Bejbe
31 października 2023
Szacowany czas lektury: 23 min
„Wjechałbyś mi w dupę, przystojniaku? Ciekawe, czy bym krzyczała” — nie powiedziała nigdy, przenigdy. Mimo to, panowie praktycznie od zawsze ochoczo dzielili się z nią swoimi przemyśleniami.
Zaczęło się niewinnie. Miała raptem kilka lat, gdy wuj dostrzegł w niej tyle słodyczy, że mógłby ją zjeść, a kuzyn przytakiwał, że jest w sam raz do schrupania.
— Uśmiechnij się, Jokerku — prosił nie raz tato, kreśląc po twarzy linie utytłanymi od chorizo paluchami. Wykonywała więc swój „uśmiech na żądanie”, tak szeroki, że niechybnie przywodzący na myśl kreskówkowego złoczyńcę.
Do zachwycania się nad tą manifestacją wyjątkowo udanej mieszaniny genów hiszpańskiego ogrodnika i przybyszki z zagranicy chętnych nigdy nie brakowało. W ich domu położonym nieopodal Costa de la Vina Tusca zawsze roiło się od gości.
Sara nie zaczęła nawet chodzić do szkoły, a już wpojono jej miejsce na świecie. Urodzona na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii szybko zrozumiała, że w swoim nadmorskim miasteczku, jak i w całym kraju, liczył się tylko futbol i kobiety. W kolejności nieprzypadkowej, bo dość powiedzieć, że mężczyźni nad seks przedkładali cotygodniowy mecz La Liga, a ich idole moment strzelenia gola niejednokrotnie porównywali do orgazmu. Dziewczyna rzecz jasna piłkarzem być nie mogła, ale zdaniem dziadka czekał ją inny wielki zaszczyt — zostanie żoną etatowego kopacza balona.
Mała ślicznotka musiała tylko wyglądać, a wszyscy byli z niej tacy dumni. Swoją obecnością wnosiła więcej światła niż największe okna tego świata. Nic w tym dziwnego. Każdy chciał być choćby niewielką częścią życia Sary i towarzyszyć jej w podróży do szczęścia, które rzekomo było jej pisane. W pewnym momencie sama uwierzyła, że jest tylko kwestią czasu, kiedy do drzwi zapuka nażelowany koleś i klęcząc na jednym kolanie złoży jej ofertę transferową.
Być może dlatego nikt nie chwalił jej zdolności językowych i nie motywował do rozwijania talentów. „Kolejna dziesiątka? Super, ale do włosów to chyba masz jakieś magiczne wcierki...” — słyszała. Nie miała przecież zostać ciężko harującą lekarką czy prawniczką, a szczęśliwą ozdóbką w cudzych rękach.
Od zawsze definiowała ją uroda, a ta z upływem lat rozkwitała.
— Nieokiełznane piękno staje się przekleństwem — ostrzegała babka García, gdy wspólnie taplały nogi, wpatrując się w bezkresny lazur wody na Playa de la Torre.
Jej słowa miały okazać się prorocze.
— Fajna dupa!
— Fiu, fiuu! — ekscytowali się obcy mężczyźni na ulicy.
Było co komentować.
Kocie oczy kontrastowały jasnością białek ze złocistą skórą twarzy o rysach tak doskonale ostrych i miękkich zarazem, że pewnikiem stało za nimi dłuto jakiegoś wybitnego greckiego rzeźbiarza, a brunatne włosy intensywnym połyskiem kierowały spojrzenia na zwodniczą klepsydrę jej figury, która każdego dnia zatrzymywała czas niezliczonym rzeszom przechodniów.
— Uśmiechnij się!
— Ale kręci tym kuferkiem!
— Kici, kici!
Początkowo dawała sobie z tym radę, ale natura nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Poszerzyła dziewczynę w biodrach, powiększyła co nieco z przodu i nadała niewinnej dotąd buźce dojrzały sznyt, zamieniając jej życie w piekło.
— Ale bym z taką cimcirimcim!
— Boże, pobłogosław jej mamuśkę!
Próbowała to ignorować. Naprawdę próbowała.
— Ej! Słuchaj, jak do ciebie mówię! — Niektórzy byli nieustępliwi.
Sara każdego wieczora wracała do domu splugawiona niewybrednymi komentarzami. Wchodziła pod prysznic i szorstką stroną gąbki do czerwoności ścierała ze skóry brudną powłokę chamstwa. Nie mogła wiedzieć, że część tego gówna trafiała do krwiobiegu, by finalnie rykoszetować w jej głowie.
Może to z nią było coś nie tak? Może rację mieli ci, którzy przekonywali, że powinno jej schlebiać zainteresowanie wielmożnych panów? Że powinna być grzeczna i nauczyć się przyjmować komplement? Cieszyć się z możliwości dawania strudzonym mężczyznom odrobiny radości? Zwłaszcza że komentowali ją nie tylko ludzie z marginesu, ale też eleganciki pod krawatem.
— Ale bym jej zajebał w sralnię! — powiedział kiedyś człowiek czynu z klasy wyższej.
Pip, pip! Innym razem, już jako studentka, przyjęła na tyłek ostrzał samochodowych klaksonów.
— Podwieźć cię, mała?
— Nie! — uniosła głos.
Rzadko tak reagowała, ale coś w niej pękło. W ogólnokrajowych mediach od tygodni analizowano sprawę głośnego gwałtu na młodej dziewczynie. Podobno zaczęło się od zaczepek. Sara postanowiła z tym skończyć, ale żeby walczyć ze swoim problemem, musiała go najpierw nazwać.
Catcalling — dowiedziała się — to uliczne nękanie za pomocą słów i gestów; w wielu krajach nieusankcjonowana prawnie forma molestowania seksualnego, której doświadcza około osiemdziesięciu procent kobiet. Przeczytała o sięgających czterech tysięcy euro mandatach za pogwizdywanie na kobietę w Holandii i przeszło jej przez myśl, że gdyby za każdym razem, gdy ktoś ją molestuje, pieniądze trafiały do niej, to chyba kupiłaby sobie piłkarski klub. Jeden z tych większych. Zrozumiała, że kobiety w jej kraju nie miały prawa do komfortu czy nawet poczucia bezpieczeństwa, a mężczyźni poczuwali się wręcz do obowiązku, by wyrazić swój zachwyt lub niezadowolenie, gdy wygląd przechodzącej pani nie dawał im wystarczającej satysfakcji.
Nie zamierzała dłużej przyjmować słownych cięgów i pozwalać, by traktowano ją przedmiotowo.
Nazajutrz wyszła do miasta bojowo nastawiona, z zamiarem ostrych odpowiedzi i możliwie ciężkiego zawstydzania oprawców. Po pierwszych werbalnych sukcesach i kilku przykrych spięciach pojęła, że na trzech amatorów niewyszukanego podrywu trafia się jeden cwaniak, który żywi się jej daremnym oporem. Konfrontacja z takimi boli podwójnie. I cóż to, że czasem da komuś popalić, skoro w kolejce czekały tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy kolejnych agresorów? Sama świata zmienić nie mogła, a kolejne próby tylko pogarszały sytuację.
Nie tylko wróciła do punktu wyjścia, ale zżerana przewlekłym stresem popadała w coraz głębszą apatię. Zaszczuta przez ludzi nieświadomych ran, jakie jej zadają, coraz rzadziej wychodziła na miasto, bo każdemu opuszczeniu mieszkania towarzyszyła obawa, że tym razem nie skończy się na słowach. I cóż to, że wyszukane kreacje w jej garderobie zostały stopniowo wyparte przez workowate szmaty? Nawet z kapturem na głowie czuła się jak owca w stadzie wilków. Kątem oka przyglądała się zerkającym na nią panom i z przyspieszonym tętnem czekała na ich ruch: „powiedz, co masz powiedzieć i daj mi spokój”. Więc mówili. Od jednego usłyszała nawet, że to ona jest wilkiem, bo oczyma wyobraźni widział, jak połyka jego czerwonego kapturka.
Dotarło do niej w końcu, że to nie ona była słaba. Tak już po prostu jest, że nawet potężne tygrysy i słonie są na wyginięciu przez swoje cudowne futro i kość słoniową.
— Maleńka, chyba dawno nikt ci nie strzelił gola — zagadnął ją pewnego wieczora jakiś dryblas.
Przyspieszyła kroku, ale podążył za nią. Serce natychmiast skoczyło jej do gardła. Dyskretnie schowała rękę do torebki, ale jak na złość nie mogła wymacać w niej gazu pieprzowego. Odruchowo skręciła do parku w zaciemnioną uliczkę. Kiedyś nie bała się ciemności, ale lata wysłuchiwania o tym, jaka jest mała, malutka i maleńka sprawiły, że lękała się tego, co się może kryć za mrokiem. Usłyszała bieg. Nie wiedząc, że to zwykły biegacz, rzuciła się w krzaki. Z desperacją przedzierała się przez gęste krzewy, aż w końcu wyprysnęła na fartownie opustoszałą ulicę. Dostrzegła światło w uchylonych drzwiach warsztatu samochodowego i czym prędzej tam wtargnęła.
— Pomocy!
Mężczyźni zobaczyli jej zasmarkany nos, zaszklone oczy i skaleczenie na lewej dłoni, którego musiała się nabawić podczas ucieczki.
— Mogę zatrzymać ci krwawienie, preciosa. Gwarancja na dziewięć miesięcy!
Czy przy niej każdy facet musi zachowywać się jak pieprzony macho? Skrzywiła się, jakby oberwała ostrym rzemieniem. Czasami człowiek po prostu nie ma już sił.
Ostrożnie wychyliła się z warsztatu. Zauważyła przechodzącą grupkę starszych ludzi, a następnie przyczepiła się do nich w nadziei, że przy świadkach będzie bezpieczna. Do domu wróciła cała, ale na pewno nie zdrowa. Skuliła się na kanapie w pozycji embrionalnej. Sytuacja ją przerastała. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Była przekonana, że żaden z tych „tylko żartujących” prostaków nie wytrzymałby na jej miejscu dwóch dni, a ona musiała zmagać się z tym całe życie! Co oni mi zrobili? — pytał łamiący się głos. Wyzuta z osobowości niby kwiatek, z którego rok w rok bezmyślnie zrywane są płatki charakteru, niczym nie przypominała towarzyskiej dziewczyny sprzed lat. Przez zamknięte oczy wypuściła kilka łez, żłobiących w jej policzkach ścieżkę do ważnych decyzji.
Wyjedzie na wymianę studencką. Odpocznie. Spróbuje żyć inaczej, odzyskać dawną, szczęśliwą siebie.
Żaden z jej znajomych nie potrafił powiedzieć „Powiązki”, ale to właśnie tam, na obsługującej jej nietypowy kierunek studiów polskiej uczelni, miała spędzić trzeci rok nauki.
— Potrzebuję przygody — skłamała rodzicom.
Uciekała.
Już pierwszego dnia, wracając z zakupów ze swoją japońską współlokatorką Yoko, spotkała pod akademikiem paczkę chłopaków uprawiających rytualną obczajkę nowych dup.
— Hey, bejbe. How are you? I’m Robert [Cześć. Jak się masz? Jestem Robert] — zagadnął krótko ścięty blondyn.
— It’s our first day here [To nasz pierwszy dzień] — odpowiedziała Sara.
— We know [Wiemy] — odezwał się ubrany w stanowczo zbyt duże ciuchy skejt. — Bejbe.
Robert szturchnął go łokciem i przedstawił pozostałych:
— He is Seba, and the other guy is Rudy, that means red. [To Seba, a ten to „Rudy”, czyli rudy.]
— Nice to meet you [Miło was poznać] — skłamała i już miała odejść, gdy do rozmowy włączyła się jej kumpela:
— Why is he Rudy? He is bald [Dlaczego Rudy? On jest łysy] — zauważyła trafnie.
— Yea, so you never know [Właśnie, więc nigdy nie wiadomo] — wyjaśnił Robert.
Obie parsknęły szczerym śmiechem. Nieoczekiwana gadka-szmatka przeciągnęła się na blisko kwadrans. Dziewczyny dowiedziały się, że portierkom lepiej nie podpadać, a najlepsze (bo najtańsze) żarcie podają „U Boba”. Pierwsi poznani mężczyźni, a w zasadzie Robert, bo pozostała dwójka prawie nie mówiła po angielsku, okazał się miły i całkiem zabawny.
— Good morning, bejbe [Dzień dobry] — rzucił na pożegnanie Rudy.
— We wish you great day [Życzymy wam miłego dnia] — poprawił go Robert.
Dziewczyny skierowały się do akademika.
— Co za szprycha. Dupsko prima sort! — nie wytrzymał Seba.
— Ciągnęłaby mi jak odkurzacz — wtórował mu Rudy.
Ku zaskoczeniu Yoko, Sara natychmiast odwróciła się w ich kierunku.
— We have a beautiful weather today [Mamy dziś piękną pogodę] — przetłumaczył Robert.
Odeszły. Sara wiedziała, że stało się coś dziwnego.
Przez pierwsze dwa miesiące każdy dzień przybyszki z Hiszpanii wyglądał tak samo. Wstawała pierwsza i szykowała się do wyjścia we wspólnej dla sześciu osób toalecie. Jak zwykle nie mogła znaleźć szczoteczki do zębów, którą ktoś odkładał w inne miejsce, a korzystający z łazienki o tej samej porze Yusuf zawsze był gotowy, żeby pomóc jej w dochodzeniu.
Ogarnięta wchodziła do cukierni po drożdżówkę, gdzie mina sprzedawcy jednoznacznie sugerowała chęć polukrowania jej twarzy. Unikała więc kontaktu wzrokowego i wsiadała do autobusu, gdzie w lusterku wstecznym oczy wiozącego ją kierowcy zapraszały do pozmieniania mu biegów. Głównie dlatego wysiadała o przystanek wcześniej i to tylko po to, by patrzeć, jak wykładowca historii ma na jej widok powstanie. Po zajęciach szła po książki, a bibliotekarz zawsze gotów był pozwolić jej na więcej niż dwie pozycje jednocześnie. Przed powrotem do siebie wstępowała jeszcze na zakupy, gdzie zauroczony sprzedawca żył nadzieją, że kiedyś zapłaci mu zbliżeniowo.
I tak dzień za dniem, podczas których jedynym szczęściem była krótka rozmówka z chłopakami, zdającymi się spędzać każdą chwilę, nie tylko wolną, pod akademikiem. Rudy z Sebą opanowali nawet kilka dodatkowych słów oprócz „bejbe”.
— Bejbe, all game? (błędnie: Wszystko gra?) — Nieporadne starania Rudego poprawiały jej najgorszy nawet nastrój.
Trochę jej zajęło uświadomienie sobie, że to tylko wytwory zmaltretowanej głowy podsuwały jej niecne zamiary napotykanych osób. Z biegiem czasu poczuła się pewniej. Powolutku wracała dawna Sara, której tak jej brakowało. Pan w piekarni stał się serdeczny, kierowca skoncentrowany na drodze, bibliotekarz profesjonalny i tak dalej. Jedynie z Yusufem był problem, bo po tym, jak trzeci raz pomógł jej wnieść ciężkie siaty z zakupami, wieczorem przysłał jej dickpica.
Mijały miesiące, a zima przerodziła się w wiosnę. Oczywiście zdarzało się, że ktoś patrzył na nią za długo albo śledził ją z telefonem wymierzonym w tyłek, ale w porównaniu z tym, co przeżywała wcześniej, były to tylko ekscesy. Nawet dziady ocierające się o nią w komunikacji miejskiej robiły to tylko zewnętrzną częścią dłoni. Sara pokochała Polskę — kraj, który pozwolił jej żyć.
— Cicho, czarnulka idzie — szepnął pewnego upalnego dnia skejt.
— Wcale nie jest czarna — zaprotestował Robert.
— Jakie to ma znaczenie? I tak zostanie albinoską, gdy skończę ją wylizywać — uciął dyskusję Rudy.
— What? [Co?] — Sara stała tuż obok nich.
— He looks like an albino, compared to you [Przy tobie wygląda jak albinos] — wyjaśnił Robert.
Uwielbiała tych gości. Będzie jej ich brakowało po powrocie do Hiszpanii.
— Zapytaj bejbe, czy do nas wróci — poprosił Rudy, a Robert spełnił tę prośbę.
— It’s my last month here. I’d love to go back in October but I don’t know yet. [To mój ostatni miesiąc. Chciałabym wrócić w październiku, ale jeszcze nie wiadomo.]
Robert przetłumaczył chłopakom, na co ci odpowiedzieli smutnymi westchnięciami. Ona też nie chciała się z nimi żegnać. Przy nich pierwszy raz od trzynastego roku życia miała poczucie kontroli.
— Powiedz jej, że chętnie pomogę z zakupami — zaproponował Seba, co również zostało przetłumaczone.
— Och, gracias! How to say „thank you” in polish? [Dziękuję! Jak jest „dziękuję” po polsku?] — zapytała.
Robert nie zdążył odpowiedzieć, bo wciął mu się Skejt:
— Weź mnie w dupę.
— Wesz mie wdu-pę — powtórzyła. Panowie nieporadnie powstrzymywali śmiech. — Was that wrong? [Źle mi poszło?]
— No, no, Bejbe. Perfect [Nie, nie. Było idealnie] — pochwalił Seba, pokazując gest połączonego kciuka z palcem wskazującym.
Następnie chłopak w spodniach po bracie wziął od niej torby i szarmancko puścił przodem na schodach. Kiedy dotarli do jej pokoju, położył siatki na stole. Sara od razu odprowadziła go do wyjścia.
— Weź mnie w dupę — powtórzyła znacznie poprawniej, na co chłopak wyszczerzył zęby.
Zamknęła mu przed nosem drzwi. Odczekała chwilę i wybuchnęła śmiechem.
Skurwysyny nie miały pojęcia, że Sara doskonale mówi po polsku.
Tydzień przed odlotem Sary większość studentów opijała zakończenie sesji, ale ona wyczekiwała wieczornego spotkania Hiszpania-Polska, które było dla niej czymś więcej niż meczem. Odbywające się niewiele ponad sto kilometrów od jej rodzimych stron starcie drużyny ojca z reprezentacją matki — drugą ojczyzną, do której samej dziewczynie było coraz bliżej — budziło w niej ogromne emocje. W sporcie nie ma jednak miejsca na sentymenty i latynoska weszła do pubu w czerwonej koszulce La Furia Roja z dychą na plecach.
— Beer [Piwo] — poprosiła, na co blondynka po drugiej stronie baru tylko podrapała się po głowie. — Piwo.
Nie lubiła piwa, ale przynosiło ono szczęście jej ukochanej drużynie. Barmanka postawiła przed dziewczyną ciężki kufel, przyglądając się jej jak jakiemuś ufoludkowi. Wreszcie się przemogła:
— Pati jestem. Będziesz oglądała mecz?
— No tak. A co?
— Nic, ale sama widzisz…
Robiło się gwarno, wokół panowała podniosła atmosfera sportowego święta. Sara omiotła wzrokiem stoliki. Przy każdym zbierała się grupa rozgadanych mężczyzn, zgodnie ubranych w biało-czerwone stroje. Dla barmanki byli to faceci z wrogiego Sarze plemienia, ale ona widziała to inaczej. Niebywałe! Blisko stu chłopa, a żaden nie miał jej nic ważnego do powiedzenia.
Pierwszy gwizdek, w pubie cisza jak makiem zasiał, wszystkie oczy skupione na wielkim telebimie. Ku rosnącej frustracji Sary, podniecony własnym głosem komentator przekonywał, że niemogąca wyjść z trzydziestego metra drużyna biało-czerwonych ma sytuację pod kontrolą.
Czterdziesta minuta. Nikt nie rozumiał, co się właściwie stało.
— Gol! — ryknęły polskie basy.
— Haha! A nie mówiłem?!
— Jeszcze jeden, jeszcze jeden!
Kibice zaczęli skakać, tulić się do siebie i wymachiwać szalikami. Każdy każdemu bratem. Sara zapadła się na swoim krzesełku i z kamienną twarzą patrzyła na spuszczone głowy swoich idoli. Wreszcie ciężko wypuściła powietrze.
— Pati, jeszcze jeden. Albo nie, potrzebuję czegoś mocniejszego. Wodka? Wódka?
Barmanka postawiła przed nią rządek czterech kieliszków wódki wymieszanej z kolorowymi sokami, które zaangażowana kibicka wraz z kolejnymi minutami bez bramki wyrównującej systematycznie upijała. Jakim cudem ani razu nie trafili do bramki?!
— Kolejne pudło — relacjonował komentator.
— Impotentes! [Bezpłodni!] — krzyknęła.
Istotnie, hiszpańscy mistrzowie przy biało-czerwonych orłach byli jak małżeństwo od lat starające się o dziecko przy parze nastolatków, która wpadła na szybkim numerku w kiblu.
Jej okrzyk nie umknął uwadze zebranym mężczyznom. Choć była fanką przeciwnej drużyny, w ich uśmieszkach znajdowała szacunek, bo w Polsce kobiety nie tak często interesują się futbolem.
— To tylko mecz… — tonowała emocje Pati, za co została spiorunowana wzrokiem.
Im bliżej końca meczu, tym trudniej było Sarze usiedzieć na miejscu. To podskakiwała, to zakrywała usta lub łapała się za głowę, co chwilę popijając kolejne serie kolorowych uspokajaczy. Kulminacja sportowych emocji nastąpiła w dziewięćdziesiątej minucie, kiedy doskonałe podanie przeszło przez zwarte szyki polskich defensorów.
— Kurwa! — wyrwał się spanikowany kibic, który doskonale wiedział, co się zaraz stanie.
Wszyscy na sali wstrzymali oddech. Zawodnik z dziesiątką na plecach znalazł się w pozycji sam na sam z bramkarzem. Przymierzył, kopnął. Obok bramki. Gdyby tylko jego shoty były równie celne, co Sary.
— Lo has jodido, hijo de puta! [Ale zjebałeś, ty skurwysynu!] — Nieudolność piłkarza spowodowała nagły wybuch gorącego temperamentu dziewczyny, która zerwała się z miejsca i zaczęła wygrażać piłkarzom do telebimu, kładąc akcent na dosłownie każde słowo.
— Wow! — Zareagował ktoś z tłumu. Kto, jak nie polski kibic, doceni ostre chlastanie mięsem w swojego?
Podążyło za nim kilku innych, którzy odrywając się na moment od meczu, urządzili jej owację. Z zawstydzonym uśmieszkiem opadła na krzesło i założyła ręce na piersi. Sympatyczny gest nie zmieniał faktu, że jej drużyna przegrała zero do jednego. Blamaż, kompromitacja. Sara odwróciła się tyłem do opuszczających pub kibiców, nie chcąc oglądać ich świętowania.
— Nie mogę uwierzyć, że Campeones przegrali z takimi gamoniami. I to jeszcze u siebie! — wyzłaszczała się swojej nowej koleżance i popijała niepozorne soczki, które już mocno uderzyły jej do głowy. Nagle ktoś popukał ją palcem po plecach, na co odwróciła się gwałtownie: — Czego chcesz?!
Widząc Roberta z szeroko otwartymi ustami, zrobiła wielkie oczy i szybko pożałowała swojego wybuchu. Chłopak potrzebował dłuższej chwili, by przetrawić to, co właśnie usłyszał.
— Bejbe, cały czas nas oszukiwałaś… — wydusił w końcu.
— Ja was oszukiwałam? Przypomnieć jak jest po polsku „dziękuję”?
— Ale to nie ja wymyśliłem.
— To jest twoje usprawiedliwienie? Stałeś obok i nic nie zrobiłeś! Wszyscy jesteście tacy sami!
— Bejbe…
— Odezwij się raz do mnie po imieniu, cholerny seksisto! Przez takich śliskich typów jak wy, całe życie musze oglądać się za siebie! — kompletnie nabzdryngolona przerzucała na niego wściekłość po przegranym meczu.
— Sara, gdybym tylko wiedział… przepraszam.
— Wiesz co? Coś ci powiem… — Jej słowa rozpływały się w majaki.
— Jesteś pijana. — Było to z jego strony spore niedopowiedzenie. — Wracajmy do akademika.
— Nigdzie z tobą nie pójdę… — Dziewczyna osunęła się na blat.
Półprzytomna Sara ledwo rozumiała, co się wokół niej dzieje, gdy Robert tłumaczył Pati, że mieszkają obok siebie i musi się nią zaopiekować. Latynoska nie protestowała, gdy mężczyzna wziął ją pod rękę i wyprowadził z pubu. Na zewnątrz odnalazła w świeżym powietrzu siłę do jeszcze jednej próby obrony:
— Policja! Help! Nie pozwólcie mnie zabrać!
I to by było na tyle. Sen zaczął mieszać jej się z jawą. Przez półotwarte oczy rejestrowała tylko pojedyncze obrazki. Leżała oparta o murek, czerń; siedziała bezładnie w samochodzie, czerń. Z zamkniętymi oczami czuła, jak ktoś niósł ją przez dłuższą chwilę na rękach, a potem położył na czymś miękkim. Gdy ściągał jej buty, raz jeszcze otworzyła oczy. Zanim ołowiana kurtyna powiek odcięła ją od świata na dobre, zdążyła spostrzec, że nie jest w swoim łóżku.
— Kolorowych snów — powiedział Robert, głaszcząc ją po głowie.
Leżała na wznak, przylegając do podwójnego łóżka jak do najlepszego przyjaciela. Rozpostartymi kończynami zataczała leniwe kółka w niekończących się poszukiwaniach najwygodniejszej pozycji, wypinając przy tym to, co miała najlepsze. Unosząca się w powietrzu woń aromatycznych świeczek zniechęcała do wybudzenia się. Dziewczyna kontynuowała więc swój senny taniec. Wykręcona w nienaturalnej pozie, przejechała sutkiem po gładkim materacu. Nic w tym dziwnego, bo zdarzało jej się spać bez nocnej koszuli, ale gęsty pasek włosków między nogami także przemknął po gładkiej powierzchni, wysyłając do głowy impuls ze zdwojoną siłą. Sara uzmysłowiła sobie z przerażeniem, że w akademiku nie ma podwójnych łóżek.
Zastygła nagle, przerywając pokaz dla głośnych oddechów, które wyłoniły się za jej plecami. Ostrożnie otworzyła oczy, jakby bojąc się, że to, co zobaczy, może okazać się prawdą.
Serce zerwało się do biegu, gdy zdezorientowanym wzrokiem omiatała zdjęcia przytwierdzone do wiszącej na piwnicznej ścianie tablicy korkowej. Jedno przedstawiało jej pupę w sklepowej kolejce, inne zamyśloną twarz na sali wykładowej. Wszystkie zostały zrobione z ukrycia.
Młoda kobieta raptownie zerwała się do ucieczki, ale równie szybko opadła na podłożoną pod brzuch poduchę, wyśmiana brzękiem napiętych łańcuchów.
— Ratunku! Pomocy! — wydzierała się na całe gardło, lecz szybko przestała, bo usłyszała zrelaksowane, znajome głosy.
— Nikt cię tu nie usłyszy, bejbe — odezwał się Robert.
— Wypuśćcie mnie! — odpowiedziała Sara, po czym bez zastanowienia zwymyślała ich od najgorszych.
Nie było to w smak skejtowi, który wpakował jej coś do ust, a następnie zakleił je taśmą, ostatecznie zamykając dziewczynę w jej polu karnym. Była bliska płaczu. Nie powinna była z nimi zadzierać. Nie powinna była kopać się z koniem! Mężczyzna zignorował furię kasztanowych oczu i przejechał Sarze dłonią po policzku.
— Kiepsko zaczęliśmy. Spróbujmy jeszcze raz. — Oddalił się teatralnie od łóżka, a następnie podszedł ją od tyłu i capnął mocno za tyłek. — Komisja do spraw jędrności pośladków, witam panią.
Do ręki Seby szybko dołączyły trzy inne, bo Rudy ugniatał oburącz.
— Takiej dupy jeszcze tu nie mieliśmy! — ocenił łysek.
— To kto pierwszy? — zapytał Robert. — Bejbe jest otwarta na propozycje.
— Mamy z bejbe niewyjaśnione sprawy — Rudy potarł dłonie jak do uczty, a pozostali zeszli z obu stron łóżka i jeszcze szerzej umocowali nogi dziewczyny.
— Powodzenia. — Ciężka dłoń Seby spadła na jej pośladek, wywołując rozkoszne fale jędrnej skóry. Nikt nie przejął się jej wrogim warknięciem.
Sara zrozumiała, że pierwszy raz ktoś zrealizuje na niej wypowiedziane groźby. Była kompletnie bezbronna. Równie dobrze mogłaby opuścić ciało i z boku przyglądać się swojemu dramatowi.
Czując wilgotne wargi na łydce, cała się wzdrygnęła. Czym zasłużyła sobie na takie rzeczy?! Ograniczonym ruchem skrępowanej nogi odtrącała zapędy Rudego. Za każdym razem, gdy przykładał usta do jej nagiej skóry, próbowała choćby symbolicznie uderzyć go w twarz. Z narastającym niepokojem obserwowała, jak chłopak nic sobie z tego nie robi. Jego język kontynuował wspinaczkę na szlaku jej nóg. W tylko sobie znany sposób zdobywał tak strategiczne miejsca, jak zgięcia pod kolanem czy wewnętrzne strony ud.
Cała drżała ze strachu, kiedy mężczyzna przerwał swój rytuał i wyprostował się, klęcząc tuż przed jej kroczem. Pochylił się nad nią i w kolejnym ruchu odrzucił z pleców porozrzucane włosy, odsłaniając tym samym następne tereny do zdobycia. Próbował włożyć rękę pod pierś, ale zaalarmowana dziewczyna uniemożliwiła to, przylegając mocno do materaca. Zamknęła oczy w obawie przed karą, ale zamiast tego otrzymała… masaż.
Czułe dłonie zaczęły ugniatać jej napięte do granic możliwości ciało, sukcesywnie zmuszając mięsień za mięśniem do kapitulacji. Jedna z rąk oparła się na biodrze i nieśpiesznie przesuwała się w górę. Tym razem nie napotkała oporu i bez przeszkód wślizgnęła się pod pierś, zaciskając palce na delikatnej skórze.
Młoda kobieta nie wiedziała, jak na to wszystko reagować. Znała słowną agresję, znała bezczelność, prostactwo i chamstwo, ale nie potrafiła się bronić przed demonem czułości. Nawet tej złej, niechcianej i wymierzonej przeciw niej.
Ostateczną klęskę poniosła, gdy Rudy przejechał językiem wzdłuż jej kręgosłupa. Zdradzona przez własny organizm, wydała z siebie cichy pomruk zadowolenia. Nie potrafiąc zatrzymać rozłamu ciała i duszy czuła, jak rozpada się na kawałki. Pozwalała się lizać, ssać, całować i robić wszystko, co doprowadziło do tego, że na jej plecach nie pozostał ani jeden suchy skrawek skóry.
— Czas na danie główne — skomentował zniecierpliwiony Robert, a Rudy przeszedł wreszcie do sedna sprawy.
Schował głowę między nogami dziewczyny i wciągnął w nozdrza jej łagodny zapach. Wydawało się, że dalej będzie się nią powolutku delektował, ale dla niego cipa, nawet tej, za którą oglądał się przez cały rok, nie była białymi truflami z Singapuru.
Potraktował ją infantylnie. Liznął raz, potem drugi, a następnie zaczął chlastać zapamiętale jęzorem, wdzierać się do środka, rozpychać, wciągać ustami jej perłę. Zaskoczona Sara wytrzeszczyła oczy, piszcząc co sił i desperacko szukając drogi ucieczki.
— Ale zjada jej dupę! — przeżywał Seba.
Istotnie, Rudy wpierdalał ją jak kebsa z ostrym sosem, wylizywał skrupulatnie jak oblepione ciastem widełki miksera.
— Bejbe, twoja skóra w kolorze karmelu. — Mlask, mlask! — Jest gorąca i słodka.
Oddech kobiety nabierał rozpędu, a Rudy nie ustawał w coraz to nowych ewolucjach. Piski na powrót przerodziły się w coraz śmielsze pomruki. Sara chwyciła się mocno materaca, jakby lada chwila miała odlecieć i wyrżnąć głową w sufit. Z jej oczu wyparowała wściekłość. Przewracała nimi raz po raz, ale bynajmniej nie z obojętności.
Robert stanął przed nią, wsunął dłoń pod podbródek i uniósł głowę dziewczyny. Jej błędne spojrzenie uciekało w górę.
— Ale ma karuzelę w oczach!
Zaczęła się szarpać, ale jej wzmożona aktywność nie była walką z napastnikami, a ekspresją swoich uczuć. Wierzgnęła kilka razy i to by było na tyle.
Rudy uniósł się i otarł usta nadgarstkiem. W całym pomieszczeniu dało się słyszeć tylko ciężki oddech Sary.
— Dobra, ja też mam z nią niewyjaśnione sprawy — odezwał się Seba i zajął miejsce Rudego.
— Tylko nie traktuj tego zbyt dosłownie — powiedział Robert.
— Nie no, jak w dupę, to w dupę!
Nie!
— Nie! — Sara uniosła się na łóżku i z przerażeniem w oczach łapała głębokie hausty powietrza, jakby ktoś długimi minutami trzymał jej głowę pod wodą. W pierwszym odruchu sprawdziła, czy nie wyblakła jej karnacja. Idiotka.
— Bad dreams [Koszmary] — powiedziała spokojnie Yoko, która nie przerywała rozczesywania włosów.
— Did I sleep in your bed whole night? [Spałam w twoim łóżku całą noc?] — zapytała.
— And half of a day, but it’s not a problem [I pół dnia, ale wszystko w porządku]. — Sara rzeczywiście stała przed większymi problemami niż wypranie koleżance pościeli. — Robert brought you over. You were completely wasted. This morning he gave me this. [Robert cię przyniósł. Byłaś kompletnie nawalona. Rano przyniósł ci to.] — Yoko wręczyła Sarze kartkę.
Sara z ulgą przyjęła informację, że nic jej się nie stało. Jednocześnie nie mogła uwierzyć, że jej skaleczona dusza przywołała tak okropne obrazy. Przeczytała kartkę, widniał na niej numer telefonu i krótki napis: „nie wszyscy jesteśmy tacy źli”.
— Oh my god… [O mój Boże...]
— Police picked you up to the student house. You were yelling at Robert so loud, at first they took him as rapist. [Podwiozła was policja. Tak wrzeszczałaś na Roberta, że początkowo wzięli go za gwałciciela.] — Japonka ewidentnie miała ubaw z całej historii, ale odchrząknęła i dodała z powagą: — Did he insult you? [Obraził cię?]
— No. [Nie.]
— Did he hurt you?! [Skrzywdził cię?!] — Nie ustępowała.
— I don’t know… no! [Nie wiem… nie!]
Yoko odsapnęła z ulgą.
— So I think he wants to date you. [W takim razie chyba chce się z tobą umówić na randkę.]
— Why? [Dlaczego?] — Sara nie wiedziała, jak to jest być podrywaną tak naprawdę. Przekleństwem jej urody było nie tylko wszechobecne chamstwo, ale i poczucie mężczyzn, że nie mają u niej szans.
— Flower. It’s also yours [Kwiatek. Też dla ciebie] — Japonka wskazała na stojącą w prowizorycznym wazonie ze szklanki pojedynczą stokrotkę. Żaden z jej listków nie był choćby postrzępiony.
Sara wykorzystała resztę dnia na zwalczenie kaca i doprowadzenie się do stanu używalności.
— Please don’t tell your friends. Let it be our little secret [Proszę, nie mów kolegom. Niech to będzie nasz mały sekret] — wybłagała przez telefon, kiedy wreszcie odważyła się zadzwonić na wskazany numer.
— Idą po mnie, zaraz będziemy przed wejściem — odpowiedział po polsku ściszonym głosem.
No tak, nie musiała już przed nim udawać.
Zeszła na dół. Ciężko było jej patrzeć w oczy Rudego i Seby.
— They have no idea what you tell me anyway but we have a lot to talk about. [I tak nie rozumieją, co do mnie mówisz, ale mamy dużo do obgadania.]
— I’m going for a quick shopping and then… maybe I’ll let you invite me to The Bob’s? [Idę po szybkie zakupy, a potem… może dam ci się zaprosić do Boba?] — Uśmiechnęła się zalotnie i poszła dalej.
— Co powiedziała? Gadaj, Robert — prosił Rudy, ale jego kolega stał jak ten kołek.
— „Bobs” to chyba coś o cyckach. Gadaj! — żądał Seba nie na żarty.
Rozbawiona Sara pokręciła głową.
Jeśli prawdą jest, że bramki na wyjeździe liczą się podwójnie, to czeka ją jeszcze wiele dobrego.
Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.