Inkub
26 kwietnia 2024
Szacowany czas lektury: 25 min
Czy Laura Rokicina naprawdę była czarownicą? Czy zdradzała swojego męża, współżyjąc z prawdziwym diabłem? Czy naprawdę urodziła dziecko pokryte łuskami? I czy to w końcu jej szkielet znaleziono w namulisku jaskini w Czarcim Jarze? O tym wszystkim rozmyślała przed snem doktor Łęczycka. Nie o dzieciach, chociaż chwilę wcześniej rozmawiała z nimi na Skypie. Nie o mężu, na którego głowie zostawiła cały dom. Nie o kocie Dagonie, lubiącym łasić się zwykle o tej porze do jej stóp. Myślała o wiedźmie sprzed czterech wieków. A może nie o wiedźmie, tylko o biednej kobiecie, ofierze zabobonnych i okrutnych mężczyzn? Jej wydobyty z jaskini szkielet spoczął tymczasowo w zimnych lochach kościoła w Wierzbowie.
– Czy to ty, Lauro? – zadawała sobie pytanie. Może za sprawą wspólnego imienia, jakie nosiły obie, poczuła łączącą je, zagadkową więź.
W starej plebanii miejscowy proboszcz chętnie ugościł zespół badawczy z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Technicy spali piętro niżej we wspólnej izbie. Małe jednoosobowe cele na poddaszu oddane zostały tylko dla niej oraz dla doktora Czocha z Katedry Antropologii, na którego pilne wezwanie tutaj przybyła.
Czerwcowe noce były parne i ciepłe. Zza otwartego okna wychodzącego na stromy dach plebanii napływała rześka woń lasu. Jednostajne cykanie świerszczy kołysało Laurę do snu. Dobrze sypiała, mogąc wyrwać się poza Kraków. Lubiła swoją pracę. Cisza i świeże powietrze prowincji sprawiały, że czuła się jak na wczasach pod gruszą.
Tej nocy spłynęły na nią jednak męczące sny. Zmagała się z czymś, czego nie potrafiła zrozumieć… Obudziła się nagle w rozkopanej pościeli, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Otworzyła powieki i zadrżała. Na jej brzuchu siedział kot. Szaroniebieski puchaty kot rasy kartuskiej, o złotych oczach. Siedział i wpatrywał się w nią rozszerzonymi w ciemnościach źrenicami.
– Dagon? – szepnęła zdziwiona.
Wyglądał całkiem jak Dagon, choć gdy nieco ochłonęła, zauważyła, że to nie był pyszczek jej pupila. Kocur pomrukiwał z zadowoleniem, wprawiając swój ciepły brzuszek w wibracje o przyjemnej częstotliwości, aż delikatny dreszcz rozchodził się po ciele. Całkiem tak, jak wtedy, gdy Dagon mościł się na kolanach. Zwierzę wydawało się jednak dużo cięższe. Miała wrażenie, jakby przygwoździło ją do łóżka, nie pozwalając na żaden ruch. Ciemny, gruby ogon wyginał się w literę S, wijąc się powoli jak wąż i muskając swą puszystą końcówka jej skórę. Było to bardzo przyjemne. Zauważyła, jak nocna koszula podwinęła się niemal pod same biodra i szeroko rozchylone kolana lśniły nagością w srebrnym świetle księżyca. Koci pyszczek cichutko mruczał niemal na samym łonie, a puchaty ogonek miział wewnętrzną stronę nagich ud.
– Nie przestawaj! – westchnęła i chciała pogłaskać jego miękkie futerko, ale wtedy zwierzę drgnęło niczym porażone prądem i długim susem skoczyło na parapet.
Zanim się zorientowała, kot zniknął za oknem. Zerwała się z pościeli i usiadła. Zdezorientowanym wzrokiem rozejrzała się po celi wypełnionej blaskiem rozgwieżdżonej nocy oraz spokojnym szumem lasu. Czyżby to był tylko sen?
Wszystko zaczęło się od trzęsienia ziemi, które dosyć niespodziewanie nawiedziło rejon Gór Świętokrzyskich. Stacja sejsmiczna w Kielnikach odnotowała wstrząsy o magnitudzie cztery w skali Richtera z epicentrum w rejonie Świętego Krzyża. Wstrząsy tej wielkości to oczywiście nie kataklizm; notowano już w przeszłości podobne. Wystarczyły jednak aby w starym, wiejskim kościółku w Wierzbowe popękał tynk na sklepieniu prezbiterium.
Mieszkańcy wioski pewnie przeszliby nad tym rzadkim zjawiskiem do porządku dziennego, gdyby nie pies leśniczego. Wracając z jednej ze swoich leśnych włóczęg, przytargał do gajówki nietypową kość. Długa na trzydzieści centymetrów piszczel wyglądała na ludzką. Powołany na szybko komitet obywatelski udał się za psem do rezerwatu Czarci Jar, gdzie spływający z gór potok Wierzbówka przedzierał się przez malowniczy skalny wąwóz o ścianach sięgających kilkunastu metrów wysokości. Przez jar prowadził popularny szlak turystyczny, dobrze znany leśniczemu, który od razu zauważył coś dziwnego. Pod jedną ze ścian wąwozu zapewne pod wpływem wstrząsów sejsmicznych otworzyła się szeroka na pół metra szczelina. Ktoś odważny zajrzał do środka z latarką. Z pokrytego mułem dna groty wystawała stopa ludzkiego szkieletu…
Doktor Szymon Czoch z Katedry Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego od lat zajmował się badaniami nad fenomenem świętokrzyskich wiedźm. Każdy pewnie słyszał o sabatach czarownic na Łysej Górze, niemniej za legendami i bajkami dla niegrzecznych dzieci kryły się historyczne postacie i prawdziwe ludzkie tragedie. Jednym z ważniejszych punktów na mapie jego badań była mała wioska Wierzbów, położona u stóp Łysicy. To w zakrystii miejscowego kościoła odkryty został siedemnastowieczny manuskrypt, napisany ręką sandomierskiego dominikanina, ojca Aureliusza Szostaka, który przybył do Wierzbowa w roli inkwizytora. Manuskrypt szczegółowo opisywał proces o czary wymierzony przeciwko tutejszej wieśniaczce Laurze Rokicinie. Tekst kończył opis egzekucji skazanej jednogłośnym wyrokiem sądu grodzkiego czarownicy, utopionej w stawie, w Nowej Słupi, w październiku roku 1666. Miejsca jej pochówku mimo prób nie udało się jednak dotychczas odnaleźć. Dlatego, kiedy tylko wieść o ludzkich kościach w Czarcim Jarze dotarła do proboszcza, ten bez chwili zwłoki powiadomił Uniwersytet.
Namulisko jaskini musiało zostać profesjonalnie zbadane, do tego niezbędny był zespół fachowców. W tej sprawie doktor Czoch zwrócił się do Instytutu Archeologii. Nie wiedział, że zadanie odkopania czarownicy z Wierzbowa zostanie powierzone Laurze Łęczyckiej, jego koleżance z czasów studiów, którą znał jeszcze pod panieńskim nazwiskiem. Znał bardzo blisko…
– Wierzy ksiądz w to, co napisał inkwizytor? W czarną magię, opętanie i obcowanie z diabłem? – Szymon Czoch podpuszczał proboszcza.
Zaciekle zwalczał ciemnotę i zabobony. Im więcej podobnych przypadków zbadał, tym więcej współczucia miał w sercu dla kobiet żyjących w tamtych zacofanych czasach. Święta Inkwizycja i „Młot na czarownice” w jego systemie wartości gorsze były od Hitlera i „Mein Kampf”.
– Kiedyś też wierzono, że Ziemia jest płaska, a Słońce toczy się w rydwanie po niebie – odparł ksiądz proboszcz. – To nie kwestia wiary, ale rozwoju nauki – dodał.
Był postawnym mężczyzną, w sile wieku. Lubił dobrze zjeść, napić się kawy i polemizować z ateistami.
– Ale w diabła ksiądz wierzy nadal? – Szymon nie ustępował.
– I w opętanie, i w egzorcyzmy. Ale dziś już z tego powodu nikogo nie topimy i nie palimy na stosie – zaśmiał się, rozbawiony zaciętą miną doktora.
– Pozwól Lauro, że pokrótce opowiem ci całą tę historię.
Doktor Czoch odwrócił się ostentacyjnie od swego rozmówcy i zwrócił w stronę dawnej przyjaciółki, jedzącej w milczeniu obiad.
Wywołana z imienia Laura podniosła wzrok i spojrzała na Szymona. Nic się nie zmienił od tamtych lat, kiedy na studiach doktoranckich byli ze sobą razem. Pasją odkrywcy, fantazją, a nawet samym wyglądem przypominał jej Indianę Jonesa. Był odważny, pewny siebie i przystojny niczym odkrywca zaginionej arki.
Tworzyli kiedyś szaloną parę. Na marginesie studiów doktoranckich pracowali nad publikacją, dotyczącą sztuki miłości cielesnej w kulturze dalekiego wschodu. Przez dwa lata wspólnie podróżowali po Azji. W Indiach rozdział po rozdziale przestudiowali wszystkie pozycje Kamasutry. W Nepalu w oparach kadzidełek zgłębiali tajniki tantrycznego masażu lingam i yoni. W Japonii z ciałami śliskimi od olejków tsubaki doskonalili się w praktyce masażu nuru. Odkrywanie nowych doznań poprzez empiryczne poznawanie tych technik nadawało ich życiu erotycznemu wymiar hermetycznej, niedostępnej dla zwykłych śmiertelników rozkoszy. Kiedyś jednak musiał nastąpić przesyt i pracy nie udało się ukończyć. Wszystko przez Szymona, któremu zamarzyły się dalsze eksperymenty w trójkątach i czworokątach. Dla Laury wpuszczanie innych osób do sypialni było nie do zaakceptowania.
Nadszedł taki czas, że instynkt macierzyński nakazał jej zawrócić o sto osiemdziesiąt stopni i uwić spokojne, rodzinne gniazdko z kimś innym… Nie było żadnych dramatycznych rozstań. Szymon był ciągle w podróży i kiedy Laura przyznała, że jest już zmęczona takim życiem, tylko wzruszył ramionami i poleciał dalej. Miała już kogoś na oku, kogoś, kto obiecał zbudować dla niej dom i dać gromadkę dzieci. Kogoś, kto brał ją jak drwal i po kolei dotrzymywał każdego danego słowa. Szymon zaś bez trudu znalazł nowe towarzyszki podróży. Rozstali się w przyjaźni i choć nie pozostał między nimi żaden żal, widywali się później już tylko sporadycznie, unikając wręcz okazji do spotkania.
– To była w końcu twoja imienniczka – kontynuował Czoch. – Zaślubiona została pewnemu bogobojnemu i uczciwemu chłopu, z którym przez trzy lata nie mogła doczekać się potomstwa. W końcu zaszła w ciążę, ale kiedy urodziła, po wsi gruchnęła straszna wieść. Dziecko, które powiła, niczym jaszczurkę pokrywały łuski. Mąż, człowiek dzielny i prawy natychmiast utopił bękarta w studni, a żonę zamknął w drewutni i powiadomił proboszcza. Podniosły się głosy przerażonych sąsiadów o zaklęciach rzucanych na przestające dawać mleko krowy albo o psuciu piwa w miejscowej karczmie. Inni znowu zaklinali się, że widzieli, jak przy sianokosach zlatywał do niej z chmury diabeł, któremu z lubością oddawała się w kopkach siana. Przerażony tymi opowieściami ksiądz proboszcz natychmiast powiadomił biskupa sandomierskiego o piekielnej klątwie, jaka spadła na jego parafię. Ten z kolei wysłał do wsi inkwizytora. Biedna Laura poddana torturom w postaci zanurzania w lodowatej wodzie przyznała się do parania magią, cudzołożenia z diabłem oraz udziału w sabacie na Łysej Górze. Dominikanin przekazał sprawę do sądu, gdzie werdykt zapadł bez jednego głosu sprzeciwu. Kobietę uznano za czarownicę i skazano na utopienie w stawie. Wyrok ku uciesze gawiedzi wykonany został bez zwłoki.
Kolejnej nocy w celi Laury Łęczyckiej znów pojawił się kot. Tym razem siedział na krawędzi łóżka, patrzył na nią swymi złotymi ślepiami i cicho miauczał. Tak, jakby chciał jej coś powiedzieć. Wstała i wzięła go na ręce, jak zwykła nosić i tulić Dagona, zwłaszcza gdy był jeszcze młodym kociakiem.
– Czyj ty jesteś?
Drapała go po głowie, a on cicho pomrukiwał.
– Przyszedłeś przez okno? Mieszkasz obok? W pokoju Szymona? Mam cię tam odnieść?
Boso wyszła na korytarz i cicho zapukała do znajdujących się po przeciwnej stronie korytarza drzwi. Nikt nie odpowiedział, ale i tak nacisnęła klamkę. Szymon spał w swoim łóżku, spokojnie oddychając przez na wpół otwarte usta. Tak jak dawniej, wciąż sypiał całkiem nago. Nie bez ukrytej przyjemności patrzyła, jak leżał na wznak, bezbronny i nieświadomy kobiecego wzroku, który przesuwał się po jego szeroko rozłożonych ramionach, muskularnej klatce piersiowej pokrytej jasnym zarostem i płaskim brzuchu. Podeszła bliżej i usiadła na skraju łóżka.
– Laura? – Wzdrygnął się, obudzony. – Co tu robisz?
– To twój kot?
– No co ty? Nie cierpię kotów. – Jego wzrok wydawał się wręcz przerażony. – Wyrzuć go stąd.
W tejże chwili zwierzę zjeżyło się i dało susa na okno, za którym natychmiast zniknęło. Laura dotknęła ramienia Szymona. Mięśnie miał napięte jak do walki.
– Ale jesteś spięty. Tak się przestraszyłeś? Przepraszam. Połóż się, to cię rozmasuję.
Spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem, ale posłusznie obrócił się na brzuch. Laura położyła mu dłonie na karku. Miał wspaniale umięśnione plecy. Całym ciężarem oparła się na jego barkach, uciskając zesztywniałe mięśnie czworoboczne, dopóki skurcz nie ustąpił. Weszła na łóżko i to samo zrobiła z szerokimi mięśniami grzbietu. Te były jeszcze twardsze i jeszcze więcej siły musiała użyć, żeby je rozmasować. Zapomniała już ile to kosztuje wysiłku, ale czuła pod palcami, jak ciało mężczyzny pomału się rozluźnia. Partie lędźwiowe potraktowała już delikatniej, muskając jedynie dłońmi, a gdy dotarła na wysokość bioder, pociągnęła zakrywającą je kołdrę.
Było jej gorąco. Czuła pot spływający po plecach i brzuchu. Uniosła skraj nocnej koszuli i zdjęła ją przez głowę, po czym wiedziona chyba tylko kobiecym instynktem, z całych sił wtuliła się nagim biustem w odsłonięte pośladki. Twarde sutki wbiły się w skórę i powoli ruszyły w górę, wzdłuż kręgosłupa, delikatnie łaskocząc rozluźnione wcześniejszym masażem mięśnie. Śladami piersi, po pośladkach leżącego mężczyzny przesunął się wilgotny od potu brzuch, a zdecydowane uda objęły go w talii niczym osiodłanego konia. Rozpuszczone włosy połaskotały mu kark, aż odruchowo pokręcił głową. Słyszała, jak mruczy zadowolony, podobnie jak ten złotooki kocur, który ją tu przyprowadził. Dlatego nie zatrzymała się ani na chwilę. Jej nagie ciało ruszyło w drogę powrotną, ciągnąc wilgotne piersi w dół, poprzez zagłębienie lędźwi na obłe wzgórza pośladków.
Szymon obrócił się niespodziewanie, mierząc ją pełnym uśmiechu wzrokiem. Zauważyła to tylko w przelocie, gdyż bezpośrednio przed jej oczami wyrosła w pełnym rozkwicie ta część jego ciała, która niegdyś była dla niej przedmiotem codziennego użytku, jak szczoteczka do zębów, suszarka do włosów albo nóż do krojenia chleba. Wzięła ją w dłonie tak jak przed laty, gdy doskonale wiedziała, co ma zrobić, żeby było mu miło. Nie protestował, więc kontynuowała. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, drugą dłonią gładząc jego brzuch i uda. Kiedy lekko uniósł biodra, bez chwili zawahania wcisnęła palec w odbyt. Jęknął, spiął nagle mięśnie, a następnie gwałtownie je rozprężył, wyrzucając na brzuch strumień lepkiej spermy.
Trzasnęło poruszone przeciągiem okno. Podniosła przestraszony wzrok i aż oślepiło ją światło księżyca. Była w swoim pokoju, w pustym łóżku i zmiętej pościeli. Dotknęła palcami pulsującego podbrzusza. Majtki miała całe mokre.
– Jak tam twoje dzieciaki? – zapytał doktor Czoch przy porannej kawie.
Proboszcz parzył ją osobiście. Uważał się niemalże za baristę, wychwalany przez wszystkich parafian, których dostąpił zaszczyt wypicia kawy na plebanii.
– Właśnie z nimi rozmawiałam – odparła Laura niechętnie.
Od rana czuła się dziwnie zmęczona. Bolała ją głowa i miała wrażenie, jakby ją gdzieś przewiało.
– Rozłożyła je angina. Wojtek był z nimi wczoraj u lekarza. Nie wiem, czy nie wrócić do domu na dzień, dwa…
– Ile mają lat? Kuba to już chyba kawaler?
– Dziesięć, a Jula pięć.
– Cieszę się, że znalazłaś szczęście – dodał, ale bez przekonania. Po chwili namysłu dorzucił – To zabawne, ale śniłaś mi się tej nocy.
Spojrzała na Szymona spłoszonym wzrokiem. To od tych snów chyba tak bolała ją głowa.
– Mi też śnią się tu koszmary.
– Cięta riposta. Jak zawsze.
– Żebyście nie pożałowali uwolnienia tej czarownicy – zaśmiał się ksiądz.
– Jeśliby wierzyć słowom ojca Aureliusza Szostaka, wszystko jest możliwe – odgryzł się doktor Czoch.
Nagle z salonu proboszcza przez szparę uchylonych drzwi wysunął głowę kot. Szaroniebieski kartuz spojrzał na rozmawiających swoimi żółtymi oczami. Laura wzdrygnęła się przerażona. Identyczny nawiedzał ją przecież we śnie.
– Czyj to kot?
– To? – ksiądz proboszcz odwrócił się flegmatycznie w kierunku drzwi – To mój Józef. Boi się pani kotów?
– Nie. – Potrząsnęła głową, odganiając nocną marę. – Ale też mam takiego.
Szkielet kobiety znajdował się pod cienką warstwą jaskiniowego mułu. Odkopanie go nie sprawiło trudności, wymagało jedynie precyzji i wyczucia. Za to pytanie, w jaki sposób znalazł się w grocie, o której istnieniu nikt wcześniej nie słyszał, stanowiło nie lada ciekawostkę.
– Skoro zwłoki zostały w niej złożone w siedemnastym wieku, można przypuszczać, że wówczas jaskinia musiała być tak samo dostępna, jak teraz – zastanawiała się doktor Łęczycka.
– Takie rzeczy są wytłumaczalne z punktu widzenia geologii. Jaskinie utworzone na uskokach tektonicznych mogę zmieniać swą konfigurację pod wpływem ruchów mas skalnych, przesuwających się wzdłuż płaszczyzny uskoku – perorował doktor Czoch.
Czy tak jednak było z całą pewnością? Czy to naturalne procesy geologiczne odpowiadały za ukrycie ciała czarownicy na cztery wieki, a następnie oddanie go akurat w ręce Laury Łęczyckiej?
Zwłoki leżały twarzą do dołu, w sposób charakterystyczny dla pochówku osób społecznie potępionych. Zachowała się tkanina, w którą były zawinięte, jak i sznur krępujący ręce i nogi. Nad szyją kobiety tkwił wbity w grunt żelazny sierp, tak, że gdyby zwłoki chciały wstać z martwych, ostrze sierpa natychmiast odcięłoby im głowę. Doktor Czoch znał takie obrazki z grobów oskarżonych o wampiryzm i czarną magię. Wszystkie te znaleziska znajdowały się jednak na terenach zamieszkiwanych głównie przez ludy celtyckie. W Polsce z czymś takim spotkał się po raz pierwszy. Nie ulegało bynajmniej wątpliwości, że kobieta pochowana w jaskini w Czarcim Jarze była osobą, której mocy i czarów obawiano się nawet po śmierci.
Jaskinię tworzyła szczelina, opadająca kilka metrów i zwężająca się ku dołowi, gdzie zamulone dno kończyło krótki korytarz. Doktor Łęczycka wiedziona zawodowym instynktem dłubnęła rylcem w miękkim mule wypełniającym najniższe zagłębienie groty. Nagle spod narzędzia wyłoniła się wyciosana ludzką ręką sześcienna kostka z czarnej skały. Podniecona odkryciem archeolożka zaczęła odkrywać kolejne sześciany, składające się na połączoną spoiwem murarskim ścianę. Zbudowana z czarnych, być może bazaltowych cegieł, zdawała się odgradzać wnętrze groty od dalszych jej korytarzy. Czy to mogło być pierwotne wejście do jaskini, zamurowane po złożeniu w niej ciała wiedźmy? Aby się tego dowiedzieć, należało rozebrać zagadkowy mur.
Sny u podnóża Łysej Góry coraz bardziej męczyły Laurę. Następnej nocy śniło jej się, że wciąż jest w jaskini, a imperatyw odkrywcy ciągnie ją w głąb zwężającej się szczeliny. Czuła, że gdzieś dalej kryje się niewiarygodna tajemnica, której odkrycie ma na wyciągnięcie ręki. Wstrzymując oddech, wsuwała się coraz głębiej i głębiej, w coraz ciaśniejsze przejście, aż zupełnie nie mogła już oddychać.
Zbudziła się, ciężko dysząc, cała mokra od potu. Nocna koszula nieprzyjemnie lepiła się do ciała. Było gorąco i duszno. Usiadła na łóżku i zdjęła ją. Zwinęła w kłębek wilgotny materiał i chciała rzucić na stojące przy łóżku krzesło, gdy zauważyła, że ktoś na nim siedzi. Zastygła w bezruchu. Tym razem to nie był kot, ale Szymon
– Kiedy tu wszedłeś? – spytała, z wyrzutem w głosie.
– Krzyczałaś przez sen? – usłyszała zamiast odpowiedzi.
– Ciągle śnią mi się tu koszmary – odparła, opadając na poduszkę.
Widziała, że nie spuszcza wzroku z jej nagiego ciała.
– Kiedyś byłaś taka szczuplutka – rzekł. – Piersi miałaś jak dwa pączki róży. Widać, że wykarmiłaś dwójkę dzieciaków. Zaokrągliłaś się.
To mówiąc, nachylił się nad łóżkiem, położył dłoń na jej piersi i delikatnie zacisnął palce. Laura wiedziała, że to tylko sen, dlatego nie protestowała, gdy trącił opuszkami budzący się do życia sutek. Jego palce ruszyły w dół, przesuwając się po twardych wypukłościach żeber, tak jakby chciał je policzyć. Nie zatrzymały się na ostrej krawędzi klatki piersiowej, spadając od razu w miękkie poszycie brzucha i odnajdując ukryty między dwoma fałdami luźnej skóry pępek. Laura zdawała sobie sprawę, że po drugiej ciąży nie wróciła już do dawnej figury i poczuła lekkie zawstydzenie, gdy dłoń Szymon wspięła się na miękkie wzgórze podbrzusza, skąd zanurkowała już wprost pomiędzy uda. Tym razem to ona zamruczała jak kotka, gdy dotknął ją przez cienki materiał majtek.
Pomruk zadowolenia został odebrany przez nocnego gościa jako zaproszenie do dalszych pieszczot. Odchylił gumkę i wsunął pod spód dłoń. Laura zamknęła oczy. Znowu było jak dawniej w ich malutkim mieszkanku na Nowej Hucie albo w hotelu w Bombaju, Bangkoku czy Tokio.
Jęknęła, gdy niespodziewanie wsunął do środka palce, wchodząc jak do własnego domu. Nikt tak dobrze nie znał mapy jej kobiecości. Nikt nie wiedział lepiej, co należy zrobić, trafiając od razu w to miejsce, które kiedyś wspólnie odkryli, aby przeżywać niewiarygodny odlot. Uniosła drżące biodra, po czym dała się porwać obezwładniającej fali rozkoszy.
Kiedy otworzyła oczy ze źrenicami szerokimi jak u polującej nocą kotki, tak jak się spodziewała, nie zobaczyła nikogo. Przyzwyczaiła się już do tych mokrych snów, które były tyleż cudowne, co przerażające.
Od rana bolało ją całe krocze, szybko jednak odpędziła zawstydzające myśli. Czekała na nią jaskinia i ukryty w jej wnętrzu tajemniczy mur. Aby go rozebrać, trzeba było użyć młota pneumatycznego. Wnętrze małej groty rozbrzmiało ogłuszającym turkotem i wypełniło się duszącym pyłem.
– Oto jest prawdziwy młot na czarownice – dowcipkował doktor Czoch, przyglądając się, jak kolejne czarne sześciany wyskakiwały z wąskiej rozpadliny.
W pewnej chwili, w głębi szczeliny błysnęło coś metalicznym blaskiem. Doktor Łęczycka zbliżyła się z reflektorem do wykutego otworu. Wewnątrz ciasnej, podłużnej próżni skalnej tkwiła dziwna, metalowa tuba. Długa na pół metra i na tyle szeroka, że klinowała się między ścianami. Miała postać podłużnego, pokrytego korozją cylindra. Technicy chwycili ją ostrożnie, żeby się nie rozsypała, ale mocno zakleszczona nawet nie drgnęła.
– To nie dawne wejście do pieczary, ale rodzaj piwniczki – zauważyła.
Dopiero rozkucie skał umożliwiło wydobycie zagadkowego pojemnika. Wykonany był z żelaza i posiadał gęsto nitowane wieko. Tarcza do metalu zwykłej akumulatorowej szlifierki nie poradziła sobie jednak z przecięciem jego ścian. Dopiero ślusarz, krzesząc snopy iskier, usunął wszystkie nity broniące dostępu do zawartości cylindra.
Doktor Łęczycka jako pierwsza zajrzała do mrocznego wnętrza pojemnika. Po chwili jej drżące z podniecenia, delikatne dłonie wydobyły ze środka przedziwny, czarny posążek. Twarze świadków zastygły w grymasie zdziwienia. Figurka wykuta w bardzo ciemnej skale, być może w bazalcie, przedstawiała makabryczną postać. Nikt z obecnych, mimo wieloletniego doświadczenia zawodowego nie spotkał się z czymś podobnym. Wyrzeźbiona postać miała co prawda pewien ogólnie humanoidalny kształt, jednak wyrastające w miejscu rąk kilka par podobnych do ośmiornicy macek, wypolerowana łysa głowa z wypukłymi oczami oraz coś w rodzaju skrzeli wywołało pełne zgrozy milczenie.
– Mój Boże, co to jest? – jęknęła doktor Łęczycka.
– Kosmita? – spróbował zażartować doktor Czoch.
Bardziej niż na kosmitę wyglądało jak twór chorej wyobraźni Lovecrafta. Doświadczona archeolog ostrożnie dotknęła gładkiej głowy potworka.
– Szymek! – Spojrzała płomiennym wzrokiem na swego dawnego partnera. – Dostaniemy za to Nobla.
Do późnej nocy paliło się światło na poddaszu w pokoju doktor Łęczyckiej, gdzie wspólnie z doktorem Czochem analizowano niezwykłe znalezisko. Dokładna dokumentacja fotograficzna i szczegółowy opis był niezbędny przed oddaniem posążka w ręce specjalistów, których zadaniem będzie określenie rodzaju skały, z jakiej został wykonany oraz oszacowanie czasu jego powstania. Figurka miała około trzydziestu centymetrów wysokości. Jej wypolerowana na idealny połysk powierzchnia błyszczała w świetle reflektora. Małe monstrum spoglądało złowrogo wyłupiastymi oczami raz na jedno, raz na drugie z badaczy, w kierunku każdego z nich wyciągając swe macki. Jedno tylko odnóże było nieparzyste. Wyrastało w miejscu genitaliów, długie i zawinięte do góry, niczym trąba Ganesha.
– Myślisz, że to jest ten diabeł, który opętał Laurę Rokicinę? – zastanawiała się doktor Łęczycka. – Może ona naprawdę postradała zmysły.
– Analizy próbek tkaniny okrywającej ciało potwierdzają siedemnasty wiek. Z pewną dozą prawdopodobieństwa możemy zatem powiedzieć, że odkryliśmy szkielet opisanej w manuskrypcie czarownicy. Ale czy statuetka należała do niej? Tego możemy się tylko domyślać.
Doktor Czoch nie przypominał samego siebie. Ten, który zawsze miał gotową odpowiedź na każde pytanie, wyglądał jak dziecko zagubione we mgle.
– Datowanie wieku posążka oraz próbki spoiwa muru wiele nam wyjaśnią. Zdradzę ci jednak tajemnicę. Korespondowałem przed chwilą ze znajomym z uniwersytetu w New Delhi. Wysłałem mu zdjęcia figurki. Odpisał natychmiast, że miał już do czynienia z takimi bożkami. Podobne artefakty zostały znalezione w kilku miejscach rejonu Oceanu Indyjskiego. Ich wiek został oszacowany na początek pierwszego tysiąclecia.
– W rejonie Nowej Słupi znajdowano ślady wpływów Cesarstwa Rzymskiego. Myślisz, że nasze znalezisko może pochodzić aż z tamtych czasów?
– Tak podpowiada logika. Zastanawia mnie natomiast jedna rzecz. Raz jeszcze przejrzałem manuskrypt ojca Aureliusza Szostaka. Nie ma tam ani słowa o żadnych piekielnych posążkach, a przecież na pewno by o tym wspomniał, gdyby zobaczył coś tak niezwykłego… Znamienny w jego opisie jest za to pewien szczegół charakterystyki sił nieczystych, które zdaniem autora opętały biedną Rokicinę. Inkwizytor powołuje się tu na owo słynne dzieło średniowiecznego ciemnogrodu, czyli „Młot na czarownice”. Stamtąd zaczerpnął wytłumaczenie istoty diabła, opisując go jako byt utworzony z samych wyziewów trujących gazów, nie posiadający ciała, a zatem niezdolny do cielesnego obcowania z kobietą. Chcąc zatem spłodzić diabelskie potomstwo, zmuszony był wykorzystać inkuba, demona przybierającego cielesną postać dorodnego i czarującego mężczyzny, nawiedzającego w trakcie snu skłonne do rozpusty dziewki. Tam uwodził je i lubieżnie z nimi spółkował, napełniając zepsutym nasieniem. Nie swoim jednak, ale uronionym podczas nocnych polucji przez bogobojnych mężczyzn i zebranych przez posłuszne mu złe duchy.
– O czym ty mówisz?
Seksualny kontekst poruszył doktor Łęczycką.
– No spójrz na niego! Ten element falliczny w jego wizerunku jest bardzo znamienny.
Laura raz jeszcze zerknęła na charakterystyczne, długie przyrodzenie w miejscu męskich genitaliów i coś niemal namacalnie połechtało ją w dole brzucha. Szymon ujął w słowa tylko to, co od jakiegoś czasu sama czuła pod skórą. Pamiętała te ich pełne naukowej pasji wieczory, które kończyły się zwykle niepohamowanym szaleństwem zmysłów.
– Zawsze byłeś świntuszkiem, mądralo – szepnęła mu do ucha.
– Świntuszkiem? – Zaśmiał się, spoglądając z zainteresowaniem w jej oczy. – Jestem poważnym badaczem – dodał.
– Badaczem wszystkiego, co ma związek z seksem – prowokowała go dalej.
Ta rozmowa coraz bardziej ją podniecała.
– Wszystko ma związek z seksem. Bez tego by nas nie było – odparł.
– Przyznaj! Znam cię przecież jak mało kto. Przyznaj, że tym, co skłoniło cię do zbadania sprawy Laury Rokiciny, było opisane w manuskrypcie inkwizytora jej współżycie z diabłem. Chciałeś dowiedzieć się, jak musiało wyglądać życie erotyczne kobiet takich jak ona, że w oczach społeczności uznawane zostały za wiedźmy. Poznałbyś chętnie ich tajemnice ze szczegółami!
W oczach Laury zapaliła się ta uwodzicielska iskierka, którą Szymon dobrze znał.
– Rozszyfrowałaś mnie.
Uniósł dłoń swojej byłej dziewczyny i szczerząc zęby, pocałował jej wnętrze.
– Spójrz na figurkę i powiedz, czy nie ciekawi cię, jak mogło wyglądać zbliżenie pomiędzy takim potworkiem a jakąkolwiek dziewczyną, w jakimkolwiek zakątku świata?
Przypomniała sobie niespodziewanie pewien posąg, widziany w świątyni Sziwy, w Bangkoku. Był to posąg olbrzymiego fallusa. Oglądała go razem z Szymonem, który później w zaciszu taniego hoteliku ćwiczył wraz z nią chińskie techniki frykcyjnych pchnięć… Sziwa był jednak pięknym bóstwem, a tu przed oczami stał odrażający demon.
– Myślisz, że jakakolwiek kobieta chciałaby oddać się takiemu brzydalowi? – dowcipkował, zadając retoryczne pytanie.
– Sugerujesz, że została zgwałcona?
– Nie! – zaśmiał się. – Diabeł, Asmodeusz, Cthulhu, jak go tam zwał, nie posługuje się przemocą. Używa kłamstwa i podstępu. Tak to przynajmniej rozumieli mężczyźni, bo to przecież ich dziełem był „Młot na Czarownice”, a i zapewne spod męskich rąk wyszedł ten posążek. A gdzie w tym wszystkim jest głos kobiet? Ty mi to powiedz. Czy chciałabyś przyjąć w alkowie kogoś takiego jak on, czy raczej kogoś powiedzmy jak…
– Jak ty, mądralo? – dokończyła szeptem, po czym wsunęła mu do ucha koniuszek języka.
– Uważaj, bo może to ja jestem inkubem, w którego wciela się ten diabełek.
– To na co czekasz? Pokaż rożki! – mruknęła, ciągnąc za gumkę jego szorty.
Spod spodu jak na sprężynie wyskoczył żywy przedmiot fallicznego kultu.
– Wywołała go tu pani doktor na własną odpowiedzialność.
Szymon był wysokim, postawnym mężczyzną. Z łatwością uniósł na rękach filigranową doktor Łęczycką i zanim zdążyła się zorientować, zatrzeszczał pod ich ciężarem twardy siennik ascetycznej pryczy. Delikatne pocałunki obsypały jej szyję i ramiona. Wtuliła się w niego całym ciałem, pozwalając, żeby zdjął z niej podkoszulek. Kiedy rozpiął stanik, uniosła wysoko piersi, wciągając po chwili usta kochanka w otchłań ich zacisznej doliny. Objął je dłońmi, przywierając wargami do stężonych w podnieceniu brodawek. Zanurzyła palce w jego włosach, zachęcając do intensywniejszych pieszczot i zamknęła oczy, oddając się zupełnie zmysłom dotyku.
Poczuła, jak uniósł jej nogi i zsunął wzdłuż nich majtki. Ciepłe wargi objęły drobne palce stóp, muskały kostki, łydki, aby po chwili zanurkować we wrażliwym na łaskotki zagłębieniu pod kolanami. Coraz bardziej zachłanne pocałunki skradały się coraz niżej, sunąc po wewnętrznej stronie ud ku wilgotnym pachwinom. Jęknęła z przejęcia, gdy dotknęły w końcu zniecierpliwionej kobiecości. Uniosła lekko biodra i oblizując językiem spierzchnięte wargi, oddała lubieżnie swe łono wyrafinowanym pieszczotom.
Nagle zadrżała.
– Nie! – zaprotestowała. – Jak chcesz wejść, załóż gumkę.
On jednak zupełnie nie zareagował na jej słowa. Przestał być tantrycznym kochankiem. Wbijając się pomiędzy siłą rozrzucone nogi, zaczął ją obrabiać jak drewno w tartaku. Szarpnęła się z jękiem, ale nie zwolnił. Trzymał ją mocno i rżnął, aż tańczyło całe łóżko, stukając drewnianymi nóżkami o parkiet.
– Co robisz? Nie chcę! Przestań!
Usiłowała krzyczeć, ale głos ugrzązł jej w gardle. Spróbowała odepchnąć go kolanem, biodrem, brzuchem, czym tylko dało się poruszyć, szamocząc się niczym ryba złapana w sieci… Udało jej się wreszcie podnieść głowę i nabrawszy powietrza w płuca, niczym rozbitek ocalony z topieli, obudziła się z koszmaru.
Powinna się już przyzwyczaić do tych nocnych majaków, ale tym razem doznanie było zbyt realistyczne, zbyt intensywne. Mimo że krew zwalniała już w żyłach, a przed oczami stabilizował się kojący zmysły obraz pustego pokoju, czuła jakby członek Szymona wciąż poruszał się w jej wnętrzu.
Opuściła wzrok na łóżko i wrzasnęła z całych sił.
Spomiędzy jej nóg wystawał długi, podobny do macki olbrzymiej ośmiornicy, czarny organ. Oślizgły i plugawy, pulsując utajonym życiem, ciągnął się w poprzek łóżka i znikał poza jego krawędzią. Przesunęła przerażony wzrok wzdłuż odrażającego kształtu i wrzasnęła po raz drugi.
Obok pryczy, w słabym blasku księżyca, niczym gigantyczny posąg stał On. Pokryte śluzem powieki zaciskały się i otwierały na zmianę. Coś na kształt wąskich skrzeli rozchylało się poniżej jego łysej głowy, jakby ciężko oddychał. Ciche pomruki, jakie wydawał, przypominały mruczenie kota. Nie Dagona, ale tego przeklętego kocura, który ją tu prześladował od kilku dni. Znowu zaczęła się szamotać, wrzeszcząc wniebogłosy, unieruchomiona przez potężne macki, ściskające jej nadgarstki i kostki. Dziwny narząd kopulacyjny poruszał się na szczęście delikatnie i nie sprawiał bólu. Czuła za to, jak co parę chwil strumień ciepłej cieczy rozbryzguje się o ścianki macicy.
To były jej płodne dni.
Zrezygnowana opadła w końcu z sił…
Kiedy otworzyła znowu oczy, o mało nie krzyknęła po raz kolejny. Czy to miał być następny koszmar?
– Pani doktor? Wszystko w porządku?
Przed łóżkiem, we własnej osobie stał ksiądz proboszcz i patrzył na nią zatroskanym wzrokiem. Spojrzała na zegarek. Minęła czwarta i pokój wypełniała już poranna szarówka.
– Obudziła pani wszystkich swoim krzykiem – poinformował ją spokojnym głosem.
– Miałam koszmary – wystękała zawstydzona.
Na biurku z książkami dostrzegła makabryczny kształt przeklętego posążka. Zerwała się z łóżka i omijając łukiem księdza, podeszła do zagadkowego monstrum. Wyłupiaste oczy zdawały się tym razem unikać jej spojrzenia. Złapała go oburącz i zdecydowanym ruchem zamknęła w żelaznym cylindrze. Chwiała się na nogach i z trudem oddychała. Czuła, jak trawi ją gorączka.
– Źle pani wygląda – rzekł z troską proboszcz.
Chciał położyć rękę na jej czole, ale gwałtownie ją odepchnęła.
– Proszę mnie zostawić! – zaprotestowała ostro, ale po chwili złagodziła ton – Przepraszam. Już wczoraj źle się czułam – tłumaczyła chyba bardziej sobie niż stojącemu przed nią księdzu. – Muszę na kilka dni wrócić do domu.
W końcu została sama i w pośpiechu zaczęła się pakować. Sprzęt i artefakty zostawiła na głowie chłopakom. Wzięła tylko swoją prywatną walizkę i zaniosła ją do samochodu. Przed odjazdem postanowiła jeszcze wstąpić do kościoła. Nie poszła jednak przed ołtarz, ale do krypty. Schodząc po schodach, słaniała się na nogach. Twarz jej płonęła od wysokiej temperatury.
Na dnie krypty, w drewnianej trumnie leżały szczątki Laury Rokiciny. Trumna nie była zabita. Wystarczyło, że odchyliła wieko. Poprzez cisnące się do oczu łzy spojrzała na starannie ułożone kości, a potem na jej czaszkę
– Czy to wszystko jego wina? Czy to wszystko stało się przez niego Lauro?
Kompletne szczęki szczerzyły zęby w szyderczym uśmiechu, a puste oczodoły patrzyły prosto w jej oczy wzrokiem pokerzysty. Tak jakby to ona, wiedźma wydobyta ze swego grobu po przeszło trzystu latach mówiła: sprawdzam.
Doktor Łęczycka, z trudem łapiąc oddech, pobiegła do samochodu i uruchomiła silnik. Drogi nad ranem były puste i szybko dotarła do Krakowa. Zanim jednak wysiadła, żeby przywitać się z mężem i wyściskać dzieci, zadzwoniła jeszcze do lekarza. Nie powiedziała ani słowa o gorączce. Poprosiła jedynie o pigułkę dzień po…