Druid
10 marca 2024
Szacowany czas lektury: 59 min
No cóż... Zasadniczo biłem się z myślami, zanim zdecydowałem się opublikować "Druida" na Pokątnych.
Przeważyła sympatia do @Marc i chęć udowodnienia wszystkim, że się wcale nie obraziłem na portal, milcząc długo. No i bardzo fajne opowiadanie Agnessy, o którym ostatnio wspomniałem w komentarzach. Dowód na trzymanie poziomu na ulicy Pokątnej.
Z przyjemnością zauważyłem, że od pewnego czasu nie są tu publikowane treści (z wyjątkiem Poczekalni), wśród których byłoby żenujące się znaleźć jako autor.
"Druid" to nie jest porno, choć onaniści znajdą w nim fragmenty dla siebie. "Druid" to połączenie erotyki z metafizyką. Dla smakoszy. I wielbicieli przewagi fabuły nad ciurlaniem. Wszelkie podejrzenia o pedofilię od razu odrzucam. Pierwsze erotyczne doświadczenia nastolatków są zupełnie czym innym. Wspomnieniami być może. Autopsją. Nostalgią.
Pozdrawiam.
P.S. Gdyby ktoś uronił łzę po przeczytaniu zakończenia tej nowelki - mam dobrą wiadomość. Nowelka jest częścią większej całości i ma dalszy ciąg. Nieco bardziej optymistyczny.
Chuda trzynastolatka wysiadła z autobusu i leniwym krokiem, ignorując rozwiązane sznurowadło, powlokła się chodnikiem pod górę. Torba z kostiumem kąpielowym, czepkiem i ręcznikiem szurała po betonie.
Dziewczynka konsekwentnie lekceważyła idiotyczne, jej zdaniem, uwagi matki dotyczące długości rzemyków, na których dyndał kolorowy, wymiętoszony worek.
Zbliżając się do otoczonego zielenią białego domku, otarła pot z czoła. Lyon u progu wakacji przypominał rozgrzany, ziejący spalinami samochodów piec.
Myśl o zbliżającym się wyjeździe na Wyspy Kanaryjskie okrasiła lekko piegowatą twarz blaskiem radości.
Furtka skrzypnęła. Przez otwarte okno kuchni dostrzegła krzątającą się mamę, a do nozdrzy dotarł smakowity zapach spaghetti. Przełknęła ślinę i podbiegła do drzwi.
– Jeść! – krzyknęła od progu, rzucając basenowy ekwipunek na podłogę.
– Ręce umyj! – padła błyskawiczna riposta.
– Przecież wracam z pływalni. Cała jestem umyta – mruknęła pod nosem, z ociąganiem maszerując do łazienki, zgromiona surowym spojrzeniem.
– Jak było na treningu? – zapytała czarnowłosa kobieta, nakładając na talerz metry makaronu oblane najlepszym na świecie sosem. Pochodząca z Neapolu Włoszka nie mogła nie znać się na sztuce kulinarnej.
– Jak zwykle – mruknęła dziewczyna. – Miałam najlepszy czas z całej drużyny, a pan Marcel powiedział, że za dwa lata mogę startować w mistrzostwach Europy – dodała niewyraźnie, mając pełne usta.
– Nie za wcześnie? – zdziwiła się nie bez dumy rodzicielka.
– Mamo… To mistrzostwa juniorów.
Marianna chwyciła szklankę z wodą i siorbiąc, opróżniła ją błyskawicznie.
– Gdzie jest tata? – zapytała, patrząc na ścienny zegar.
– Właśnie nie wiem.
– Pewnie kupuje płetwy i maskę do nurkowania – zaśmiała się nastolatka. – Tak się cieszę z tej Teneryfy, wiesz? – dodała z entuzjazmem.
– Sprzęt kupił już tydzień temu. Schował w garażu.
Kobieta spojrzała na zegarek.
– Zaczynam się martwić… On się nigdy nie spóźniał na kolację.
– Zawsze jest ten pierwszy raz, mamusiu. Zresztą są gigantyczne korki. Ja już chcę być na wyspie! – jęknęła. – Mogę wyskoczyć do Danieli? Ona też za dwa dni wyjeżdża. W Alpy. Musimy się nagadać na zapas.
– Marianne, ty ciągle z tą Danielą… Szkoła, basen, plotki z Danielą i tak w kółko. Ja w twoim wieku miałam już chłopaka…
– W jakim sensie „miałaś chłopaka”? – Marianna obrzuciła mamę czujnym spojrzeniem.
– No… do kina chodziliśmy, na lody… A nawet któregoś dnia mnie pocałował…
Brunetka uśmiechnęła się melancholijnie.
– A tobie nie podoba się żaden kolega z klasy? – zapytała, mrugając okiem.
– Mamo… Chłopaki to głupole. Nie ma o czym z nimi rozmawiać. Kopią piłkę, a jak przez chwilę nie kopią, to gadają o meczach i samochodach.
– A o czym ty paplasz godzinami z Danielą? Może o chłopakach? – zaśmiała się pani Dupont, potrząsając obfitymi piersiami.
Ciekawe, czy mi też takie urosną – pomyślała Marianna odruchowo.
– O książkach, mamo. O ciuchach. O aktorkach. O wielu rzeczach. Nigdy się nie nudzimy. To co? Mogę iść?
Nie czekając na zgodę, wytarła usta serwetką i wybiegła. Jej najlepsza i w sumie jedyna przyjaciółka mieszkała na tym samym osiedlu domków jednorodzinnych, malowniczo wkomponowanych we wzgórze, z którego roztaczał się widok na miejsce, w którym Saona wpada do Rodanu.
– Zawiąż to cholerne sznurowadło! – dobiegł ją stłumiony głos wychylającej się przez okno mamy.
Gdy trzy godziny później wracała, było już ciemno. Tak ciemno, że niebieskie błyski dostrzegła z daleka. Przyspieszyła kroku, tknięta złym przeczuciem.
Przed domem stał policyjny radiowóz. Ruszył, zanim dobiegła do furtki.
– Mamo! – krzyknęła na widok skulonej w fotelu zapłakanej postaci. – Co się stało?! Papa miał wypadek? Mów!
Mirabella Dupont, z domu Rossi, wytarła nos w cieniutką chusteczkę. Spojrzała w sufit.
– Papa nie miał wypadku. Papę zatrzymała policja – wydusiła z siebie.
– Co to za bzdury?! Jak to „zatrzymała”? Za co?!
– Twierdzą, że za malwersacje w firmie. Przyjechali zabrać dokumenty, które trzymał w domu. Jego szefową też zamknęli. Podobno to milionowa afera.
Mirabella rozszlochała się.
Marianna stała jak rażona piorunem. Nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.
– A ten komisarz jeszcze powiedział… – zaczęła mówić matka. Urwała w pół zdania.
– Co powiedział? – zapytała cichutko dziewczynka.
– Masz już prawie czternaście lat, więc możesz to wiedzieć… Ojciec miał romans ze swoją szefową – wykrztusiła po chwili milczenia.
– I ty mu tak po prostu uwierzyłaś, maman? To jakieś brednie!
– Pokazał mi… zdjęcia z hotelu. Liczył, że coś wiem o przekrętach i że mnie to przekona, żeby współpracować z glinami.
Wstała z fotela i wyprostowała się dumnie.
– Nawet gdybym wiedziała… to nikt z rodziny Rossi nigdy nie był kapusiem! – krzyknęła. – Włoszki nie donoszą na swoich mężów!
– Gdzie jest tata? Można się z nim zobaczyć?
– Na razie nie. Tak powiedział ten figlio di puttana, il commissario – Mirabella w chwilach wzburzenia miała odruch używania ojczystego języka.
– Mamo, czy figlio di puttana znaczy to, co myślę?
– Przepraszam. Poniosło mnie. Ty nigdy nie bądź wulgarna, Marianne. A przynajmniej się staraj.
Przytuliła córkę i głaskała ją po głowie.
– Pojutrze mieliśmy lecieć na Teneryfę… – szepnęła nastolatka. I zaraz zrobiło jej się głupio.
Następny dzień był dla dziewczyny koszmarem. W brukowej prasie opublikowano zdjęcia ojca. Czarny pasek na oczach i skrócenie nazwiska do jednej litery nie uniemożliwiło rozpoznania go przez znajomych i rodzinę.
Pierwszy cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony.
– Daniela, musimy się zobaczyć – powiedziała drżącym głosem do słuchawki.
– Wiesz… Nie mogę dziś. Jedziemy z rodzicami do dziadka…
Głos przyjaciółki nie brzmiał szczerze. Marianna wyczuła to natychmiast.
– Ale to bardzo ważne! Poza tym mówiłaś wczoraj, że twój dziadek jest w Madrycie.
– Wiem, o czym chcesz mi powiedzieć… Czytałam gazetę – Daniela wiła się przy telefonie, spoglądając na matkę, przysłuchującą się rozmowie.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
– Jesteś moją przyjaciółką czy nie? – prawie krzyknęła Marianna, zaczynając kojarzyć fakty.
– Jestem. Ale…
– Ale rodzice ci zabronili kontaktów z córką aferzysty, tak?!
– To nie tak… Proszę, zrozum… Mój ojciec jest radnym…
– Wszystko zrozumiałam! Cześć!
Ze łzami w oczach cisnęła słuchawką. Potem pobiegła do swojego pokoju na piętrze, padła na łóżko, przykryła głowę poduszką i zaniosła się płaczem.
Po kwadransie poczuła miękką dłoń, głaszczącą plecy. Mirabella delikatnym ruchem odsunęła kolorowy jasiek.
– Wujek Vittorio będzie za kilka godzin. Leci z Rzymu. Powiedział, że załatwi najlepszego adwokata…
Marianna bardzo lubiła starszego brata mamy. Widywali się zaledwie kilka razy w roku, a każda jego wizyta była pasmem żartów, które nie wiadomo dlaczego nie przypadały do gustu tacie.
Dziewczyna usiadła na łóżku.
– A dzwoniłaś do babci? – zapytała.
– Jeszcze wczoraj. Tata to jej syn przecież… Też już jedzie. Będzie pewnie po południu. Córciu… Nie zostaniemy same…
Kobieta zamrugała powiekami i odwróciła wzrok. Twarz miała poszarzałą. Nieprzespana noc wyryła na pięknej buzi aż nadto widoczne ślady.
– Chodź na dół… Zjemy coś – zaproponowała.
– Nie mam apetytu.
– Nie pójdziesz do Danieli?
– Nie ma już Danieli. Umarła. Nie istnieje.
W głosie Marianny zabrzmiało coś niepokojąco zimnego.
Pani Dupont pokiwała głową. Zrozumiała.
Około południa rozległ się dzwonek. Przed furtką tkwił młody facet w dżinsach i T-shircie. W dłoni trzymał aparat fotograficzny.
Mirabella stanęła na ścieżce.
– Pan do kogo?
– Jestem z „France Dimanche”. Chciałbym zadać kilka pytań.
Szybkim ruchem podniósł aparat. Rozległa się seria trzasków migawki.
– Proszę mi nie robić zdjęć! – zaprotestowała kobieta.
– Czy to prawda, że wiedziała pani o romansie męża i jego przekrętach? Czy pani też miała kochanków? – padły pytania.
Bezczelność fotoreportera przekroczyła granice. Kobieta otworzyła furtkę i gdy zmylony tym gestem natręt postąpił krok naprzód, nagłym ruchem wyrwała mu canona i roztrzaskała go o chodnik.
– Co pani wyprawia?!
– Vaffanculo!
– Pani jest Włoszką, wiem! Wszyscy Włosi są tacy popierdoleni? – wysyczał ze złością, nie zauważając zatrzymującego się za plecami samochodu z nalepką lotniskowej wypożyczalni. Jak spod ziemi wyrósł barczysty, opalony brunet.
– Tak. Wszyscy jesteśmy popierdoleni! – padło wypowiedziane poprawną francuszczyzną zdanie. – Signora Rossi kazała ci spierdalać, więc spierdalaj, póki masz czym! Ten kawasaki jest twój? Szkoda by go było…
– To skandal! Ja tego tak nie zostawię!
Pięść wylądowała na żołądku młodzieńca, który skulił się, pozbierał resztki lustrzanki, wsiadł na motocykl i bez słowa odjechał, wystawiając środkowy palec.
– Widzę, że dotarłem w samą porę – rzekł Vittorio, przytulając młodszą siostrę.
– Si. Meglio tardi che mai… – uśmiechnęła się przez łzy.
– A więc postanowione.
Vittorio upił łyk wina i spojrzał po kolei na siostrzenicę, siostrę i jej teściową. Zazwyczaj wesoły i skory do żartów, teraz mówił twardym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. Za oknami zapadał zmrok. Płomyk świecy migotał, kołysany podmuchami gorącego wiatru wdzierającego się do salonu przez otwarte okna.
Madame Matylda uśmiechnęła się do wnuczki.
– Wiem, że wakacje u mnie to nie to samo, co Wyspy Kanaryjskie… Ale do Saint Tropez jest blisko… Będziesz miała ciepłe morze i pełną swobodę, obiecuję. Będzie ci tam lepiej niż w Rzymie. A wujek zaopiekuje się mamą, która nie może zostać w Lyonie. Chyba wiesz, dlaczego?
– Tak. Wiem. Widziałam przez okno tego gnoja z aparatem. Będzie ich więcej.
Marianna czuła się, jakby nagle przybyło jej kilka lat. Brutalność świata, którego dotychczas nie znała, ukąsiła rozpieszczoną jedynaczkę znienacka. Bez ostrzeżenia.
Wujek spojrzał na zegarek.
– To idźcie spać. Starsza pani przejechała dziś samochodem ponad czterysta kilometrów, a jutro czeka ją droga powrotna. Ja i Mirabella mamy samolot wieczorem. I kilka spraw do załatwienia przed wylotem…
– Wolałabym, żebyś mi okazywał szacunek w inny sposób, niż przypominając mi, ile mam lat, Vito – rzekła ponuro babcia.
Dom babci Matyldy stał na uboczu. Zbudowany z kamiennych bloków, otoczony gajem oliwnym, zdawał się trwać w niekończącej się drzemce. W tej okolicy czas płynął powoli, a dźwięki wydawane przez ukryte w zaroślach cykady działały usypiająco.
Do małego, zabytkowego miasteczka prowadziła wąska asfaltowa szosa. Dziewczyna nacisnęła mocniej na pedały starego, ale niezawodnego roweru i po chwili minęła ruiny jedenastowiecznej twierdzy. Nie pojechała w stronę odległego o kilkanaście kilometrów Saint Tropez. Skręciła w żwirówkę.
Z bezchmurnego nieba lał się żar, łagodzony przez podmuchy wiatru znad morza. Jadąc na skróty, dotarła do lokalnej asfaltówki wijącej się wzdłuż zbocza i po godzinie dość szybkiej jazdy znalazła się u celu.
To miejsce pokazał jej kiedyś ojciec. Ukryta wśród wapiennych skał wąziutka ścieżka prowadziła do małej zatoczki. Turyści tu nie docierali. Kolczaste zarośla skutecznie maskowały znane tylko wtajemniczonym przejście, przez które nie było łatwo się przecisnąć nawet bez roweru.
Odgłos fal pieścił uszy. Oparła jednoślad o pień pinii i rozejrzała się wokół. Od granatowego morza bił przyjemny chłód. Z przytroczonej do roweru sakwy wyciągnęła ręcznik i rozłożyła go na żwirowym podłożu. Zrzuciła sukienkę i weszła powoli do wody.
Po kwadransie wróciła pod drzewo. Schowana za jego grubym pniem zdjęła kostium. Kierowana odruchem, rozejrzała się po okolicy. Nikogo nie było, ale na wszelki wypadek przeniosła się wraz z rowerem za małą skałkę. Mokre bikini rozłożyła na kamieniu i położyła się na ręczniku zupełnie goła.
Szum fal usypiał. Dziewczyna przymknęła oczy i po chwili zasnęła. Śnił jej się ojciec całujący się z obcą kobietą.
Obudził ją rozpaczliwy krzyk. Zerwała się na równe nogi. Kilkanaście metrów od brzegu majaczył okrągły kształt. Wynurzał się z wody, by po chwili zniknąć pod powierzchnią. Dostrzegła chaotyczne ruchy ramion i typową dla kogoś tonącego panikę.
Zapominając, że nie ma na sobie nawet skrawka szmatki, rzuciła się na ratunek. Trenującej pływanie, wysportowanej dziewczynie dobiegnięcie do brzegu i przepłynięcie piętnastu metrów w ciągu kilkunastu sekund nie sprawiło żadnego problemu. Ruda głowa znów zniknęła pod wodą. Marianna zanurkowała i chwyciła słabnące ciało pod ramionami, unosząc głowę niedoszłego topielca. Był lekki. Ważył niewiele więcej niż ona. Na szczęście nie bronił się i po chwili doholowała go do brzegu. Bezwładnego wyciągnęła z wody i uklęknęła obok.
To był szczupły, zupełnie nieopalony chłopak w zabawnych niebieskich slipkach z nadrukowanymi szarymi delfinami. Miał zamknięte oczy, ale charczał i pluł wodą. Odwróciła go na bok. Po minucie chłopiec uniósł powieki. Spojrzał na Mariannę, która dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że jej kostium suszy się na kamieniu, trzydzieści metrów stąd. Zakryła łono jedną dłonią, a drugą przyłożyła do piersi. Nie były duże, wręcz prawie płaskie, ale żaden chłopak ich nigdy nie widział. Policzki zapłonęły wstydem.
– Żyjesz? – zapytała głupio. – Poczekaj. Zaraz wrócę.
W sprinterskim tempie znalazła się za skałką. Włożyła prawie suchy kostium i walcząc z uczuciem zażenowania, wróciła do uratowanego rudzielca. Kilkanaście metrów od brzegu leżał rower, na którym najwyraźniej dotarł tu amator samotnych kąpieli.
– Jak ty tu, człowieku, trafiłeś? – zapytała z ledwo skrywaną złością.
Chłopiec przecierał oczy, które piekły go po kontakcie ze słoną wodą. Marianna, która skacząc na pomoc, nie zdążyła włożyć ochronnych okularów, odczuwała identyczne skutki. Oboje wyglądali, jakby mieli się rozpłakać. Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– No mów! To prawie prywatne miejsce – ponagliła.
– Nie wiedziałem. Przepraszam… Poza tym… Dziękuję ci! Gdyby nie ty… Świetnie pływasz – wydukał speszony.
– Nie ma za co. Skąd znałeś tajną ścieżkę? – drążyła temat.
– Przypadkiem znalazłem. A to jest plaża naturystów? – uśmiechnął się lekko, wywołując kolejny rumieniec na twarzy Marianny.
– Jak ci na imię? – zmieniła wstydliwy temat.
– Jean-Pierre. A tobie?
– Marianna. Ty… Jean-Pierre, nie wiesz, że jak się nie umie pływać, to się nie wchodzi do morza na odludziu?
– Umiem pływać. Skurcz mnie złapał. Różnica temperatur.
– To skoro jesteś taki mądry, to dlaczego jesteś taki głupi?
– Nie jestem głupi – odparł. – Miałem pecha i tyle.
– Ty nie miałeś pecha, tylko szczęście wielkie jak Mont Blanc. Gdyby mnie tu nie było…
Marianne machnęła ręką i pokręciła głową. Jej długie, ciemne, odziedziczone po matce włosy, wciąż mokre, kleiły się do karku.
– Jesteś na wakacjach? Ile masz lat? – spytała.
– Czternaście. Tak. Jestem na wakacjach. Z rodzicami. Wynajęli apartament pod Saint Tropez. A ty?
– Ja mam trzynaście. I przyjechałam do babci. Ma dom blisko Grimaud.
– Skąd przyjechałaś?
– Z Lyonu, a ty?
– Z Paryża.
Jean-Pierre miał miły, łagodny głos i wielkie niebieskie oczy. Marianna poczuła przypływ sympatii.
– I pewnie uwielbiasz piłkę nożną i samochody? – zaryzykowała pytanie.
– A właśnie, że nie. W ogóle nie lubię gier zespołowych.
– A co lubisz?
– Chodź, to ci pokażę.
Wstał i na lekko chwiejących się nogach podreptał w stronę roweru. Z leżącego obok plecaka wyciągnął szkicownik. Dziewczyna zajrzała mu przez ramię.
– Ty… rysujesz? Pokaż! Co to za mnisi?
– To nie mnisi. To druidzi. Tacy celtyccy kapłani.
– Coś słyszałam. No i czytałam komiksy z Asterixem. Ty naprawdę sam to rysujesz?
Wzięła szkicownik i zachwycona przeglądała kolejne kartki.
– Sam. Wiesz… chciałbym być kiedyś tak znany jak René Goscinny i Albert Uderzo. I tworzyć takie komiksy…
Jean-Pierre spuścił wzrok.
– Ale ich komiksy o Asterixie są takie… takie… trochę dziecinne. W sensie stylu rysunków. A twoje szkice są… takie artystyczne, jak obrazy. Takie… – Marianne szukała właściwego określenia – magiczne.
– Zauważyłaś to? Tę magię?
W głosie chłopca zabrzmiał podziw.
– A wyglądam na głupią?
Nie odpowiedział od razu. Spojrzał dziewczynie w oczy i zamyślił się.
– Co cię tak zamurowało? A w Paryżu… chodzisz z kimś? – palnęła bez zastanowienia i zaczerwieniła się natychmiast.
– Pytasz, czy spotykam się z jakąś… koleżanką?
– Cofam pytanie. To twoja sprawa i nic mi do tego.
Marianna nachyliła się i podniosła muszelkę. Co za idiotka ze mnie – pomyślała.
Jean-Pierre schował blok rysunkowy do plecaka.
– Nie mam dziewczyny – powiedział cicho, stojąc odwrócony plecami. – Dziewczyny wolą mięśniaków. A ja? Jak ja wyglądam?
– Tak jak ja – wyrwało się nastolatce.
– Powiedz, że żartujesz. Ty jesteś… – urwał speszony.
– Jestem chuda i płaska. Widzisz coś innego?
– A jeśli widzę?
– To znaczy, że powinieneś iść do okulisty – zaśmiała się z goryczą.
– Marianne, za kilka lat będziesz ponętną kobietą, za którą będą biegać tłumy facetów.
– Czyli teraz jestem brzydka i w dodatku nie jestem kobietą, tak?! Dziękuję za szczerość!
Dziewczyna chwyciła mały kamyk i ze złością rzuciła go do wody.
– Przepraszam! Nie to chciałem powiedzieć! Wybacz, proszę. Poza tym, kiedy mnie ratowałaś na golasa, to bardzo dobrze widziałem, że jesteś kobietą… Mon Dieu! Co ja plotę!
– Uważaj! Jedziesz po bandzie! – warknęła.
– Gniewasz się?
– Gniewam!
Mariannę ogarnął wstyd, ale jednocześnie poczuła nieznaną dotąd falę ciepła promieniującego z brzucha. Przygryzła dolną wargę i zerknęła z ukosa na nowego kolegę.
– Która godzina? – zapytała.
– Nie wiem. Nie wziąłem zegarka. Chcesz już iść?
– Też nie wzięłam. I nie „chcę”, tylko muszę. Moja mama ma dzwonić z Rzymu. To ważne.
– Twoi rodzice są we Włoszech?
– Mama tam jest. Nie interesuj się.
Chłopak posmutniał.
– Spotkamy się jeszcze? – zapytał.
Dziewczyna znowu przygryzła wargę.
– A chcesz? Nie masz innego towarzystwa?
– Chcę. I nie dlatego, że nie mam towarzystwa.
Jean-Pierre włożył krótkie spodenki i koszulkę. Spojrzał wyczekująco.
– Możemy pojechać w stronę Saint Tropez razem – odparła. – Po drodze się zastanowię nad spotkaniem.
Długo nie mogła zasnąć. Przez otwarte okno patrzyła na wędrujący nad prowansalską winnicą księżyc. Rozmowa z mamą dała jej pewność, że beztroski etap życia właśnie się skończył. W głosie Mirabelli pobrzmiewały nieznane wcześniej nuty.
Ona jest znowu bardziej Rossi niż Dupont – pomyślała Marianna, nie wiedząc, czy zawdzięczać tę metamorfozę tacie czy wujkowi Vittorio.
Zasypiając, przypomniała sobie nieśmiały uśmiech i rude kosmyki włosów opadające na wielkie niebieskie oczy. Westchnęła i odpłynęła w świat marzeń.
– Dotrzymałaś słowa.
Jean-Pierre wstał z przydrożnego kamienia. Radość w jego głosie była autentyczna. Gdyby był psem, merdałby ogonem.
Dziewczyna zmrużyła oczy.
– Pamiętaj, że ja zawsze dotrzymuję słowa.
Nie zsiadła z roweru.
– Jedziemy? – zapytała.
Oparli rowery o skałki.
– Wykąpiemy się? Tylko tym razem wchodź do wody powoli! – zaśmiała się.
– Z tobą niczego się nie boję. Nawet skurczu.
– Nie sądzisz, że to ja powinnam się niczego nie bać przy tobie?
Chłopak speszył się.
– Tak. Tak powinno być. I może kiedyś będzie.
Marianna spuściła wzrok.
– Obiecujesz?
– Tak – odpowiedział stanowczo i wszedł pierwszy do morza.
Ociekając słoną wodą, położyli się na ręcznikach.
– Dlaczego rysujesz druidów? – zapytała po chwili milczenia.
– A nie będziesz się śmiała?
– Dlaczego miałabym się śmiać?
Rudzielec przełknął ślinę.
– Nie wiem. Ty po prostu jesteś taka… – zawahał się.
– No, jaka?
– Taka… twardo stąpająca po ziemi. Konkretna. Zorganizowana i rozsądna…
Marianna uniosła się i podparła na łokciu, patrząc z niedowierzaniem na chłopaka.
– Naprawdę mnie tak odbierasz? Dlaczego? Bo nie skaczę do wody, zanim się schłodzę? Mało o mnie wiesz, głupolu!
– Fakt. Mało. A opowiesz mi o sobie więcej?
– Może… Ale wolałabym, żebyś sam odkrywał moje tajemnice.
Zaczerwieniła się. Skojarzenie z wczorajszym występem nago przyszło samo.
Na twarzy Jean-Pierre`a również wykwitł rumieniec. Pomyślał o tym samym.
– A ty sama odgadniesz, dlaczego rysuję druidów?
– Trafiona, zatopiona! Masz rację – zaśmiała się z ulgą, odganiając głupie myśli. – No to dlaczego? Nie będę się śmiała. Obiecuję.
– Kiedyś, kiedy miałem cztery lata… – zaczął powoli – zachorowałem na grypę. Miałem wysoką gorączkę – kontynuował. – I wtedy on przyszedł po raz pierwszy.
– Kto?
– Brodaty facet. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak wygląda druid. Stał pod wysokim drzewem i uśmiechał się do mnie. A wokoło unosiły się tumany mgły. Albo jakiegoś dymu.
Marianna słuchała z szeroko otwartymi oczami.
– I co było dalej? – zapytała bez cienia drwiny.
– Obudziłem się. Przy łóżku siedział lekarz w kitlu. Myślałem, że to jego wziąłem za druida. Ale nie. Po tygodniu, gdy już wyzdrowiałem, znowu miałem taki sen. Brodacz obejmował pień dębu, a potem pomachał mi dłonią. Na drugi dzień chwyciłem kredki i zacząłem rysować. Na początku po dziecinnemu, potem coraz bardziej realistycznie. I rysowałem całymi dniami dziwną postać. Rodzice się zaniepokoili i zaprowadzili mnie do psychologa.
– I co powiedział? Ten psycholog?
Jean-Pierre zaśmiał się.
– Że mam talent. I żeby mi kupić dużo bloków rysunkowych. I ołówków.
– Ty się naprawdę bałeś, że ja się z tego będę śmiała?
– To nie koniec tej historii. Ten druid zaczął do mnie mówić…
– Pamiętasz wszystko? To przecież było dawno temu.
Chłopak spojrzał na rozbijające się o skały fale.
– Tego się nie da zapomnieć, Marianne – rzekł cicho.
Dziewczyna poczuła gęsią skórkę na rękach.
– Co mówił?
– Widzisz… druidzi mieli zwyczaj dzielić się swoją tajemną wiedzą z wybranymi. Oni mieli ogromną władzę i cieszyli się niezwykłym szacunkiem.
– Chcesz powiedzieć, że…?
– Tak. On mi opowiadał o rzeczach, o których w podręcznikach historii nie przeczytasz. Wiesz, że Celtowie wierzyli w reinkarnację, w życie po śmierci?
– O ile wiem, nie byli w tym jedyni. Każda religia o tym mówi.
– Jesteś katoliczką? – zapytał znienacka.
– Moja mama jest Włoszką – odpowiedziała wymijająco. – A twoi rodzice?
– Są ateistami – rzekł dziwnym głosem.
– Uważasz, że to źle?
– Ateizm to kosmiczna pustka. Poza tym ateista zastępuje wiarę w siły nadprzyrodzone wiarą w siłę rzeczy materialnych. To też religia.
– Uważasz, że ateiści są puści w środku? Że nie mają uczuć i czczą pieniądze i to, co można za nie kupić?
Chciała powiedzieć więcej, ale stanął jej przed oczami ojciec. Zmarszczyła brwi. Jean-Pierre nie zwrócił na to uwagi i kontynuował.
– W pewnym sensie tak właśnie jest, chociaż uczucia mają. Jak każdy ssak – odparł.
– Ty… mówisz, jakbyś miał nie czternaście lat, tylko dużo więcej – powiedziała odruchowo.
– Ile?
– Nie wiem. Moja babcia czasem tak mówi, a ona ma ponad sześćdziesiąt.
Chłopiec potarł podbródek w zamyśleniu. Zamilkł.
– Dlaczego skubiesz twarz, jakbyś miał tam brodę? – zdziwiła się Marianna.
– Nie mam pojęcia. Po prostu czasem tak robię. A ty dlaczego często przygryzasz wargę?
– Nie mam pojęcia. Po prostu czasem tak robię – rzuciła ripostą. – A ty w co wierzysz, skoro już o tym rozmawiamy? Nie jesteś ateistą?
– Problem w tym, że… sam nie wiem, w co wierzę.
– Czy senne kontakty z druidem oznaczają, że jesteś… poganinem?
– Nie kpij, proszę.
W oczach chłopaka pojawiły się dziwne błyski. Po kilku sekundach zgasły.
– Przepraszam – szepnęła dziewczyna i wyciągnęła dłoń, jakby chcąc pogłaskać Jean-Pierre`a po głowie. W ostatniej chwili powstrzymała się, zawstydzona.
– Galia jest krajem tolerancji, prawda? – zapytał.
– Dlaczego powiedziałeś „Galia”, a nie „Francja”?
Rudzielec zmieszał się.
– Tak powiedziałem? – zdziwił się.
Marianna spojrzała w dal. Kilkaset metrów od brzegu płynął duży jacht.
– Wiesz… jesteś czasem jakiś taki… dziwny – powiedziała bardzo powoli. – Kiedy ostatnio śnił ci się druid?
– Przedwczoraj.
– Mówił coś?
– Znowu kpisz?
– Słowo honoru, że nie.
– Nic nie mówił. Patrzył. Był inny niż zwykle. Machał dłonią, jakby mnie zapraszał do ogniska, przy którym siedział.
Dziewczynę zmroziło.
– A nie sądzisz, że...?
– To możliwe.
Zrozumieli się bez zbędnych słów.
– Mogę ci zadać niedyskretne pytanie? – Marianna poczuła przypływ desperacji.
– Możesz.
– Ty się już całowałeś z dziewczyną?
– Dlaczego chcesz to wiedzieć?
– Bo chciałabym się dowiedzieć, jak to jest.
– To się nie dowiesz. Nie ode mnie. Bo się nie całowałem – odwrócił wzrok.
– A… nie chciałbyś spróbować?
Najmłodsza z rodu Rossi przypomniała sobie słowa mamy o jej chłopaku z Neapolu. Włoskie geny dały o sobie znać. Były silniejsze niż wstyd.
– Z tobą?
– A widzisz tu kogoś innego?
Serce Jean-Pierra załomotało.
– No, nie widzę.
– Więc mnie pocałuj. Pozwalam. Chyba że nie chcesz.
– Chcę… – szepnął i nieśmiało zbliżył twarz do twarzy oddychającej szybko, leżącej obok dziewczyny.
Musnął wargami jej usta i cofnął się speszony.
– Widziałam kilka razy, jak tata całuje mamę. Oni to robili dłużej niż przez sekundę – wymamrotała.
Czerwony jak burak rudzielec ponowił próbę. Tym razem nie uciekł. Marianna rozchyliła usta. Ich języki zetknęły się na moment. Króciutki jak krzyk mewy odlatującej z korony rozłożystej pinii.
– Wystarczy! – szepnęła młoda Rossi, ale nie odsunęła się. Objęła rudą głowę, głaskając niesforne włosy. Ośmielony chłopak zamknął oczy i poddał się instynktowi. Usta Marianny miały smak morskiej soli.
– Nie! – przerwała akcję, czując gorącą dłoń na piersi.
– Przepraszam. Nie gniewasz się?
– Gniewam. To miał być tylko pocałunek.
Dziewczyna opanowała żar pełznący od ust gdzieś dużo niżej. Przestraszyła się swojego ciała i jego reakcji.
Jean-Pierre przekręcił się na brzuch, chcąc ukryć fizyczną ekscytację. Nie zdążył.
– Nie chowaj – powiedziała. – Nie wstydź się. Po prostu jest za wcześnie na pewne rzeczy. Ale wstydzić się nie ma czego – szepnęła.
– Podejrzanie dużo wiesz… – usłyszała.
– Mam… znaczy miałam przyjaciółkę. Bardziej doświadczoną niż ja. Opowiadała mi o… I dość tych tematów! – powiedziała stanowczo, poprawiając górną część bikini. Twardy sutek był ostatnią rzeczą, którą chciała eksponować.
– Lubisz mnie? – zapytała. – To szanuj. I pocałuj mnie jeszcze raz. Ale bez łap!
– Dziś znowu wybierasz się na plażę?
Babcia Matylda uśmiechnęła się dobrodusznie, stawiając na kuchennym stole dzbanek soku.
– Tak. A co miałabym innego robić?
– Tak tylko pytam. Pewnie się nudzisz? Wolałabyś Teneryfę?
– Wcale się nudzę, babciu.
Marianna przełknęła ostatni kęs bułki i wstała.
– Nikogo nie poznałaś? Nie brakuje ci koleżanek?
Starsza pani wykazywała dziwne zainteresowanie.
– Nie. Nie brakuje. Dlaczego pytasz?
– Pani Lagrange mówiła mi, że widziała cię, jak jechałaś na rowerze.
– A co w tym dziwnego? Pani Lagrange jeździ skuterem. To powód do plotek?
– Ona widziała dwa rowery… I rudego chłopca… Masz nowego kolegę?
– Kocham małe miasteczka – westchnęła dziewczyna. – Może i mam. Nie mogę?
– Oczywiście, że możesz. On przyjechał na wakacje, prawda? – drążyła temat madame Matylda.
– Babciu… Błagam… – jęknęła wnuczka. – Pa, będę wieczorem – ucięła stanowczo rozmowę.
– Tylko obserwuj niebo. W każdej chwili może uderzyć mistral. Mon Dieu… co ja z tobą mam… – pokręciła głową, patrząc na odjeżdżającą nastolatkę.
– Zobacz, coraz mocniej wieje.
Dziewczyna spojrzała na spienione fale atakujące skały zatoczki.
– Myślisz, że to mistral? – zapytał Jean-Pierre.
– Nie myślę. Ja to wiem. Nigdy wcześniej nie byłeś na Lazurowym Wybrzeżu?
– Nie byłem. Zawsze jeździliśmy latem do Normandii.
– No to mówię ci, że lepiej wracajmy. I to szybko, bo potem będziemy mieli problem z jazdą na rowerach.
Chłopak rozejrzał się wokoło. Jego oczy stały się czujne, a nozdrza drgały.
– Wiesz… przypominasz teraz węszącego wilka – zaśmiała się.
– Jedźmy – odrzekł, ignorując żart.
Kwadrans później dwójka rowerzystów pędziła co sił w nogach krętą szosą. Podmuchy bocznego wiatru utrudniały utrzymanie równowagi i targały włosami.
– Zaraz będziemy za zboczem! Tam nie będzie tak wiało! – Marianna przekrzyczała szum przydrożnych drzew.
Rzeczywiście, za zakrętem północno-zachodni wiatr ucichł. Kamienista stromizna skutecznie osłaniała drogę. Marianna, która jechała pierwsza, nacisnęła mocniej na pedały.
– Stój! – krzyknął niespodziewanie chłopak. Wyprzedził dziewczynę i zajechał jej drogę, zmuszając do gwałtownego hamowania.
– Zwariowałeś?! O mało się nie wywaliłam! Co to za głupie dowcipy?!
Wściekła, patrzyła prosto w oczy Jean-Pierre`a. Zazwyczaj niebieskie i duże, poszarzały i zwęziły się.
– Cicho bądź… – odpowiedział i wskazał dłonią gdzieś w górę.
Marianna posłusznie skierowała wzrok na szczyt kilkudziesięciometrowego, skalistego urwiska.
Grzmot spadających kamieni narastał. Z upiornym grzechotem rozsypały się po asfalcie kilkanaście metrów przed stojącą parą.
– Jean-Pierre… Przecież to mogło nas zabić! Skąd wiedziałeś?! Usłyszałeś z takiej odległości?!
Serce dziewczyny trzepotało jak oszalałe.
Oczy rudzielca wróciły do swego normalnego wyglądu. Były znowu niebieskie i ogromne. Czternastolatek objął mocno koleżankę. Milczał. Po prostu nie wiedział, co powiedzieć.
– Nareszcie! – krzyknęła babcia Matylda, stojąc przy bramie. Od godziny wypatrywała wnuczki, nie zważając na silne podmuchy, które zdewastowały jej starannie utrzymaną fryzurę. – Miałam jakieś złe przeczucia! – dodała, przytulając zsiadającą z roweru dziewczynę.
– Niepotrzebnie. Przecież widzisz, że nic mi nie jest.
– Pozwalam ci na wszystko, ale przecież jestem za ciebie odpowiedzialna! Mało nam nieszczęść?
– Nie truj, babciu. Nie jestem małym dzieckiem.
– Zawsze będziesz dzieckiem. Córką twoich rodziców i moją wnuczką! – odparła podniesionym tonem starsza pani. – Przebierz się i jemy obiad.
Marianna, usiadła przy stole i zerknęła z ukosa.
– Mama nie dzwoniła? Wiesz coś nowego o tacie?
– Wiem tyle, że może się z nim widzieć tylko adwokat. Wujek Vittorio spełnił obietnicę. Twój ojciec ma już obrońcę. Vito ściągnął go aż z Paryża – Matylda zamyśliła się.
– Jaki był tata, kiedy był dzieckiem, babciu?
– Był słodkim i posłusznym brzdącem. Miał tylko jedną wadę…
– Jaką?
– Bardzo kochał pieniądze.
Mistral ucichł pod wieczór. Tubylcy nazywają to „pozdrowieniem słońca” i wierzą, że wiatr powróci następnego dnia. Tym razem przesąd okazał się nieprawdziwy. Poranek powitał okoliczne wzgórza ciszą i spokojem.
Matylda krzątała się po kuchni. Raz po raz zerkała na pałaszującą śniadanie Mariannę.
– Podobno wczoraj na szosę spadły kamienie. Widziałaś to może? – zapytała, przerywając milczenie.
– Agencja informacyjna pani Lagrange działa? Nie. Nie widziałam – skłamała dziewczyna.
– Dziś też jesteś… umówiona? – kontynuowała babcia.
– A jeśli tak?
Kobieta odstawiła garnek na półkę i usiadła przy rustykalnym stole.
– Nie chcesz go do nas zaprosić? Upiekłabym tartę z pomidorami.
Nastolatka roześmiała się głośno.
– To twój pomysł czy pani Lagrange?
– Czy jest coś dziwnego w tym, że chcę poznać chłopaka mojej wnuczki?
– Bonne-maman, to nie jest mój chłopak. To kolega. Po prostu znajomy.
– Do twarzy ci z rumieńcem na twarzy – uśmiechnęła się seniorka. – To kiedy go zaprosisz? – nie ustępowała.
– Zastanowię się – padła wymijająca odpowiedź.
Leżeli, wygrzewając się w lipcowym słońcu. Jak zwykle po przejściu mistrala, temperatura wody spadła o kilka stopni. Za to łagodna bryza była ciepła i działała rozleniwiająco.
– Wiesz, że psiapsióła mojej babci nas widziała i od razu doniosła?
– I co z tego? Wstydzisz się mnie?
W głosie Jean-Pierre`a zabrzmiał niepokój.
– Głupolu, jak mogłeś tak pomyśleć? Babcia chce cię poznać. Nawet oferuje łapówkę. Obiecała upiec tartę z pomidorami. Lubisz?
– Musiałbym najpierw spróbować. A ty chcesz?
– Żebyś poznał babcię? Ty decyduj.
– Chyba to ona chce poznać mnie, raczej… – uśmiechnął się. – Opowiedziałaś jej o kamieniach na szosie?
– No coś ty! Miałabym szlaban na rower. Poza tym po co ją denerwować? Starsi ludzie mają wybujałą wyobraźnię, a ja lubię swobodę. A ty? Powiedziałeś rodzicom?
– O kamieniach? Czy o nas?
– O jednym i drugim.
Chłopak popatrzył na horyzont. Na kreskę dzielącą błękit od granatu.
– Oni mają swój świat, a ja swój – odparł zagadkowo.
– Wstydzisz się mnie? – zmrużyła oczy.
– Przeciwnie. Ale… Ich świat to knajpy, dancingi i zarabianie kasy. Mój jest inny. Nie chcę mieszać tych światów, rozumiesz?
– Pocałujesz mnie teraz? – wyszeptała Marianna. – Tylko jak zwykle… bez łapek, dobrze?
– A teraz mi wreszcie powiedz, skąd masz tak wyostrzony słuch.
– Ja… mam w ogóle wyostrzone zmysły. Ale tylko czasem. I nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
Dziewczyna zamyśliła się.
– Mówiłeś, że ten druid ci opowiadał różne rzeczy, tak?
– Tak.
– Czy… on cię czegoś… uczył?
Jean-Pierre otworzył usta, ale w tym samym momencie kilka metrów od brzegu rozległ się plusk. Wielka mewa, krążąca nad falami, nagle zanurkowała. Po chwili uniosła się z rybą w dziobie i odleciała w stronę skał.
Chłopak obserwował ptaka w milczeniu.
– Powiedzmy, że uznał mnie za ucznia – powiedział powoli. – Ale mam wrażenie, że chce, żeby pewne rzeczy… zostały między nim a mną.
Marianna przygryzła wargę.
– Rozmawiałeś kiedykolwiek z kimś o nim?
– Nigdy.
– Nawet z rodzicami?
– Zwłaszcza z nimi.
– Nie kochasz ich?
– Kocham. To nie ma nic do rzeczy. Mogę ci zadać niedyskretne pytanie?
– Zależy jakie.
Rudzielec usiadł na ręczniku i spojrzał na leżącą obok.
– Dlaczego dziś włożyłaś inne bikini?
– Nie podoba ci się? – zaczerwieniła się mimowolnie.
– Właśnie bardzo mi się podoba. Takie kostiumy noszą brazylijskie dziewczyny. Widziałem na filmie. Tylko nie rozumiem jednego…
– Czego?
– Że mamy się całować… bez dotykania. A ten kostium… – urwał speszony.
– Ten kostium dała mi w prezencie moja przyjaciółka. Kiedy jeszcze nią była. Postanowiłam wypróbować. Po co ma się marnować? Naprawdę on tak na ciebie działa?
Zerknęła na slipki z delfinami. Policzki piekły, ale nie zmieniła tematu. – Nie kładziesz się na brzuch?
– Przecież powiedziałaś, że nie mam się czego wstydzić, tak? A ty się nie wstydzisz?
– Jeśli się nawet wstydzę, to nie znaczy, że…
– Że co?
– Że mi się to nie podoba – wypaliła z rozbrajającą szczerością, zaskakując nią samą siebie.
– Więc dlaczego…
– Dlaczego nie pozwalam się dotykać?
– Właśnie.
– Bo… Bo się boję. Boję się, co sobie o mnie pomyślisz. A poza tym… to jest… takie dorosłe. A może ja nie chcę nigdy dorosnąć?
– I tylko dlatego?
– Tak. Tylko dlatego.
Chłopak spuścił głowę. Myślał o czymś przez chwilę.
– Marianne… A czy mogę cię narysować? – wykrztusił.
– W tym kostiumie?
– No tak.
– I nikomu nie pokażesz tego rysunku?
– Nikomu. Dam go tobie.
– Zgoda. Masz szkicownik w plecaku?
– Zawsze go mam przy sobie… Chodź. Usiądź na tamtej skałce i poczekaj chwilę.
Marianna ulokowała się na skalnej półce. Jean-Pierre podszedł z blokiem rysunkowym, popatrzył bacznym okiem i zmrużył oczy.
– Mogłabyś się położyć na boku i podeprzeć głowę ramieniem?
– O tak?
– Tak.
– Jean-Pierre, naprawdę tylko ja zobaczę ten rysunek?
– Przecież obiecałem – obruszył się chłopak, sadowiąc się na kamieniu obok. Blok oparł o kolana i przygryzł końcówkę ołówka, patrząc na biel kartki. Gdy podniósł wzrok, znieruchomiał. Dziewczyna zdjęła wąziutki stanik i odrzuciła go daleko.
– Co się gapisz? Rysuj! – usłyszał.
Pół godziny później rysunek był gotowy. Chłopak podniósł się z kamienia i z blokiem w dłoni przyglądał się leżącej modelce. Ciemne, lekko kręcone włosy opadały na obnażone piersi, kontrastując z ich bielą.
– Pokaż! – poprosiła.
Długo wpatrywała się w swój wizerunek.
– To jest… piękne – wyszeptała. – Ja naprawdę przygryzałam wargę przez cały czas?
– Narysowałem cię taką, jaka jesteś – uśmiechnął się Jean-Pierre.
– A piersi? Wydają się jakby większe niż w rzeczywistości.
– To kwestia odwzorowania gry światła i cieni – odparł pewnym tonem.
– A ten znaczek w rogu to twój podpis? Co to za symbol?
– To krzyż celtycki. Tylko trochę zmodyfikowany. Ma dwa okręgi, zamiast jednego.
– Ty go zmodyfikowałeś? Dlaczego?
– Nie wiem. Krzyż celtycki to symbol słońca, a ja kiedyś we śnie zobaczyłem drugie słońce. Wiesz, że są w kosmosie systemy, w których planety krążą wokół dwóch gwiazd?
– Astronomią też się interesujesz?
– Trochę… – odpowiedział, spuszczając wzrok. – Nie chcesz, żebym ci podał ten skrawek materiału, który leży na piasku? – zmienił temat.
– A chcesz, żebym go włożyła?
Rudzielec poczerwieniał.
– Nie. Nie chcę – powiedział cicho.
– Ja też nie chcę. Właśnie, dzięki tobie, odkryłam, że moje małe piersi nie są beznadziejne. Dziękuję.
– Masz jak zapakować?
– Piersi?!
– Nie, rysunek – Jean-Pierre zaśmiał się głośno. – Szkoda, żeby się pogniótł.
– Nie mam. Wymyślisz coś?
Podrapał się w głowę.
– Wymyślę. Ale w takim razie dostaniesz go jutro, dobrze?
– Pasuje. A teraz popływajmy.
– Zdecydowałeś w sprawie tarty z pomidorami?
Marianna, wciąż topless, wycierała się ręcznikiem.
– Tak. Chcę – usłyszała.
– Ale musisz coś jeszcze wiedzieć… I musisz tu i teraz podjąć decyzję, czy chcesz się ze mną dalej spotykać.
Chłopak spojrzał w ciemne oczy.
– Twoja babcia jest czarownicą? – uśmiechnął się.
– To nie jest śmieszne…
– Więc powiedz po prostu, o co chodzi.
Dziewczyna milczała przez chwilę. A potem wyrzuciła z siebie cały ból i wstyd, związany z ojcem. Opowiadała powoli, oddychając głęboko. Na koniec zadała najważniejsze pytanie.
– Chcesz się przyjaźnić z córką faceta, który prawdopodobnie spędzi najbliższe lata w więzieniu? – wypaliła desperacko, gniotąc w dłoni róg ręcznika.
Jean-Pierre nie odpowiedział od razu.
– Marianne, czy my jesteśmy winni, że inni popełniają błędy? Czy to ty zrobiłaś coś złego? Dlaczego pomyślałaś, że mógłbym oceniać cię w ten sposób?
– Czyli…
– Tak! Chcę się z tobą przyjaźnić! Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. A poza tym… uratowałaś mi życie.
– Ty mi też. Te spadające kamienie… Jesteśmy kwita. Nie chcę, żebyś mnie lubił z wdzięczności – zmarszczyła brwi.
– Co ty pleciesz? Lubić z wdzięczności? To idiotyczne!
– Naprawdę tak myślisz? A za co właściwie mnie lubisz? Za całowanie?
– Za to, że mnie rozumiesz. Za to, że się nie śmiejesz z mojego druida. I za to, że jesteś szczera. A ty za co mnie lubisz?
– Za to, że… jesteś inny niż wszyscy chłopcy.
– Nie jestem inny tak do końca.
– Mówisz o swoich reakcjach… fizycznych?
– Chociażby. I za to też cię lubię. Za to, że mówisz o tym tak… naturalnie.
– A można nienaturalnie? – zdziwiła się Marianna, przypominając sobie pewną bardzo poważną rozmowę z mamą na temat fizjologii.
– Można. W zeszłym roku na basenie mi spadły kąpielówki. I kilka dziewczyn z klasy to zauważyło. Do dziś pamiętam ten głupi chichot i komentarze.
– A byłeś wtedy… no wiesz…?
– Nazywajmy rzeczy po imieniu. Podniecony? Nie. Nie byłem. A gdybym był, to by się nie śmiały?
– Tego nie wiem. Dziewczyny różnie reagują. Zwłaszcza, gdy łażą w grupie. Nie są wtedy sobą, tylko stadem. Chłopcy zresztą też.
– A ty? Chichotałaś kiedyś na widok chłopaka bez majtek?
– Nie. Po prostu nie było takiej sytuacji.
Na policzkach nastolatki wykwitła intensywna czerwień. Szybko odwróciła wzrok od delfinów zdobiących slipki.
– Czego się zawstydziłaś?
– Załóżmy, że głupich myśli.
– Powiesz, jakich?
– Powiem. Ale jeszcze nie dziś. I zbierajmy się. Późno się robi. To kiedy wpadniesz na tartę? Jutro?
– Odprowadzę Jean-Pierre`a kawałek, dobrze?
– Za moich czasów to chłopcy odprowadzali dziewczyny – zaśmiała się pani Matylda. – Ale zgoda. Tylko wróć za pół godziny. Będę dzwonić do Rzymu.
– Madame Mathilde, tarta była pyszna. I ma pani piękny dom. Taki z duszą – powiedział chłopak, patrząc gospodyni prosto w oczy.
– Podobasz mi się, chłopcze. Ten dom naprawdę ma duszę. Cieszę się, że to zauważyłeś – odpowiedziała starsza pani. – Ty też nie jesteś pusty w środku. I zawsze będziesz tu mile widzianym gościem – dodała ciepłym tonem.
– Pani jest bardzo dobrym człowiekiem. To się wyczuwa. Mogę o coś zapytać?
– Śmiało.
– Czy pani przodkowie kiedyś mieszkali w Bretanii?
Seniorka znieruchomiała.
– Jakim cudem wiesz? Mariannie o tym nie mówiłam.
– Zna pani język bretoński?
– Nie znam. Wybacz, ale ci przodkowie to historia sprzed kilkuset lat. Coś w rodzaju rodzinnej legendy, którą opowiadał mi dziadek. Skąd możesz o tym wiedzieć?
– Ta historia jest znacznie starsza niż kilkaset lat, pani Dupont. Pani celtyccy przodkowie uciekli z Brytanii na kontynent przed najazdem Sasów. W szóstym wieku naszej ery Arthur i Morwenna osiedlili się w okolicach dzisiejszego Rennes.
– Marianne, twój przyjaciel mnie zadziwia wiedzą historyczną. Lecz nie rozumiem, jakim sposobem zna losy mojej rodziny z okresu wczesnego średniowiecza. Sama niewiele o nich wiem. To taki żart, prawda?
– Jak go znam, uważa, że wszyscy Celtowie to jedna rodzina – odezwała się dziewczyna. – I ma swoje metody, żeby rozpoznać celtyckie geny.
– Ale Celtowie to nie tylko Bretania – zauważyła Matylda. – Jak to odgadłeś? Skąd te imiona? – drążyła temat.
– Szczerze? Nie wiem. Czasem jakiś głos podpowiada mi różne rzeczy.
Babcia zmrużyła oczy. Przyglądała się uważnie rudowłosemu chłopcu.
– Powinieneś zatem startować w teleturniejach – obróciła temat w żart. – No idźcie już – spojrzała na zegarek. – Mama na pewno czeka na telefon.
Zatrzymali się przy oświetlonych promieniami zachodzącego słońca ruinach. Zsiedli z rowerów.
– Wywarłeś na babci piorunujące wrażenie. Ale po co wspomniałeś o bretońskich przodkach? Ona teraz nie będzie mogła spać. Wiesz, że była kiedyś nauczycielką historii?
– Myślisz, że źle zrobiłem? Coś mnie napadło. Przepraszam.
– To głupie, co powiem, ale czuję w tym tego twojego druida. On mnie czasem przeraża, wiesz?
– A ja? Też cię przerażam?
– Nie! Ty nie! I pocałuj mnie na pożegnanie. Muszę wracać.
Gdy weszła do domu, babcia siedziała nieruchomo w fotelu, przeglądając stare fotografie.
– Wiesz, że imię Morwenna było często nadawane dziewczynkom w mojej rodzinie? – zapytała cicho. – Oznacza „dziewicę” – westchnęła. – Twój kolega jest… fascynujący. Dziwnie się przy nim czułam.
– Dziwnie, czyli źle?
– Wprost przeciwnie. Jak przy starym, dobrym przyjacielu. A on ma przecież tylko czternaście lat…
– Babciu… Pamiętasz, jak kiedyś opowiadałaś mi na dobranoc o wędrujących duszach?
– To były bajki przecież.
– A jeśli to nie bajki?
Matylda zdjęła okulary i zamknęła album. Spojrzała na stary, ścienny zegar.
– Czas dzwonić do mamy.
– Co słychać w Rzymie? – zapytał, przechylając butelkę z wodą mineralną do ust.
Marianna spoważniała.
– Wujek rozmawiał z prawnikiem taty. Ojciec się do wszystkiego przyznał. Współpracuje z policją, bo liczy na łagodniejszy wyrok.
– A ta jego szefowa?
Dziewczyna prychnęła ze złością.
– Ta suka zwala wszystko na tatę. Wbrew dowodom. Perfidna dziwka!
– Czy twoja mama… wybaczy mu zdradę?
– Nie sądzę.
– Skąd wiesz?
– Bo zdecydowała się na rozwód. Osobisty prawnik wujka złożył już papiery.
– Twój wujek jest kimś ważnym, że ma osobistego prawnika?
– Ma dużą firmę. Czy musimy o tym teraz rozmawiać? Nie chcesz popływać?
Jean-Pierre pokiwał głową ze zrozumieniem. Po chwili pluskali się beztrosko w ciepłej wodzie.
– Mogę zdjąć górę od kostiumu? – dziewczyna zerknęła na wycierającego się przyjaciela.
– Ostatnio nie pytałaś, a zdjęłaś – mruknął w odpowiedzi.
– Bo chciałam cię zaskoczyć. To mogę?
– Możesz. Wygłupiasz się?
– Nie wygłupiam się. Zdejmuję…
Powolnym ruchem odwiązała sznureczek i różowy skrawek materiału opadł na piasek.
– Jean-Pierre, powiedz mi… Naga kobieta na obrazie to dzieło sztuki, prawda?
– Tak. Nie tylko w malarstwie. Rzeźbiarze też tworzyli piękne kształty.
– Czym się różni akt od żywej osoby?
Chłopak potarł podbródek w zamyśleniu.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie rysowałem nagich kobiet.
– Do przedwczoraj – zachichotała.
– Ty nie byłaś naga. Miałaś to małe trójkątne na dole. To samo, co dziś.
– Niby racja. A ty patrzysz na mnie jak na dzieło sztuki?
– Dzieła sztuki nie mógłbym pocałować.
– To na co czekasz?
Położyła się na plecach z rozłożonymi ramionami. Zamknęła oczy.
Rudzielec przysunął się i musnął wargami rozchylone usta.
– Zawsze powtarzasz, że bez łapek. Teraz tego nie powiedziałaś – szepnął.
– No właśnie. Nie powiedziałam…
Tym razem języki były śmielsze, a ich zatracony w czasie taniec zdawał się nie mieć końca. Oddychali coraz szybciej, a gdy w pewnym momencie dłoń Jean-Pierre`a zawędrowała w okolice odkrytych sutków, dziewczyna nie zaprotestowała. Ośmielona dłoń delikatnie głaskała piersi, muskając stwardniałe nagle brodawki.
Obojgu zakręciło się w głowach jak na karuzeli. Poczuł dotyk na plecach. Szczupłe ramiona objęły go mocno, a dłonie wędrowały po karku. Instynktownie pogładził Mariannę po brzuchu. Nadal nie protestowała. Nawet, gdy musnął trójkąt różowego materiału. Ku ogromnemu zaskoczeniu zorientował się, że dziewczyna lekko rozchyla uda. Jej oddech przyspieszył jeszcze bardziej. Potem stało się coś znacznie dziwniejszego. Marianna zabrała jedno ramię z pleców i pogłaskała brzuch Jean-Pierre`a. Potem jego kąpielówki.
Chłopak wsunął dłoń pod różowy trójkącik. Ze wzrastającą śmiałością odsunął cieniutki materiał i penetrował nieznaną dotąd okolicę. Poczuł pod palcami ciepłą wilgoć. Biodra nastolatki zaczęły się poruszać. Najpierw powoli, potem szybciej.
Jej dłoń też nabrała odwagi. Wsunęła ją pod niebieskie slipki z nadrukowanymi delfinami i z ciekawością badała zawartość, która wysunęła się częściowo na zewnątrz. Objęła twardy kształt, czując w tym samym czasie narastającą falę żaru w kroczu. Zacisnęła lekko zęby na wardze chłopaka i wydała z siebie stłumiony krzyk. Sekundę później ciepła ciecz wytrysnęła na jej dłoń i biodra.
Jean-Pierre całował zamknięte oczy, czoło i policzki.
– To było boskie – wyszeptał.
W odpowiedzi wpiła się wargami w jego usta. Po pięciu minutach położyli się na bokach.
– Zdejmij wreszcie te slipki! – powiedziała. – Są przemoczone. Zdejmij, albo ci sama zdejmę! – zaśmiała się.
– Więc zrób to – zmrużył oczy.
Zrobiła.
– A ty? Twoje bikini też jest przemoczone.
– To mnie od niego uwolnij.
Uniosła biodra, żeby mu ułatwić. Teraz oboje siedzieli na ręcznikach nadzy jak mieszkańcy biblijnego raju.
– Marianne… Nie gniewasz się na mnie?
– Za co, głupolu?
– Że mnie… poniosło.
– Mnie też poniosło. I nie żałuję. A ty?
– Ja też nie żałuję.
– Jean-Pierre… Powiedz… ty tego naprawdę nigdy wcześniej nie robiłeś?
– Nie. Ty też nie?
– Nie.. To znaczy…
Chłopak poczuł ukłucie zazdrości w sercu.
– To znaczy, że co?
– Że… No… sama sobie tak robiłam…
Rudy poczuł ulgę.
– Szczerze mówiąc to… – zaczerwienił się.
– Też to robiłeś sam?
– Mhm…
– Z kimś jest fajniej, prawda?
– Dużo fajniej!
– A skąd wiedziałeś jak mnie dotykać?
– Nie wiedziałem. A było dobrze?
– Przecież widziałeś, głupolu, efekt.
– Miałaś… orgazm?
– A nie było widać?
– Nigdy nie widziałem orgazmu kobiety. Nie znam się na tym.
Marianna zamyśliła się.
– Nadal mnie lubisz? Nie myślisz o mnie źle?
– Dziewczyno, ja cię… więcej niż lubię!
– Uważaj, bo powiesz za dużo – wyszeptała. – Mój ojciec też mówił różne rzeczy mamie, a potem ją zdradził. A w szufladzie biurka trzymał świńskie pisemka. Kiedyś znalazłam przypadkiem.
– I co zrobiłaś? Powiedziałaś mamie?
– Nie jestem skarżypytą. Obejrzałam i odłożyłam na miejsce. Ty nigdy nie oglądałeś takich zdjęć?
– No… zdarzało się… Kumpel mi pożyczał.
– I co? Spodobały ci się?
– Jakby ci tu powiedzieć…
– Szczerze!
– No, owszem. Może nawet można się czegoś nauczyć z takich pisemek.
– A powiedziałeś, że nie wiesz, jak się pieści dziewczynę! To jak to jest?
– Bo nie wiem.
– Ja z tobą zwariuję… – westchnęła. Przesunęła dłonią po biodrze, napotykając białe krople – dowód rozkoszy chłopaka.
– Byłam ciekawa, jak to wygląda – popatrzyła jak dziecko na nową, nieznaną zabawkę, zbierając na palec sporą porcję. Powąchała, a potem oblizała. – Co się z tobą dzieje? – zerknęła zdumiona na rosnący kształt. – Chcesz jeszcze raz?
– Nie widać?
– No, widać…
– A ty nie chcesz?
– Chcę. Ale tym razem inaczej. Nie będziemy się całować. Leżymy na wznak, twarzami do siebie i patrzymy sobie w oczy. O, właśnie tak. Teraz pośliń palec, a ja pokażę ci dokładnie, gdzie jestem najwrażliwsza… I nie zamykaj oczu nawet na moment. Chcę zobaczyć w nich twoją duszę, gdy… no wiesz.
– To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu! – powiedział Jean-Pierre, prowadząc rower wąską ścieżką.
– Pieszczoty są dla ciebie aż takim źródłem szczęścia?
– To nie były zwykłe pieszczoty. To było… przekroczenie Rubikonu. Wiesz, kto przekroczył Rubikon i co to znaczy?
– Jestem niezła z historii. Cezar. I wywołał tym wojnę domową.
– To nie oznacza wywoływania wojny, tylko zrobienie czegoś nieodwracalnego – zaczął mówić chłopak, ale urwał, widząc kpiący uśmiech.
– Przecież wiem, głuptasie. A my nie zrobiliśmy nic nieodwracalnego. Nadal jestem dziewicą. I chcę nią zostać jeszcze długo, żebyś sobie czegoś głupiego nie pomyślał – zmarszczyła brwi.
– Ale… i tak… Znaczy… W sensie…
Speszony chłopak nie wiedział, jak wyrazić myśli.
Marianna zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
– No dobra. Masz sporo racji – powiedziała. – A wiesz dlaczego? Bo nigdy nie zapomnę twojego spojrzenia, gdy miałeś orgazm. Weszłam wtedy ci w duszę. I tego się nie da cofnąć.
Rudowłosy zaczerwienił się.
– Ale wiesz, że… ja też wtedy wszedłem ci w duszę?
– Wiem. Tego właśnie chciałam.
Jean-Pierre poskubał podbródek.
– Czyli wcale nie trzeba… fizycznie wchodzić… sama wiesz czym i gdzie, żeby poczuć… tę magię…
– Znowu gadasz, jakbyś był dużo, dużo starszy. Podoba mi się ta twoja zgredowatość. Bardzo podoba. Jedźmy już. Jutro też jest dzień – uśmiechnęła się szeroko.
– I jutro też będziemy pływać w naszym Rubikonie?
– Ładnie to powiedziałeś… Tak! Będziemy!
Przed zaśnięciem wyjęła z walizki drewniany cylinder. Ustawiła kombinację znaków na zameczku. Potem odkręciła pokrywkę i wysunęła zwinięty w rulon rysunek. Rozwinęła go i długo patrzyła na siebie oczami Jean-Pierre`a.
– A może ja naprawdę taka jestem? – westchnęła cichutko.
– Zobacz! Martwa mewa.
Marianna pochyliła się nad zakrwawionymi resztkami ptaka.
– Zdaje się, że w okolicy grasuje drapieżnik – mruknął chłopak. – Chyba orzeł – stwierdził po namyśle.
– Myślisz, że to ta sama mewa, którą widzieliśmy, jak upolowała rybę?
– To możliwe.
Dziewczyna posmutniała.
– Ryba była duża. Pewnie żywiła się mniejszymi rybkami. A potem sama padła ofiarą silniejszego…
– Tak jest zorganizowany ten świat – stwierdził Jean-Pierre. – Łańcuch pokarmowy. Orła może zabić człowiek, jeśli do niego strzeli.
– I zjeść?
– Nie słyszałem o jedzeniu orłów, ale człowiek zabija nie tylko, żeby przeżyć. Człowiek zabija często dla przyjemności. Myślałaś kiedyś o tym?
– Tak. I nie podoba mi się to.
– Mnie też! – prawie krzyknął rudzielec i spojrzał na skały. Tam, gdzie od wieków omywały je fale, były lekko zaokrąglone, łagodne. Powyżej linii wody zachowały swą naturalną surowość i okrutną ostrość.
– Dlaczego tak jest, że żeby przeżyć, trzeba zabić inne stworzenie? Kto to tak wymyślił? – Marianna usiadła na kamieniu. – I czy to prawda, że druidzi składali bogom ofiary ze zwierząt i ludzi?
Oczy chłopaka poszarzały. Stanął wyprostowany na samym brzegu i patrzył na fale obmywające stopy.
– To wymyślił ten, który stworzył świat. A przynajmniej ten świat, który uważamy za swój – rzekł stanowczym tonem. – Co do druidów, to różnie bywało… Może nie każdy celtycki kapłan był okrutny? – dodał cicho.
– Świat stworzył Bóg. Bóg jest dobrocią. Tak uczy Kościół – szepnęła dziewczyna.
– Chodzisz na msze?
– Kiedyś mama mnie zabierała. I opowiadała o tych rzeczach. Ona jest Włoszką, mówiłam ci. Potem nagle przestała chodzić do kościoła.
– Dlaczego?
– Dlaczego przestała? Nie wiem…
Tęczówki chłopaka znów stały się intensywnie niebieskie.
– Kościół mówi również o szatanie. Zresztą… postać szatana występuje nie tylko w religii katolickiej. Szatan to zło. Bóg to dobro. Czy to Bóg stworzyłby system, w którym żeby przeżyć, trzeba czynić zło? Czy zabijanie jest dobre?
– Znowu mówisz jak stary filozof… Mącisz mi w głowie. Chodź, popływamy.
– Nie czujesz się tu jak na bezludnej wyspie? – zapytała, kładąc się na ręczniku.
– Widziałaś film „Błękitna laguna”?
– Tak. Daniela miała na kasecie.
– Fajny, nie?
– Bardzo fajny. I super skojarzenie – uśmiechnęła się. – Ale wiesz… Dobrze jest móc wrócić wieczorem do normalnego domu, gdzie babcia podaje kolację. Twoja mama dobrze gotuje?
– W ogóle nie gotuje. W Paryżu mamy kucharkę.
– A tu?
– Tu oni chodzą do knajp. Przynoszą porcje na wynos dla mnie.
– I dlatego jesteś taki chudy? – zaśmiała się.
– Ty też jesteś… szczupła – odciął się.
– Bo ja trenuję pływanie.
– Pływanie w Rubikonie też?
– Też – zaczerwieniła się i przygryzła wargę.
Jean-Pierre wyciągnął rękę i pogłaskał dziewczynę po łydce. Potem zdecydowanym ruchem objął Mariannę i zaczął całować.
– Nie czekasz, aż ci pozwolę? – wymruczała.
– Non. Już się nauczyłem widzieć, kiedy tego chcesz.
– Szybko się uczysz – wyszeptała.
Nie skomentował. Delikatnym ruchem rozwiązał sznureczek różowego bikini.
– To na dole też zdejmij… I swoje kąpielówki – rzekła drżącym głosem
Nie musiała powtarzać. Zrobił to błyskawicznie. Oddychał szybko, patrząc na rozchylające się uda.
– Pamiętasz te pisemka? No, wiesz, które? – zapytała.
– Do czego zmierzasz?
Czerwień na policzkach dziewczyny przebiła się przez kilkudniową opaleniznę.
– Chciałabym… żebyś… mnie pocałował. Ale… tam…
– To mówisz, że to, co znalazłaś w szufladzie ojca, tylko przejrzałaś?
Dziewczyna odwróciła wzrok.
– Nie powiedziałam ci całej prawdy… Oglądałam je potem kilka razy – wykrztusiła, odruchowo zaciskając uda.
– Kilka?
– No, kilkanaście…
– I co? Kręciło cię to?
– Domyśl się, głupolu.
Chłopak poczuł krew napływającą do głowy. I nie tylko do głowy.
– Chcesz czy nie? – usłyszał szept.
– Pewnie, że chcę.
– To zacznij od brzucha…
Puls Marianny wracał do normalnego rytmu. Czerwone policzki powoli odzyskiwały złocisty odcień, a dreszcze i skurcze w podbrzuszu zanikały. Spojrzała w dół. Rude włosy Jean-Pierre`a przyjemnie łaskotały łono. Pogłaskała je.
– Marzyłam o czymś takim – powiedziała cicho.
Chłopak odwrócił się na bok.
– A… czy… ty też mi tak zrobisz?
Fala gorąca znów uderzyła do głowy dziewczyny.
– Naprawdę chcesz?
– I kto tu jest głupolem? – usłyszała w odpowiedzi.
– Zrobię to. Ale najpierw mnie pocałuj. W usta. I powiedz coś. Coś, na co czekam.
Jean-Pierre zrobił głupią minę.
– Przecież nie chciałaś, żebym to mówił.
– Zmieniłam zdanie.
– Marianne… Powiem. Ale nie chcę, żebyś myślała…
– Co myślała?
– Że mówię to, co chcesz usłyszeć. Ja… ja naprawdę cię kocham!
– Marianne, pojutrze są twoje urodziny – Pani Matylda uśmiechnęła się tajemniczo.
– Miałam je spędzić na Teneryfie. Z rodzicami – odpowiedziała smętnym głosem dziewczyna. – I co? Ojciec w areszcie, mama w Rzymie…
– Wiem, że mama i wujek nie zapomnieli. Szykują ci prezent niespodziankę… Swoją drogą… Chciałabym świętować znowu moje czternaste – dodała starsza pani z melancholią w oczach. – Możesz zaprosić Jean-Pierre`a na kolację. Przygotuję ucztę – mrugnęła okiem.
– Babciu, jesteś kochana. Dobrze. Zaproszę go. Pogadacie sobie o historii starożytnej – Marianna zrobiła dziwną minę.
– Mam nadzieję, że nie masz na myśli czasów mojej młodości? – Matylda wybuchnęła śmiechem.
Leżała na boku, patrząc na duży statek pasażerski płynący na południowy-wschód. Był daleko. Po kwadransie stał się malutkim punkcikiem na horyzoncie.
– Płynie do Bastii – powiedział Jean-Pierre. – Na Korsykę – dodał.
– Skąd to wiesz?
– Bo na pokładzie są moi rodzice.
– A ty? Nie chcieli cię zabrać?!
– Chcieli. Ta wycieczka miała być prezentem dla mnie.
– Jakim prezentem?
– Urodzinowym – mruknął chłopak.
– Masz urodziny? Dlaczego nic o tym nie wiem?
– Nie pytałaś. Tak. Od jutra mam piętnaście lat.
Dziewczyna aż drgnęła.
– Jutro?! A wiesz, że ja jutro kończę czternaście? Urodziliśmy się tego samego dnia, tylko ty rok wcześniej?
Na twarzy rudzielca pojawiło się zaskoczenie.
– A dlaczego ja nic nie wiem o twoich urodzinach?
– Bo nie pytałeś! Miałam ci powiedzieć dziś, bo zapraszam cię na obiad. Znaczy… babcia organizuje. Przyjdziesz?
– Jak mógłbym nie przyjść?
– Słuchaj… Ale czegoś nie rozumiem… Dlaczego nie popłynąłeś z rodzicami?
– Bo ta wycieczka ma potrwać pięć dni. Już rozumiesz?
Dziewczyna przygryzła wargę.
– Czy to znaczy, że nie popłynąłeś… przeze mnie? Jak im to wytłumaczyłeś?
– Nic nie tłumaczyłem. Powiedziałem, że nie chcę i już.
– Tak po prostu? I im nie było przykro?
– Trochę było. Ale poza tym, że jesteś ty… doskonale wiem, że oni się poznali właśnie na Korsyce. I że będzie im tam lepiej we dwójkę. Romantyzm i te rzeczy – zaśmiał się cicho. – Gdyby było inaczej, odwołaliby rezerwację.
– Dziwna jest twoja rodzina – skwitowała bardzo poważnym tonem.
Chłopak powstrzymał się od ciętej riposty, nie chcąc sprawić przyjaciółce bólu.
– Mam jutro nic nie mówić przy babci o Celtach? – zapytał ostrożnie.
– Jak chcesz. Pamiętaj, że historia to jej hobby.
– O której przyjść?
– O czwartej po południu. Ale rano bądź tu. A teraz chcę popływać!
– Przecież dopiero co się kąpaliśmy.
– Nie chcę pływać w morzu, głuptasie… W naszym Rubikonie… – wymruczała cicho, zerkając na szare delfiny.
Zjawił się punktualnie. W dłoniach trzymał bukiet róż i mały pakunek. Marianna zobaczyła go przez okno i szybko otworzyła drzwi.
– Pocałuj mnie szybko, póki babcia nie patrzy – szepnęła.
– Wszystko widzę! – z wnętrza domu rozległ się chichot. – Ale już znikam. Nie przeszkadzajcie sobie.
Babcia Matylda tryskała dobrym humorem, a Marianna spłonęła rumieńcem. Z kwiatami i paczuszką w dłoni, pociągnęła gościa za sobą.
Usiedli na kanapie. Szybko rozwinęła kolorowe opakowanie. W środku było eleganckie pudełeczko, a w nim srebrny wisiorek na łańcuszku.
– To jest to, co myślę? – zapytała zachwycona.
– Tak. To jest krzyż celtycki. Niektórzy wierzą, że ma moc ochronną…
– I mnie też ochroni? Przed czym?
– Jeśli uwierzysz, to ochroni. Przed wszystkim – powiedział Jean-Pierre z ogromną pewnością w głosie.
– Dziękuję! Założysz mi go?
Poczuła palce chłopaka na karku. I niezwykły dreszcz, który temu towarzyszył.
Zza okien dobiegł odgłos kroków. Drzwi uchyliły się i w progu stanęła Mirabella. Marianna rzuciła się mamie na szyję. Przytuliła się mocno.
– Bo mnie udusisz! – zaśmiała się kobieta. – Wujka też uściskaj. Już idzie. Przecież nie mógł mnie puścić samej w podróż – dodała żartobliwie.
– Kobiety, dacie mi wreszcie wejść? – Vittorio uśmiechał się szeroko i objął siostrzenicę. – Mam nadzieję, że signora Matylda nie zdradziła sekretu naszej niespodzianki?
– Oczywiście, że nie! – krzyknęła gospodyni. – Nawet nie nakryłam do stołu na pięć osób, żeby się nie wydało!
– Na pięć? Nie na cztery? – zdziwiła się jej synowa.
– My też mamy dla was niespodziankę. Poznajcie przyjaciela Marianny. Oto Jean-Pierre. Wielbiciel legend celtyckich i ekspert od historii. On też ma dziś urodziny. Piętnaste – dodała na wszelki wypadek pani domu, zerkając na zaczerwienioną wnuczkę.
Włoch podszedł do wstającego z kanapy chłopca. Wyciągnął dłoń.
– Jestem bratem mamy Marianny. Vittorio Rossi – przedstawił się, obserwując bacznie reakcję.
Jean-Pierre nie spuścił wzroku. Uścisnął podaną dłoń.
– Pan jest potomkiem Rzymian, którzy walczyli z Celtami w Galii – rzekł, zaskakując mężczyznę.
– Galia est omnis divisa in partes tres… – Vito nie stracił refleksu.
– Quarum unam incolunt Belgae, aliam Aquitani, tertiam, qui ipsorum lingua Celtae – nostra Galli appellantur – z ust chłopaka padł dalszy ciąg pierwszych wersów pamiętników Cezara. Mężczyzna pozornie nie usłyszał nacisku położonego na słowo „nostra”. Nacisku brzmiącego jak wyzwanie.
– Ale wiesz, że wasz Napoleon był królem naszych Włoch? – zapytał. Jednak wyczuł aluzję.
– Tylko przez dziewięć lat, Don Vito.
– Dlaczego mówisz do mnie „don”?
– Czasem mówię różne rzeczy. Proszę mi wybaczyć, nie chciałem urazić. Wręcz przeciwnie – Jean-Pierre uśmiechnął się lekko.
– Masz dziwne oczy, chłopcze. Przed chwilą były niebieskie. Teraz mam wrażenie, jakby były szare…
Przyjaciel Marianny opuścił powieki. Podniósł je po kilku sekundach.
– A teraz?
– Teraz znów są niebieskie. Jak ty to robisz?
Vittorio patrzył przez chwilę na milczącego chłopaka. Poklepał go po plecach.
– Siadajmy do stołu – powiedział głośno, chcąc pokryć zmieszanie. Uczucie, którego prawie nie znał.
– Marianne, chodź do ogrodu. Jean-Pierre, oddasz mi na chwilę córkę? – Mirabella uśmiechnęła się, odstawiając filiżankę po kawie.
Chłopak spojrzał na kobietę wielkimi niebieskimi oczami.
– To może ja już pójdę? Nie chcę przeszkadzać…
W trakcie obiadu Mirabella obserwowała Mariannę i jej przyjaciela. Zauważyła ukradkowe dotknięcia dłoni, uśmiechy i błyski w oczach. Dała się ponieść fali neapolitańskich wspomnień i poczuła ogromną sympatię do chłopca, który tak pięknie opowiadał o historii Francji. Pięknie i obrazowo, jakby był naocznym świadkiem wszystkich ważnych wydarzeń.
– Zostań. To przecież również twoje urodziny. Wiem, że zostałeś sam na kilka dni. Czuj się u nas jak u siebie, dobrze?
– Jeżeli pan Vittorio nie ma nic przeciwko temu, to zostanę do zachodu słońca. Państwo naprawdę wyjeżdżacie jutro rano? – zwrócił się do palącego papierosa mężczyzny.
– Musimy wracać do Rzymu jak najszybciej – potwierdził brat Mirabelli. – I oczywiście, że możesz zostać – uśmiechnął się, wydmuchując kłąb dymu.
– Córeczko, ty jesteś zakochana, prawda?
Siedziały na kamiennej ławeczce w cieniu oliwnego gaju. Cykady nasiliły swój godowy koncert, łagodny wiatr poruszał gałązkami drzew, a idylliczny nastrój pozwalał zapomnieć o burzy, która potargała dotychczasowy świat rodziny Dupont.
Dziewczyna zaczerwieniła się i milczała.
– Wiesz… Ten mój pierwszy chłopak… Ten z Neapolu… miał na imię Francesco.
– Ten, z którym się całowałaś? – wyrwało się Mariannie.
– Tak. Zresztą… – zamyśliła się kobieta. – Potem nie tylko całowałam… – przerwała nagle. – Czy ty się całowałaś z Jean-Pierrem? – zapytała, patrząc uważnie na córkę.
– A jak myślisz?
– Tylko całowałaś? – zaniepokoiła się Mirabella.
Marianna zatrzepotała rzęsami.
– Mamo! Świetnie pamiętam nasze rozmowy na te tematy! Nie zrobię nic głupiego!
– Mam nadzieję. Ja… ja to zrobiłam, kiedy byłam od ciebie starsza o dwa lata. Dwa lata – powtórzyła.
Na twarzy Włoszki pojawił się dziwny, rozmarzony uśmiech.
– Tata nie był twoim pierwszym… mężczyzną?
– Nie. I nie mówmy o tacie. Wiesz, że złożyłam pozew rozwodowy, tak? I że chcę wrócić do panieńskiego nazwiska?
– Nie będziemy już Dupont? Będziemy obie Rossi?
– Masz wybór. Jeżeli nie chcesz być kojarzona z ojcem, wujek wszystko załatwi.
– Gdzie załatwi? We Francji czy we Włoszech? Poza tym… Chcę tego i nie chcę jednocześnie. To w końcu mój ojciec! Kocham go! Ty też kochałaś.
– Załatwi wszędzie. Ale nie musisz już teraz o tym myśleć. Mamy trochę czasu. A co do uczuć do ojca… Zniszczył nam życie dla pieniędzy. I zdradził mnie z tą suką! Mnie! Córkę Rossich!
Mirabella zmarszczyła brwi.
– Jest jeszcze jedna sprawa. Dom w Lyonie był zapisany na ojca. Istnieje ryzyko, że go skonfiskują.
– Jak to?! Zabiorą nasz dom?!
– Takie jest prawo – mruknęła kobieta. – W dodatku będziemy pod obstrzałem prasy. Wyobrażasz sobie chodzić do szkoły, w której cię wszyscy znają i czytają w szmatławcach relację z procesu? Telewizja też będzie. To nie był zwykły przekręt. To była milionowa afera!
Marianna pobladła.
– Mamo, czy ty sugerujesz…
– Tak. Musimy się przenieść tam, gdzie nie będzie nam wstyd wyjść na ulicę.
– Czyli gdzie?!
Mirabella spojrzała na swoje sandały.
– Nie chciałabyś zamieszkać w Rzymie? – zapytała cicho.
– Babciu, czy Jean-Pierre musi wracać na rowerze po ciemku? Nie mógłby przenocować u nas? To ogromny dom… W tym pokoiku na poddaszu?
Dziewczyna wpiła błagalne spojrzenie w Matyldę. Ta, zaskoczona, zerknęła niepewnie na Vittorio.
Barczysty Włoch zmrużył oczy.
– Mam lepszy pomysł – powiedział. – W moim pokoju są dwa łóżka. Jeżeli to ci pasuje, chłopcze, to zapraszam – uśmiechnął się szeroko.
– To taka… propozycja nie do odrzucenia, prawda? – padła odpowiedź. W zapadającym zmierzchu oczy chłopaka miały nieodgadnioną barwę.
– Coś w tym rodzaju. A, kładziemy się za dwie godziny. Muszę się wyspać. Capisci?
– Oczywiście, że zrozumiałem – zaśmiał się Jean-Pierre.
– Póki co, chodź do mojego pokoju. Przecież jeszcze nie dałam ci urodzinowego prezentu! – Marianna chwyciła rudzielca za ramię i poprowadziła w głąb domu.
– Przepraszam za wujka – szepnęła, gdy usiedli na krzesełkach.
– Nie przepraszaj. Całkowicie go rozumiem. To teraz głowa rodziny, prawda?
– Zawsze nią był. Na swój sposób – mruknęła. – A teraz zamknij oczy.
Spełnił polecenie. Poczuł na ustach muśnięcie warg, a potem dotyk metalu w dłoni.
– Co to jest? – zapytał, obracając w palcach małe serduszko. Miało wygrawerowane inicjały Marianny i było zrobione ze szczerego złota.
Dziewczyna popatrzyła w niebieskie oczy.
– Kiedyś podarował mi je ojciec – wyszeptała. – Teraz chcę, żebyś ty je miał. Daję ci, bo… bo jest moje – zaczerwieniła się lekko.
– Czy to znaczy, że…
– Tak, głuptasie. Daję ci moje serce.
Odgłos kroków na korytarzu przerwał długi, bardzo długi pocałunek.
Patrzyli na oddalający się samochód, machając dłońmi.
– Jedziecie na plażę? – zapytała Matylda.
– Tak, babciu. Po drodze wstąpimy do apartamentu po rzeczy Jean-Pierre`a. Musi się przebrać przecież.
– A on ma co jeść w ogóle, kiedy jest sam? – zatroszczyła się starsza pani. – Może wpadniesz na kolację? – dodała.
– I tak nadużyłem gościnności. Dam sobie radę, madame Mathilde.
– Gdybyś zmienił zdanie, zapraszam – mrugnęła okiem.
Wsiedli na rowery. Dziewczyna wciąż myślała o tym, co powiedziała matce przy pożegnaniu. Decyzja o zmianie nazwiska i przeprowadzce do Włoch nie była łatwa. Za to radość i ulga w oczach Mirabelli – ogromne.
– Czyli po wakacjach zaczynasz nowe życie? – Jean-Pierre obserwował fale, które dziś były znacznie mniejsze niż zwykle. – Dasz sobie radę? A jak ze szkołą? Z językiem? Z treningami?
– Będę Rossi. Rossi są twardzi – odparła z nutą niepewności. – Język włoski trochę znam. Szkoła prywatna. Chodzą do niej dzieci dyplomatów i miejscowych snobów. Lekcje są po francusku. A treningi… Coś się wymyśli.
– Że Rossi są twardzi, to zauważyłem – zaśmiał się. – Tylko czy ty jesteś Rossi?
– W połowie na pewno.
Chłopak zamyślił się.
– Wczoraj wujek pilnował cię jak smok księżniczkę, a przecież mamy naszą bezludną zatoczkę. Dziwne to wszystko…
– Oni nie wiedzą, że zatoczka jest bezludna. Babcia też nie zdaje sobie z tego sprawy.
– Czyli my ich… oszukujemy?
– Nie gadaj głupot! Po prostu nie muszą o wszystkim wiedzieć – zerknęła w bok. – Mama się czegoś domyśla… Tak sądzę. Wiesz, że ona straciła cnotę w wieku szesnastu lat?
– Z twoim tatą?
– Nie.
– A co się stało z tamtym? Rozstali się? Twoja mama wygląda na jakieś trzydzieści… Ty masz czternaście…
– Nie masz co drążyć i szukać sensacji. Nie jesteś dziennikarzem. Tamten chłopak wyjechał do Stanów. Z rodziną. A mama po roku poznała tatę. Szybko się pocieszyła po rozstaniu, zaszła w ciążę… Ona ma trzydzieści dwa lata, jakbyś chciał wiedzieć. I nie licz w myślach, bo robisz głupią minę! – parsknęła śmiechem.
Speszony chłopak zamrugał powiekami.
– Czy ty też…
– Tak! Poczekam, aż będę miała szesnaście! Coś ci nie pasuje?
– Nic przecież nie mówię. Też poczekam – uśmiechnął się rozbrajająco. – Nasz Rubikon jest cudowny i bez… bez tego, co wiesz.
– No to nie mówmy już o tym. Popływajmy.
– W Rubikonie?
– Najpierw w morzu. Ale potem… – zmrużyła oczy, zdejmując kostium. – Dziś pływamy nago, chcesz?
– Smutno mi – wyszeptała. – Nie chcę się z tobą rozstawać…
– Ja też nie chcę. To koniec naszych wakacji… Ty jedziesz na południe, a ja na północ. Będziemy do siebie pisać i dzwonić, prawda?
Jean-Pierre leżał na brzuchu, ściskając kamyk, jakby szukał w nim twardości.
– Będziemy! A tych sześciu tygodni nigdy nie zapomnę. Nigdy! – głos Marianny drżał, a w oczach pojawiły się łzy.
– I obiecujesz, że nie będziesz się z nikim spotykać, tam w Rzymie?
Dziewczyna uniosła głowę.
– Przecież dałam ci moje serce. Będziesz je nosił na łańcuszku? Nie zdejmiesz?
– A jak myślisz?
– Chcę wierzyć, że nie zdejmiesz ani na chwilę. Ja też nie zdejmę prezentu od ciebie. Przytul mnie, proszę.
– Za rok spotkamy się tu znowu, Marianne.
– Obiecujesz?
Położył dłoń na sercu.
– Obiecuję!
– A potem poczekasz, aż będę miała szesnaście lat? I będziesz moim… mężczyzną? I potem już zawsze będziesz przy mnie? Powiedz to!
– Zawsze będę przy tobie – odpowiedział stanowczo. Gdyby Marianna nie wtuliła twarzy w rudą czuprynę, zauważyłaby, że oczy chłopaka zmieniły barwę na szarą.
– Popływajmy w Rubikonie. Jutro nas tu już nie będzie. Zanurzmy się w nim do wieczora… Uprzedziłam babcię, że wrócę później… Kocham cię, Jean-Pierre!
– Pierwszy raz mi to powiedziałaś. Nareszcie!
– A musiałam mówić? Nie czułeś?
– Czułem, ale… Chciałem usłyszeć.
– Tak jak ja kilka tygodni temu…
– Byłem szybszy – uśmiechnął się.
– Jeszcze coś ci powiem. Przepraszam, że przez kilka dni nie mogłeś mnie pieścić. Tak jak lubisz. I ja też uwielbiam.
– Głuptasie, przecież jesteś kobietą. Wszystko rozumiem.
Zaczerwieniła się.
– Chcę mieć kiedyś z tobą dziecko. I żeby było takie jak ty – wymamrotała, chowając głowę pod ramieniem chłopaka. – Przepraszam. Gadam bzdury – dodała cicho.
– To nie bzdury. To pragnienia. Piękne i lepsze niż marzenia o domu z basenem i koncie w banku.
– Znów mówisz, jakbyś był znacznie starszy. Uwielbiam to w tobie. A teraz zamknij oczy. Chcę je całować.
Minął rok. Rok wypełniony listami i słowami wypowiedzianymi przez telefon. Treningi we włoskim klubie pozwoliły zachować Mariannie zgrabną sylwetkę. Jednocześnie z satysfakcją zauważyła, że stare, dziewczęce staniki zrobiły się zbyt ciasne.
Podmiejska willa wujka Vittorio okazała się drugim domem. Luksusowym i pełnym miłości najbliższej rodziny. Rozwód mamy i zmiana nazwiska matki i córki stały się faktem wiosną.
Ojciec dostał wieloletni wyrok. Można było go już odwiedzać, ale choć Mirabella nie stawiała przeszkód, Marianna nie zdecydowała się pojechać do Marsylii, gdzie przebywał osadzony Dupont. Bała się zderzenia przeszłości z teraźniejszością, chcąc zachować w pamięci inne obrazy.
Do Grimaud pojechała sama. Podróż samolotem nie trwała długo. Vittorio zadbał również o dalszy etap. Zamówił samochód z kierowcą, który odebrał ją z lotniska.
Wysiadła z mercedesa i padła w objęcia babci.
– Nareszcie jesteś… – usłyszała wzruszony głos. – Wyrosłaś, wydoroślałaś… Jesteś piękna… jak twoja mama – dodała starsza pani, patrząc z podziwem na długie, lekko kręcone włosy.
– Spodobam się Jean-Pierrowi?
– Jeśli nie, to on ma zakaz wstępu do mojego domu – zaśmiała się gospodyni. – Spotkałam w Saint Tropez pana Vincent. Twój chłopak i jego rodzice przyjeżdżają do nich jutro. Wiesz, że Vincentowie to ich daleka rodzina? Apartament przygotowany. Cieszysz się, prawda?
– Ja się nie cieszę, babciu! Ja jestem szczęśliwa! – krzyknęła Marianna Rossi. – Jeść! Jeść! Jestem głodna!
Rzuciła podróżną torbę w kąt i podbiegła do obficie zastawionego stołu.
Nie mogła zasnąć. Przed oczami przewijał się film sprzed roku. Czuła zapach morza i dotyk ust rudowłosego chłopaka. Słyszała jego wypowiadane spokojnym tonem słowa. Ściskając wiszący na szyi amulet, zapadła w sen dopiero, gdy księżyc schował się za wzgórzami.
Obudził ją szmer uchylanych drzwi. W blasku świtu zobaczyła Jean-Pierre`a. Stanął nieśmiało w progu i wpatrywał się w dziewczynę.
Zerwała się na równe nogi.
– Jesteś już? Przyjechaliście wcześniej? Babcia cię wpuściła?
Rzuciła mu się na szyję i zaczęła gwałtownie całować.
– Rok temu pani Matylda powiedziała, że jestem tu mile widziany. Drzwi były dla mnie otwarte – szepnął dziwnym tonem.
– Nie jest ci zimno? Drżysz! – przytuliła się do stojącego nieruchomo rudzielca. – Co to jest? – prawie krzyknęła, widząc krew na dłoni, którą głaskała niesforne włosy gościa. – Skaleczyłeś się? Będziesz mógł przyjechać do naszej zatoczki? Byłeś u lekarza?
Chłopak pociągnął ją w stronę łóżka.
– Nie zwracaj uwagi na krew. Niedługo przestanie mnie boleć. Połóż się i zaśnij. Mogę cię trochę popieścić? Wiesz, jak mi tego brakowało?
Marianna uległa hipnotyzującemu głosowi. Posłusznie położyła się na prześcieradle.
– Śpisz nago… Tak jak mnie ratowałaś rok temu… – rzekł zdławionym głosem. Mogę cię dotknąć? Zamknij oczy.
– Możesz. Wszystko możesz, kochany.
– Nie wszystko… Szesnaście lat dopiero za rok…
– A wiesz… że dziś bym ci pozwoliła? Kocham cię, mój… druidzie.
– Więc widzisz go we mnie?
– Tak… Widzę…
– To dobrze. Bardzo dobrze…
Poczuła muśnięcie ust na łonie. Odpłynęła.
– Zostaniesz? – zapytała ruchem warg.
– Zaśnij teraz – usłyszała szept. – Ja muszę… Muszę iść do rodziców. Potrzebują mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek.
– Dobrze… Zasnę. Będę czekała w zatoczce…
Zapadła w sen. Uśmiech szczęścia rozpromienił jej twarz.
Obudziła się późno. Narzuciła na siebie sukienkę i pobiegła do salonu. Babcia rozmawiała przez telefon. Na widok wnuczki odłożyła słuchawkę. Twarz starszej pani była biała jak papier.
– Coś się stało, babciu?
Matylda nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa. Wstała i przytuliła dziewczynę. Z całych sił.
– Mów wreszcie! – krzyknęła Marianna.
– Słuchałam porannych wiadomości w radio – wykrztusiła w końcu seniorka. – Dzwoniłam do państwa Vincent, żeby to sprawdzić… Marianne… Na autostradzie był karambol… W gęstej mgle, o świcie zderzyło się kilkanaście samochodów… – urwała, nie potrafiąc sobie poradzić z sytuacją.
– Ktoś z twoich znajomych tam był? – zapytała dziewczyna.
– Tam… był Jean-Pierre i jego rodzice…
– Są ranni? – nogi Marianny ugięły się bez ostrzeżenia.
– Rodzice zginęli na miejscu.
Dziewczyna poczuła ból w całym ciele.
– A Jean-Pierre? Gdzie on jest?! – wybełkotała.
– Jean-Pierre umarł w szpitalu.
Marianna zobaczyła mrok. Otwierająca się otchłań wciągnęła ją jak morski wir. Straciła przytomność. Nie słyszała rozpaczliwych krzyków babci ani sygnału nadjeżdżającego ambulansu.