Wszystko co czeka

6 grudnia 2019

Szacowany czas lektury: 15 min

Nigdy nie zapytałeś mnie, jak to wszystko się zaczęło. Pojawiłeś się nagle w moim życiu i ot tak, po prostu, w nie wszedłeś, akceptując to, jaka byłam, bylebym tylko nie ośmieliła się na to ponownie. Chociaż właśnie dzięki temu, co zrobiłam, mogliśmy się spotkać – inaczej pewnie w ogóle byśmy się nie poznali. Kiwnęłam więc głową, że tak, że się zgadzam, jakby moje słowo było cokolwiek warte… Jednocześnie wcale nie miałam ochoty się angażować. Jeden raz wystarczył mi na całe życie.

Zdarzyło się to na imprezie w plenerze. Jarmark gminny, konkursy, zawody i potańcówka przy jakichś szarpidrutach z piosenkami na jedno kopyto. Pewien chłopak – nie znasz go – Remek, był nowy i nie spuszczał ze mnie wzroku, od kiedy zobaczył. Śledził cały dzień, szedł za mną jak pies na niewidzialnej smyczy, gdybym rzucała patyki, bez wątpienia by je przynosił. Wcześniej go nie znałam, przyjechał z daleka do kuzyna. Nieźle się wtedy we mnie zabujał, wieczorem zagadał i wydał mi się nawet sympatyczny. Poszłam z nim nad rzekę, chwycił mnie za rękę i całowaliśmy się. Biedak nie miał pojęcia, że chodziłam wtedy z Zibim – to znaczy ze Zbyszkiem. Zibi pobił Remka i przy nim kazał mi się rozebrać, a później zrobiliśmy to tak, żeby Remek wszystko widział. Pamiętam łzy, krew i jak odszedł. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek spotkała kogoś równie smutnego.

Kilka lat później skończyło się z Zibim. Skończyło się na kłótni, na widelce, noże i słowa, których nie powinno się ot tak wypuszczać z ust. Zraniliśmy się do krwi, nawet więcej – widać było żywe mięso i księżycowo trupią biel odkrytych kości. Napięte krzykami piszczele błyskały złowieszczo w otulającej nas gęstwinie emocji. Błyskawice strawiły wrażliwe sklepienia naszych wnętrz i wzajemnie ogłuszeni sekundową wymianą prawd, wtarliśmy sobie w rany pył jadowitej szczerości.

Po czymś takim nie ma już odwrotu. Jest żal zaciskający się na gardle ołowianą obrożą utraconej swobody, jest bezwartościowe poczucie niesprawiedliwości, jest niewytłumaczalny lęk przed tym, co nadejdzie, i stan wywołujący odporną na wszystko migrenę.

Później miejsce, w którym stałam, wypełnił podmuch uderzających drzwi. Jeszcze tylko najszybsze na świecie pokonanie trzech tuzinów stopni i wolność. Pusty chodnik, jak wyciągnięty język wypielęgnowanego osiedla, jak marokański dywan, pusty i szeroki, jak droga ku wolności, a może ucieczki? Dokąd? Donikąd, byle gdzie, byle dalej, byle przed siebie. Najpierw biegłam, łapczywie pochłaniając chłód otoczenia. Wątła ciemność walcząca ze sztucznym oświetleniem latarni grała mi na nerwach.

Niby noc, a nie noc. Niby za kurtyną mroku, za dominem ze ścian poszczególnych mieszkań, a jednak na scenie, w blasku świadomości sąsiadów, w ich szczególnym zainteresowaniu moją osobą. Najpierw odgłosy codziennego życia i uprawianej miłości, a potem te krzyki, burza, niepokój w pokoju, walenie drzwiami o futrynę, odizolowane przewody wysokiego napięcia. To musiało namieszać im w betonowych głowach, na pewno z nosami na szybach śledzili i oceniali, że dobrze mi tak, że pewnie mi się należało, puściłam się, albo gorzej … Nie, nie miałam wyboru.Byle dalej przed siebie.

Szłam szybko, klucząc w okolicach nieznanego mi parku i miejsc, których wcześniej o tej porze nie odważyłabym się odwiedzić. Złość żarła mi żyły, zamiast krwi miałam gaz, wypełniał mi wzrok i czynił nieśmiertelną. Ot tak, boskie spojrzenie na wszystko – szkoda tylko, że subiektywne, że nadal byłam okrutnie bezbronna, że wzbudzałam niezdrowe zainteresowanie i lęgły się wokół mnie cudze myśli, że przetwarzały się w pragnienia, żądze i chcice.

Rechoczący kibice wyrażali swoje pretensje wulgarnymi zaczepkami i przeciągłymi pogwizdywaniami. Znów biegłam, wzbudzając śmiech. Bawili się doskonale. Krzyczeli, że nie ma się czego bać, że tu sami dżentelmeni, ale nie miałam ochoty tego sprawdzać. Zajmowali ławki i murki, w dłoniach kleiły im się puszki i świeciły pety. Wszystko wskazywało na to, że byłam gwiazdą wieczoru.

Uciekłam w ciszę i zaraz tego pożałowałam. Przypomniałam sobie, że w ciszy przyjdzie ona, że dopadnie mnie gdzieś na ławce, na rogu, między ulicami. Taka żywiona nostalgią, bezlitośnie nieprzejednana. Myślałam już o niej, od chwili gdy krzyknął na mnie po raz pierwszy. Obiecałam sobie, że tym razem nie poddam się bez walki. Przecież cała ta moja ucieczka to nie od niego, lecz od niej. Pani lodowego ogrodu stanie przede mną i dotknie mych warg, które zrobią się białe i twarde. Wtedy już tylko będę wracać i smutkiem rozpamiętywać to, co minęło. Pani lodowego ogrodu i jej córka, mała dziewczynka, cała w ciemnej koronkowej sukience. Będę się z nią bawić, jakbym sama była taka naiwna i dziecięco bezbronna. Będziemy grać w wypominanki i w kółko opowiadać sobie, jak to było dobrze, i jak wszystko znowu spierdoliłam, a przecież to wcale nie moja wina.

Tak się jednak nie stało. Biegłam, bo mnie goniło życie. Z ciszy w hałas. Z ciemności w światło. Warkot nigdy nieśpiącej części miasta wabił mnie, jak ćmę oszalała żarówka. Obwodnica przecięła mi drogę. Zatrzymałam się, z trudem przełykając powietrze. Naszło chmur i pod powiekami lunął deszcz. Ulewa niemal mnie uśpiła. Usłyszałam, że coś mówię, że odpowiadam, tłumaczę, że czuję się winna, przepraszam, kręcę i łapię się za słówka.

– Mi nie można pomóc…

Głos jakby nie mój, ciało jakby nie moje, każda sekunda płynęła z szumem bieżników, wzdłuż betonowej zapory. Pilno mi było w ten szum i warkot, w sam środek pędu, ale później czyjaś dłoń spoczęła na moim ramieniu. To pani lodowego ogrodu – pomyślałam, odwróciłam się szybko, choć dobrze wiedziałam, co zobaczę. Aż nazbyt dobrze znałam jej twarz. To jednak nie była ona. A kto? Ciemność zapadła nagle, miękko się w nią osunęłam. To nie ona, nie chłód lodowatego wiana samotności ani koronkowa sukienka tęsknoty. A zatem kto?

Na początku było ciężko. Obce miejsce, głos, zapach, dotyk, ciemność, ale czy właśnie teraz nie marzyłam o czymś takim, o prawdziwej nocy bez reflektorów? Wabią mnie cudze pragnienia, gdy chcę uciec od swoich. Ty jesteś ich pełen, a na dodatek wiesz o mnie wszystko, dużo więcej niż mogłabym sobie wyobrazić. Nie wiem, jak to robisz, domyślam się, że wszystko wyczuwasz. Masz silny zmysł czucia, jesteś wyjątkowy.

Leżę ciśnięta w noc, w ciemność, pośród której płoną mi krwawo paznokcie. Czuję, że rewolucja w twoich oczach przechodzi na poziom globalny. Pęka wątła kość czaszki i rozlewa się naokoło gęsta substancja żądzy, spływa ci po brodzie, kapie, dotyka mnie, oblepia i wlewa się do ust. Jest gorzka, dławię się, przełykając jej gąbczastą konsystencję. Jestem syta od twojego oddechu, każdym kolejnym rozdmuchujesz żar w moim wnętrzu. To ten moment, w którym nie mogę się już doczekać. A ty jak zwykle cichniesz. Wsłuchuję się w głuche krople wysiłku. Pot spływa ci ze skroni, dudni na mojej skórze, wybijając rytm. Bęben serca łomocze jak tam-tamy afrykańskich plemion. Jęk zmurszałych drzwi przeszywa mnie, kalecząc bezwzględnie mózg, rozdzielając myśl od ciała.

– Nie jesteśmy sami? – pytam nie swoim głosem, nie swoimi słowami.

Wpatrujesz się we mnie i karzesz milczeniem, chłoszczesz niepewnością. Wyraźnie ucieszony tym, że nie wiem, co się za chwilę wydarzy. To, w jaki sposób panujesz nad sobą, zawsze mi imponowało. Nie poznałam dotąd nikogo, kto potrafiłby tak jak ty poskramiać siebie rozpędzonego w galopie. Widzisz mnie, nawet czujesz, jestem blisko, gotowa na wszystko, wiesz o tym. Potrafisz czytać z moich źrenic, studiowałeś je tyle czasu. Masz moją zgodę wymalowaną jak na obrazku, z ust rozpoznajesz błąkające się we mnie duchy głodu. Pajęcze wzruszenie rozchyla moje wargi, karze mnie, muszę łapczywie wchłaniać każdą drobinę ciebie, wszystko przez tę łączącą nas sieć niewidoczności. Pożądliwe robaki twoich dłoni lęgną się w moim cieple tak nagle, że wstrząsa mną dreszcz niepokoju. Na zewnątrz wiatr wypruwa płuca, dmie w betonowe żagle geometrii miasta, gwiżdże w surowym żelbecie i w porośniętych płytką rdzą nagich ramionach dźwigów. Drzwi znów napawają mnie lękiem. Gdzieś w oddali mknie elektrowóz, ciągnie żelazne pudła wagonów i przegwizduje się z wiatrem.

Ktoś chodzi po pokoju, porusza się ostrożnie. Jest tu pierwszy raz. Znam na pamięć każdy kąt i wiem, że zatrzymuje się z boku łóżka, blisko, żeby dobrze widzieć. Przygląda się i czuję, jak śledzi ruch mojej klatki piersiowej, w górę i w dół, w górę i w dół. Wstyd każe mi zerwać się z miejsca i uciec, ale wiem, że linki nie puszczą i że jest za późno. Ciasno zaciśnięte na nadgarstkach odbierają resztę odwagi. Nie chcę wpaść na powrót w objęcia lęku, sycę się więc wstydem, bo skoro pożera mnie całą, to cóż innego mogę z nim zrobić, jak nie poddać się mu, wyczerpać go z siebie i skosztować z przyjemnością jak smakowitą potrawę?

Nauczyłeś mnie tego – nie od razu, byłam zbyt niecierpliwa i niepojęta. W końcu jednak zrozumiałam. Niemoc, słabość i poddanie, we wszystkim jest rozkosz, całe jej pokłady drzemią w bólu, przerażeniu i wstydzie. Twoja dłoń sunie w dół. Gdy dotyka brzucha, rozkładam się dla ciebie, jakbyś o to poprosił, bo przecież prosisz, szepczesz we mnie dotykiem, obiecujesz raj, niebo, luksus braku wspomnień. Jestem twoją wrażliwą membraną hormonalnego mikrofonu. Mówisz, a ja słucham, tak jak mnie nauczyłeś. Na wszystko mnie przygotowałeś, a zarazem za każdym razem dotykasz mnie inaczej, na nowo, zatem wciąż się uczę, wciąż brnę przez nieznane. Słucham więc i jestem gotowa na wszystko, co mnie tu spotka.

Ten obcy wpatruje się we mnie. Z pewnością patrzy na więzy, ocenia, czy się nie uwolnię, czy nie sięgnę do twarzy, by odsłonić oczy. Nie wolno mi patrzeć. Musi czuć się bezkarny, musi zrealizować swoją żądzę bez konsekwencji, być jak nieuchwytny motyl, nocna ćma, anomalia w powietrzu. Pragnie, ślina mu się pieni w ustach i od razu zasycha, słyszę, jak mlaska skorupą żądzy. Chciałby już położyć swoje dłonie, zacisnąć palce, wcisnąć się między uda i penetrować, doświadczać, żreć jak z koryta, ale nie, jeszcze nie. Wciąż należę do ciebie. Jeszcze nie przekazałeś mosiężnego klucza do mojego wnętrza, jeszcze nie udostępniłeś mu mnie w mojej całej wilgoci napięcia. Jest gotowy i bawi cię jego niecierpliwość. Wiem, że jego też sprawdzasz, testujesz, ile wytrzyma. Zanim oczy zajdą mu ciemną mgłą, zanim to z nim wygra i odepchnie ciebie, rzucając się do stołu, będziesz patrzył i myślał, ile jest w stanie znieść, i ile ja jestem w stanie czekać.

Nie będzie miejsca na kulturę jedzenia, na proste plecy, ręce do wysokości nadgarstków nad krawędzią stołu, przedramiona blisko tułowia. Nie będzie sztućców na swoim miejscu, serwetek, nie będzie “smacznego” ani “dziękuję”. Pod obfitą warstwą antyperspirantu wyczuwam ciężki zapach potu. Zanim skończymy, będzie nim ociekał, namaści mnie charakterem swojego zapachu. Przychodzi mi na myśl, że to duży mężczyzna, może nawet za duży. Wyobrażam sobie kołyszący się brzuch, tłuste ramiona i włosy, i papieros zaraz po. Jego usta pachną nikotyną, śmierdzą nią jego palce, nie będzie mnie nimi kosztował, nie będzie nawet konsumował czy jadł – będzie żarł, rozdzierał na kawałki. Zbruka mnie swoim głodem, dogadzając, robiąc sobie mną dobrze. Wejdzie gwałtem, licząc na opór, będzie niósł się z nadzieją, że krzyknę i będę się dławić, łkając. Czerpiąc z mojego bólu i przerażenia pełnymi garściami, dojdzie szybko do punktu zwrotu. Skala mnie, próbując zapłodnić. Skarłowaciały samczy instynkt nie podpowie mu, że wszystko na próżno. Nie ten czas. Rozrzuci więc nasienie z nadzieją i będzie podziwiał swoje dzieło.

Wszystko to wiem, zanim się zacznie, bo nauczyłeś mnie czuć. Czucie to patrzenie w mroku, z dala od światła, czy czasu. Czucie to wsłuchanie się w tempo oddechu, w jęk, w ból i smak krwi z rozciętej twoją pięścią wargi. Jego odwaga chwyta za gardło, grubymi twardymi palcami zaciska się na oddechu, dławiąc następującą po sobie kolej rzeczy. Gruby penis zatyka mnie, w tym samym momencie kciuk wsuwa się w usta, dłoń chwyta za wnętrze policzka, odwraca głowę w bok i zbliża się całym sobą, przenikając przez tkanki, cząsteczki, przez krew i komórki, drąży mnie oddechem, pali w ucho czubkiem nagiego języka.

I od razu jest tuż po. Jeszcze dłonie rzeźbią cień mojego obrysu, jeszcze język suszy się na wietrze, przełyka łapczywie tkliwy jęk oczami twarzy nieogolonego pyska. Jeszcze wielka pogoń, obława obłędnego tętna, odbita kropka w kropkę z tłustego błękitu napiętej żyły, pulsuje, wtłacza w niego zupę życia, dzięki której trzyma się jeszcze na nogach, pożerany łapczywie przez ulgę. Smutek – tego mnie nie nauczyłeś. Odchodzi w dal z krwią we łzach wspomnienia. Dźwięczy w uszach cisza z pustego śmiechu i uprzejmości scyzoryków. Zwleka się ciężko ze mnie, zaspokojony. Drewniany kloc pożądliwości kołyszący się na miękkich belkach nóg. Ty patrzyłeś, gapiłeś się na jego tłuste pośladki, jak zaciskał je w odruchu bezwarunkowym, wnikając kutasem tak głęboko, jak tylko się da, żebym czuła i nie zapomniała.

Słyszę uścisk ręki i mężczyzna wychodzi. Zostajesz tylko ty, odsłaniasz mi oczy i spod opaski widzisz łzy – to ten smutek, którego mnie nie nauczyłeś. Wiem, że ci się podobało. W myślach już planujesz kolejne spotkanie. Na stole widzę pieniądze, więc mężczyzna był nadziany, a ty mnie sprzedałeś, a właściwie wypożyczyłeś. Siadasz obok i przyglądasz się z zainteresowaniem. Twoja twarz blisko mojej. Robię głową okręgi, by zrzucić z siebie napięcie karku. Z trudem zbieram myśli, czekając, aż mnie uwolnisz. Rozwiązujesz dłonie, a ja nie skaczę ci do oczu, nie wydrapuję paznokciami źrenic, nie walę w twarz, nie kopię w krocze. Prawie cię nie widzę. Powoli wstaję, zbieram rozrzucone rzeczy, wkładam je i wychodzę. Nie zapominam o gotówce.

W taksówce wszystko wygląda inaczej. Blaski upadłych kształtów rozmazują się w ciepłym deszczu. Noc pachnie taksówką, mogłabym tak jechać bez końca, ale wysiadam, bo widzę, że stoisz z rękoma w kieszeniach i na mnie czekasz. Staję przy tobie, jak wcześniej, że niby się nie znamy. Nic nie mówię, słucham tylko neonów i przechodzących mężczyzn. Czuję na sobie poślizgi ich spojrzeń. Próbuję wyłowić w tonie głosu zainteresowanie. Nic z tego, mijają nas grupy turystów, przejeżdżają obok kolorowe gabloty. W końcu jedna zatrzymuje się blisko, rzucam kwotę i widzę w oczach kierowcy, że znów będziesz mnie krępować, przygotowywać na wszystko, znów będziesz mnie uczył czuć, bo on już się zdecydował. Jeszcze mnie nie zaprosił do środka, ale już mu dobrze z tą myślą, że jestem jego, ale jeszcze o tym nie wiem – tak myśli.

Ten tekst odnotował 14,148 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 3.74/10 (18 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (3)

+2
-2
O ile szczerze jestem pod wrażeniem stylu @Entalii i nieco fantasmagorycznego sposobu, w jakim prowadzi narrację, to... o czym jest ten tekst? Ani tu treści, ani większego sensu nie widzę, ot taki bezładny potok myśli bohaterki. Czy o czymś nie wiem i mam się dokopywać do trzeciego dna?
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-1
A gdyby tak nie doszukiwać się drugiego, nie mówiąc już o trzecim dnie, a zwyczajnie przeczytać ze zrozumieniem...
Zgadzasz się z tym komentarzem?
+1
-1
Szapo. 10/10. Wszelki komentarz byłby zbyteczny.
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.