękuję głośno, nie zważając na to czy ktokolwiek może mnie teraz usłyszeć.
Leżę na plecach, starając się złapać głębszy oddech. Czując na sobie pytające spojrzenie jej urzekających oczu. Może nie powinnam być aż tak bezpośrednia, ale otwarcie proszę ją o jeszcze. Tak, jestem wykończona. I równocześnie nienasycona. Co prawda ryzykuję przynajmniej rozległym zawałem, ale co mi tam. YOLO SWAG, jak mówi młodzież. Albo nie mówi? I tak już więcej do niej nie należę. A skoro jestem całkowicie naga, i leżę przed nią w niemalże bezwstydnym rozwarciu, to może i ona mogłaby… Ale nie. Opiera się wyraźnie, spuszczając wstydliwie wzrok. Chyba jednak żądam od niej zbyt wiele. Przynajmniej na tę chwilę. Co nie zmienia faktu, że mam na nią ogromną ochotę. Na nią jako na osobę, jako na młodą dziewczynę, jako na Yasemin. Chciałabym, żeby rozebrała się przede mną, ujawniając wszystkie swoje wdzięki. Żeby mnie dotykała. I żebym ja odwdzięczyła się dotykiem. Chciałabym poznać tajemnice jej ciała. Chciałabym się z nią kochać.
Przepraszam ją za moje zbyt odważne słowa, ale jednocześnie biorę ostrożnie za rękę i przyciskam ją do swoich piersi. Niech znowu miętosi je mocno, pocierając dłonią moje twarde, ociekające olejkiem sutki. Drugą wpychając w moje rozpalone, mokre, zniecierpliwione wnętrze. Tym razem znacznie energiczniej, wsuwając we mnie aż trzy palce, a kciukiem silnie pocierając łechtaczkę. Powrót do pełnej formy zajmie mi chwilę, ale przecież nigdzie mi się nie spieszy. Tym uważniej obserwuję sprawczynię mojego obecnego szczęścia. Uważnie, ale i dyskretnie, spod półprzymkniętych oczu. Yasemin chyba myśli, że zamknęłam je całkowicie, bo bez przerwy wpatruje się w mój biust. Rozumiem, że jest całkiem spory. I że moja apetyczna uroda posłanki z Lechistanu jest dla niej tak samo egzotyczna, jak jej bliskowschodnia dla mnie. Ale to może być też coś więcej. A przynajmniej taką mam nadzieję.
Zgadza się, wcale się tego nie wstydzę. Jest mi wręcz jeszcze przyjemniej, że inna kobieta tak na mnie patrzy. Zwłaszcza taka, jak ona. Zwłaszcza w chwili, w której pieści mnie tak namiętnie, że jestem o krok od kolejnego orgazmu. Napina mięśnie szczupłych ramion i zgina plecy, pochylając się nade mną. Zdecydowanie zbyt blisko, żeby miało chodzić tylko o poprawienie pozycji. Tak, teraz już jestem pewna. Ona po prostu mnie ogląda, przesuwając wzrok po całym moim ciele. Przymykam oczy jeszcze mocniej, żeby się nie zdradzić. Mam teraz mocno zawężone pole widzenia. Na szczęście ograniczone nie do sufitu, czy innej podłogi, ale raczej do jej biustu. Niewielkiego, dziewczęcego biustu, nieznacznie tylko wybrzuszającego cieniutką koszulkę. Na który spłynął właśnie gruby, lśniący czernią warkocz. Gdybym tylko go odsunęła, to… Eksploduję nagle. Krócej niż poprzednio, ale intensywniej. I jeszcze donośniej.
Siedzę półprzytomna, opierając się plecami o drzwi szafki w pustej przebieralni. Pozostały mi jeszcze trzy dni do wyjazdu. Trzy wolne wieczory. I po dzisiejszych doznaniach znalazłam chyba zdecydowanie przyjemniejszy sposób ich spędzenia, niż nudne przesiadywanie w barze, albo snucie się po mieście w nadziei „zobaczenia czegoś jeszcze”. O równie fałszywych, co bezproduktywnych próbach integrowania się z pozostałymi uczestnikami mojej wycieczki, nie wspominając. Pytanie tylko, czy Yasemin jutro też tu będzie. I czy będzie wolna. I oczywiście nadal zainteresowana dalszymi… Spotkaniami. Na które mam już kilka pomysłów, z których każdy jest odważniejszy niż poprzedni. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak się tego dowiedzieć. Najlepiej od razu.
Krótki komentarz na temat „dziwnego” słowa, które pojawiło się w tekście – wiem, co to dokładnie jest, jaką ma budowę, jak działa (takie zboczenie zawodowo-hobbystyczne) i do czego służy. I wiem też, że tym czytelnikom / czytelniczkom którzy też to wiedzą, może przeszkadzać użycie go w kontekście „wiruje szybciej i szybciej”, bo jest ono właściwie bez sensu i zaprzecza jego znaczeniu. Ale bardzo przyjemnie komponowało mi się w tekście, a poza tym jak brzmi kiedy się je (byle prawidłowo) wypowie na głos! Także wybaczcie, puryści zegarkowi, że coś wam może tu zgrzytać.
A jeśli ktoś w ogóle nie kojarzy co to, to odsyłam do internetów. Najlepiej od razu do filmów, będzie prościej zrozumieć.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Zdjęcie w tle: Anna Marzanna Zdunek – Marishka
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa