Chimeria
16 lutego 2024
Szacowany czas lektury: 1 godz 0 min
To króciutkie, syntetyczne opowiadanie jest w istocie rozpiską, która przeleżała parę lat na samym dnie wirtualnej szuflady. Wstępnym zaczynem do ewentualnego upichcenia jakiejś dłuższej formy.
Lecz skoro minęły już wspomniane lata, a powieści nadal nie ma, to proszę bardzo – klik: „wyślij tekst”.
I niech to sobie od teraz dojrzewa w tej szarej, pokątnej strefie, tudzież sczeźnie na wieki.
B.
I
jebał
Kiedy w swoje pięćdziesiąte piąte urodziny Tytus wypił o dwie butelki piwa za dużo i pozwolił sobie na chwilę szczerości względem żony, o mały włos nie doprowadził do rozwodu.
Poszło o seks. O pretensje Tytusa względem jego jakości.
To beznadziejne, żyli ze sobą już od ponad dwudziestu lat, ale nadal nie byli w stanie rozmawiać na jakiekolwiek tematy związane z seksualnością.
W ich pożyciu ciupcianie traktowane było jako swoiste zło konieczne – po prostu się zdarzało. Nie należało go jakoś szczególnie celebrować, ani tym bardziej (o zgrozo!) rozmawiać o nim.
Marlena nigdy się z nim nie kochała. Seks w jej rozumieniu był tylko i wyłącznie dawaniem. Oddawaniem się. Rozkładaniem nóg w ciemnościach sypialni, tak by mąż nie narzekał, że czegoś mu w życiu brakowało. Na własnej przyjemności zdawało jej się zupełnie nie zależeć.
Tytus sądził niegdyś, że za oziębłością żony stało katolickie wychowanie, a przede wszystkim ostatni element tego łańcucha – wiara, którą Marlena wyznawała z istnym fanatyzmem. Z czasem jednak zaczął podejrzewać, że mogło chodzić o coś więcej. O jakiś biologiczny defekt, który nie pozwalał żonie cieszyć się tak prostą, acz wspaniałą czynnością, jaką była cielesna bliskość.
Tego dnia złamał wszelkie niepisane zasady, powiedział Marlenie, że powinni popracować nad „tymi sprawami”, poszukać urozmaiceń.
Poprosiła o uściślenie wypowiedzi, choć tak naprawdę wcale nie życzyła sobie wiedzieć, co mąż miał na myśli.
Ośmielony alkoholem oraz aurą urodzinowej nietykalności, przedłożył koncepcję, nad którą myślał od wielu miesięcy: chciał zaprosić do ich sypialni jakiegoś młodego chłopaka. Chciał, żeby ów chłopak miał z nią przyjemność, najzwyklejszą, bez jakichkolwiek wybujałych perwersji, podczas gdy on będzie na wszystko patrzył.
Tak, to z pewnością brzmiało bardzo dziwnie, ale niech Marlena uwierzy, taka kontrolowana zdrada dostarczyłaby Tytusowi przeogromnej radości. Poczułby się spełniony. Byłby to dla niego najwspanialszy prezent na urodziny.
Wtem rozgorzała straszliwa awantura, a właściwie – jednostronny zalew inwektyw.
Żona nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Czuła się urażona, obrzydzona i przerażona jednocześnie. Nie zdawała sobie sprawy, że przebywała pod jednym dachem z tak strasznym człowiekiem, takim obleśnym zboczeńcem.
Tytus się zląkł. Spróbował przemienić to wszystko w żart (on tylko luźno fantazjował, trenował wyobraźnię), ale obrana strategia okazała się nieskuteczna.
Tego wieczora był zmuszony przenieść się do pokoju gościnnego.
Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że zostanie tam na długo, właściwie na dobre.
.
A jednak wizja urozmaicenia pożycia ciągle nie dawała mu spokoju.
Nie chodziło tu o jakieś mroczne pragnienie splamienia honoru żony, nie chodziło nawet o motyw żony, ale o sam tandem wykonawczy – starszą kobietę obcującą z młodym chłopcem. O dopuszczenie niedopuszczalnego.
Choć nie lubił wracać myślami do czasów dzieciństwa, które upłynęły w aurze patologii, wstydu i dojmującego poczucia gorszości, teraz pozwalał sobie na takie wycieczki.
I zupełnie świadomie diagnozował przyczyny swojego bieżącego zafiksowania: kamień węgielny pod fantazję o młodym ze starą wmurowała pewna rozwiązła alkoholiczka, która przed wieloma laty postanowiła przeprowadzić jego seksualną inicjację.
.
Miał czternaście lat.
Czmychał ze strachem przed uchlanymi znajomymi swojej matki, chował się po kątach, kluczył żałośnie w te i wewte, ponieważ w klitce, w jakiej wówczas mieszkał, był tylko jeden pokój.
W zasadzie nie dało się uciec przed nieustającą imprezą, można było co najwyżej udawać, że się nie istniało.
Pewnego razu wpadł w oko Teresce, czterdziestoletniej koleżance matki, z zawodu – prostytutce.
Poczuł nagle dłoń na swoim kroczu. Sondujące palce. Poczuł też ostrą woń sztucznych kwiatów, przemieszany z akcentami potu i wódki.
Zobaczył z bliska duży biust, tak wyraźnie odrysowujący się na napiętym materiale cienkiego t-shirtu, że wręcz obnażony.
W następnej kolejności usłyszał elektryzujące słowa, jakie Tereska kierowała do jego rodzicielki:
– Lusia, twój gówniarz to już całkiem wyrośnięty. Jebał?
– Nie, no coś ty! – odparła roześmiana, pijana matka. – Nieśmiały jest, durna pała, dziewczyn się boi.
– No to może go wtajemniczę, co powiesz?
– A wtajemniczaj, czemu nie. Przysługę mu zrobisz.
Kobiety rozmawiały o nim, jak o jakimś pociesznym, bezwolnym zwierzątku. Nikt nie zapytał o zdanie, sprawa została odgórnie przesądzona.
Matka podeszła do łóżka syna, ulokowanego w rogu pomieszczenia, wciśniętego między pralkę a zmurszałą szafę, tuż przy drzwiach wejściowych.
Zrzuciła na podłogę poduszkę i kołdrę. Nie wiedzieć czemu, postanowiła założyć świeże prześcieradło, śmiejąc się przy okazji z tego poprzedniego, pełnego zaskorupiałych pamiątek po sennych polucjach.
– Et voila, stanowisko gotowe! – oznajmiła uroczyście.
Oprócz matki i jej kumpeli, na libacji przebywało jeszcze dwóch starszawych facetów. Od razu zaintrygowała ich zaskakująca aktywność koleżanek.
Podsunęli swe składane krzesełka bliżej ku łóżku.
Zaciągając się łapczywie papierosami, żywo komentowali rozwój wydarzeń:
– Ale z takiem szczylem, doprawdy?
– Och, matko Tereso ty! Oswobodzicielko uciemiężonych główek!
– Fiutków chyba, ha ha ha!
Tytusa mocno to deprymowało, choć z drugiej strony nie rozumiał jeszcze do końca, o co chodziło z rzeczonym „wtajemniczaniem”. Zaścielenie łóżka było niby dość czytelną wskazówką, łapanie za krocze i te rzucane przez wszystkich obskurne tekściki – jeszcze czytelniejszymi, lecz to, do czego prowadziły te wszystkie wskazówki, nadal kompletnie nie mieściło mu się w głowie.
Bo jak? On? Z przyjaciółką mamy? Dorosłą kobietą? I jeszcze na oczach wszystkich? To nie mogło być możliwe.
Nie mogło, a jednak było: Teresa ni stąd ni zowąd zsunęła spodnie oraz majtki.
Pokazała młodemu Tytusowi pulchne, bujnie owłosione łono, po czym bez słowa zagarnęła jego głowę i wkleiła w ową pulchność.
Kazała mu lizać. Instruowała, jak manewrować językiem, w którą stronę, i z jaką intensywnością, podczas gdy reszta towarzystwa sapała, śliniła się albo pękała ze śmiechu.
Mimo wszystko ta przedziwna, bardzo stresująca sytuacja dostarczała Tytusowi niesamowitej uciechy.
Podduszany mocnymi udami, lizał mięsiste, mokre wnętrze i sam stawał się mokry.
Doznawał przy tym całej serii wewnętrznych wstrząsów, które koniec końców przyprawiły go o niekontrolowany wytrysk do gaci.
Ktoś to zauważył, tę plamę tężejącą na chłopięcych spodenkach. I zadrwił z niego okrutnie, kwitując, że „szczawik nie był jeszcze gotowy”.
– Chuj tam, zaraz będzie gotowy… – odpowiadała Teresa zdejmując Tytusowi gatki, a po chwili przystępując do intensywnego młócenia przykurczonego, oślizgłego od spermy prącia. – Chuj będzie gotowy, to akurat mogę obiecać. – Po chwili zanurkowała w dół, by za pomocą ust nadać procesowi erekcji o wiele szybsze tempo.
Matka rechotała rubasznie. Odkręcała kolejną butelkę wódki, wsysała nie wiadomo którego to już szluga. Łaziła nerwowo po pokoju, a mimo to cały czas pozostawała odwrócona plecami do tej sceny.
Najwyraźniej nie miała ochoty świadkować wtajemniczaniu syna. Po prostu czekała aż będzie po wszystkim.
Tytus ostatecznie wpełzł pomiędzy rozchylone, kobiece uda. Wsunął penisa do pochwy, tak bajecznie miękkiej, ciepłej i otulającej, a zarazem tak nieprzystępnej, pochodzącej z zupełnie odmiennego, zakazanego świata.
Ku uciesze obserwatorów, wprawił pośladki w rytmiczne, frykcyjne dyganie, podczas gdy kobieta z miejsca splotła nogi nad jego tyłkiem i docisnęła do siebie.
– Tylko niech wyjmie przed końcem… – bąknęła matka, z samych komentarzy wynosząc, co się akurat działo.
– No tak, ma wyjąć! – zgodziła się Teresa.
– Nie da rady! – zaśmiał się ktoś. – Jak już jeździ, to dojeździ! Jeden pstryk i po dzieciaku.
– Luśka, a pożyczysz jakąś bluzeczkę na później? – Teresa odezwała się do swojej kumpeli z taką lekkością, jakby wcale nie uczestniczyła w tym zdarzeniu, jakby jej ciało nie zwierało się z innym ciałem, i nie miało w sobie tego sztywnego, coraz bardziej rozzuchwalonego członka.
– Jasne, coś tam znajdę.
– Świetnie, to niech mi na tiszert wali. Tak będzie wygodniej, się przebiorę tylko – Znowuż kierowała słowa do kogoś trzeciego, zamiast do kochanka. – Tylko od twarzy wara! – dodała po chwili.
Tytus nie wytrzymał nawet minuty. Skończył znienacka w otworze, który tak ogromnie go zachwycał, za co został natychmiast ukarany siarczystym strzałem w policzek.
– Kto pozwolił! – oburzyła się Teresa. – No kto!
– Pojebało cię? – wtórowała Lusia, teraz nagle zwrócona w jego stronę. – Przecie mówiłam: wyciągasz przed końcem! Mówiłam, czy nie?!
– Przepraszam… – jęknął Tytus słabowitym głosem.
– Ale czego nie rozumiesz, powiedz! Wyciągania, czy końca? Które słowo ci trzeba tłumaczyć? – piekliła się matka.
– Cipę mu wytłumacz – mruknęła Teresa. – Chyba nie skumał, z czego wyciągać.
– Ja nie zdążyłem… – bronił się cicho Tytus.
Nic więcej nie powiedział. Odszedł na bok, zdruzgotany. Skulił się przy ścianie, naprzeciw własnego łóżka.
Miał stracha, że dorośli będą się nad nim dalej pastwić, ale ci na szczęście postanowili na powrót zająć się tylko i wyłącznie sobą.
Rozerotyzowani faceci pościągali portki, ujawniając swe opasłe, choć też nieco krótkawe fiuty. Ruszyli na Teresę, nie marnotrawiąc czasu na pytania o zgodę.
Zresztą kobieta zdawała się oczekiwać takiego właśnie rozwoju wypadków, bo nadal leżała na łóżku Tytusa, rozsuwała zapraszająco kolana i eksponowała swą rozwartą, podmokłą waginę.
Wzięli ją jeden po drugim, w dość krótkim czasie przyprawili o wiele dzikich kwików, ale jakiś kwadrans później stracili nagle ochotę na dalsze obcowanie z jej wnętrzem.
Wyprostowali swe pokraczne, owłosione kształty nad kochanką, która – odczytując ich zamiary – przeszła nagle do pozycji siedzącej.
Rozchyliła szeroko usta, wywaliła język na wierzch i uśmiechnęła się do nich wyzywająco – samymi oczami.
Mężczyźni zawrzeli. Łapali kobietę za włosy lub potylicę, międlili w ustach jakieś okropne przymiotniki, po czym kolejno rozlewali się w jej gardle.
Teresa ze spokojem spożywała napływającą spermę, a na koniec zwlokła się z łóżka i poszła do stołu, żeby zapić to wszystko głębokim haustem wódki.
– Chryste, ale z ciebie dziwka! – podśmiewała się matka.
Tytus czuł się wtedy bardzo mały, jeszcze mniejszy, niż był w istocie, choć z drugiej strony radowało go to, co właśnie tutaj zaszło. To że mógł uczestniczyć w zabawach dorosłych, a przez to jakby sam stawać się dorosłym.
Na koniec Teresa poinformowała mężczyzn, że byli jej dłużni równo dwieście złotych, po sto od każdego.
Nastąpiła ogólna konsternacja, która wnet przerodziła się w żywiołową awanturę.
– A co wy myśleliście, że za frajer pizdę porozdaję?! – pokrzykiwała Teresa. – Obsłużyłam was pierwsza klasa, i z połykiem mieliście, to chyba coś mi się kurwa należy, nie? Lubię was, no ale bez przesady. Kochasiami nie jesteśmy.
– A dzieciak to co? – wykłócał się jeden z facetów.
– On miał gratis, bo lokalny. Za Lusię dostał, bo nas tutaj tak ślicznie gości. No i szparkę poślinił, a wy nie. Zresztą, chuj wam w dupę, nie będę się tłumaczyć! Nic wam do tego, kogo robię gratis, a kogo za forsę!
Mężczyźni trochę jeszcze ponarzekali, ale w końcu dali za wygraną. Wysupłali z portfeli wszystko, co przy sobie mieli, łącznie około stu dwudziestu złotych.
– Trudno, niech wam będzie… – Machnęła ręką, ostatecznie godząc się na zaniżoną wypłatę. – Dziady! Wstyd mi i za was i za siebie. Za miękka jestem.
Kilka godzin później była już tak zachlana, że utraciła wszelką kontrolę nad księgą wykonywanych usług i należnych wpływów.
Faceci przelecieli ją jeszcze po dwa razy i to zupełnie za darmo, a w międzyczasie zainteresowali się również Lusią. Wysunęli ku niej propozycję (dość sprośnie wyartykułowaną), którą ta przyjęła bez wahania, jakby tylko na nią czekała.
Z wyraźną ochotą dołączyła do orgii. Poszła na kanapę, układając się tuż obok swojej półprzytomnej koleżanki. Zadarła kieckę i podsunęła kolana aż do piersi.
Od teraz panowie korzystali z obu cipek naprzemiennie, choć zdecydowanie bardziej ciągnęło ich do tej nowej, ich zdaniem ładniejszej, bo depilowanej. Chwilami nawet wykłócali się między sobą o dostęp do matki Tytusa.
– Co się lampisz, gnoju jeden! – wydarła się matka, gdy będąc braną przez jednego ze znajomków akurat przechyliła głowę na bok i napotkała roziskrzone spojrzenie swojego syna. – Twarz do ściany i spać!
Usłuchał jej natychmiast.
Odwrócił się, wlepił wzrok w zbutwiałą, zagrzybioną tapetę.
Starał się nie ruszać, fingować zaśnięcie, ale wkrótce nadeszły dreszcze, nad którymi nijak nie umiał zapanować.
Atakowany kwiatowym zapachem Teresy, jaki bił od prześcieradła, a także chlupoczącymi odgłosami trwających stosunków, znowuż zabrudził łóżko.
Nic nie mógł na to poradzić, wytrysk był samorzutny, bezkontaktowy. A nastąpił niemal w tym samym momencie, w którym matka głośno rugała jednego ze swoich gachów:
– Co ty odwalasz? Idź, kurwa po ręcznik i jej to wytrzyj z pyska! Ty chuju niemyty, Tereska cię zabije, jak się obudzi! Albo mnie!
.
Była niską brunetką. Lekko korpulentną, szczególnie rozrośniętą na biuście oraz tyłku.
Jej pociągłą twarz przecinały szerokie, figlarne usta umalowane karminową szminką, spajały zaś wielkie czarne oczy, dość wredne, a ponadto zawsze upstrzone fioletowym tuszem.
Centrum twarzy wyznaczał niewielki, garbaty nos, na którego czubku mieścił się spory, brunatny pieprzyk.
Choć miała raptem czterdzieści lat, była już nieco pomarszczona, zwłaszcza na szyi i wokół oczu.
Włosy – bardzo gęste i puszyste – ścinała na hełm, z grzywką zawieszoną tuż ponad linią brwi.
Ubierała się zwykle po męsku, w dżinsowe spodnie oraz t-shirty. Nie uznawała staników. Na noszonych przez nią bluzkach zawsze dało się dostrzec charakterystyczne, sutkowe wygięcia.
Tak mniej więcej wyglądała Teresa i tak zarazem przedstawiał się ideał kobiecości w mniemaniu młodego Tytusa. Do takich kobiet wzdychał, takich właśnie pragnął.
Od momentu inicjacji, rówieśniczki zupełnie przestały go interesować. Nie dostrzegał w nich niczego podniecającego, nie uważał ich wcale za kobiety.
Marzył tylko i wyłącznie o Teresie, o umiarkowanie pulchnej, acz bogato umalowanej, cycatej brunetce, woniejącej kwiatowym dezodorantem, a najlepiej również alkoholem.
Ale ideał wcale nie zamierzał wychodzić mu naprzeciw.
Po tamtym impulsywnym, pijackim rozprawiczeniu Teresa traktowała go jak powietrze. Nie zauważała jego (nomen omen – stałej) obecności w melinie.
Dopuściła go do siebie jeszcze tylko jeden raz.
Któregoś dnia obudziła się u nich na ciężkim kacu. Odsupłała kończyny Lusi, wpijające się w nią z instynktownym, sennym głodem, po czym poszła do łazienki, żeby puścić pawia.
Wracając spojrzała Tytusowi w oczy i coś sobie naprędce przeanalizowała.
– No dobra… – przystała na tę przez nikogo niesformułowaną myśl. – Tylko wytrzymaj trochę. Chcę coś poczuć. – Bodaj po raz pierwszy w historii zwróciła się do Tytusa wprost.
Wtarabaniła się do jego wąskiego łóżka, dotknęła prącia (nie trzeba było robić nic więcej – wystarczyło dotknięcie), następnie usiadła na nim i suwając energicznie miednicą bardzo prędko doprowadziła go do orgazmu.
Z samej pracy ugniatanych mięśni wyczytała nachodzący koniec. Momentalnie uniosła tyłek i wzięła członka w dłoń, ekstrahując spermę na swój krzaczasty wzgórek łonowy oraz nogi.
Nawiasem mówiąc chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, ale manewr odwrotu wykonała odrobinę za późno. Bo pierwsza stróżka nasienia zdążyła już bachnąć wprost do jej wnętrza.
– Ja pierdolę, no minuty nie wyrobi… – sarknęła gniewnie, po czym wróciła do własnego barłogu, z udami lśniącymi od ściekającej spermy.
Położyła się znowu obok Lusi, a ta z miejsca do niej przywarła.
– Ble! – skrzywiła się matka. – Cała się lepisz.
– Jebać mi się zachciało. Zawsze tak mam na kacu, no ale ten twój synuś… Wybacz, kochana, ale on jest porażką. Kompletną porażką. Fiutek niby długi, ale wąski. No i się ulewa po sekundzie.
– To gnojek przecież, jeszcze się wyrobi.
– Spuchnąć nie spuchnie. Skoro teraz wąski, to wąski pozostanie. A co do formy, to nie wiem. Jedni goście wychodzą na ludzi, inni pozostają dzieciuchami na całe życie. Wiem coś o tym, miałam ich już wielu. – Nagle popadła w chichot. – Luśka, a czy mówiłam ci o tym debilku, co się spuścił na sam widok prezerwatywy, jak ją dopiero otwierałam za sreberka? Tylko tyle mu było trzeba do szczęścia, a przecie ten idiota miał jakieś pięćdziesiąt lat! I jeszcze znanym pisarzem był, podobno jakieś książeczki dla dzieci pisał!
– Pewnie się za bardzo podniecił, bo za rzadko moczył. Tytus będzie inny.
– No nie wiem.
– Będzie. Daj mu czas.
– Ja mu dawać nie będę – zaśmiała się. – A swoją drogą, coś ty tak dziwnie go nazwała? Że Andronikus, cezar jakiś, czy o co tu chodzi?
– Mi się po prostu spodobała taka małpa z komiksu. Śmieszyła mnie.
.
Przez wiele lat szukał odpowiedniczki Teresy, w czym jednak nie odnosił większych sukcesów.
Nieporadne podrywy w sklepach spożywczych, kioskach ruchu czy salonikach fryzjerskich kończyły się zawsze fiaskiem.
Podobny efekt przynosiły publikacje ogłoszeń matrymonialnych (wówczas jeszcze w czasopismach drukowanych).
Jeśli dostawał jakąś odpowiedź, to jedynie drwiącą, napisaną dla próżnej przyjemności dosrywania obcym ludziom.
Jeden jedyny raz udało się Tytusowi nawiązać znajomość ze starszą kobietą, której wygląd korespondował od biedy z warunkami Teresy, a która była przede wszystkim chętna nawiązać romans z młokosem. Tutaj jednak szyki pokrzyżowała mu biologia.
Była klientką zakładu stolarskiego, w którym Tytus zatrudnił się zaraz po zawodówce. Miała pięćdziesiąt lat, on dziewiętnaście. Nie podobała mu się (miała zdecydowanie za dużo tłuszczu na brzuchu i tyłku, a z twarzy kojarzyła się z borsukiem), ale jak tylko zdał sobie sprawę z tego, że jej liczne kuriozalne komentarze były w istocie zalotami, nagle zaczął czuć do niej miętę.
Widywał się z nią w jej domu. Jeździł tam w godzinach pracy, aby kłaść boazerię w jej przestronnym salonie, parkiet na tarasie, a także samego siebie – na łóżku.
Bzykali się przez kilka dni z rzędu, lecz kiedy zlecenie dobiegło końca, kobieta oznajmiła nagle, że nie zamierzała kontynuować romansu.
Przyczyny rozstania wyłożyła wprost:
– Przykro mi, Tytusek, ale ja obecnie szukam dobrego kochanka, takiego wytrawnego, co będzie więcej dawał, niż brał. Proszę, zrozum mnie dobrze, mam już swoje lata i szkoda mi czasu na jakieś śmiechy-chichy, na to całe matkowanie. Nie chcę męża, już to przerabiałam. Chcę ogiera. I chcę na już.
A zatem obsesja, która zaprowadziła Tytusa w ramiona klientki, okazała się zarazem przyczyną niepowodzenia, jakiej przy niej doświadczył. Nie potrafił uspokoić się przy tej kobiecie. Sytuacja obcowania z pseudo-Teresą tak bardzo go podniecała, że kończył, jak przy Teresie właściwej – w ciągu minuty, a niekiedy nawet szybciej.
Być może byłoby inaczej, gdyby w tamtym czasie znał się co nieco na sztuce oralnej, czy na ars amandi w ogóle (wszakże prędki wytrysk nie powinien przekreślać satysfakcji ze stosunku), ale takie gdybanie nie miało większego sensu.
Zresztą równie dobrze można byłoby dociekać, co by się stało, gdyby wówczas jednak odnalazł w sobie ogiera i został przy tej starej rozwódce o twarzy borsuka.
Wzięliby ślub? Kupili działkę nad morzem, parę ogrodowych krasnali? Pieliliby wspólnie ogródek, on czterdziestoletni, ona po siedemdziesiątce?
Przez kolejne dziesięć lat nie zbliżył się do żadnej kobiety ze swojej półki wiekowej.
W tym czasie chuć rozładowywał w najprostszy z możliwych sposobów: płacił za seks.
Chodził do dwóch znanych mu kurwidołków, jednego na obrzeżach miasta, zlokalizowanego w pewnej sypiącej się, zabytkowej kamienicy przy ulicy Poznańskiej, drugiego zaś mieszczącego się w lesie pod Zajęczycami, przy trasie szybkiego ruchu. W jednym i drugim miejscu zatrudniał tylko stare kobiety, zawsze lekko nalane i wulgarnie umalowane.
Te kamieniczne bywały nawet całkiem ładne, z obejścia – cierpliwe i kulturalne, z kolei tirówki niemal zawsze porażały szpetotą, do tego co i rusz wykręcały jakiś numer. Albo wykańczały go w sekundę, albo szukały okazji do zwady, żądając dodatkowej kasy za każdą dodatkową minutę usługi. Miały też problem z tym, że Tytus przyłaził do nich na nogach, zamiast podjeżdżać autem.
Obcował wówczas głównie z czterdziestkami, pięćdziesiątkami, niekiedy nawet z sześćdziesięcioletnimi babciami.
Dawało mu to radość, ale również liczne choroby weneryczne. W ciągu dekady leczył się na chlamydię, kiłę, ponadto notorycznie tępił wszy łonowe.
Pewnie utknąłby w tym dziwkarskim trybie na zawsze, gdyby nie to, że nagle zmarła mu matka, co – paradoksalnie – przestawiło go na zupełnie inne tory i popchnęło ku żeniaczce.
.
Urządził pogrzeb, zaprosił na niego raptem kilka osób (Lusia miała wielu znajomych, ale dla Tytusa pozostawali oni kompletnie anonimowymi indywiduami, z Teresą włącznie – nawet gdyby chciał, nie miał miał możliwości przekazania zaproszenia), a jednak wśród tej marnej garstki odnalazł swoją przyszłą żonę, Marlenę.
Przybyła na ceremonię jako córka przyrodniej siostry Lusi. Córka jego nielubianej, i prawie nigdy niewidzianej ciotki.
Zbliżyły ich wspólne rozmowy, odbywane zarówno przed, jak i po pochówku.
Marlena miała wtedy przyjemne, empatyczne usposobienie. Była ponadto całkiem urodziwa: szczupła, niewysoka, naturalna blondynka o łagodnej, symetrycznej twarzy (zawsze nieco rumianej na policzkach), dość płaskim tyłku i niewielkim, acz ponętnie ukształtowanym biuście. Była stereotypowym wyobrażeniem rdzennej Słowianki, do tego o całe dziesięć lat młodszej.
Wielce daleko jej było do Teresowego wzorca kobiecości, ale z jakiegoś powodu silnie na niego działała.
Tytus od razu poczuł się przy niej bardzo bezpiecznie, swobodnie. Z miejsca zaczął dążyć do nieustannego przebywania w jej towarzystwie. Zakochał się, choć z początku nie umiał tak łatwo zdiagnozować owego stanu.
Ale w drugim obozie wyglądało to o wiele bardziej dramatycznie: matka Marleny suszyła córce głowę, gnębiła wręcz, usiłując odwieść od owego skandalicznego mezaliansu. Od związku ze stolarzem pochodzącym z patologii, dużo starszym, do tego reprezentantem tej samej rodziny.
Marlena musiała zdobyć się na niebagatelny mentalny wysiłek, aby przemóc stawiane przed nią zasieki. Uparła się. Bo przecież ona też pokochała tego swojego Tytusa.
Technicznie rzecz biorąc byli kuzynostwem, ale z punktu widzenia Kościoła stanowili parę zupełnie legalnych kandydatów na męża i żonę (decydowała tutaj rozbieżność ojców między siostrami – matkami).
Ostatecznie dopięli swego, sformalizowali związek.
Pierwszy seks nastąpił dopiero po ślubie.
Tytus aż pęczniał z dumy i szczęścia, że mógł jako pierwszy zagościć w łonie swojej ukochanej. Że był tym jedynym, wybranym (Kościół wypracował jednak jakąś jedną dobrą koncepcję przez te wszystkie lata swojej strasznej hegemonii).
Ale z drugiej strony stresowała go ciążąca na nim presja. Wszak miał za zadanie wprowadzić Marlenę w życie seksualne! On, trzydziestolatek, którego własna inicjacja odbyła się w tak szkaradnych warunkach i położyła się cieniem na jego dalszym emocjonalnym rozwoju, musiał otworzyć żonę na świat seksualnych doznań. I to dosłownie.
Usiłował być delikatny i czuły.
Marlena odpowiadała łagodnym uśmiechem, spokojnym znoszeniem bólu.
O dziwo nie zobaczył nawet krwi.
Ale w następnych miesiącach nie było między nimi zbyt wiele spontanicznego seksu, zaś temu planowanemu brakowało spontaniczności.
Chodzili do łóżka przeważnie w płodne dni, bo świeżo upieczonej żonie od razu zaczęło bardzo zależeć na powiciu dziecka.
Z tym im akurat nie wyszło, choć też nigdy nie zbadali przyczyn i nie dowiedzieli się czyj organizm ponosił za to winę (Tytus obawiał się, że chodziło o niego – o długą historię przeżytych chorób wenerycznych, więc tematu ewentualnych badań unikał jak ognia).
A później ulały się te wszystkie lata, właściwie nie wiadomo kiedy.
Pod naporem przyzwyczajeń żony, Tytus stale pielgrzymował do kościoła.
Niemal co niedzielę udawał, że uczestniczył, że rozumiał i się szczerze korzył w tym cudacznym, katolickim rytuale, jaki został mu narzucony.
Przyjmował komunię, brał do ust kawałek uświęconego wafelka, który zaraz pienił się na języku i przemieniał w mdłą, mączną ciecz.
Zjadał ostatni posiłek wspólnoty. Zjadał wspólnotę.
Chodził też do spowiedzi, gadał do jakiegoś zarośniętego faceta za kratką, zwierzał się temu pachnącemu potem i kadzidłem pasterzowi, że żałował za swoje błędy, że ani myślał myśleć o innych kobietach, niż jego żona, ani masturbować się ukradkiem z myślą o sobie jako młodym, parowanym ze starszą, ani że w ogóle masturbować.
Dostawał rozgrzeszenie. Po spowiedzi wystarczyło uklęknąć przed błyszczącym ołtarzem i powtórzyć pod nosem kilka kretyńskich rymowanek, żeby ostatecznie wybłagać ów akt łaski, pozwalający uniknąć zsyłki do katowni piekielnej.
Cuda ziemskich cudów działy się na jego oczach, a jednak nie dostarczały żadnej ulgi. Żadnej satysfakcji płynącej z przynależności do grupy, z przebywania pod bezpieczną kuratelą siły wyższej. In communi.
.
II
ostra faza
Marlena w końcu mu przebaczyła, a może tylko zdecydowała się zapomnieć o jego ekscesie. W każdym razie po kilku cichych miesiącach zaprosiła go znienacka do wspólnego oglądania filmu.
Kupiła na tę okazję kilka piw, co dobitnie dowodziło chęci zażegnania konfliktu (w ich domu alkohol był dopuszczalny jedynie na specjalne okazje).
Obejrzeli jakieś nikomu nieznane dzieło certyfikowane logotypem cenionego festiwalu filmowego, a właściwie – spróbowali, bo w połowie seansu pojawiła się sekwencja seksualnej orgii, która nakazała Marlenie natychmiast wyłączać telewizor.
Zszokowana tym, co właśnie ujrzała, przyssała się na dłużej do piwa, po czym jęła się uzewnętrzniać na chory, zepsuty świat, który wypluwał tego typu ohydztwa, i jeszcze śmiał udawać, że miało to jakąkolwiek wartość.
Stąd przeszła nagle do tego najbardziej drażliwego tematu:
– Skąd się biorą te zboczenia, powiedz mi? Jaki mózgowy proces za to odpowiada? Piętnaście lat pracuję w opiece społecznej, a ludzi nadal nie znam. Skąd dla przykładu u ciebie takie pomysły? Założę się, że nadal sobie marzysz o tym, o czym mi wtedy nagadałeś. Mi to przez gardło nie przechodzi, ale ty dobrze wiesz, co mam na myśli. No powiedz, no gadaj. Naprawdę umieram z ciekawości.
Tytus milczał przez dłuższy czas, nie potrafił naprędce wymyślić żadnego wygodnego uniku. Ale koniec końców postanowił zaryzykować.
Postawił na najzwyklejszą szczerość, bo i nie widział innego wyjścia z klinczu:
– Wydaje mi się, że tutaj najważniejsze są początki. Pierwsze kroki stawiane w jakiejkolwiek dziedzinie, czy to w zawodzie, czy sportach, czy w seksie… – Mówiąc to silił się na łagodny, dyplomatyczny ton, choć drżał mu głos.
Chciał zabrzmieć jak mędrzec rozpatrujący temat z chłodną głową, a nie jak ten wygłodniały, sfrustrowany samiec, jakim był w istocie.
Opowiedział jej w dużym skrócie o swoim dorastaniu, stosując przy tym zasadę cenzorskich nożyc.
Przytoczył sylwetkę Teresy, opisał swoją pierwszą kobiecą fascynację, a zarazem mechanizm wzorcowy, od którego nie umiał się uwolnić przez wiele następnych lat.
Pod koniec wypowiedzi popadł w popłoch, przestraszony tym, że być może jednak za bardzo się otworzył, więc dołożył jeszcze kilka naciąganych frazesów, tym razem już niezbyt szczerych:
– Ale to nic, głupstwo, to się stało przeszłością, jak tylko cię poznałem. Ty mnie uporządkowałaś. Uzdrowiłaś, można powiedzieć…
– Żałuję, że zapytałam – stwierdziła żona markotnie, ale też z zadziwiającym opanowaniem. – Jednak chyba nie do końca przeszłość, co? – dodała po chwili tym samym smutnym tonem.
– No tak… – zawstydził się na niby. – Tak jak mówiłem, pierwsze kroki…
Nie wróciła już do tej kwestii.
Przyjęła coś do wiadomości. Coś rozpatrzyła i po swojemu oceniła, czym jednak nie zamierzała dzielić się z Tytusem.
.
Od pewnego czasu znowu z nią sypiał, choć status rozdzielności sypialnianej pozostawał ciągle nienaruszony. Po każdym stosunku zmuszony był wędrować do pokoju gościnnego, którego zresztą należało już chyba przechrzcić na „pokój Tytusa”.
Ciężko było szczytować przy kimś kompletnie niezaangażowanym, leżącym pod nim nieruchomo, jak kawał martwego mięsa.
Zadania nie ułatwiało to, że Marlenie brakowało wilgotności. Żeby jej nie urazić, a przede wszystkim – by nie odczuwać własnego bólu, ukradkiem smarował penisa lubrykantem. Straszliwie bał się konsekwencji porażki, jaką byłaby niemożność uzyskania wytrysku (jej ewentualnego świętego oburzenia faktem, że własna żona już mu nie wystarczała, i że jego głowę na pewno ciągle zajmowały te chore, pornograficzne wizje), więc bardzo się starał i napinał. Uciekał w świat wyobraźni.
Posuwając Marlenę, posuwał Teresę. Miał ponownie czternaście lat. Ponownie dostępował zaszczytu wejścia do tajemnego świata cielesnych uciech, zarezerwowanego tylko i wyłącznie dla dorosłych.
Imaginacje okazywały się pomocne, ale nie załatwiały problemu. Zwykle nie dochodził szybciej, niż po półgodzinie ostrego pompowania, a zdarzało się też męczyć Marlenę przez całą godzinę czy dwie, co rzekomo było możliwe jedynie na starannie zmontowanych pornosach.
Oddawała mu się tak ofiarnie zapewne po to, by nie czuć wyrzutów sumienia wynikających z zaniedbywania małżeńskich obowiązków (zapewne tak z grubsza kształtowała się jej perspektywa). Nie miała problemu z tym, że mąż robił sobie dobrze w oparciu o jej ciasny, suchawy otwór, wręcz zachęcała go do tego, natomiast po wszystkim była dla niego zawsze bardzo chłodna.
Z wyraźnym wstrętem opuszczała łóżko, by w łazience wymyć nasienie z pochwy (mycie krocza było dość znaczące, skoro przy ablucjach pomijała całą resztę swojego ciała, zwykle obficie zapoconego).
Po powrocie od razu wypraszała męża z sypialni. Nie zamierzała sypiać u jego boku, jeszcze nie była na to gotowa.
Mimo wskrzeszenia życia erotycznego i jego przewidywalnej regularności (jedno zbliżenie na tydzień, zazwyczaj w piątek, późną porą, przy zgaszonych światłach, pod kołdrą), Tytus czuł w sobie gigantyczny seksualny głód, który z każdym dniem tylko przybierał na intensywności.
Raz rozbudzonej fantazji nie dawało się tak łatwo wymazać. Praktycznie każdego dnia pozwalał sobie na myślenie o cielesnych kontrastach, zderzeniach światów.
Najchętniej poszedłby do jakiejś starej dziwki, ale wiedział, że nie wyciągnąłby z tego żadnego emocjonalnego pożytku – przecież sam był już bardzo stary. Jeśli miałby przy kurwie nadwyrężać wyobraźnię w takim samym stopniu, jak czynił to w obliczu żony, cała akcja gruntownie mijałaby się z celem.
Może jakimś cudem odnalazłby królową nocy po siedemdziesiątce, ale czy na pewno byłby chętny z taką spółkować?
W akcie desperacji zwrócił się znowu ku idei ukradkowej publikacji ogłoszeń matrymonialnych, co symbolicznie cofało go w czasie o ponad trzydzieści lat.
.
Internet miał niebagatelną przewagę nad pismami drukowanymi.
Zamiast dwóch-trzech drwiących listów w miesiącu, Tytus otrzymywał po kilkadziesiąt maili dziennie, do tego w większości – przychylnych i całkiem obiecujących.
Jego ogłoszenie brzmiało następująco:
Szukam młodego, kulturalnego pana (lat 18-20), najchętniej prawiczka, który byłby skłonny pokochać się ze starszą kobietą na moich oczach. Pani będzie profesjonalna (40-50 lat), rachunek uiszczę ja. Coś o mnie: po pięćdziesiątce, zadbany, ale raczej nie rzucający się w oczy. Spokojny, idealny obserwator. Na pewno nie wprawię w dyskomfort żadną uwagą czy jakąś werbalną nachalnością. Nie zamierzam włączać się do tej gry. Będę tylko i wyłącznie patrzył. Akcja w hotelu pod Zajęczycami. Czekam tylko na poważne odpowiedzi.
Z istnego zalewu zwrotnych wiadomości odcedził trzy, które uznał za najbardziej adekwatne (korespondenci byli ewidentnymi młodzikami, załączali nawet zdjęcia swoich niewinnie wyglądających buziek i takichże przyrodzeń), następnie w toku wielu mailowych dialogów wyłonił tego jednego, najpewniejszego kandydata.
Miał na imię Radek. Był szczupłym, wysportowanym brunetem o sympatycznej twarzy. Ponoć dopiero co ukończył osiemnasty rok życia.
W jednej z wiadomości napisał Tytusowi coś, co być może zaważyło na procesie wyboru
Nie mam problemu z sexworkerkami. Mogę i z opłaconą, mi to bez różnicy. Szanuję wszystkie kobiety. No i jestem z Zajęczyc, więc z dojazdem luz. Kręci mnie, że ktoś będzie patrzył. Nie jestem już prawiczkiem, a mój pierwszy raz miał miejsce w podobnych klimatach. Mój najlepszy ziomek siedział z boku i tylko się gapił, jak obrabiam jego dziewczynę, później odwróciliśmy role. To był naprawdę mega lot. PS: Jarają mnie te starsze. Na to też mam ostrą fazę. Chciałbym je pukać tak długo, aż sam się zrobię stary. No a wtedy przestawię się na młodsze, co zrobić:).
Tytusowi pozostawało już tylko znaleźć płatną partnerkę dla Radka, a z tym nie było najmniejszego problemu – znowuż poratował go internet.
Trafił bez trudu na pewną szczególną witrynę, funkcjonującą jako swoisty kurewski supermarket. Kobiety ogłaszały się tam w formie rozbudowanych profili, podpiętych pod algorytm wyszukiwarki.
Można było dowolnie filtrować ich upodobania seksualne, parametry cielesne, a także (lub przede wszystkim) wiek.
Wybór padł na niejaką SandręXXX, kobietę około pięćdziesiątki, niską, lekko przy kości i z ogromnym biustem, która w profilowym opisie zapewniała, że „lubiła mocno”, „często”, że nie miała nic przeciwko wyjazdom, ani „akcjom grupowym”. W cenie 200 złotych za godzinę oferowała między innymi: „wielokrotność zbliżeń”, „głębokie gardło”, „spust na twarz”, „złoty deszczyk z połykiem”, a nawet „gwałt pozorowany”.
Kiedy wszytko zostało już załatwione (Tytus spiął terminy, wynajął pokój, okłamał żonę informując o konieczności pilnego wieczornego wyjazdu za miasto, na rzekomą stolarską robotę) i zostawało przeczekać raptem połowę piątku, by jego dyskretne marzenie zostało nareszcie spełnione, doznał nagle silnych, wręcz śmiertelnie silnych duszności.
Miał wrażenie, że jego klatka piersiowa przestała się podnosić, że nie panował już nad pracą mięśni odpowiadających za oddychanie.
Słaniając się na miękkich nogach, z łomoczącym sercem wypadł ze swojej pracowni na ulicę, byle tylko jak najprędzej znaleźć się wśród ludzi.
Usiadł na chodniku, po czym nagle stracił przytomność.
Omdlenie było krótkotrwałe, ocknął się jeszcze przed przyjazdem pogotowia, które wezwał jakiś przejęty przechodzeń, natomiast stan przerażenia ciągle nie ustępował.
W szpitalu oznajmiono mu, że był zupełnie zdrowy.
To, co właśnie przeżył, nie było żadnym udarem, a jedynie zwykłym atakiem paniki.
Tytus powinien zadbać o swoją głowę, powiedzieli.
Marlena urwała się z pracy w połowie dnia, przyjechała po niego do szpitala, dogłębnie wstrząśnięta.
Rozstroiło ją to wydarzenie. Przez resztę dnia spontanicznie popłakiwała, a ponadto okazywała mężowi nieustanną troskę, która z czasem nabierała znamion chorobliwości.
Podawała mu posiłki, napoje, zabraniała ruszać się z fotela. Pytała czy w domu nie było dla niego za gorąco. Czy nie życzył sobie lekkiego przeciągu. A może miał ochotę na czekoladę?
Tłumaczył jej – to był tylko atak paniki, choć z drugiej strony sam nie bardzo wiedział, czym był atak paniki i co tak naprawdę oznaczał.
Zniesmaczony samym sobą, wysłał dwa esemesy, kolejno do Radka i SandryXXX.
Przepraszał za wszystko, ale musiał odwołać całą akcję. Plany pokrzyżował mu atak paniki.
Radek odpisał, że „luz”, natomiast prostytutka (czy jak wolałby Radek – sexworkerka) wpadła w furię:
– Atak głupoty chyba. Niepoważne! Trafiasz na moją czarną listę, spierdalaj na zawsze, bajkopisarzu!
.
Późnym wieczorem żona ogromnie go zaskoczyła. Nie dość, że pozwoliła zostać na noc w jej łóżku, to jeszcze zrobiła coś absolutnie szokującego – wykazała inicjatywę.
– Leż – rozkazała. – Ty się nie możesz męczyć.
Podsunęła ku niemu rękę, zacisnęła dłoń na członku, po czym przystąpiła do masażu, pierwszego takiego w całym ich pożyciu.
Wykazała się zadziwiającą wprawnością.
Miała świetne wyczucie tempa, wiedziała kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć, nieobca była jej również technika naprzemiennego wzmacniania i rozluźniania zacisku, jak i wiercenia paluszkiem po wilgotniejącej, rozsupłanej z napletka główce.
Spuścił się po kilku minutach pieszczoty. Nie miał pojęcia, że w tym wieku było to jeszcze możliwe, zwłaszcza przy niej, swojej rzekomo oziębłej żonie.
Marlena wtuliła się w męża, nic sobie nie robiąc ze spermy klejącej się do jej ciała. Pocałowała go w ucho, policzek, potem w usta.
– Chcę, żebyś miała orgazm – szepnął słabym głosem. Był szczerze wzruszony. – Żebyś poczuła to.
– Cicho tam – ucięła.
.
W następnych miesiącach śnił istny sen na jawie. Fantastyczny sen o małżeńskiej czułości, spontanicznie okazywanym cieple, a także o częstym seksie, który bodaj po raz pierwszy w jego życiu rzeczywiście zaczynał przypominać prawdziwe, dojrzałe kochanie się, a nie to smutne, jednostronne rżnięcie – jedyną formę zbliżeń, jaką dotąd znał.
W łóżku Marlena stała się nagle o wiele bardziej aktywna. Zamiast leżeć na plecach w niecierpliwym wyczekiwaniu końca, wiła się, co i rusz zmieniała pozy. Chciała, żeby Tytus brał ją od tyłu, od boku, albo żeby to on spoczywał na plecach, podczas gdy ona dosiadała jego członka i wykonywała na nim dzikie, iście pogańskie tańce.
Nie rozumiał, czemu zmarnowali te wszystkie lata (praktycznie całe życie) na ów smętny, podkołdrzany seks, wyzuty z wszelkiej radości, a przepełniony jedynie nudą i goryczą. Przecież mogli kochać się tak od razu! Marlena właśnie udowadniała, że jednak była do tego zdolna.
Ale mimo ożywienia, żona nadal trwała w tej swojej anorgazmii, lub czym to właściwie było.
Jeśli miewała jakieś orgazmy, to przeżywała je w dyskretny, niedostrzegalny sposób, i nie przyznawała się do nich. Choć było to raczej wątpliwe.
.
Pewne urodziwe, nuworyszowskie małżeństwo po trzydziestce, dla którego Tytus wykonał cały komplet bogato zdobionych, staromodnych mebli, serdecznie wyściskało go po skończonej robocie, tak jakby wyświadczył im jakąś niesamowitą przysługę, choć przecież suto za te meble zapłacili.
Kobieta nazwała Tytusa prawdziwym artystą, a jej mężczyzna jeszcze podbił tę stawkę, twierdząc przesadnie, że nigdy nie widział równie pięknego stołu i tak genialnie wykończonych szaf. Jego zdaniem, dzieła Tytusa powinny być wystawiane w najlepszych stołecznych galeriach, a za ileś lat – w światowych muzeach.
Po sfinalizowaniu tego zlecenia, Tytus przyłapał samego siebie na rzadko spotykanym odczuciu błogości, witania się z homeostazą.
Było mu lekko na sercu i płucach, czuł się zdrowy i silny. Nie myślał prawie w ogóle o przeszłości, z kolei przyszłość obecnie nie wprawiała go w żaden lęk, wręcz przeciwnie – był do niej całkiem optymistycznie nastawiony.
Był po prostu szczęśliwy.
Co więcej tak się złożyło, że akurat tego dnia wypadały jego pięćdziesiąte szóste urodziny.
Więc może jednak ostatecznie uwierzy w tego Pana Boga, a obrządek, w którym i tak od dawna uczestniczył, nabierze zupełnie nowego znaczenia? Kto wie, przecież nic już nie było dla niego niemożliwe.
Marlena przywitała go w domu butelką schłodzonego wina oraz grillowanym łososiem, nabytym w jednej z najlepszych zajęczyckich knajp – kolejne szaleństwo!
Ta dobra passa w egzystencji Tytusa trwała już zdecydowanie zbyt długo, stawała się zwyczajnie podejrzana. Cuchnęła rychłym, bolesnym kollapsem, który zdawał się być nieunikniony.
Pierwszym symptomem upadku okazał się niepokojący prezent, jaki dostał od żony na urodziny.
Była to koperta w formacie C5, a w niej niewielka karteczka z ręcznie nabazgraną informacją:
Teresa Maria Wilczyńska, ul. Ofiar Katyńskich 6/66, Zajęczyce
– Co to jest? – burknął Tytus, mocno skonsternowany.
– To ona – rzekła Marlena dumnie. – Zdobyłam jej adres. Znalazłam w archiwach MOPS-owych. Miała kartotekę, wpisana bardzo dawno temu, ale wszystko sprawdziłam. Nadal tam jest, żyje pod tym samym adresem.
– Ale kto?
– No przestań… – żachnęła się. – Teresa! Ta baba od pierwszych kroków, czy jak to nazywałeś.
Przysiadł na fotelu. Zrobiło mu się słabo.
– Po co mi to dajesz, czemu? – mruknął po chwili dziwnym tonem, rozwibrowanym od emocji, choć jednocześnie umykającym łatwej interpretacji co do ich natury (czy był bardziej wzburzony, czy zaintrygowany – nie dało się tego stwierdzić z pełnym przekonaniem).
– Bo wiem, że musisz to zamknąć w głowie. Raz na zawsze. – Usiadła na podłokietniku fotela i pogłaskała męża po łysiejącej głowie. – Ty tego potrzebujesz, teraz już wiem.
– Ale co mam zrobić? – Wzruszył ramionami. – Nawrzeszczeć na nią?
– A czemu nie? – Skopiowała po mężu potrząśnięcie brakiem. – Musisz z nią przede wszystkim porozmawiać. Skonfrontować się. Wytłumaczyć, jak bardzo ci napsuła w głowie tym swoim postępowaniem. Niech baba ma tego świadomość, bo podejrzewam, że nikt jej nigdy nie oświecił, a ofiar mogło być więcej. Tytus, ty miałeś wtedy czternaście lat! Byłeś bezbronny.
– To bez sensu… – westchnął. – Całkowicie bez sensu. Ja miałem wtedy czternaście, a ona ma teraz ze sto i już na pewno niczego nie ogarnia.
– Dokładnie osiemdziesiąt dwa – poprawiła Marlena. – Ma jednego syna i jednego wnuczka. Udziela się w radzie miejskiej Zajęczyc. Jest radną od jakichś dwunastu lat, nadal nią jest. Ktoś na nią głosuje. No to chyba coś tam jeszcze ogarnia?
– Pogadaj z nią – dodała po chwili, usiłując wyciągnąć męża ze stanu odrętwienia. – Nawet jeśli miałaby to być ostatnia nagana w jej życiu, myślę, że na nią zasłużyła.
.
III
rozliczenie
Zaparkował samochód na samym środku obrzydliwego, gierkowskiego blokowiska.
Nie znosił ulicy Ofiar Katyńskich (niegdyś Rokossowskiego), ulica ta przecinała najgorszy rejon Zajęczyc, który nawet po ponad trzydziestu latach niewiele się zmienił.
Wciąż pachniało tu patologią. Biedą i przemocą. Tą koszmarną, samo-nakręcającą się nierównością szans.
To właśnie w tej okolicy spędził swoje dzieciństwo.
Aż zakręciło mu się w głowie, gdy mijając grupkę dzieciaków, palących szlugi przed wejściem do bloku i łypiących na niego spode łba, przypomniał sobie o swoich panicznych ucieczkach za młodu, o spierdalaniu przed młodzieżą, która umyśliła sobie mu dokuczać, o laniu, jakie prędzej czy później i tak otrzymywał.
Wspiął się na trzecie piętro. Zapukał.
Nikt nie otworzył.
Oparł czoło o grawerowaną tabliczkę z napisem „Wilczyńscy” i był bliski poddania się. Nawet było mu to na rękę, bo przecież projekt owej bzdurnej konfrontacji nie wziął się od niego.
Ale wtem musiał nagle prostować plecy, bo drzwi ostatecznie ustąpiły.
– Pan ze spółdzielni, tak? – zapytała staruszka, nagle materializująca się w miejscu, w którym jeszcze chwilę temu stała drewniana zapora. – Od kanalizacji?
– Tak – odburknął odruchowo.
Wszedł do środka.
Kilka szybkich rzutów oka na ciało starowinki doprowadziło do wielce przygnębiających wniosków: nie była już umiarkowanie pulchna, była wręcz wychudzona. Jej pomarszczona skóra przybrała papierowy odcień, tu i ówdzie urozmaicany fioletowymi rozpryskami żylaków.
Pod względem kobiecości Teresa nie istniała już od bardzo dawna. Jej niegdyś bujne, czarne włosy stały się rzadkie i siwe, obfitości tyłka oraz piersi przemieniły się w luźne skórne zwały, z kolei twarzy prawie w ogóle nie dało się rozpoznać. Pomagał jedynie ten głupi pieprzyk na nosie, a także makijaż (nie zmieniła przyzwyczajeń przez te wszystkie lata, wciąż malowała usta na karminowo, a oczy – odcieniami fioletu)
Zaprowadziła go do toalety, wskazała odpływ klozetu i ględziła przez jakiś czas na temat ciśnienia, jakiejś błędnej konfiguracji rur, które jej zdaniem odpowiadały za raptowne wyrzuty niechcianej treści, jak i smrodu.
– Skrzywdziłaś mnie… – wypalił Tytus ze ściśniętego gardła. – Ty i moja matka. Bawiłyście się mną.
– Co pan gada, nie rozumiem?
Nie miał śmiałości się powtarzać. Chciał prędko wyjść. Ta cała konfrontacja i tak nie miała najmniejszego sensu.
– Ale zrobi pan coś z tym rurami? – dociekała. – Pierdolca można dostać od tych smrodów.
Spojrzał na nią ponownie, tym razem wnikliwiej.
– Nie poznajesz mnie, co? – syknął nienawistnie. – Nie masz pojęcia, kim jestem?
– A co pan znowu… – nastroszyła się, lecz zaraz zamilkła.
Posłała Tytusowi świdrujące spojrzenie. Popstrykała powiekami, jakby właśnie odganiała jakąś marę.
W tej wychodzonej, zmurszałej postaci jedynie oczy zachowały w sobie pewien ślad utraconej młodości.
– Chryste! Nie wierzę! – Ni stąd ni z owąd staruszka zaczęła się śmiać. – Ty jesteś tą małpą od Lusi! – powiedziała – Jesteś TĄ małpą!
– Mam na imię Tytus – warknął.
– No tak, Tytus, jak ta małpa. Pamiętam już! – Machnęła ręką. – To strasznie zabawne, że do mnie w końcu przyszedłeś. Kiedyś próbowałam cię odszukać, ale nadaremno. Później gdzieś wypatrzyłam, bodajże przy Poznańskiej, ale już nie chciało mi się zaczepiać.
– Ty mnie szukałaś? – zdziwił się. – Dlaczego?
– Ach, teraz już bez znaczenia – zignorowała pytanie – ale szkoda, że mi nie powiedziałeś o śmierci Luśki. Na pogrzeb bym przyszła. No ale… to w sumie też nie ma już żadnego znaczenia.
Na moment zapadła krępująca cisza.
– Co się tak dziwnie gapisz? – Prychnęła rzężącym śmiechem. – No tak, jasne, stara jestem. Zaraz do grobu trzeba się kłaść, dobrze kalkulujesz. A ty wiesz!? Ja już sobie nawet zakupiłam kwaterę! Kamienicznik wyrył nazwisko, oczywiście in blanco, jeszcze bez daty zgonu. – Zachichotała figlarnie, niczym mała dziewczynka, która wykręciła komuś psikusa. – Synka dobrego mam, wiem, że pochowałby mnie jak należy, ale nie chcę mu robić takich niemiłych kosztów. Przecież już sam pogrzeb jest niemiły.
Zaszokował go jej radosny, swobodny tok wypowiedzi, jak i to rażące lekceważenie jego postaci.
Teresa w istocie nie rozumiała wagi moralnej swoich dawnych wybryków, pomyślał. Mimo tylu lat, pozostawała ciągle tym samym, bezrefleksyjnym człowiekiem – tyleż beztroskim, co zwyczajnie głupim.
– Siadaj, chłopie, herbaty zrobię i sobie poopowiadamy. – Nie czekając na jego odpowiedź, od razu pomaszerowała do kuchni.
Nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Wchodząc do tego domu, na pewno nie widział siebie przy babcinym stole (nota bene – brzydkim szeregowcu z katalogu IKEI), obłożonym koronkowym obrusikiem, popijającym herbatkę z jakiegoś kiczowato zadrukowanego kubka, i jak gdyby nigdy nic prowadzącego normalny dialog, do pewnego momentu – wyprany z większych emocji.
– Ty jesteś niby jeszcze młody, a też już trochę stary – Uśmiechała się do niego. – Ile to minęło, ze czterdzieści chyba?
– Czterdzieści dwa – uściślił.
– W pale się nie mieści – pokiwała głową niedowierzająco. – Tyle lat, całe życie poszło i nie ma życia… A ty co robiłeś później, gdzie pracować poszedłeś?
– Skończyłem zawodówkę, stolarzem zostałem. Kilkanaście lat porobiłem w różnych firmach, potem otworzyłem własną pracownię.
– Też lokalnie?
– Tak.
– Naprawdę da się tutaj wyżyć ze stolarki, w takiej dziurze, jak Zajęczyce?
– Da się, nawet całkiem nieźle. Dom za to postawiłem. Nieduży, ale wygodny. O wiele lepszy od tamtej komunalnej klity, w której się gnieździłem z matką. Prawdziwy dom.
– No tak… ciasno tam było, ale przecież tak bardzo fajnie… – zamyśliła się, wręcz jakby rozmarzyła. – To były świetne czasy, świetne prywatki.
Zadrżał. Nie mógł uwierzyć, w to, co właśnie usłyszał.
– Teresa… – westchnął boleściwie, masując skronie palcami wskazującymi. – Czy ty naprawdę tego nie rozumiesz? Tego, jak bardzo mi było u matki źle? W tych jej ciągłych imprezkach nie było nic świetnego. To nie było fajne. One zmarnowały mi kawał życia, a matkę dosłownie uśmierciły. Do dziś mierzę się z konsekwencjami. A ty też miałaś w tym swój udział. Niebagatelny. I nie udawaj, proszę, że było inaczej. Nie zasłaniaj się jakąś starczą mgłą, interpretacją wspomnień, nie zasłaniaj się w ogóle, tylko to powiedz. Bo ja nie przyszedłem się sądzić. Chcę tylko usłyszeć, że jest ci przykro. Że żałujesz. Sam nie wiem, że przepraszasz mnie, być może?
Posłała mu dziwne spojrzenie, niby badawcze, a jednak bardziej drwiące.
– Zły jesteś na mnie, że cię wtedy rozprawiczyłam? – rzuciła po chwili.
Nie wiedział, jak odpowiedzieć.
Tak, był zły, ale jakoś nie przechodziło mu to przez gardło. Zresztą sprawa była o wiele bardziej skomplikowana – bardziej niż o fakt, że rzeczywiście padł ofiarą nieodpowiedzialnej, przedwczesnej inicjacji i molestowania, chodziło o sam sposób, w jaki do tego doszło. O wredny, nieczuły styl przeprowadzenia „zabiegu”, jak i wszystko, co zostało powiedziane przed, w trakcie oraz po. O to, jak był wówczas traktowany.
Ale tego nie umiał odpowiednio wytłumaczyć, to stanowczo wykraczało poza jego aktualne intelektualne zdolności.
Znowuż buchnęła szkaradnym, kpiącym śmiechem.
Tytusowi przez moment wydawało się, że widzi ją taką, jaką była w swej oryginalnej, pradawnej formie, czerpiącą przyjemność z jawnego okrucieństwa.
– Ty małpo jedna… – rechotała. – Ty sobie nawet nie zdajesz sprawy, jak wiele stresu ci w życiu oszczędziłam. Dałam żyć. A ty teraz przychodzisz do mnie i mówisz, że z tego nie skorzystałeś. Masz solidną robotę, zarabiasz i wyglądasz na zdrowego, nie powinieneś mieć zmartwień. To dlaczego tak biadolisz, po co się nad taką błahostką pochylasz po tylu latach? Ty chyba po prostu lubisz sobie pocierpieć, co?
– O czym ty mówisz, co ty bredzisz? – Tytus zaczął się nerwowo pocić.
– Dzieciaczka mi zrobiłeś, ot co! – zaśmiała się. – Ojca nie ma, dziecko jest!
Starcze gardło Teresy okazało się nie być odpowiednio przygotowane pod tak gwałtowną wokalizę. Z miejsca dopadł ją suchotniczy kaszel.
– Nie… – jęknął głupio. – Na pewno nie… Co ty pieprzysz w ogóle?
– Jednak tak, kochany, na pewno tak. – pokiwała głową, przecierając przekrwione po kaszlu oczy, w których po raz pierwszy przyczaiła się jakaś lekka nerwowość.
– Pamiętam dokładnie, co się wtedy stało – wymamrotał cicho, a po chwili nabrał większej pewności siebie. – Matka kazała mi wyciągnąć przed końcem, a ty mówiłaś do matki, bo przecież nie do mnie, bo przecież nikt nie uważał, że posiadam jakąś wolę czy że w ogóle jestem człowiekiem, mówiłaś że chcesz, żebym się na ciebie spuścił, no a mi ostatecznie nie powiodło się w temacie zadowalania kogokolwiek. Skończyłem, jak skończyłem. Bo byłem dzieciakiem. Tak, pamiętam bardzo dobrze, skończyłem w środku. Ale jeszcze tego samego dnia bzyknęło cię dwóch facetów. Jak już się uchlałaś do nieprzytomności, to nawet nie wyciągali. A ile było podobnych imprezek w tamtym czasie, no powiedz? Ilu mogło cię zapłodnić? Ilu? I czemu twierdzisz, że to byłem akurat ja? – Zrobił krótką pauzę, podczas której wiercił się nerwowo na kanapie i bezmyślnie przestawiał położenie kubków na stole. – Śmieszne jest, co mi teraz mówisz, doprawdy śmieszne – prychnął na zakończenie perory.
Teresa siedziała naprzeciw niego w dostojnie wyprostowanej pozie, nie wykazując żadnych oznak poruszenia. Przez dłuższy czas patrzyła na niego z góry, niemo rozbawiona tym, co właśnie usłyszała, a następnie – gdy uzyskała pewność, że Tytus nie miał już nic więcej do dodania – nachyliła się ku niemu i rozwinęła ów ledwo napoczęty wątek.
– To ty jesteś ojcem – powiedziała z naciskiem. – Ty chyba nie życzyłbyś sobie tego wiedzieć, ale skoro z jakiegoś powodu tu przylazłeś, to masz: jesteś ojcem mojego syna. Pogódź się z tym, bratku.
Tytus zawisł nad stołem z opuszczoną głową, nie miał śmiałości podnieść na nią wzroku.
– Kiedy rósł mi brzuchol – kontynuowała wypowiedź, niezrażona nagłą anabiozą, w jakiej znalazł się jej rozmówca, a może wręcz zachęcona jego bierną postawą – sądziłam z początku, że po prostu przesadzam z piwami. Ale w końcu to do mnie dotarło: zaciążyłam. Stało się i tyle. Przez jakiś czas kusiło mnie, żeby spędzić. Biłam się z myślami. Uznałam jednak, że… no że czemu nie! I była to najlepsza decyzja w moim życiu. Wódę odstawiłam. Dostałam kopa, żeby coś jeszcze porobić ze sobą. Coś zmienić, a nawet zacząć od nowa. Nie miałam żadnego frajera na stałe, ale poradziłam sobie. Dosiedziałam w zawodzie do sześćdziesiątki, narobiłam oszczędności, a potem zrobiło się jeszcze ciekawiej: skorzystałam z kontaktów i poszłam w samorządy, polityczką zostałam! Radną jestem w Zajęczycach, wiedziałeś? Decyduję z innymi, czy taka a siaka forsa z budżetu pójdzie na fontannę, czy na skwery, czy na chodniki, czy na MOPS. A mój Maciuś dorósł, piękny i szczęśliwy. Bardzo szybko spłodził następcę i mogę cieszyć się z wnuka, mimo że tak późno to wszystko zaczęłam… Dasz wiarę, jak pięknie mi się to życie ułożyło? Można by nawet powiedzieć: to dzięki tobie.
– Nic z tego nie rozumiem – jęknął Tytus. – To niczego nie potwierdza. Nie spłodziłem ci żadnego Maciusia. To nie ja.
– Gamoniu ty… – westchnęła niedowierzająco. – Weź ten kubek, co w nim piłeś herbatę, i po prostu obejrzyj. Obejrzyj uważnie. Przejrzyj się w nim, jak w lustereczku.
Sięgnął po rzeczony kubek, zadrukowany kretyńskim, kolorowym wzorkiem w serduszka, nad którym górował napis: „kochanej mamci”. Centralną część zadruku stanowiła jednak fotografia mężczyzny wyszczerzającego zęby do obiektywu. Mężczyzny, stanowiącego niemal dokładną kopię Tytusa, tyle że w jego młodszej odsłonie.
Tytus odnalazł na kubku swoje własne krzaczaste brwi, swoje spiczaste, ptasie usta, trójkątnie rozplanowaną twarz, a także szeroko rozstawione oczy. I nie miał już wątpliwości, że Teresa mówiła prawdę.
Miał syna z tą dziwką. Był ojcem, był nawet dziadkiem.
– Przyznam ci się do czegoś – ciągnęła Teresa, doskonale świadoma wrażenia, jaki zrobił na Tytusie ów głupi zadruk na naczyniu – z początku nie miałam absolutnej pewności, czy to rzeczywiście z tobą zaciążyłam, to było tylko przeczucie. Musiało minąć kilka lat, żebym cię rozpoznała w buzi mojego synka. Wtedy właśnie zrodził się we mnie pomysł, żeby ci powiedzieć. Myślałam chyba, że powinieneś wiedzieć, choć z mojej perspektywy niewiele by to zmieniło. Przecie alimentów byś nie płacił, za męża nie robił, za ojca na pewno też nie, skoro sam jeszcze gnojek byłeś. No więc odpuściłam. Nawet Luśce nic nie powiedziałam. Zresztą nam się wtedy zupełnie rozjechały narracje, ona nadal miała to straszne parcie na wódę i kumała coraz mniej, a ja… no cóż. Byłam zupełnie gdzie indziej. Musiałam godzić pracę z opieką i wychowaniem, oczywiście na trzeźwo. Ciężkie czasy to były, jakby ze dwa-trzy etaty robione za jednym zamachem. Miewałam wiele kryzysów, momentów zwątpienia. Jeden z nich skłonił mnie ku zamążpójściu, ale to był błąd. Ledwie pół roku wytrzymałam przy tym debilu, panu Wilczyńskim. Durny był, niezaradny, w niczym nie pomagał, dziecka mojego nie szanował, jedyne co potrafił, to mnożyć problemy. Pogoniłam gamonia, a potem dałam sobie spokój z miłościami. No może tylko czasem wpuściłam jakiegoś do wyrka, dla rozrywki, nic poza tym.
Przerwała na moment, żeby zatopić usta w herbacie.
Na kubku, z którego piła, widniało hasło napisane falbaniastym czerwonym fontem: SUPER BABCIA!.
– Pamiętam! – krzyknęła nagle, odstawiając kubek na stół. – Parę lat później przyuważyłam cię w tamtym burdeliku na Poznańskiej i nawet przez chwilę korciło mnie, żeby podejść i zagadać, może umówić się na jakąś kawkę czy coś, żeby cię jednak w tę całą sprawę wtajemniczyć, no ale w końcu uznałam, że minęło już zbyt wiele czasu. Miałam wtedy dystans, inaczej patrzyłam na sprawy. Co było, a nie jest, to nie pisze się… no nie warto rozdrapywać. Swoją drogą ty chyba wtedy jakiegoś starego babsztyla sobie wziąłeś, co? Tam, na Poznańskiej?
Tytus milczał. Zbierał myśli.
Gdy wydawało się, że jej straszna historia dobiegła wreszcie końca, Teresa ni stąd ni zowąd przeniosła poprzeczkę na kolejny poziom:
– A to jest twój wnuk, Radek! – powiedziała po chwili, podsuwając Tytusowi pod nos samsunga, na którym wyświetliła zdjęcie pewnego uśmiechniętego, młodego chłopaka. – Śliczny chłopiec, co nie?
Tytus poczuł zimny pot na plecach, w jego głowie zapanował niemożebny ukrop.
Zobaczył dokładnie tą samą fotografię, jaką przed kilkoma miesiącami otrzymał w mailu od Radka, nie wiedząc jeszcze, że ów chłopak był jego wnukiem. Zdjęcie niedoszłego kochanka SandryXXX.
Zachciało mu się rzygać. Płakać. Śmiać. Albo umierać. Właściwie to mógłby wykonywać wszystkie te czynności jednocześnie, gdyby tylko było to możliwe.
Zerwał się od stołu i szybkim chodem podreptał do wyjścia, ignorując okropny śmiech, jakim odprowadzała go Teresa.
– Ty małpo, wredna! – zanosiła się śmiechem. – Znowu mi pryskasz, co? No to następne spotkanko już chyba przy katafalku!
.
Wrócił do domu niejako na autopilocie.
Był wstrząśnięty. Rozbity. Zamknięty w świecie chaotycznych błysków myśli, które nie składały się w żaden rozsądny konstrukt, w nic, co mogłoby dać nadzieję na wyjście z intelektualnego impasu.
Nie miał bladego pojęcia, jak udało mu się dotrzeć do celu bez staranowania innego auta albo przejechania pieszego na pasach.
Wpadł do środka z paniką, odnalazł żonę, po czym z miejsca się do niej przytulił.
Marlena akurat stała w kuchni nad rozgrzanymi palinkami, szykując kolację.
Niezadowolona z nagłego uścisku, odepchnęła go.
– A co to znowu, poczucie winy? – mruknęła.
Tytusowi zrobiło się mdło.
– Dlaczego tak powiedziałaś?
– Nie wiem, ty mi powiedz… – Uśmiechnęła się złowieszczo. – Może masz coś na sumieniu? Może cię usidliła po raz kolejny? Ja nie wiem.
– Nie, nie usidliła – żachnął się. – Nie wiem, jak to się mogło nie udać, ale osiemdziesięcioletnia, siwa starucha jakoś nie dała rady mnie usidlić! – ironizował.
Przekręciła kurki kuchenki do pozycji zerowej.
– Dobrze, mamy to za sobą – stwierdziła oficjalnym, wieńczącym tonem. – A teraz zjemy łososia i o wszystkim zapomnimy.
– Marlena… – stęknął żałośnie. – Dlaczego ja się muszę czuć tak strasznie? Dlaczego, powiedz mi?
– To jednak jest coś na rzeczy z tym sumieniem? – zatroskała się.
– To był błąd! – wybuchł. – to spotkanie w niczym nie pomogło, tylko jeszcze bardziej nasrało mi do głowy! Zrobiło mi się gorzej, tylko gorzej.
– Oj, już skończ z tym cackaniem się! – zganiła go. – I zjedz łososia, bo wystygnie. Przecież go uwielbiasz.
Swoją drogą łosoś symbolizował radość i satysfakcję z wykonywania codziennych obowiązków, jak zauważyła Marlena. Wyczytała to niegdyś w jakimś senniku czy horoskopie.
Po kolacji poszli do łóżka, ale nie osiągnęli w nim nic, oprócz snu.
Marlena, wedle swojego nowego zwyczaju, do którego Tytus nadal nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić, bardzo aktywnie pracowała nad dostarczaniem przyjemności, lecz tym razem była zmuszona skapitulować.
Członek Tytusa pozostawał martwy, mimo jej wprawnych palców, a nawet warg, które swoją wprawę ogłaszały po raz pierwszy.
.
IV
epilog
Kilka lat później ich pożycie wyglądało względnie tak samo.
Spędzali dnie w sennym, rutynowym rytmie. Pracowali. Chodzili do kościoła. Wspólnie gotowali. Raz na pewien czas pili alkohol, oglądali filmy i próbowali się kochać. Wszystko to – z marnymi skutkami.
Kościół, jak to kościół, nie dostarczał żadnych pozytywnych zaskoczeń, a jedynie ciągu pseudofilozoficznych udręk.
Gotowanie dawało niby jakąś radość, ale tylko dopóki było tylko gotowaniem. Bo następująca po nim konsumpcja momentalnie kasowała wszystko, co w tym dobre (Tytusowi i Marlenie nie brakowało kucharskich umiejętności, chodziło raczej o motyw końca, którego symbolami były zęby, żuchwy, przełyki).
Podobnie rzecz miała się z alkoholami czy filmami. Dopóki trwało pochłanianie, było względnie dobrze. Ale potem butelki stawały się suche, a przez ekran przełaziły czarno-białe napisy. Wtedy trzeba było się znowu budzić i wracać do wstrętnej rzeczywistości.
Natomiast z seksem było zdecydowanie najgorzej, ponieważ w tym wypadku problem nie wynikał z depresyjnego strachu przed rychłym końcem, ale z tego, że brakowało choćby zaczątku – na tym etapie impotencja Tytusa nie była już chwilowym niedomaganiem. Przeszła w stan permanentny.
W końcu zupełnie zrezygnowali z cielesnej bliskości, lub raczej – z dalszych prób pobudzania genitaliów. Bo okazjonalne całusy czy uściski nadal się zdarzały.
To w zasadzie naturalne, trzeba to było sobie uświadomić: niemal każda para z długoletnim stażem dochodziła wreszcie do tego momentu.
Z punktu widzenia Marleny było to być może całkiem wygodne. Już nie musiała się tak męczyć, myśleć obsesyjnie o spełnianiu partnera, czy przede wszystkim krępować się tym, że sama nigdy przy nim nie dochodziła.
Wciąż jednak musiała myśleć o swojej traumatycznej przeszłości, która zrujnowała jej życie seksualne, jak i pozostawiła trwałe piętno w ośrodku przyjemności.
Mało rzeczy ją cieszyło, w zasadzie nic. Pewnie właśnie dlatego tak chętnie oddawała się wszelkim rytuałom. Obrządkom, które zapewniały wygodną ucieczkę przed uporczywym myśleniem, nie tylko o traumie, ale i o czymkolwiek innym.
Marlena najmocniej ceniła sobie stan auto-hipnozy – pozornego zawieszenia myśli, w którym nie istniały żadne namiętności, pragnienia, ani też lęki.
.
Niegdyś Tytus wytrącił ją z równowagi propozycją zorganizowania trójkąta, a w późniejszym czasie zmroził krew w żyłach opowieścią o molestowaniu, którego doświadczył za młodu – jakże była wtedy bliska zrzucenia na niego tego całego mrocznego balastu, który dźwigała na barkach przez większość życia. Wyjawienia historii, o której wiedziały tylko cztery osoby na Ziemi: jej rodzice, ksiądz oraz oczywiście ona.
Ale nie dała rady. Zamiast się zwierzać, odegrała przed Tytusem emocjonalną psychodramę, która była w istocie zasłoną dymną. Wolała obrażać męża i brzydzić się otwarcie patologią, udawać, że nie rozumiała stojących za nią mechanizmów, niż popadać nagle w otwartą rozpacz oraz samobiczowanie.
Zresztą co takiego mogłaby uzyskać na drodze wyznania, oprócz nikomu niepotrzebnego współczucia, litości jakiejś, a może nawet cichego wstrętu ze strony Tytusa?
Rozgrzeszenie?
To akurat dostała niegdyś od księdza, choć od nieodpowiedniego.
Nigdy nie zapomni tamtej szczególnej, płaczliwej spowiedzi, podczas której duchowny ciągnął młodą Marlenę za język, zmuszając do uściślania wypowiedzi o kolejne kłopotliwe szczegóły, wręcz dolewając oliwy do ognia, miast uśmierzać ból złamanej parafianki.
– Na początku chciał, żebym brała w ręce – tłumaczyła. – Kładł się przy mnie nocami i czekał, aż go pomasuję. Pokazywał, jak mam dotykać. A później całował w czoło i zostawiał mnie w mokrym łóżku.
– Czy mówiłaś tacie, że tego nie chcesz? – drążył klecha. – Czy próbowałaś przypomnieć, że zwodził go szatan, że błądził, wymagał spowiedzi?
– Nie umiałam nic mu powiedzieć, ja się go bałam, no i zamykałam w sobie – popłakiwała. – Matka za to dużo mu gadała. Słyszałam, jak się czasem kłócili o to, co mi robił. Ale tak ogólnie to ona wolała udawać, że nic się nie dzieje. Jak zapadała noc, nie zabraniała ojcu iść znowu do mojego pokoju i robić te wszystkie rzeczy.
– Jakie rzeczy, co jeszcze tam robiliście? Tylko dotykanie?
– Nie.
– Nie bój się, powiedz dokładnie, jak było.
– Musiałam brać do rąk, masować i go całować…
– Co jeszcze? – dopytywał coraz bardziej napiętym tonem.
– Później robił mi ból i już nic więcej. Ból na wiele różnych sposobów. Mówił, że jestem kobietą, a kobiety tak właśnie się czują, kiedy są dorosłe. Kazał być cicho, leżeć, nie ruszać się.
– Czy składał w ciebie nasienie?
– Nie, raczej nie składał. Musiałam to wycierać z brzucha albo z ust. Albo włosy myć.
– A ty naprawdę ojca nie prowokowałaś? Dziewczyno, musisz mówić całą prawdę, to ważne!
– Nie wiem. Myślę, że nie.
– Nie wiesz? A ja myślę, że wiesz, tylko coś konfabulujesz. Ile lat to trwało, ta hańba?
– Jakieś trzy lata. Skończyło się, kiedy matka posłała mnie do szkoły z internatem.
– Trzy lata?! – oburzył się ksiądz. – Miałaś całe trzy lata na zastanowienie się, na dojrzenie do reakcji, a nic takiego nie zrobiłaś?
– Przyzwyczaiłam się. Mi się z czasem zdawało, że to zupełnie normalne. Nawet czekałam, aż to się znowu stanie. Zapomniałam, że dzień może wyglądać inaczej.
– To grzech. Ciężki grzech.
– Ale ja przecież nigdy tego nie chciałam. Ja wiem, że grzech. Dlatego przychodzę do ojca i proszę ojca o pomoc. Z całego serca chcę się wyzwolić od tego, co było. I zapomnieć o tym. Ojciec musi mnie rozgrzeszyć.
– To wcale nie jest takie łatwe, dziewczyno! Wam się, młodzi tak często wydaje: że można narobić zła, a potem przyjść do kościoła i to wszystko, co było, tak lekko i przyjemnie odwołać. Zapomnieć i do przodu. O tempora, o mores!
.
Miała wiele powodów ku temu, by stracić zaufanie do Kościoła, a jednak nigdy nie straciła.
Uzmysłowiła sobie, że za technicznymi aspektami obsługi kultu stali tylko i wyłącznie ludzie, lepsi czy gorsi. Zresztą wyznawców też dało się podzielić na identyczne, elementarne kategorie. Lepszych i gorszych. Ona należała raczej do tej pierwszej kategorii, choćby dlatego, że nie kwestionowała swojej wiary z byle powodu.
Może czasem dopadały ją kryzysy, podczas których zadawała sobie jakieś niestosowne, bluźniercze pytania (przykładowo: czy Jezus Chrystus posiadał penisa, a jeśli tak, to w jakim celu? Albo: czy wiara w Boga Trójjedynego mogła wziąć się z pragnienia doświadczania cudów, podyktowanego z kolei rozczarowaniem tymi zimnymi, logicznymi regułami rządzącymi planetą Ziemią i pochodnymi jej ciałami astralnymi?), ale zaraz wychodziła na prostą.
Spowiadała się zawsze regularnie i bardzo szczegółowo.
Z przynależnością religijną było trochę, jak z małżeństwem. Oba zagadnienia łączyły poświęcenie, zaufanie, akceptacja powtarzalności zdarzeń i myśli, a także naczelny cel, jakim było dotrwanie do kresu w jak najlepszej formie, duchowej oraz fizycznej.
W obu przypadkach pojawiały się oczywiście sporadyczne kryzysy. Nie dało się tego uniknąć. Ludzkość – ludzka rzecz.
Życie z Tytusem nie było jej jakoś szczególnie niemiłe, ale przez większość tego życia borykała się z jednym wielkim pasmem kryzysów, z czego mąż chyba nigdy nie zdawał sobie sprawy.
Praktycznie każdy ich seks wiązał się z potwornym wysiłkiem woli, rozpaczliwą walką o zachowanie twarzy, stłumienie oznak wstrętu i paniki, po prostu o przetrwanie stosunku, który Marlena uważała za swój solenny, małżeński obowiązek.
Wypracowała z czasem metodę polegającą, w dużym uproszczeniu, na tymczasowym nieistnieniu. Nauczyła się nieruchomieć i wygaszać wszelkie gorączkowe myśli oscylujące wokół cielesnych paralel między Tytusem a jej ojcem (mieli podobne budowy ciała oraz niemal identyczne kształty penisów), skupiać zaś na neutralnych „wygaszaczach” w rodzaju zmawiania w głowie modlitw, zapętlanych po wielokroć.
W tej materii przełom nastąpił dopiero po ponad dwudziestu latach małżeństwa.
Pierwszego impulsu do zmiany dostarczyła awantura, która wybuchła w urodziny jej męża.
Przez długi czas izolowała się od Tytusa, a nadprogramowe zasoby czasu, jakie uzyskała w wyniku tamtej obrazy, pożytkowała na coś, co wcześniej nawet nigdy nie przyszłoby jej do głowy – nawiązanie dialogu z matką.
Była to swoista vendetta skierowana w stronę ostatniej żyjącej sprawczyni jej niedoli (ojciec nie żył już od wielu lat), choć w duchu Marlena wolała nazywać to „dialogiem”.
Wykrzyczała jej wtedy całą swoją nienawiść. Odmalowała bolesny obraz rozczarowania rodzicielką, która z natury miała uchodzić za figurę kochającą i opiekuńczą, a przede wszystkim chroniącą przed wszelkim złem.
Ta ponad siedemdziesięcioletnia kobieta nie była gotowa na otwartą konfrontację. Zdążyła już chyba przywyknąć do stanu rozejmu, do tej nigdy niewypowiedzianej, jednostronnej amnestii, którą ogłosiła sobie sama.
Może kiedyś coś sobie powiedziały, wymieniły jakieś ostrzejsze uwagi, ale wówczas Marlenka była jeszcze dzieciuchem, a przecież w późniejszym czasie – już po śmierci ojca – córka kompletnie dostosowała się do jej autorytetu. Nigdy nie wracały do tego, co było. Bo i po co?
Teraz zaś, gdy nadeszły ciężkie zarzuty, wyłożone z zaskoczenia, a poza tym tak bardzo wprost i z taką natrętną drobiazgowością, stara kobieta popadła w nerwowe dygotanie, zgrzytanie zębami oraz płacz.
Usiłując wynaleźć coś na swoją obronę, uczepiła się dygresji, jako swoistej boi ratunkowej:
– Ja się bałam twojego taty tak samo, jak truchlałam ze strachu przed moim własnym! Mój ojciec tłukł mi mamę do krwi, bił też jej córki z innego małżeństwa, moje siostry przyrodnie. A najostrzej traktował Lusię, twoją ciotkę. Piekło nam wszystkim urządził. Każda próbowała się jakoś po tym odbudować, ale nie każdej wyszło. Mi nie wyszło na pewno, już na zawsze byłam słaba, strachliwa i zanadto spolegliwa. Lusi nie wyszło jeszcze bardziej. Poszła w alkohol, wieczne prywatki, dziesiątki przygodnych kochanków, no słowem w patologię poszła. Marlenko, czy ty nadal nie rozumiesz, dlaczego nie chciałam, żebyś się związywała z jej synem, prywatkowym bękartem, którego spłodziła nie wiadomo z kim? Z tego nie mogło być nic dobrego, ostrzegałam cię. A teraz dajesz mi dowód, że miałam rację. Ty nie jesteś szczęśliwa. Ciągle się miotasz, wykłócasz i lustrujesz jakieś pradawne historie, zamiast żyć tym, co jest. No po prostu żyć.
– Mówimy o nas! – wydarła się Marlena. – O mnie, o tobie, o chorym psychicznie tatusiu! O tym, co żeście mi zrobili! Razem.
– Córcia, ale ja o tym, ja właśnie o tym… – kwękała zrozpaczona matka. – Tylko ty nadal nic nie rozumiesz…
Ostatecznie kobiety nie zdołały się dogadać, dojść do jakiegoś meritum, które zdołałoby oczyścić je obie lub tylko wybraną z nich.
Mimo to po konfrontacji Marlena poczuła się o wiele lepiej.
Jeszcze tego samego dnia postanowiła wyciągnąć ku Tytusowi rękę na zgodę.
Wracając do domu nabyła kilka piw, później wykupiła dostęp do VOD Nowych Horyzontów, witryny powiązanej z festiwalem filmowym, na który niegdyś wspólnie pojechali (w ramach jednej z nielicznych wycieczek poza granice Zajęczyc).
Film wybrali oczywiście w ciemno. Nie znali się na dziesiątej muzie, ale lubili – przynajmniej ona lubiła – zgłębiać po omacku kategorię tak zwanych „produkcji ambitnych”.
Gwarantowało to zwykle ogromną nudę, ale taką z gatunku pożądanych. Bo coś z tej nudy od czasu do czasu wynikało: jakieś luźne spostrzeżenia, drobne doznania estetyczne. Poza tym to zwykłe zabijanie czasu można było opleść w ułudę robienia czegoś dobrego dla swojej głowy.
W tym jednym przypadku stało się inaczej.
Ślamazarnie rozwijana fabuła, która z początku sprawiała wrażenie czegoś na kształt rozprawki filozoficznej snutej przez dwójkę starych, rozczarowanych życiem, bogatych biznesmenów (sic!), nabrała znaczącego przyspieszenia, gdy ci kabotyńscy, wątpliwi protagoniści przemienili się nagle w najzwyklejsze czarne charaktery, w okrutników polujących na młode kobiety i czerpiących radość z zadawania im bólu.
Ich pierwszymi „zdobyczami” były nastoletnie siostry. Bliźniaczki, które dały się omotać dużymi pieniędzmi, nie domyślając się jeszcze, jak straszne katusze spotkają je ze strony dziadów.
Scena wystawnej kolacji w elitarnym hotelu była swoistą ciszą przed burzą. Podnosząc leniwie swe widelce do ust i biorąc uroczyste małe kęsy, satyrowie wymieniali się jakimiś zdawkowymi, tajemniczymi uwagami, podczas gdy dziewczyny popadały w coraz większy niepokój. Sukcesywnie traciły apetyt.
Właśnie tak czuła się mała Marlena, gdy jedząc posiłek z rodzicami czuła na sobie intensywne spojrzenie ojca.
Burza rozegrała się zaś w pokoju hotelowym.
Faceci zażądali ręcznej stymulacji (kolejna paralela z jej rodzicielem), a potem zżymali się z tego, że dziewczyny czuły się onieśmielone widokiem męskich narządów (jeszcze jedno wstrętne skojarzenie).
Później były obmacywane, lizane po swych małych piersiach, a zarazem lżone. Starcy wyżywali się na nich psychicznie, co było chyba formą zemsty za ich bezczelną młodość, za to, że one dopiero wszystko zaczynały, oni zaś zdecydowanie docierali do kresu.
Przeszli w końcu do penetracji. Robili to techniką odbytniczą, bo twierdzili, że „głupie gęsi nie zasługiwały na nic więcej”.
Przerażone, cierpiące dziewczyny podtrzymywały się wzajemnie na duchu trzymając za ręce i szepcząc do siebie: „będzie dobrze”, „patrz na mnie”, „zaraz koniec”.
Tego akurat Marlena już nie mogła dłużej znieść. W przeciwieństwie do wielu bolesnych stosunków analnych, które zafundował jej ojciec, tym razem miała możliwość zaprotestować, a nawet w pełni zapanować nad sytuacją – sięgnęła po pilota i wcisnęła czerwony guzik.
.
Ojciec zmarł na zawał w dniu, w którym Marlena zdała egzamin maturalny – ostatni z listy.
Udała się na pogrzeb, sama nie wiedząc dlaczego. Chyba po prostu bała się gniewu matki, u której miała zaraz znowu zamieszkać (a od której na szczęście bardzo szybko uciekła, bo na kolejnym pogrzebie poznała Tytusa).
Kiedy po ceremonii kościelnej kilku tęgich facetów podniosło trumnę ze zwłokami ojca, i ruszyło w stronę wyjścia zapraszając żałobników do konduktu, Marlena rozkleiła się.
Straszliwie zabolała ją myśl, że śmierć tego pogubionego, obrzydliwego człowieka ostatecznie zdołała nią wstrząsnąć.
Wiele lat później popadła w identyczną histerię, gdy Tytus trafił do szpitala z podejrzeniem zawału.
Od tego czasu starała się być dla niego lepsza. Bardziej zaangażowana i empatyczna, mocniej wyczulona na jego potrzeby, zarówno społeczne, jak cielesne.
Czy naprawdę potrzeba jej było widma śmierci, żeby cokolwiek zmieniać?
A może nie chcąc tracić Tytusa, walczyła raczej o to, by to ojciec nadal przy niej był, w symbolicznym wymiarze?
Aż strach było pomyśleć.
A jednak myślała. I to często.
.
Tytus odszedł nagle w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Ostatecznie nie zabiło go serce, ale niewykryty w porę rak żołądka.
Marlena zniosła tę stratę lepiej, niż się spodziewała.
Nie można jej było odmówić smutku, ale też nie było po niej widać jakiegoś szczególnego, dławiącego cierpienia.
Dość szybko pogodziła się ze stratą, w czym z początku być może pomagało to, że była zajęta zmartwieniami o naturze logistycznej, czyli organizowaniem pochówku.
Na pogrzebie zjawiło się niewielu ludzi, ledwie dwudziestu kilku, ale dla Marleny ta liczba stanowiła istny tłum.
Spodziewała się o wiele niższej frekwencji, choć z drugiej strony stypę zarezerwowała na trzydzieści talerzy, tak na wszelki wypadek.
Każda przybyła na pogrzeb persona została zaproszona na żałobną ucztę, złożoną z rosołów, schabów, kaw, serników oraz sporej ilości wódki.
Marlena wódki nigdy nie piła, ale tym razem postanowiła zrobić wyjątek.
I to był błąd, ponieważ w toku wartko przechylanych kieliszków bardzo szybko zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością, a zwłaszcza kontrolę nad sobą samą.
Wygadywała jakieś głupoty, wybuchała perlistym śmiechem (ona – wdowa w żałobie!), a potem nagle zapominała o całym otoczeniu, pełnię uwagi przekierowując na pewnego nieznanego jej gościa około trzydziestki.
Spodobał jej się od razu. Miał w sobie coś dobrego, miłego dla oka, jakby znajomego.
Była zbyt pijana, żeby zapytać, kim on właściwie był, i co tutaj robił, a może jednak spytała, tylko nie zdołała tego spamiętać (z jego ewentualną odpowiedzią włącznie).
Nazajutrz, budząc się grubo po południu, na strasznym kacu, zdecydowanie najstraszniejszym, z jakim kiedykolwiek miała do czynienia, męczyła się próbując ustalić przebieg końcówki wieczora.
Z luźnych, chaotycznych przebłysków wspomnień wynikało, że wyszła gwałtownie z knajpy, nie żegnając się ze swoimi gośćmi. Że było jej gorąco, mimo mrozu, że wymiotowała pod jakimś przystankiem PKS-owym, a potem wsiadała do taksówki, którą zamówił nie wiadomo kto, i dokąd.
Niedługo później reminiscencje uzupełnione zostały o dalszą obecność owego intrygującego trzydziestolatka, a także o wiele innych, niepokojących szczegółów, zapowiadających długą spowiedź i jeszcze dłuższą pokutę.
Przypomniała sobie o sterczącym, tęgim penisie, przystawianym do jej twarzy. O lizaniu go, o sporadycznym głupawym rechotaniu.
Miał na imię Radek – w końcu i to sobie przypomniała.
Radek plótł coś o swoim tacie, który ponoć bardzo długo bił się z myślami, czy przyjść na pogrzeb (ale w końcu odpuścił). Gadał też o swoich dziadkach, o porażającej różnicy wiekowej między nimi, która sprawiła, że jego babcia liczyła sobie teraz dziewięćdziesiąt trzy lata, podczas gdy dziadek Tytus miał tylko sześćdziesiąt siedem. No ale umarł, niestety, zanim Radek zdążył go poznać.
Niewiele się spóźnił, namierzył go raptem przed miesiącem, ale – jak się okazuje – i tak za późno.
Jakże podniecało go, że mógł wejść do sypialni Tytusa i „robić to” z jego żoną, choć przecież tego nie planował. To wyszło jakoś samoistnie i było tak bardzo nieprawdopodobne i absurdalne, że aż prosiło się o sitcomowy śmiech z puszki. Zresztą Marlena na pewno widziała to podobnie, czyż nie?
No ale nie przyszedł do tego domu tylko dla głupiej draki. On od zawsze miał w sobie parcie na starsze kobiety, zwłaszcza tak urodziwe, jak Marlena. Był szczęśliwy, że zgodziła się go ugościć, a zarazem tak mocno pobudzony, że z trudem powstrzymał się od szybkiego finiszu, kiedy mu na wejściu wzięła do ust.
Jaka ona była piękna, i jak młodo wyglądała. Na pewno musiała być o wiele młodsza od jego dziadka, ze dwadzieścia lat – na bank!
I niech nie myśli, że robili teraz komuś krzywdę, co to to nie!
Choć Radek miał już trzydziechę, nie związał się jeszcze z żadną kobietą na stałe. Jakoś mu nie szło w tym temacie, ale nie znaczyło to, że nie był zadowolony ze swojej egzystencji. Wręcz przeciwnie, cenił sobie wolność, a zwłaszcza ten swobodny seks, uprawiany często i z wieloma partnerkami.
Od piętnastego roku życia zdążył obskoczyć osiemdziesiąt sześć kobiet, których znamienita większość była od niego dużo, dużo starsza. Znał dokładną liczbę swoich kochanek, liczył skrupulatnie, bo już dawno temu obrał sobie za cel dobić do okrągłej setki. Przynajmniej!
Miał powodzenie u płci przeciwnej, temu nie dało się zaprzeczyć, jak i temu, że był bardzo dobry w te klocki. Znał się na sztuce podrywu, a w łóżku jeszcze żadnej nigdy nie rozczarował. A dlaczego? Bo miał świetne warunki fizyczne, super kondycję i cielesną intuicję, a przede wszystkim ogromne doświadczenie. Ruszał się, jak mistrz.
Marlena nie potrafiła skupić się na tyle, by cokolwiek skumać z tego potoku chaotycznych słów.
W pijackim, bezrozumnym rozkołysaniu, uciszała wymownymi gestami tego rozćwierkanego i ewidentnie zanadto zakochanego w sobie faceta, a następnie ponaglała. Ona nie chciała ględzić, tylko dalej uprawiać te grzeszne, masochistyczne harce.
To, co teraz wyczyniała, było swoistym hołdem dla zmarłego męża. Szelmowskim, między-bytowym oczkiem.
Może Tytus widział całe zdarzenie z perspektywy niebiesiech i doceniał – chyba właśnie tak próbowała usprawiedliwiać swoje postępowanie.
Zaprosiła Radka pomiędzy uda, a kiedy tamten przystąpił do akcji, niemal od razu odpłynęła w półsen.
Co jakiś czas cuciły ją jakieś gwałtowniejsze ruchy, ale tylko na krótką chwilę. Zaraz znikała ponownie, zapominała gdzie była i co się właściwie wyprawiało.
Ale wtem rozbudziło ją – tym razem na dobre – poczucie narastającego napięcia, które wnet przeobraziło się w zaskakujący, ekstatyczny wybuch.
Wpiła paznokcie w plecy rozpędzonego kochanka, popadła w drgawki.
Fale przyjemności uderzały w nią raz po raz, aż wreszcie wycisnęły łzy, bo tej rozkoszy było już nawet za wiele.
Niewykluczone jednak, że tylko śniła o tym orgazmie.