Desperacja (II)
29 stycznia 2018
Desperacja
Szacowany czas lektury: 11 min
Część, w której nie zaznacie seksu. Ale jeśli wczytacie się w sposób dobry, na pewno odnajdziecie w niej dużo erotyzmu.
Sobota, 11:08
Głowa pęka mi od hałasu, gwaru, wrzasków, pisków. Choć mieszkanie, lokum moje, mój niby-dom wynajmowany w obskurnej kamienicy porośniętej mchem jest tak ciche, to jednak drze mi się tą ciszą wprost do mózgu. Siedzi kłębek nicości na ramieniu i chichra się, skacze przez czaszkę na drugie ramię, liże za uchem lubieżnym gestem starego, obrzydliwego dziada. Cisza owija dookoła mnie swoje lepkie łapska i wciąga, wciąga głęboko do swojego wnętrza cuchnącego zgniłym mięsem, wyłożonego pleśnią, papierosowym popiołem i flegmą. Przewierca mózg, piszczy, wrzeszczy; cisza, moja najdroższa przyjaciółka, mój największy wróg, najwierniejsza kochanka.
Dość.
Trzeba wyjechać daleko od kamienicy, mchu; tam, gdzie plecy nie będą bolały nieustannie od półleżenia przez kilka godzin w łóżku z przerwą tylko na siku. Tam, gdzie dłonie przestaną drżeć, gdy zdobędę się na wysiłek trzeźwości. Gdzie sterta naczyń nie będzie na mnie czekać a pomidory zapadać się w lodówce. Trzeba się spakować, ale zabrać niewiele, bo przecież wszystko jest spowite samotnością i będzie zarażać, trzeba znaleźć walizkę nieużywaną od lat, trzeba zamknąć mieszkanie, kawalerkę, na klucz i pójść, pojechać na dworzec, wsiąść do pociągu byle jakiego ale zadbać o bilet i nie brać zielonego kamienia. Nie trzeba dać znać szefowi w pracy, bo przecież szukam jej – szukałam – miesiącami, jeszcze mam oszczędności, wystarczy na podróż i parę tygodni życia.
Ale w kuchni, na blacie także wynajętym, bo mieszkanie, kawalerka była umeblowana, stoi butelka z resztką wczorajszego Fresco. Na jedną lampkę wystarczy. Jeszcze tylko kieliszeczek i można wyjechać, pakować się, walizkę znaleźć, pójść, pojechać na dworzec, wyjechać. Tylko jeden, więcej wina musującego nie ma.
Trochę się rozlewa, kiedy drżącą z pijaństwa i złości dłonią napełniam brudny kieliszek mój albo Gładkiej, ale nie szkodzi, blat lepi się nie tylko od wczoraj, lepi się od tygodnia. Wino jest ciepłe, cierpko-kwaśne, rozgazowane, smakuje brudną kobietą, ale przyjemnie rozwiewa chłód ciszy. Piję do dna, bo niewiele jest do wypicia. Zerkam na drugą butelkę, ale w niej nie ma ani kropelki. Marzę o zimnym piwie w kolorze bursztynu z pianką na dwa palce, lanym prosto z beczki, bez soku, bez słomki – rurki, rurki jest poprawnie – podanym w kuflu przekazywanym codziennie dziesiątkom desperatek. Nie ma piwa. Ani butelkowego, ani puszkowego, beczki tym bardziej. Napiję się tam, gdzie wyjadę.
11:14
Nie muszę szukać walizki, bo przecież leży nieużywana tam gdzie zawsze – w białym komandorze przy drzwiach wejściowych, na górnej półce, w towarzystwie starych albumów ukrytych w pudełkach po butach, po prawej stronie. Kijem od miotły zrzucam ją na podłogę; stłumiony huk wbija mi się w mózg, ale rozwiewa ciszę, choć na tę sekundę. Cienka warstwa kurzu unosi się w powietrze. Oto ona: plastikowa, czarna przepustka do ucieczki od niczego.
Zabieram ze sobą całą bieliznę; tę samą parę spodni mogę nosić tydzień, jeśli ich nie poplamię, ale przecież majtki zmieniać trzeba. Nie upadłam jeszcze tak nisko. A do każdej pary stringów, fig, bokserek i okresówek mam odpowiedni stanik – kupuję tylko komplety. Lubię bieliznę. Koronkową, półprzezroczystą, odkrywającą, zakrywającą, wyzywającą, pruderyjną, czerwoną, czarną, białą. Kocham bieliznę.
Dwie pary spodni – czarne, bo do wszystkiego pasują i bordowe, bo mój tyłek układa się w nich o wiele lepiej, niż w rzeczywistości wygląda. Skórzaną, rozkloszowaną spódnicę przed kolano, trzy sukienki, kilka lnianych koszuli, parę topów. T-shirtów nie noszę. Są żadne. Marynarkę też wezmę, dobrze się w niej czuję – jak kobieta sukcesu, jak wszystko, czym nie jestem. Pasuje do bordowych spodni.
Kubeczek menstruacyjny, lokówkę, ładowarkę do smartfona, lakier do włosów, książkę na drogę, kosmetyczkę z pierdołami do makijażu. Maluję się tylko do Lex i na zakupy, bo nigdzie indziej nie wychodzę, ale tam gdzie pojadę, pewnie też będzie jakieś Lex. I sklepy też będą.
I piersiówkę. Pustą, ale nie szkodzi.
12:42
Zadzwoniłam po taksówkę. Piesza droga na dworzec zajęłaby mi około piętnastu minut, ale siąpi deszczem a ja jestem zmęczona. Męczy mnie to, że wciąż czuję gdzieś daleko w ustach delikatny smak jej ciała, choć przepłukałam je tym jednym kieliszkiem wina i umyłam zęby. Jednak pozostał. Słodko-kwaśny, cudowny i ohydny naraz smak kobiety. Ulubiony, znienawidzony.
Kierowca poza dzień dobry, już otwieram bagażnik i dokąd jedziemy?, nie mówi nic. Bardzo dobrze. Nie wygląda źle; niewiele starszy ode mnie, czysty, pachnący dezodorantem, nawet przystojny. Ale dziś nie mam ochoty na pogaduchy o pogodzie i tym, jakich to wielkich walizek kobiety nie zabierają nawet na jednodniowe wyjazdy. Siadam na tylnym siedzeniu od strony pasażera, bo nie lubię jeździć z przodu. Choć wgapiam się w okno ostentacyjnie, kątem oka widzę jak zerka na mnie w lusterku wstecznym, duże oczy osadzone dziwnie głęboko w niepospolitej twarzy, zerka tak, jakby widział mój upadek. Ze współczuciem. Zamykam oczy, nie chcę widzieć jak mnie żałuje.
Ulice są puste, jak przystało na sobotę w południe, więc jedziemy szybko. Od jazdy robi mi się niedobrze, wino cofa się do gardła i drażni przełyk; otwieram oczy, nie chcę zwymiotować. I bez tego widać, że mam kaca. Kierowca patrzy na drogę. Dobrze. Mogę spokojnie patrzeć przez okno. Co jakiś czas tylko mijamy wychodzące ze sklepów, obładowane firmowymi torbami kobiety młodsze i starsze, piękne i mniej urodziwe; schowanych pod czarnymi parasolami starszych panów o twarzach szarych, pomarszczonych wachlarzem doświadczeń. Pan Zerkający zatrzymuje się przed zakrętem, pozwalając wyjechać przed nas czarnemu SUV-owi. SUV włączył się do ruchu, jedziemy za nim. Przez tylną szybę SUV-a widzę dwie dziecięce główki; wyobrażam sobie, że jadą z rodzicami do kina na nową bajkę, jedną z tych naładowanych żartami dla dorosłych, których dzieciaki nie rozumieją, a dzięki którym ich opiekunowie nie umierają z nudy. Mama pójdzie po bilety, tata w tym czasie zabierze szczęśliwców do kinowego baru, pozwalając wybrać sobie zestaw. Myślę, że to chłopiec i dziewczynka. Chłopiec zamówi duży popcorn – tata podpowie sprzedawcy, że ma być mały – i dużą colę – tata powie, że ma być bez cukru i również mała. Dziewczynka rozdziawi malutkie, niewinne jeszcze usteczka przed plastikową ścianą pełną kolorowych żelek, z każdej weźmie po dwie, bo lubi wszystko, co parzyste.
Główki znikają z pola widzenia, gdy SUV zjeżdża na parking jednego z marketów. No cóż, może już wracają z kina – teraz pora na zakupy, żeby niedzielny obiad był jak najbardziej wykwintny. Pod powiekami czuję znajome pieczenie, uczucie, które powraca zawsze, gdy myślę o dzieciach. Zamykam oczy. Wdech, wydech. W kieszeni ściskam piersiówkę, którą przed przyjazdem taksówkarza napełniłam dwusetką cytrynówki kupioną w monopolce znajdującej się pod moim mieszkaniem, kawalerką. Ona dodaje mi sił. Biorę się w garść. Gdy otwieram oczy, taksówkarz manewruje na dworcowym parkingu, szukając wolnego miejsca. Długo nie musi szukać. To przecież sobota, jeszcze nie ma trzynastej. Ludzie odpoczywają w domu po tygodniu ciężkiej pracy, przygotowują obiad, bawią się z dziećmi.
A do kogo wróciła Gładka? Co teraz robi? Jak zabija wspomnienia minionej nocy? Czy spiera z ubrań mój zapach? Bierze prysznic, by pozbyć się niewidzialnych śladów, które pozostawiłam językiem na jej ciele? A może ogląda telewizję, popija kawę i ma to zwyczajnie w dupie?
13:00
Dworzec, w stosunku do ilości zaparkowanych pod nim samochodów, jest zaskakująco zaludniony. Ale to w końcu dworzec. Ludzie wysiadają z pociągów. Dojeżdżają taksówką, jak ja, lub autobusem, tramwajem, pekaesem. Nareszcie koniec ciszy. Tu jest dobrze. Gwarnie. Zamiast cuchnąć żałosnym seksem i alkoholem, pachnie kawą ze Starbucks, olejem z McDoland’s i mieszkanką przeróżnych ludzkich zapachów; od drogich perfum, przez tanie, aż do potu. I trochę deszczem. I płynem czyszczącym z maszyny myjącej podłogę, która nieustannie kręci się po holu, prowadzona przez wąsatego pana po pięćdziesiątce.
Na sześć dostępnych kas, trzy są czynne: numer dwa, cztery i pięć. W dwójce sprzedawane są bilety na krótkie przejazdy, w obrębie naszego województwa – odpada. Czwórka i piątka to bilety na pociągi dalekobieżne. W jednej i drugiej kolejka na około dziesięć osób. Idę do czwórki, bo tak, jak wymyślona dziewczynka z kina, lubię to, co parzyste.
Kolejka rusza się dość sprawnie; o dziwo szybciej, niż ta do kasy numer pięć. Według prawa Murphy’ego, kolejka, którą wybierasz, porusza się najwolniej. Mam nadzieję, że i kolejne z tych praw – kiedy dochodzisz do kasy następuje zmiana personelu – również się dzisiaj nie sprawdzi.
Pani stojąca przede mną i non-stop beblająca przez smartfona większego od jej policzka, beblająca także w trakcie kupowania biletu (do Wrocławia, klasa pierwsza Intercity, miejsce przy oknie), odchodzi od kasy. Drugie prawo także się nie spełniło. Urocza, młodziutka brunetka zaprasza mnie do okienka.
- Pociąg dokąd przyjedzie najszybciej? – wypalam ominąwszy dzień dobry, idiotka bez ogłady, zamiast, o boże, zamiast jak człowiek przywitać się, zapytać jak się pani miewa, zwłaszcza, że pani ładniutka, o tak, przepiękna jest, za piękna dla mnie.
- Chwileczkę proszę, już sprawdzam – głos ma ponętny, niski, wspaniały; i gdyby nie ta chwileczka, zdrobnienie, które jak pieniążki, złotóweczka i im podobne okropieństwa całkowicie wyprowadza mnie z równowagi, gdyby nie ona, to już myślałabym nie o biletach, a o tym, kiedy brunetka kończy pracę. Ustanawiam zatem nowe prawo Murphy’ego: jeżeli kobieta jest piękna a jej głos dociera tam, gdzie żaden głos wcześniej nie był, wysuszy ci pochwę okropnymi zdrobnieniami.
- Najbliższy pociąg to TLK, kierunek Gdańsk Główny, planowy odjazd godzina trzynasta piętnaście, opóźniony dwadzieścia minut, następny…
- Poproszę bilet – przerywam i już, już szukam portfela. Wchodzenie w słowo, kolejny symbol idiotki bez ogłady, mającej czelność czepiać się chwileczek, pieniążków i złotóweczek…
- Do Gdańska, tak?
- Tak.
- Normalny?
- Normalny.
- Czterdzieści siedem złotych i… - ślicznotka z okienka odczytuje cenę z ekranu monitora, nie mogę oderwać wzroku od jej poruszających się ust podkreślonych błyszczykiem. Wydają się takie pełne, miękkie, mięsiste. Przykładam kartę płatniczą do terminala, płacę zbliżeniowo, wciąż wpatrując się w nią jak sroka w gnat. Wygląda na młodą, tak ze dwadzieścia dwa lata, choć może być też niezwykle zadbaną trzydziestką. Nie wiem ile lat trzeba mieć, żeby pracować dla PKP. Gdybym była pociągowym rekruterem, zatrudniłabym ją gdyby miała i szesnaście, tak śliczną ma twarz. Pal licho tę chwileczkę, ta dziewczyna jest zabójcza. Za piękna jest dla mnie, tak, za piękna. Za wysokie progi. Nie, żeby Gładka była brzydka, nie, żeby jej poprzedniczki były brzydkie. Ale ona… Spoglądam na dłoń podającą bilet; dłoń z obrączką na palcu „serdecznym”. To było oczywiste. Tak piękne kobiety nie mogą być samotne.
Przyciskając bilet do piersi, kieruję się w stronę peronu czwartego zgodnie z zaleceniami brunetki. Po drodze wyobrażam sobie jej męża. Trzydzieści-parę lat, typ korporacyjny; wąski, dwudniowy zarost dookoła prostokątnej szczęki, wąs również dwudniowy. Włosy ciemne, niemal czarne, wygolone po bokach na kilka milimetrów, góra postawiona, choć nie w stylu lalusia – niby niechlujnie, a jednak z klasą. Brwi ciemne, gęste, mocne; duży nos, ostro zarysowana linia policzków, oczy jasnobrązowe. Perfumy – Hugo Boss, obojętnie jaki. Bokserki tylko od Calvina Kleina, Levisy, do nich zawsze biała koszula z granatowymi mankietami i kołnierzykiem. Zapracowany, ale mający dość czasu, by co jakiś czas przynosić jej ulubione kwiaty – bukiet białych i różowych róż. Dobry kochanek; czuły, choć wiedzący kiedy szarpnąć za włosy. Tyłek okrąglutki, klatka piersiowa z delikatnym, ciemnym zarostem, umięśniony brzuch, szeroki w barkach i wąski w talii.
Idealny, jak i ona jest idealna, choć to tylko panienka z okienka.
Pewnie mieszkają jeszcze na dwudziestu metrach kwadratowych, ale nowoczesnych; na osiedlu z oszkloną portiernią i dracenami przy drzwiach. Planują pierwsze dziecko, dziewczynkę, córeczkę tatusia. Wyślą ją na balet i dodatkowy angielski, zapewnią opiekunkę o najlepszych referencjach. Ale najpierw kredyt na dom, będą pierwszymi właścicielami, zaprojektują go wspólnie, choć łazienka i sypialnia będą przede wszystkim jej dziełem.
Gdy nadjeżdża mój pociąg, pod powiekami czuję wilgoć. To nie łzy żalu, złości, frustracji ani zazdrości. Płaczę, bo zachwyca mnie jej szczęście, życie, które sobie dla niej wymyśliłam, życie, które miałam prowadzić z moją, już nie moją, Alicją. Alicją idealną jak on, jak mąż panienki z okienka, moją Alicją. Nie moją. Pociąg hamuje. Jakieś grube, stare babsko próbuje wcisnąć się przede mnie, co by tylko zająć miejsce; nieważne, że ma wykupioną miejscówkę. Przepuszczam ją, bo starym, grubym babom wypada ustąpić pierwszeństwa, ale po drodze i tak trąca mnie walizką w łydkę. Pizda. Stawia bagaż na peronie, próbuje przecisnąć się do środka przez wysiadających pasażerów. Odpuszcza, czeka aż wszyscy wysiądą, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Już wiem, z kim będę siedzieć w przedziale. Jestem na nią skazana.
Gdy pociąg pustoszeje, babsztyl wdrapuje się na schody; najpierw jedna stopa, za pomocą uchwytu przy drzwiach podciąga się do góry, sapie. Druga stopa; wielkie jak drzwi obrotowe dupsko faluje za nią w za ciasnych dżinsach. Dotarła do środka. Sapie. Obraca się i patrzy na mnie wyczekująco.
- Poda mi ten bagaż czy nie poda?!
Niewiarygodne. Podnoszę walizkę babsztyla, waży chyba ze sto kilo; wyręcza mnie jakiś mężczyzna. Baba przewraca oczami, łaskawie odbiera walizę, człapie w swoją stronę. Mam miejsce dwunaste, na szczęście przy oknie. Mam nadzieję, że jednak nie ona jest moim przeznaczeniem. Idę powoli za tą falującą kupą przetrawionego żarcia. Babsko, jak dobrze, mija drzwi przedziału oznaczonego numerami 12-19. Pustego przedziału. Nigdy w życiu nie miałam tyle szczęścia, co dziś.
Wchodzę do środka, zasuwam za sobą drzwi, następnie bordowe zasłony. Przedział wygląda całkiem nieźle; ma nawet długie, wąskie lustra nad fotelami. To rzadkie w TLK. Kiedyś często jeździłam z Alicją bez celu. To moja pierwsza podróż pociągiem, od kiedy jej nie ma. Pierwsza podróż pociągiem od czterech lat.
Nie mam siły wrzucać walizki na miejsce dedykowane bagażom, znajdujące się nad lustrami. Nie, żebym nie potrafiła jej unieść; raczej dałabym radę wrzucić do góry. Po prostu nie mam siły. Siadam na twardym miejscu numer dwanaście, wyciągam piersiówkę.
Nie wiem po cholerę jadę do Gdańska.