S jak Sierpce
13 marca 2016
Szacowany czas lektury: 1 godz 34 min
Niebo jest szare i pochmurne. Wierzchnia warstwa śniegu jest lekko zmarznięta, tworzy sztywny kożuch, który pęka pod stopami Wieśka. Mężczyzna wraca z obory, zatrzymuje się w ganku i uderza gumiakami w ścianę, pozbywając się resztek białego puchu z obuwia. Poranek jest zimny, powietrze rześkie, a ciszę poranka przerywają tylko ujadające psy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten pieroński wiatr.
Mężczyzna zamyka za sobą drzwi i kieruje się prosto do kuchni, gdzie krząta się Gabrysia, na piecu syczy podgrzewana w czajniku woda, a przede wszystkim jest ciepło i przyjemnie. Drewniana podłoga skrzypi pod ich stopami. Wiesiek ściąga szarą watowaną kufajkę, rzuca na oparcie krzesła i siada przy stole.
– Tyle razy ci mówiłam, nie rzucaj wszystkiego, gdzie popadnie – kobieta zabiera kurtkę, wynosi do drugiego pokoju i wraca błyskawicznie, w samą porę, żeby zdjąć czajnik z blachy. – Herbaty ci dać?
– Daj – wpatruje się w okno, na którym zbiera się para.
– Krowom dałeś? Ryczały, jakby nie żarły od tygodnia.
– Dałem.
Na ceracie, ląduje szklanka z gorącą herbatą. Mężczyzna patrzy, jak para unosi się w powietrzu i znika. Słodzi jedną łyżeczkę i miesza, dzwoniąc nią o szkło.
– I co tak dzwonisz? Co ty, kościelny jesteś, żeby tak dzwonić? Po co, to tak dzwonić, jak na kolędę?
– Mieszam – oznajmia spokojnie, wyjmuje łyżeczkę i kładzie na ceracie, patrząc, jak ta mięknie pod wpływem rozgrzanego aluminium.
– Toć widzę, że mieszasz. Co to ja, ślepa, żeby nie widzieć? Dzwonić nie trza, ot co.
Zalega cisza. Kobieta dorzuca drew do pieca, przelewa z wiadra zimną wodę do garnka i kładzie go na rozgrzaną blachę. Krząta się po kuchni, podczas gdy jej mąż siedzi, ogrzewa zgrabiałe dłonie na szklance i wsłuchuje się w kuchenne odgłosy. Zastanawia się, czy cały dzień będzie tak wiało, czy może słońce wyjdzie, choć na trochę.
– Słyszałam, że jakiś wędrowny dziad zatrzymał się w starym młynie. Wiesz, pod Kopydłowym lasem. – Gabrysia soli i miesza wodę w garnku.
– A ile to młynów się u nas ostało? – gospodarz siorbie herbatę.
– No jeden, a co?
– To po cholerę strzępisz język? Nie wystarczy powiedzieć, że we młynie? Toć wiem, że stary on i wiem, że pod Kopydłowym lasem, nie?
– Nie mądruj się tak. Ty się lepiej naucz mieszać w szklance, a nie... dzwonisz, jak jaki strażak w remizie. Będzie mi się tu mądrzył. Mędrek z bożej łaski.
Rozmowa się urywa. Wiesiek dalej siorbie herbatę i patrzy w okno. Ma czterdziestkę na karku i zaczyna się zastanawiać, jak to będzie za dziesięć, albo dwadzieścia lat? Jak przyjdą takie zimy jak ta? Tymczasem żona przygotowuje śniadanie, ściera kurze i sprawia, że stare deski w podłodze ciągle poskrzypują.
– Ludzie mówią, że to jakiś uzdrowiciel... – kobieta przerywa ciszę, przeciera mokrą ścierką ceratę na kuchennym stole i zerka na męża.
– Wierzyła baba w gusła, aż jej dupa uschła – komentuje filozoficznie i jakby dla podkreślenia znaczenia swoich słów, siorbie nieco dłużej niż zwykle.
– Ty się tak nie mądruj, tylko naucz się pić. Co tak siorbiesz, co? Pij jak człowiek, a nie siorb. Nic tylko siorbiesz, ciamkasz jak jaka świnia.
– Ty się lepiej trzymaj z dala od dziada – gospodarz zamyśla się chwilę nad czymś i kręci głową z niedowierzaniem. – Dziad wędrowny – uśmiecha się pod nosem. – Toć każdy dziad wędruje, nie? Dziady domów nie mają, to muszą wędrować. Po cholerę mówić, że wędrowny. Wystarczy dziad powiedzieć i wiadomo, co i jak. To jakby powiedzieć, że widziałaś psa na czterech łapach...
– Patrzcie no tylko, jak to się rozgadał. Filozof wiejski spod Kopydłowego lasu – wpada mu w słowo, machając ścierką w powietrzu. – Wodzionka zaraz będzie, to se gębę wypchasz i przestaniesz się mądrować. Dziadem mnie tu będzie straszył – kobieta brzęka talerzami, – a sam nie lepszy od dziada. Jak nie dzwoni, to ciamka, a jak mu się znudzi, to się za pouczanie bierze...
Wiesiek rezygnuje z dalszej konwersacji. Macha ręką na żonę, oczywiście czysto symbolicznie, w myślach. Sięga po drewnianą fifkę, wyjmuje z papierośnicy skręcony własnoręcznie papieros, wciska go do fifki i zapala. Siwy dym zbiera się nad stołem niczym chmura burzowa. Ma dokładnie taki sam kolor jak niebo za oknem. Mężczyzna obserwuje, jak dym kłębi się, miesza z powietrzem i unosi powoli pod sufit.
*
Pogoda się stabilizuje. Wiatr cichnie, a na niebie pojawia się słońce. Janina ustawia cukier na półkach, a kiedy już kończy, łapie się za miotłę. Sierpce, to mała kolonia. Jest tutaj dziesięć gospodarstw, a do najbliższej wsi mają osiem kilometrów. Wokół pola, lasy i pustka. Pół roku temu Józek, jej mąż, wpadł na pomysł, żeby założyć malutki sklep. Wykorzystali duży murowany ganek. Nawet pocztę można tu nadać. Listonosz raz na tydzień zagląda, jak się komuś nie spieszy, wygodniej zostawić list w sklepie, niż jechać do wsi.
Kobieta właśnie kończy zamiatać, kiedy do środka wchodzi Hanka. Janina odkłada miotłę, idzie za ladę i pogania koleżankę.
– Właź prędko, bo wiatr za tobą lezie jak bezpański pies.
– Co tam słychać ciekawego? – kobieta wydmuchuje nos w chusteczkę, mnie ją i chowa do kieszeni kurtki.
– A po staremu wszystko. Co ci trzeba?
– Daj mi kilo mąki, tylko tej pszennej, ze trzy pomidory, paczkę ryżu i dwie marchewki.
Ekspedientka zbiera z półek towar i kładzie na ladzie. Marchewki i pomidory waży. Pakuje wszystko do reklamówki i stukając długopisem w ladę, zerka na klientkę.
– To będzie osiem dziewięćdziesiąt sześć.
– A słyszałaś – kobieta sięga po portmonetkę – że podobno jakiś dziad siedzi w starym młynie, pod Kopydłowym lasem?
– Tego jeszcze nie słyszałam.
– Ponoć to uzdrowiciel – Hanka ścisza głos.
– E, wiejskie gadanie. A uzdrowił już kogo? – Janina jest z natury nieufna.
– No nie, chyba nie. Dopiero się pojawił. Zeszłej nocy, ale ludzie gadają...
– Pewnie taki z niego uzdrowiciel jak z mojego starego magister.
Kobiety wybuchają śmiechem. Klientka płaci, wsypuje resztę miedziaków do portmonetki i chowa ją do reklamówki. Żegna się z koleżanką i wychodzi na mróz. W sklepie zalega cisza. Słychać tylko tykanie zegara. Janina zaczyna się zastanawiać nad tym, co powiedziała jej Hanka. Kobieta od lat cierpi na reumatyzm. Gdyby w tej plotce było choćby ziarnko prawdy. Szybko jednak porzuca tę myśl. Cudów nie było, nie ma i nie będzie.
Skoro lekarz jej nie pomógł, to i dziad nie da rady. Na reumatyzm i komunistów nie ma mocnych. Jedno i drugie jak się już zalęgnie, żadną siłą nie ruszysz. Tak w ogóle, to zimno tu jak w psiarni. Józek sklep może i zrobił, ale pieca już nie wstawił. Ekspedientka wchodzi na chwilę do domu. Zaparza szybko wodę, zalewa herbatę i wraca do pracy. Od razu lepiej. Gorący płyn rozgrzewa ją od środka. Dzięki wełnianym rękawiczkom z obciętymi palcami może trzymać kubek w dłoniach. Rozgląda się dookoła i stwierdza, że przydałoby się tu wytynkować od środka. Nie lubi wpatrywać się godzinami w szare pustaki.
Do sklepiku wchodzi mężczyzna. Nie poznaje go od razu ze względu na czapkę uszankę, którą ma wciśniętą głęboko na oczy. Gość chucha w dłonie i rozciera je, próbując przywrócić ciepło. Kiwa do sklepowej z uśmiechem. Od razu widać, że jest wstawiony.
– Jak tam Jania, gdzie Józek.
– Leon, nie poznałam cię. Coś się tak okutał, jakbyś na Syberii mieszkał?
– Starość nie radość. Daj mie dwa wina owocowe.
– Józek przy świniach chodzi, tam gdzie jego miejsce – śmieją się razem krótką chwilę. – Ale wina, twoja stara prosiła ci nie dawać.
– A ja ci mówię, daj.
– Podobno się awanturujesz po pijaku i szturchasz ją.
– Pomyśl tylko, co by było, gdybym ją szturchnął na trzeźwo, co? Pewnie bym jej co złamał. A po pijaku i refleks nie ten i siła nie taka. Tak to już pan Bóg poukładał, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
– Ty mi się tu lepiej panem Bogiem nie zasłaniaj.
– Nie było tematu królowo, to daj mie dwa wina i znikam.
– To może dam ci trzy, cobyś miał jeszcze gorszy refleks i mniej siły?
– A to mnie szefowo zaskoczyłaś. Przyznaję... – Odbija mu się. – Od razu widać, że nie na darmo ty w sklepie siedzisz. Sam łeb masz jak sklep. – Śmieje się z własnego dowcipu.
Butelki pobrzękują, kiedy sklepowa stawia je na ladzie. Leon wysypuje drobne, Janina liczy szybko i zerka na klienta.
– Ale tu brakuje.
– No tak... to możliwe, dlatego ja po dwa wina przyszłem, nie po trzy.
– Masz na trzy albo nie masz?
– Mam na dwa.
– W takim razie – sklepowa odlicza kwotę za dwa wina – dostaniesz dwa.
– To się dzisiaj mojej starej oberwie – spogląda na kobietę – przez ciebie Jania, boś smaka narobiła na trzy wina, ale koniec końców dajesz dwa. Może choć na zeszyt dasz?
– Na zeszyt, to cię może milicjant wpisać.
– To ty jeszcze nie wiesz? – Mężczyzna robi wielkie oczy i pociera brodę, na której ma kilkudniowy zarost.
– Co takiego?
– Toć milicji już dawno nie ma.
– Leon, ty się prosisz i w końcu się doigrasz.
Leon podnosi ręce w geście obrony.
– Wiesz co? – Kobieta właśnie podjęła decyzję. – Dam ci trzy w cenie dwóch, ale w tym tygodniu już się po alkohol nie pojawisz.
– Teraz, toś mie ćwieka w głowę wbiła.
– Szybciej, nie mam czasu. Decyduj.
Leon rozgląda się po sklepie jakby w poszukiwaniu innych klientów. Ponieważ nikogo nie widzi, zerka na sklepową, a potem na trzy wina. Waży coś w myślach. Widać, że jest skupiony, choć nie może podjąć decyzji.
– Niech będzie, moja krzywda.
– Krzywda, to ci się dopiero stanie, jak się dowiem, żeś szturchnął Lidkę.
*
W stodole jest zimno. Genek pochyla się nad silnikiem traktora. Z ust wydostaje mu się para. Palce ma zgrabiałe od mrozu. Praktycznie już ich nie czuje. Na szczęście zostały tylko dwie śruby i będzie po sprawie. Niespodziewanie do stodoły wchodzi synowa.
– Teściu, a co wy tam tak grzebiecie, co?
– Kończę, a co jest? Pali się gdzie?
– Obiad zaraz będzie, a wy nic ino coś dłubiecie przy tym traktorku.
– Ano przy traktorku dłubę, a gdzie mam dłubać, hę?
– Ja bym teściowi powiedziała, ale się wstydzę – dziewczyna śmieje się i robi się lekko czerwona.
– Ty mie lepiej powiedz, co tam mój synek porabia. Odzywał się ostatnio? – mężczyzna pochyla się i dokręca ostatnią śrubę.
– Coś tam budują, wykańczają czy coś takiego. Może za miesiąc, półtorej przyjedzie na parę dni.
– No dobra, moje dziecko – mężczyzna wyciera usmarowane dłonie w szmatę. – Starczy tego – odkłada klucze na miejsce.
– A widział teściu, kiedy dziecko z takimi wymionami? – Dziewczyna potrząsa swoim dużym biustem.
– Bo jak wezmę kija – Genek rozgląda się po stodole i łapie za stylisko starej siekiery – a przetrzepię dupsko, to...
Dziewczyna ucieka i śmieje się w głos. Mężczyzna słyszy, jak śnieg skrzypi jej pod nogami. Zamyka stodołę i zamyśla się nad życiem młodych. No bo, co to za życie? Antek, jego syn, ma dziewiętnaście lat i już musi jeździć po świecie za groszem. Anka, synowa, dwudziestolatka kręci się po obejściu samopas. Dzieciaka nie zmajstrowali, bo i jak, skoro Antek całymi miesiącami za domem? Genek ma już pięćdziesiąt lat i nie ma nic przeciwko, żeby bawić wnuki.
*
Po południu Gabrysia postanawia pójść do starego młyna. Nie, żeby wierzyła w cuda, ale od lat cierpi na astmę. Miała już kilka silnych ataków. Po prostu pójdzie, zajrzy, rozezna się w sytuacji. Przecież, to nic złego. Tylko Wiesiek nie może nic wiedzieć. Wyśmiewałby się z niej do Wielkiejnocy. Ubiera się ciepło i rusza.
Sierpce to urokliwe miejsce. Podobno miliony lat temu, było tu ciepłe morze. Teraz ziemia jest pofałdowana, przypomina łagodne fale spokojnego oceanu. Normalnie droga do Kopydłowego lasu zajmuje jej dwadzieścia minut, jednak w śniegu idzie się dłużej. Po czterdziestu minutach dociera na miejsce.
Niebo staje się coraz bardziej szare. W polu zauważa śnieżne wiry. Wiatr hula tutaj niczym nieskrępowany. Młyn jest zbudowany z kamienia. Parterowy budynek ma połatany dach, a z tyłu wciąż znajdują się resztki koła, które niegdyś napędzane płynącą obok rzeką, wprawiało w ruch kamienne żarna, które mełły ziarno na mąkę. Budynek nie jest w najlepszym stanie, ale w oknie dostrzega światło. Nagle dopadają ją wątpliwości. Może nie powinna tutaj przychodzić sama. Wiatr szturcha ją w plecy i w końcu Gabrysia stwierdza, że raz kozie śmierć.
Podchodzi do koślawych drzwi. Puka niepewnie. Nic. Puka jeszcze raz.
– Zachodź, śmiało. – Słyszy męski basowy głos.
Popycha drzwi, wchodzi i zamyka je za sobą. Wewnątrz palą się świeczki i ogień w kominku. Na kamiennej podłodze walają się śmieci, przeróżne starocie i zeschnięte liście. Na kamiennych żarnach leży płócienna torba, metalowa miska, z której mężczyzna coś musiał przed chwilą jeść i kilka ubrań złożonych starannie w kostkę. Jest tutaj jeszcze koślawy stół, zarwana prycza i sosnowa szafa z drzwiami, które wypadły z zawiasów. Wszystko wygląda nędznie i odwaga coraz szybciej opuszcza kobietę.
Mężczyzna stoi pośrodku izby i przygląda się przybyłej, a ona jemu. Dziad jest wysoki i szczupły. Ma niemal dwa metry, bladą cerę i lekko zapadnięte oczy, które zdają się przeszywać niespodziewanego gościa na wylot. Ubrany jest w znoszony czarny garnitur, a na głowie ma filcowy kapelusz. Kiedy się odzywa, Gabrysia nie może oprzeć się wrażeniu, że basowy tembr jego głosu, nie pasuje do chudej, wręcz chorobliwej fizjonomii.
– Z czym do mnie przychodzisz, kobieto?
– Słyszałam, że ktoś się tu sprowadził... pomyślałam zajdę, zobaczę co i jak...
– No to zobaczyłaś – stanowczy, zdecydowany ton głosu wybija ją jeszcze bardziej z rytmu. Teraz jest pewna, że nie powinna tutaj przychodzić sama. Mogła poprosić Hankę, żeby z nią przyszła.
– Ano racja, zobaczyłam... głodniście może?
– A przyniosłaś coś do zjedzenia? – Jego oczy są niesamowite, nigdy takich nie widziała.
– Nie, nie pomyślałam...
– To nie zawracaj mi głowy.
Kobieta nie sądziła, że wędrowny dziad będzie taki surowy i butny w obejściu. Jego zachowanie zaskakuje ją, odbiera jej pewność siebie i sprawia, że najchętniej uciekłaby do domu. Praktycznie zapomniała, po co tutaj przyszła. Sądziła, że zastanie we młynie starego, steranego życiem człowieka, który z wdzięcznością przyjmie zarówno jałmużnę, jak i dobre słowo. Tymczasem mężczyzna sprawia wrażenie, jakby był u siebie, przez co czuje się, jakby weszła komuś do domu bez pukania.
Jest w tym człowieku coś, co ją odstręcza. Nie tylko jego arogancja, ale również chorobliwy wygląd. Gabrysia zerka na grube błękitne żyły prężące się na bladej szyi. Dłonie również wydają się za duże, poprzecinane cienkimi żyłkami i blade jak kreda. Wydają się tak duże, że jedną dłonią mógłby ją złapać za głowę. Kobieta otrząsa się i przywołuje do porządku. Może to przez rozedrgane światło świec albo przez atmosferę opuszczonego młyna? Na zewnątrz wciąż jest jasno. Kilka świeczek nie zrobi z nikogo... od początku kogoś jej przypominał i właśnie sobie uświadamia, kogo. Ten człowiek kojarzy się jej ze strachem na wróble. Porównanie, choć absurdalne wywołuje w niej lęk.
Już dawno by stąd uciekła, gdyby nie jego oczy. Są czarne jak bezgwiezdna noc. Zdają się skrywać tyle tajemnic, co morze, które było tu przed milionami laty. Jednak to, co powoduje, że Gabrysia kuli się wewnętrznie niczym zbity pies, to wyzierająca z nich siła woli. Potężna siła woli, przed którą nie jest w stanie się bronić. Kobieta traci pewność nawet co do tego, czy stoi przed nią zwyczajny człowiek. Wycofuje się, kierując do drzwi. Czuje się wewnętrznie rozbita. Tamten człowiek, który stoi teraz i przygląda się jej czujnie, jest odpychający i fascynujący zarazem. Zupełnie jakby był jednocześnie demonem i aniołem. Kobieta trzyma już rękę na klamce.
– Astma wykończy cię prędzej czy później – słowa dopadają ją, kiedy już stoi w progu, są jak łańcuch pętający nogi. – Pamiętaj, nosił koń po błoniach, ponieśli i konia – rymowanka znana jej z dzieciństwa, w jego ustach brzmi złowrogo.
Gabrysia puszcza klamkę i spogląda w jego stronę.
– Skąd wiesz? – Kobieta czuje, jak krew spływa jej do stóp.
– Gdybyś mogła zadać jedno pytanie, czy o to właśnie chciałabyś mnie zapytać?
– Nie, chyba nie...
– Więc nie marnuj szans – głos jest szorstki, nie ma w nim krzty współczucia, jakiego oczekiwała, idąc tutaj.
– Potrafisz mnie wyleczyć? – Serce tłucze jej w piersi jak galopująca klacz. Skoro wie o astmie, to może jednak potrafi uzdrawiać? Rodzi się w niej nadzieja. Po raz pierwszy, od kiedy zachorowała, czuje ogromną nadzieję. Spina się w sobie w oczekiwaniu na odpowiedź. Właśnie tak czuje się oskarżony na chwilę przed ogłoszeniem wyroku.
– Nie potrafię leczyć. Nie jestem lekarzem. – Jego słowa są jak smagnięcie batem prosto w twarz. Sprawiają, że łzy stają jej w oczach. Gabrysia czuje ogromny żal nad samą sobą, zaraz jednak wszystko zmienia się w złość, a ta błyskawicznie przechodzi w rozczarowanie i bezsilność. Pojedyncza łza wypływa jej na policzek. Tak wiele emocji przelewa się przez nią, że aż pulsuje jej w skroniach. – Nie mogę cię uleczyć. Jestem uzdrowicielem, potrafię cię tylko uzdrowić.
– Błagam – nie mówi, o co błaga. Sama już nie jest pewna. Być może prosi go o uzdrowienie, ale równie dobrze może go prosić, żeby przestał się nad nią znęcać. Żeby przestał wzbudzać w niej tak wiele, tak skrajnych uczuć. W tej chwili ten dziwny człowiek przypominający stracha na wróble, jawi jej się jako ktoś, kto potrafi jednym gestem wywołać sztorm i w ten sam sposób uspokoić rozszalałe fale.
Mężczyzna podchodzi do niej. Kobieta widzi go jak przez mgłę. Wydaje jej się nawet, że słyszy trzepot jego marynarki. Strach na wróble wyciąga energicznie rękę i swoją wielką łapą ściska ją za szyję. Wyraz twarzy nie zmienia mu się ani o jotę. Wciąż jest tyle obojętna, co agresywna. Kobieta jest przerażona. Czuje, że sama wlazła w łapy psychopaty i w dodatku nikt nie wie, dokąd poszła. Wielka dłoń – nie myliła się co do niej – jest naprawdę duża, ściska ją za gardło, a jego usta zbliżają się do jej ust. Nogi się pod nią uginają. Gwałt, gwałt! Kołacze się jej w głowie. Tymczasem ich usta zwierają się ze sobą.
Ogarnia ją panika tyle, że nie może się ruszyć. Po chwili czuje ciepło. Usta agresora stają się ciepłe jak rozgrzane w słońcu winogrona. Chwilę później czuje jakby była wewnątrz pełna piasku. Jest na płucach, w krtani i gardle. Tymczasem usta, które przyssały się do niej niczym glonojad, stają się niemal gorące. Pochłania ją prawdziwa histeria. Pojedyncze ziarenka piasku, które są w niej, zaczynają wylatywać jedno po drugim. Jakby ktoś włożył jej do ust odkurzacz. Wszystko trwa kilkanaście sekund, po czym palce na jej szyi rozluźniają się i kobieta pada na podłogę. Jest oszołomiona i przerażona.
Kiedy patrzy na tajemniczego jegomościa z perspektywy kamiennej posadzki, ten wygląda jeszcze bardziej niesamowicie. Jest jeszcze większy i jeszcze chudszy, ale nie to przeraża ją najbardziej. Prawdziwego szoku doznaje, widząc, że błękitne żyły na jego szyi zmieniły barwę. Teraz są czarne. Czarne jak święta ziemia. W dodatku takie same, tylko nieco cieńsze nitki, dostrzega również na jego twarzy i dłoniach. Strach na wróble wygląda w tej chwili jak najprawdziwszy demon z piekła rodem.
Mężczyzna wstrzymuje oddech, podchodzi do swojej płóciennej torby i wyjmuje z niej słoik. Gabrysia nie widzi wyraźnie, ponieważ jego plecy zasłaniają widok, ale zauważa, że tamten pochyla się i wydycha coś z siebie, wprost do słoika, który szybko zakręca. Palcem kreśli na szkle nieznany jej symbol, po czym owija słoik ciemną szmatą i zanosi pod ścianę, gdzie stoi stara drewniana skrzynia. Ostrożnie odkłada go i zamyka wieko skrzyni. Mężczyzna wydaje się osłabiony.
Gabrysia nagle zdaje sobie sprawę, że jest zdrowa. Z ogromną siłą, spływa na nią doniosłość chwili. Zaczyna łkać. Śmieje się histerycznie i płacze. Wygląda, jakby straciła rozum, podczas gdy dziad w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Mężczyzna wydłubuje brud spod paznokci i czeka. Kimkolwiek jest, skądkolwiek przybywa, czekanie zdaje się mieć we krwi.
– Co chcesz w zamian, powiedz, proszę. Jak mogę ci się odwdzięczyć...
– Masz dopiero trzydzieści osiem lat. Nie powinnaś odchodzić z takiego powodu.
– Skąd wie... – urywa gwałtownie, pamięta, że nie powinna zadawać złych pytań, nie powinna ich marnować, tak powiedział „nie marnuj szans”, to jego słowa. – ... zresztą nie ważne skąd wiesz. Z pewnością czegoś chcesz w zamian, prawda?
– Owszem.
– Stać mnie na to? Nie jesteśmy majętni...
Mężczyzna uśmiecha się i poprawia kapelusz. Jak to dobrze, że znów jego żyły są błękitne.
– Chcę od ciebie różnych drobiazgów. Przyjdziesz tu jutro i posprzątasz ten barłóg. Od czasu do czasu będziesz robiła mi porządki. Chciałbym też, żebyś przynosiła mi coś do zjedzenia. Nic szczególnego. Wystarczy mi to, co jecie z Wieśkiem. – Kobieta uświadamia sobie, że niczego nie można przed tym człowiekiem ukryć, wie nawet jak ma na imię jej mąż. Na jej skórze pojawia się gęsia skórka.
– To wszystko?
– Tak. Chyba że coś przyjdzie mi do głowy, ale nie obawiaj się. Nigdy nie zażądam od ciebie czegoś, czego nie będziesz w stanie mi dać.
Gabrysia wpatruje się w te zadziwiające oczy i sama nie wie, czy powinna paść przed nim na kolana? Zamiast tego rzuca się do jego dłoni, ściska ją i podnosi do ust. Całuje i przytula do swojego policzka, powtarzając tylko jedno słowo. Powtarza je jak modlitwę.
– Dziękuję, dziękuję...
*
Zmrok w Sierpcach zawsze zapada szybko. Pochmurne niebo przesłania większość gwiazd i księżyc. Jest ciemno, w kolonii nie ma oświetlenia ulicznego, bo i nie ma ulic jako takich. Domy w nocy wyglądają jak czarne plamy. Jedne mniejsze drugie większe, ale nie ma tutaj okazałych gospodarstw. Rozjeżdżona konnymi wozami i traktorami polna droga, wije się pośród chałup, jak biały śnieżny wąż. Wznosi się i opada.
Genek zagląda do sypialni, gdzie śpi jego żona. Teresa jest ciężko chora. W zasadzie nikt już nie spodziewa się innego scenariusza, niż ten, który kończy się na cmentarzu. Od miesiąca nie wstaje, nie mówi i praktycznie się nie rusza. Genek patrzy chwilę, jak kobieta śpi. Wreszcie zamyka drzwi sypialni. Od dawna nie sypiają w tym samym pokoju. Jeszcze, kiedy była w stanie otworzyć usta, poprosiła go, żeby dał jej oddzielny pokój. Nie chciała, żeby patrzył, jak umiera kawałek, po kawałku.
Gospodarz schodzi na dół. W kuchni na stole znajduje paczkę papierosów. Wyjmuje jednego i zapala. Z lodówki wyjmuje piwo. Kapsel odpada z charakterystycznym syknięciem. Bierze solidny łyk i zaciąga się równie łapczywie. Od dawna nie chodził po domu w samych slipach ze względu na synową, ale jest już późno. Nie musi się niczym krępować. Wygląda przez okno.
– Co się tak snuje po nocy, teściu?
Mężczyzna podskakuje przestraszony. Odwraca się i zauważa Ankę.
– Co ty tu robisz?
– Mieszkam, Genek, nie pamiętasz? – uśmiecha się. – Chyba mogę ci mówić po imieniu? W końcu jesteśmy rodziną.
– Pomijając to, że jesteś trzydzieści lat młodsza ode mnie, to tak.
– No to niech się teściu zdecydują, mogę czy nie mogę.
– Możesz – pociąga z butelki i zaraz po tym zaciąga się papierosem.
– Znajdzie się dla mnie jakieś piwo?
Mężczyzna idzie do lodówki, wyjmuje butelkę, otwiera i podaje dziewczynie. W świetle otwartej lodówki zauważa, że synowa ma na sobie jednie koszulkę z krótkim rękawem i majtki. Nic więcej. Dziewczyna jest młoda. Ma duże jędrne piersi, płaski brzuch, niemały tyłek i mocne, masywne uda.
– Nie wstyd ci tak w samych majtkach po domu gonić?
– A jest się czego wstydzić? – Jej młodzieńcza bezczelność, mimo wszystko podoba się mu. – No właśnie... – specjalnie odwraca się do niego tyłem, żeby mógł zobaczyć, jak stringi znikają w rozkosznym rowku, jaki tworzą dwa krągłe pośladki. – Zresztą, ty też sobie nie żałujesz, Genek. – Kolejny uśmiech.
– Nie mogłem zasnąć – sam nie wie, po jaką cholerę tłumaczy się tej gówniarze.
– Domyślam się. Teściowa raczej z tego nie wyjdzie... to przykre.
– Dość przykre.
– Na początku nie sądziłam, jak to jest. Myślałam sobie, wiadomo... teściowa umiera. To twoja żona i jest ci przykro i smutno i w ogóle, chujowo. Jednak dopiero kiedy Antek wyjechał, a ja siedziałam w domu jak ta cipa, zaczęło do mnie docierać, jak ty się musisz czuć.
– O czym ty gadasz?
– Genek, nie udawaj – mężczyzna siedzi na krześle. Synowa podchodzi bliżej. – Dopiero po kilku tygodniach, kiedy zrozumiałam, jak bardzo brakuje mi... no wiesz, chłopa, pomyślałam o tobie. Przecież wy już... długo ze sobą nie tego... no i wtedy zrozumiałam, że tobie jest tak samo ciężko.
– Anka...
– Poczekaj – dziewczyna czuje, że teść chce jej przerwać, więc nie pozwala mu dojść do słowa. – Po prostu siedź i słuchaj co mam ci do powiedzenia. Wtedy pomyślałam sobie, a może by tak... no wiesz... ty i ja... – siada plecami do niego, na pośladkach czuje miękki penis. – Genek, przecież dobrze wiesz, że potrzebujesz soczystej cipki, która umili ci długie zimowe noce... a mnie przyda się porządny twardy kutas. – Jej dłoń ląduje na jądrach teścia. Zaczyna je masować i już sam fakt, że jej nie zrzucił, przyjmuje z uśmiechem na ustach. Po chwili czuje, że coś uwiera ją w tyłek. – Po co miałabym latać po wsi, żeby ludzie gadali. Po co ty masz to robić, skoro jesteśmy tutaj ty i ja... co? Przecież nie będę cię ciągła do ołtarza...
Genek nie wie, jak powinien się zachować. Walczy ze sobą. Z jednej strony chce ją z siebie zrzucić, zwyzywać, a nawet wystrzelać po pysku i wygnać do pokoju. Jednak krągły, masywny tyłek dziewczyny wywołuje u niego potężny wzwód. Jej kobieca dłoń głaszcze go po jądrach i to jest cudowne. Czuje jej palce, kiedy wślizgują się pod slipy i łapie go za prącie, uwalniając je przez nogawkę. Czuje jak sztywny penis pręży się pomiędzy jej mocnymi, masywnymi udami, jak dotyka miękki wzgórek dziewczyny.
– Sterczy ja widły w gnoju... – dziewczyna mówi szeptem. – Genek pomyśl tylko... – odchyla głowę w tył i niemal szepcze mu do ucha. – Trafia ci się dziewiętnastoletnia cipka, potraktuj to jak los na loterii.
Dziewczyna milknie, wsuwa nabrzmiałą żołądź pod stringi i manewruje penisem tak, że ten wślizguje się między mięsiste, sklejone śluzem wargi. Wilgotny srom niczym studnia, pochłania prącie i dziewczyna wzdycha głośno, czując, jak wypełnia ją w środku. Jej pupa zaczyna się unosić i opadać, dziewczyna wije się, wierci, masując spragniony korzeń. Obmywa go sokami, a to, co z niej wypływa, wciera teściowi w jądra. Anka doznaje czystej, nieskrępowanej rozkoszy, kiedy wielki członek rozpycha jej wygłodniałą pochwę. Czuje ręce kochanka jak zaciskają się na jej dużych piersiach. Jak bawi się jej twardymi, nabiegłymi krwią sutkami.
Synowa czuje, jak po jej ramionach i plecach przebiega tysiące mrówek, wszystkie zmierzają w dół. Dokładnie tam gdzie prącie teścia wchodzi w nią jak nóż w mięciutkie masło. Dziewczyna czuje pulsującą główkę, ocierającą się o jej ciało. Czuje, że kochanek penetruje ją dogłębnie, wciska się w każdy zakamarek. Kontury mebli zlewają się w jedną bezkształtną plamę. Mrowienie i ciepło, wszystko spływa do podbrzusza. Kochanka spina się jak agrafka, wyczekując upragnionego orgazmu, który po chwili pojawia się jak długo wyczekiwany pociąg. Anka zaciska uda, jej ciałem wstrząsają niekontrolowane drgawki i po chwili ciało rozluźnia się, a ona sama oddycha głęboko. Wciąż ma w sobie sztywny penis teścia.
Genek czuje się jak w raju. Co prawda nie skończył, ale ma wrażenie, że sposób, w jaki jego kochanka przeżywała orgazm, sprawił, że i on czuje się po części spełniony. Nagle czuje, że ciepłe pośladki podnoszą się. Dziewczyna moczy palce w waginie i rozsmarowuje śluz na anusie. Mężczyzna czuje, jak kobieca dłoń łapie członek i celuje nim pomiędzy mięsiste pośladki. Żołądź pulsuje, przywierając do małej zaciśniętej dziurki. Nigdy jeszcze nie kochał się w ten sposób z kobietą. Sama świadomość, że wchodzi w jej tyłek, rozpala go do białego. Jego dłonie zaciskają się na krągłych biodrach kochanki. Dziurka, którą teraz penetruje, jest ciasna, zaciska się na prąciu i sprawia, że jego główka jest intensywnie masowana. Po chwili zalewa ją ciepłym nasieniem. Gospodarzowi ciemnieje przed oczami i trzęsą mu się nogi, ale jest spełniony.
*
Słońce pnące, się na niebie wygląda niewyraźnie. Szarość poranka wysysa z niego ciepłą barwę i sprawia, że na horyzoncie majaczy widmowa, rozmyta plama. Dokładnie takie samo światło wpada przez okno, rzuca marny kleks na ścianę i fragment podłogi. Według gospodarza, to barowa pogoda. Senna i nijaka. Nic tylko się upić.
– Chleba z pasztetową zrobiłam i jaja na miękko. – Janina kładzie na stole talerz, układa na nim kanapki i podchodzi do pieca.
Józek siada przy stole, odgarnia dłonią okruszki z obrusa i odkasłuje głośno. Zaciera ręce, trudno powiedzieć, czy z uciechy na śniadanie, czy jest mu zimno. Przysuwa talerz z kanapkami i próbuje. Żuje pierwszy kęs, pomrukując zadowolony.
– A herbaty, zrobiłaś? Pasztetka pyszna jest, ale tak na sucho, to nawet świnia nie zeźre.
Kobieta właśnie zalewa herbatę przy kredensie, wyjmuje z garnczka kilka jaj i zanosi mu pod nos. Jaja kładzie na talerzu, a herbatę stawia mu niemalże pod nosem. Przesuwa również cukierniczkę, żeby miał bliżej. Sama podchodzi do pieca, gdzie w wielkim garze wygotowuje pościel i ręczniki. Miesza wszystko drewnianymi szczypcami.
– Pranie trza na strychu wywiesić, a mie coś biodro boli, nie wejdę po drabinie... – Zagaduje nieśmiało.
– Świniom byłem dać – mężczyzna żuje chleb i zapija herbatą. – Niespokojne jakieś... – Spogląda zamyślony w okno.
Słychać bulgoczącą wodę w garze, szuranie nóg Janiny, która kręci się tu i tam i mlaskanie Józka pochłaniającego kolejną kromkę chleba. Od pieca bije ciepło, kobieta przeciera czoło. Jest niewyspana. Reumatyzm nawiedził ją po czwartej nad ranem i już nie udało się jej zasnąć. W dodatku mąż jak zwykle zdaje się nie słuchać, co do niego mówi. Nic nowego pod słońcem.
– To pójdziesz na strych, czy jak? – Nie chce się kłócić, stara się, żeby jej głos brzmiał normalnie, choć trudno jej ukryć rozdrażnienie.
– Jak myślisz, może trza tu weterynarza ze wsi sprowadzić, co by zajrzał do świń? – mąż dalej swoje.
– Może... – Teraz również ona się zamyśla – przy okazji, może zajrzy nie ino do świń, co? – gospodyni rzuca uszczypliwą uwagę.
– To może jutro pojadę traktorem.
– Józek, do ciężkiej cholery – kobieta wreszcie nie wytrzymuje – czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– O co ci chodzi? Przecież śniadanie pyszne jest. Jużem mówił.
– Skaranie Boskie z tym chłopem. Jak do ściany, no jakbym z obrazem gadała...
Zalega cisza. Janina opiera się dłońmi o kredens i zaczyna odliczać ile minie czasu, aż zacznie jej wyrzucać, że przecież sklep dla niej zrobił, że ręce sobie przy świniach urabia, a ona tak mu odpłaca. Nie mija pół minuty, kiedy mężczyzna się odzywa.
– Ja już nie wiem, o co ci idzie, co? Nic ci nie pasuje. To ja ci sklep zrobiłem, przy świniach chodzę od świtu, a ty ino gderasz i gderasz.
Rozmowa dobiega końca. Przynajmniej według Janiny. Kobieta ustępuje, macha ręką i po śniadaniu wdrapuje się mozolnie po drabinie, taszcząc ze sobą miednicę pełną mokrej pościeli i ręczników. Może jak kiedyś spadnie i się zabije, dotrze do jego zakutego łba, że żony trza czasem słuchać.
*
Gabrysia idzie do sklepu na zakupy. Wciąż ma w pamięci wczorajszy wieczór. Wróciła do domu jak na skrzydłach. Jakby się na nowo narodziła. Najdziwniejsze jest to, że kiedy kładli się z Wieśkiem w nocy spać, była tak pobudzona, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, wyciągnęła rękę pod kołdrą i złapała go za przyrodzenie. Mąż szybko złapał wiatr w żagle i rzucił się na nią jak tygrys. Co to była za noc. Aż iskry leciały.
Teraz musi się podzielić dobrymi wiadomościami z Janiną. Ścieżka prowadząca na ganek gdzie wisi szyld Sklep „u Janiny”, jest odśnieżona. Kobieta wchodzi po betonowych schodach i otwiera drzwi. Koleżanka stoi za ladą i wkłada puste butelki po piwie do plastikowej skrzynki.
– Pochwalony – rzuca od progu Gabrysia.
– A, na wieki wieków – sklepowa wkłada ostatnią butelkę, prostuje się i uśmiecha do znajomej. – Nic tylko piwska i wina by kupowali, te chłopy nasze. Pijusy cholerne.
– Tak to już jest z chłopami na wsi – Gabrysia kiwa głową ze zrozumieniem.
– A miastowe, to myślisz, że inne?
– Chyba tak nie żłopią. Weź, na ten przykład Leona. Kiedy go widziałaś ostatni raz trzeźwego?
– A wczoraj tu był kurwi syn. Dziesiąta rano, a on już nos czerwony jak ta marchewka – kobieta szturcha marchewkę ułożoną w skrzynce za jej plecami.
– No i właśnie, toć o tym mówię, nie?
– Coś ci potrzeba? A może kawy się napijemy, jak masz czas. Skoczę tylko do domu, zaparzę i pogadamy, co?
– A niech tam. – Gabrysia macha ręką na znak zgody.
Chwilę później siedzą na skrzynkach, popijają kawę i prowadzą ożywioną rozmowę. W pewnym momencie do sklepu wchodzi Rysiek, piekarz. To dzięki niemu mają świeże pieczywo, a i do wsi wozi swoje wypieki. Dobry jest w tym fachu, jakby się tak zastanowić, to chyba najlepszy w całym powiecie.
– Niech będzie pochwalony – mężczyzna uśmiecha się od ucha do ucha. – Co tam baby tak plujecie se do ucha, od samego rana?
– A na wieki wieków – odpowiadają chórem.
– O was mówimy, jakie to z was opoje zatracone. Nic tylko byście gorzałkę żłopali – w głosie Janiny nie ma zgryźliwości.
– Albo piwska – dodaje Gabrysia.
– No to, żebyście miały o czym plotkować, daj mi Jania cztery żubry.
– Toż skaranie boskie z tymi chłopami – sklepowa kręci głową i rusza ospale za ladę.
– A Jadzia, to w domu siedzi? Czy na wieś pojechała pilnować twoich interesów?
– Mój interes, to ja noszę przy sobie.
Cała trójka wybucha głośnym śmiechem. W tym czasie piekarz wkłada butelki do reklamówki. Macha im ręką i zatrzymuje się na chwilę w drzwiach.
– Patrzcie tam jako, żebyście baby nie dostały odleżyn na dupach.
– Poszedł mi stąd – Janina rzuca w niego natką pietruszki, która akurat leżała tuż obok.
Natka nie pokonuje nawet połowy drogi do wyjścia. Mężczyzna zamyka za sobą drzwi, pozdrawiając je radośnie. Przez chwilę słyszą jego ciężkie kroki na schodach, a później skrzypiący śnieg. Kobiety wracają do przerwanej rozmowy. Na twarzy sklepowej maluje się niedowierzanie.
– A skąd wiesz, że jesteś zdrowa? Toć ledwie noc minęła.
– Mówię ci, jak się za ciebie weźmie, to czujesz coś takiego... jakby wyciągnął z ciebie choróbsko. Od razu to wiesz, ale to trza samej przeżyć. Nie da się tego opowiedzieć.
– Sama nie wiem... dzisiaj znowu pół nocy nie przespałam, tak mie nogi wykręciło... myślałam, że zacznę po ścianach chodzić.
– Idź do niego, co ci szkodzi?
– No niby nic – Janina wciąż nie wygląda na przekonaną. – Może zajrzę, sama jeszcze nie wiem. Nie chcę se nadziei robić.
– To ci powiem więcej. Jak wróciłam ze starego młyna, tak mnie coś wzięło, tak mnie naszło po nocy, że złapałam starego za korzeń i tak mnie wytarmosił, że hej. Parzyli my się jak jakie zwierzęta, mało pierzyny nie potargalim.
Śmieją się głośno.
– Co ty gadasz?
– No, prawdę jak na najświętszej spowiedzi.
– Myślisz, że to przez wizytę u dziada?
– Sama nie wiem, ale chyba tak. On jest taki... – kobieta próbuje znaleźć właściwe słowo – taki inny. Bije od niego jakaś energia, taka siła woli. Ma niesamowite oczy i w ogóle. Chwilami nie wygląda jak człowiek.
– No co ty gadasz...
– No, prawdę jak na najświętszej spowiedzi. Jest chamski, odpychający i jakiś taki... inny.
– Już mówiłaś.
– No mówiłam – Gabrysia czuje, że nie potrafi przekazać koleżance właściwych wrażeń. – Widzisz, bo on, to z jednej strony wydaje się niebezpieczny, agresywny i masz od razu ochotę albo uciekać, albo poderżnąć mu gardło. Tylko że z drugiej strony, jest w nim coś takiego, że miękną ci kolana. Czujesz w brzuchu jakiś niepokój, skurcze i...
– No gadaj – na twarzy sklepowej widać napięcie.
– Wstydzę się, ale ci powiem. Czujesz takie coś, że chciałabyś go wychędożyć.
– Co ty gadasz?
– No, prawdę jak na najświętszej spowiedzi...
*
Jest południe. Słońce znika za sinymi chmurami. Szare niebo spowija Sierpce, czyniąc z kolonii widmową okolicę, przypominającą bardziej miraż niż realną osadę. W stodole u Genka trwa zebranie. Jest tutaj Wiesiek, Rysiek piekarz i właśnie w tej chwili wchodzi Wacław.
– Zamknij dobrze – instruuje go Genek – nie trza nam tu dodatkowych uszu.
Większa część stodoły jest wypchana sianem, aż po wysoki sufit. Na przeciwległej ścianie wiszą rzemienie, skórzane pasy, sierp i mnóstwo innych drobiazgów. W powietrzu wirują drobinki kurzu i siana, widać je szczególnie w smugach światła wpadającego do środka przez szpary w ścianie.
– Panowie, do rzeczy, bo mi stara będzie buczeć, że żłopię z wami piwsko. – Niecierpliwi się piekarz.
– No dobra, Wieśkowi źle się śniło – Genek rozgląda się po zebranych. – Wiemy dobrze, że nie można lekceważyć jego snów.
Piekarz spluwa na podłogę, przytakując z pełną powagą.
– Słuchajcie, kiedy ostatni raz widzieliście leśniczego? – Wiesiek pociera nos wierzchem dłoni.
– Ja, żem go widział jakiś tydzień temu – Wacław zerka na kolegów. – A wy?
– Ja rozmawiałem z Arnoldem ze cztery dni temu – przyznaje piekarz. – Chciałem, żebyśmy się napili wina, ale powiedział, że nie może, bo kogoś poznał.
– O to, to, to... właśnie. – Wiesiek chrząka nerwowo. – Poznał kogoś, a wie kto, co to za jedna? Skąd ona? Bo chyba nie nasza?
– Na pewno nie tutejsza – Genek wkłada zapałkę do ust, strasznie chce mu się palić, ale w stodole nie pali, taką ma zasadę. – I co, baba od razu oduczyła go pić?
– Co robimy? – Wacław przestępuje z nogi na nogę. – Zimno to jak skurwisyn.
– Złożymy mu koleżeńską wizytę – decyduje Wiesiek. – Genek, po mojemu, to najlepiej będzie zaprząc konie i saniami pojechać. Traktor niepotrzebnie narobi hałasu.
– Już dawno mówiłem, że mieszkać w Kopydłowym lesie, to nie jest rozsądnie. – Przyznaje Wacław, kręcąc głową.
– Dobra, spotykamy się tu za półtorej godziny. Niech każdy weźmie strzelbę, a ty Wiesiek – wskazuje kolegę palcem – przynieś też poświęcone naboje. Lepiej dmuchać na zimne. Masz jeszcze?
– Mam.
– Ja przygotuję konie i sanie. No co? Nie stójcie jak widły w gnoju – natychmiast przypomina mu się Anka i czuje przyjemny skurcz w dołku. – Bierzemy się do roboty.
*
Niebo sinieje jak dojrzałe limo. Półmrok sączy się na ziemię, zapowiadając rychły wieczór. Czterech mężczyzn wjeżdża saniami do lasu. Nie rozmawiają ze sobą. Są grubo poubierani, mróz szczypie jak zaskroniec. W oddali majaczy stary młyn. Wiesiek zerka w tamtą stronę.
– Podobno jakiś przybłęda się tam wprowadził, do młyna.
– Nie naszą rolą jest zajmować się dziadem – wyrokuje Genek. – Mamy swoje do zrobienia.
– Baby cosik koło niego zaczynają skakać. Moja chyba sprzątać mu dzisiaj szła. Myśli, żem głupi, ale ja, żem głupi nie jest.
– To lepiej pilnuj baby, co by ci jej dziad nie wydupcył – rzuca Wacław i wszyscy się śmieją. Wszyscy z wyjątkiem Wieśka.
Tymczasem sanie znikają w lesie. Gęsto porośnięte drzewa sprawiają, że jest tu jeszcze ciemniej. W oddali słychać dzięcioła. Lekki wiatr kołysze koronami drzew, a te poskrzypują na mrozie jak stare zmęczone kości. Jadą niecały kilometr krętą drogą. Konie charczą, puszczając z ust kłęby pary. Wreszcie docierają do miejsca, w którym po prawej stronie jest trochę łąki. Widzą dym idący z komina. Przed domem stoi zaparkowany stary dżip.
Zatrzymują sanie przy drodze.
– Dobra, to jak, pukamy? Czy od razu wchodzimy? – Genek szuka podpowiedzi u kolegów.
– Po mojemu, to zapukajmy – Wiesiek ściska strzelbę. – Nigdy nic nie wiadomo...
Idą pod drzwi i Genek uderza w nie kilka razy pięścią. Odpowiada im cisza. Rysiek podchodzi do okna i zagląda do środka. Niestety nic nie widzi, ktoś zasunął zasłony.
– Dobra panowie, czas pukania minął – Genek kreśli na piersiach znak krzyża, a za nim pozostali.
Mężczyzna jednym silnym kopnięciem niszczy drewniany skobel znajdujący się po drugiej stronie. Drzwi uderzają z impetem w ścianę. Mężczyźni wchodzą do środka. Rozglądają się nieufnie. W piecu pali się ogień, lampa naftowa stoi na malutkim stoliku przy łóżku, w którym widzą dwie głowy wystające spod pierzyny. Jedna należy do Arnolda, natomiast druga, do nieznanej im kobiety.
– Co wy robicie? Jak można tak wtargnąć do czyjegoś domu, jak do stodoły? – Rudowłosa nieznajoma wygląda na czterdzieści lat. Jest ładna, na jej twarzy widać mnóstwo piegów, ma bladą cerę i krwistoczerwone usta. Przyglądając się jej uważniej, można odnieść wrażenie, że ma drapieżną urodę.
– Ktoś ty? – Wiesiek zaciska palce na rękojeści strzelby.
– A wy kto? Ja od leśniczego kochanica.
– Kochanica powiadasz? – Genek kręci głową z powątpiewaniem.
– A co? Żal wam dupę ściska, kmioty?
– Pyskataś jak na babę w towarzystwie uzbrojonych chłopów – zauważa przytomnie Rysiek, rozglądając się jednocześnie dookoła.
– To może, zamiast ściskać te pistoleciki, złapiecie za kutasy i wskoczycie pod pierzynę, hę? – kobieta uśmiecha się.
Wiesiek puszcza propozycję nieznajomej mimo uszu. Ma paskudne przeczucie. Zerka nerwowo w stronę leśniczego. Coś mu tutaj nie pasuje. Czuje skurcz żołądka. Wypełnia go coraz większy niepokój. Wreszcie spogląda na kobietę, wskazując lufą strzelby na śpiącego kolegę.
– A co on taki blady? – Mężczyzna zerka w stronę Arnolda. – I siny jakiś?
– Dogodził mi cztery razy, to i zsiniał – rudowłosa uśmiecha się, nic sobie nie robiąc ze strzelb wycelowanych w jej głowę. Jej oczy nie zdradzają nawet grama strachu, już prędzej ciekawość i rozbawienie.
– A weź no ty lisico, zrzuć pierzynę, hę? – Piekarz staje kilka kroków z boku. Nie podoba mu się, że stoją wszyscy w kupie jak na jakimś wiecu.
– A proszę cię bardzo – kobieta przedrzeźnia jego głos i zsuwa z siebie nakrycie.
Spoglądają w milczeniu. Nieznajoma ma ciało jak marzenie. Cienki materiał halki odkształca się pod naporem jędrnych i wyjątkowo kształtnych piersi, zakończonych zadziornymi sutkami, które zdają się lada chwila przebić jej okrycie. Ślizgają się wzrokiem niżej po płaskim brzuchu i krągłych biodrach. Dostrzegają rudy trójkąt włosów łonowych i zgrabne, silne uda. Nie grube, nie chude. Takie w sam raz.
– No i jak? Który chętny? – Kobieta pociera nogami. – Co tak stoicie, jak te słupy soli?
– Ty mie tu oczu nie mydlij, ino ściągnij pierzynkę z Arnolda – piekarz jest nieustępliwy, choć nie może zaprzeczyć, że widok roznegliżowanej rudowłosej kobiety jest podniecający. Na szczęście strach i nieufność biorą górę.
Przez cały ten czas leśniczy nie poruszył się choćby raz. Nawet nie mrugnął. Jego twarz wydaje się popielata, choć w słabym świetle lampy naftowej nie mogą tego wiedzieć na pewno. Rudzielec ciągnie pierzynę tak wolno, że Genek traci spokój. Podchodzi do łóżka, staje w nogach i ciągnie pierzaste grube nakrycie.
Ich oczom ukazuje się widok tak upiorny, że wydaje się koszmarem, senną marą. Mężczyźni stoją jakby wrośli w podłogę. Poza głową Arnolda nie ma tam nic więcej tylko wielka szkarłatna plama krwi. Nagle głowa, którą zdaje się, podpierała odsunięta kołdra, nagle turla się nico niżej i zatrzymuje na wilgotnej pościeli.
– Wszelki duch pana Boga chwali – wrzeszczy Rysiek.
– Gdzie jest... gdzie jest... – Genek zapomina języka w gębie.
– Gdzie jest Arnold? – Głos Wieśka jest słaby, brzmi jak przeciąg w sieni.
– Zjadłam, a co? – Kobieta podnosi się i siada na łóżku. – Uraziłam tym kogoś?
– Giń, szmato – Wacek strzela, ale jest tak roztrzęsiony, że, mimo iż dzielą go od kobiety niecałe dwa metry, chyba i trafia ją w ramię.
Zraniona nieznajoma rozdziawia z wściekłością usta, a z jej dziąseł wystają dwa rzędy ostrych zębów jak u piranii. Twarz rudowłosej przechodzi błyskawiczną metamorfozę. Teraz jeszcze bardziej przypomina zwierzę. Wygląda demonicznie, choć Wacław wciąż dostrzega jej mroczne piękno. Maszkara zrywa się na kolana i w tym momencie w izbie rozlega się seria strzałów. W powietrzu czuć swąd prochu, strach i niedowierzanie. Ciało kobiety osuwa się na zmiętą pościel. Nie czekając na nic, rzucają się na nią.
Po chwili mają ją spętaną łańcuchami. Na głowę ofiary naciągnęli worek. Kobieta próbuje się wyrwać z pęt, ale nie ma tyle siły. Wrzucają ją rozwścieczoną na sanie. Jest już na tyle ciemno, że muszą sobie przyświecać latarkami. Czarne drzewa przyglądają im się milcząco.
– Widziałeś to? Rany na tej dziwce goją się w jednej chwili – Rysiek ma wielkie źrenice, wciąż jest w lekkim szoku.
– Nie damy rady jej zabić. Musimy ją na razie uwięzić, a potem coś uradzimy – decyduje Genek.
– Ale gdzie? U kogo? – Dopytuje piekarz, który wciąż ma rozbiegany wzrok.
– Tylko jeden z nas mieszka sam – Wiesiek zerka na Wacka. – I tylko on może trzymać ją w piwnicy tak, żeby nikt nie usłyszał niczego podejrzanego.
– Chwila moment – wzbrania się wywołany. – Mam zabrać do siebie do domu, to coś? – W tej chwili ma niemal piskliwy głos.
– Nie do domu, ale do piwnicy – poprawia go Wiesiek.
– Mowy nie ma. Na litość boską, czy wyście postradali rozumy? Widzieliście, co ta kurewka zrobiła z Arnoldem? Moja głowa ma być następna?
– Arnold nie wiedział z kim ma do czynienia – uspokaja go Genek. – My już wiemy. Zwiążemy ją i tyle. Wystarczy, jak nie będziesz się do niej zbliżał.
– No nie wiem. Łatwo powiedzieć...
– Słuchaj, zrzucimy się na skrzynkę piwa, co ty na to? – Zachęca Rysiek.
– Skrzynka piwa drogą nie chodzi... ale wy mi ją dacie najszybciej jutro, a jak dzisiejszą noc przetrwam?
– W takim razie, po drodze wstąpimy do mnie. Mam jeszcze flaszkę samogonu. Będziesz leżał nieprzytomny do południa. Stoi? – Genek wyciąga rękę do mężczyzny.
– Stoi – ściskają sobie dłonie kolejno.
– A co z Arnoldem? – Piekarz pociera zmarznięte ręce.
– Zostawiamy wszystko tak, jak jest. Jemu i tak wszystko jedno, a lepiej, żeby nas nikt z tym bajzlem nie kojarzył.
*
Wacław siedzi w kuchni przy piecu. Godzinę temu wyszli od niego koledzy. Rudowłosa jest w piwnicy. Przywiązali ją do starej wojskowej pryczy, o której niemal zapomniał. Znalazł to łóżko całe wieki temu w lesie, kilka kilometrów stąd. Zostawili je żołnierze radzieccy. Kiedyś organizowali w okolicy poligon. Stare dzieje. Przytargał pryczę do domu, nie mając konkretnego pomysłu. Jakby przewidział, że po trzydziestu latach, trafią na tego rudego upiora i wtedy, łóżko nada się jak nigdy.
Sprężyny okryli kocami, położyli na nich wściekłego rudzielca i przywiązali łańcuchami ręce i nogi, mocując je do nóg pryczy. Na koniec okryli ją kocem, pożegnali się z gospodarzem i wyszli. Jutro będą się naradzać. Nie byli do końca pewni, czy okrywać ją kocem, czy nie. Czy Coś takiego, w ogóle odczuwa zimno?
Mężczyzna grzeje się przy piecu, pali własnoręcznie skręconego papierosa i częstuje się samogonem Genka. Alkohol nie jest zbyt szlachetny, ale za to mocny. Właśnie trzepnęło nim, jakby go prąd kopnął. Sąsiad zna się na samogonie, Wacław kręci głową z uznaniem. Doskonale zdaje sobie sprawę, że jeśli nie urżnie się do nieprzytomności, to nie zaśnie. Nie w takim towarzystwie. Ile razy zerka na pierzynę, robi mu się niedobrze, bo widzi tam swoją głowę zamiast tej od Arnolda.
Nagle wydaje mu się, że coś czuje. Jakaś dziwna woń, drażniąca mu nozdrza, ale tak słaba, że nie jest pewny. Gasi peta i rozdmuchuje dym ręką. Węszy. Wstaje i chodzi po kuchni. Im bliżej okna, tym bardziej utwierdza się w przekonaniu, że tylko mu się wydawało. To trochę jak kiedyś, gdy wydawało mu się, że czuje swąd spalenizny, pobiegł wystraszony do kuchni, przekonany, że spalił obiad i okazało się, że nic się nie stało. Teraz jest podobnie.
Jednak kiedy wraca na stołek, jest wtedy bliżej drzwi prowadzących na sień i znowu to samo. Kręci głową, czuje się pogubiony. Wychodzi z kuchni. Teraz zapach jest wyraźniejszy. Idzie jego tropem niemal z zamkniętymi oczami. Jego organizm zaczyna się dziwnie zachowywać. Zapach nęci jego umysł, sprawia, że wypełnia go ciepła fala spływająca do żołądka i jeszcze niżej. Kiedy orientuje się, że stoi już u wejścia do piwnicy, ma solidny wzwód. To go zaskakuje. Jest pobudzony bez wyraźnego powodu.
Bierze ze sobą latarkę i schodzi na dół drewnianymi, skrzypiącymi schodami. Czuć tutaj ziemię i zmurszałe drewno. Powietrze jest zatęchłe. Wyławia latarką kilka pajęczyn, krzywą ścianę i starą komodę. Oświetla pryczę i omija ją ostrożnie. Zapala kilka świeczek na komodzie. Wreszcie może odstawić latarkę. Woli mieć wolne ręce w razie czego. W ciemności materializuje się rudowłosa niewolnica. Mikre płomienie drgają, sprawiają, że cienie tańczą na jej twarzy, na której maluje się ironiczny uśmieszek.
– Stęskniłeś się za mną kmiotku?
Mężczyzna nie odpowiada na zaczepkę. Pochyla się w nogach pryczy i ściąga z niej koc. Jest czujny i skupiony. Wie, do czego ten potwór jest zdolny, choć teraz myśli o czym innym. Zapach, który w piwnicy jest jeszcze intensywniejszy, mąci mu umysł i zwodzi jego ciało na pokuszenie. Rudowłosa ma rozchylone nogi, każda jest przywiązana do innej nogi wojskowej pryczy. Podobnie z rękami. Kobieta wygląda teraz jak litera X i nie ma na sobie majtek. Wacław siada ostrożnie w nogach, wyciąga rękę i dotyka jej łydkę. Wyczuwa napięty mięsień. Jak to możliwe, że ma tak delikatną skórę? Przymyka powieki, coraz mniej licząc się z niebezpieczeństwem. Przesuwa rękę wyżej, dociera do kolana i łapie za jędrne udo. Pod zmysłową skórą, która teraz wydaje mu się jak jedwab, czuć sprężyste mięśnie. Wacław pochyla się, po prostu musi powąchać jej nogę. Zapach zdaje się sączyć z jej krocza.
Gospodarz przesuwa twarz coraz wyżej, ocierając się policzkiem o gładką skórę nieznajomej. Słyszy również jej głęboki oddech. Zapach jest już tak intensywny, że niemal go odurza. Dociera do zwieńczenia długich zgrabnych nóg i dotyka nosem wilgotną waginę. Ostra kobieca woń zdaje się sączyć do samego mózgu, wywołuje bolesne pulsowanie w jego spodniach, a z ust cieknie mu ślina. Wygląda teraz jak pies oczekujący niecierpliwie na posiłek. Tymczasem kobieta unosi lekko głowę. Wciąż się uśmiecha, ale szybko rozbolał ją kart i kładzie głowę na kocu. Wpatruje się teraz w sufit.
– Podoba ci się? Chcesz ją polizać?
Wacław przytakuje głową, choć wydaje się całkowicie nieobecny. Znajduje się w transie.
– Rozwiąż mnie, a zrobię ci tak dobrze, że nigdy o mnie nie zapomnisz...
Przemyka mu taka myśl przez głowę. Przecież mógłby ją rozwiązać, a potem kochaliby się do utraty tchu. W końcu tak ładnie go prosi. Ktoś o tak delikatnej skórze, nie może być zły. To powabna kobieta, nimfa niemalże. W zasadzie już podjął decyzję i właśnie miał sięgnąć do kłódki, kiedy rudowłosa poruszyła się i zabrzęczał łańcuch. Ten dźwięk podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Gdzieś z odmętów jego umysłu, wypłynął obrazek z leśniczówki. Głowa Arnolda i mnóstwo krwi. Zaczyna kręcić głową, tyle że teraz kręci nią na boki.
Kobieta jest wściekła, ale jej kochanek w ogóle się tym nie zraża. Ma mętny wzrok. Dotyka ustami jej sromu. Jak to możliwe, że wydostaje się stąd tak intensywny, cudowny zapach? Jak taka woń może spętać go, sprawić, że przewracają mu się wnętrzności, a prącie napina się aż do bólu? Nie ważne. Wysuwa język i muska sklejone, lśniące wargi. Liże ją ostrożnie, jakby próbował śmietanę czy się nie zważyła. Im bardziej się pod nim wije i szarpie, tym mocniej przywiera ustami do jej krocza i wpija się w jej kobiecość.
Nieznajoma zaczyna szarpać łańcuchy. Próbuje je zerwać. Wszystko na nic. Czuje, jak rozpalony kmiotek wpija się w jej wzgórek. Jak chłepce językiem i spija zachłannie jej nektar. Nie o to jej chodziło. Chciała go zwabić, omotać i sprawić, żeby ją rozwiązał, a wtedy... tymczasem ten kocmołuch mlaska między jej nogami jak wielbłąd po tygodniowym marszu przez pustynię. Kiedy jej srom rozkleja się niczym polny kwiat, czemu towarzyszy intymne mlaśnięcie, mężczyzna dostaje jeszcze więcej energii. Różowe wnętrze lśni od jego śliny i śluzu, który sączy się z jej wnętrza.
Wacław nie miał kobiety od piętnastu lat. Jest podniecony do granic wytrzymałości. Wyjmuje głowę spomiędzy jej ud i nerwowymi ruchami szarpie się z rozporkiem. Kiedy już trzyma w dłoni nabrzmiały penis, od razu wciska go między ciepłe wargi. Wchodzi w nią jednym mocnym pchnięciem. Rudowłosa podnosi głowę, szczerzy swoje zęby piranii i syczy na niego, choć jest bezsilna. Każdy jej ruch, każde szarpnięcie nogami sprawia tylko, że robi mu dobrze. Gospodarz przyspiesza, w ogóle nie ogląda się na jej przyjemność. Liczy się tylko żądza, która go trawi jak gorączka. Musi ją zaspokoić w tej chwili i nagle spina się, strzela nasieniem i wywraca oczy do góry. Jakby dorwał go paraliż. Przez chwilę traci kontrolę nad swoim ciałem.
– Bodaj by ci kutas usechł, ty skurwysynu – słyszy, kiedy mężczyzna wychodzi z piwnicy. – Jak już się bierzesz do rzeczy, masz tor zrobić tak, żebym i ja miała przyjemność, kurwi synu.
*
Poranek jest pochmurny. Wiatr przybiera na sile. Śnieg sypał już, zanim się rozjaśniło. Smętne smugi światła pełzają po sypialni. Genek podnosi powieki i natychmiast przypomina sobie wczorajszy wieczór. Na samą myśl, że gdzieś tam w Kopydłowym lesie w pustej chacie leży głowa Arnolda, bez pochówku, przeszywają go ciarki. Zaraz potem nachodzą go myśli, o Wacku. Jak mu tam, czy wszystko dobrze? W końcu uznaje, że mężczyzna śpi jeszcze spity w trzy dupy.
Rutynowo, jak co rano zagląda do sypialni żony. Kobieta śpi, oddycha miarowo, a tuż obok łóżka zauważa talerz. Czyli Anka karmiła ją rano. Kręci głową, ta dziewczyna to prawdziwy skarb. Jakkolwiek nie zabrzmi to dwuznacznie, tak właśnie teraz uważa. Schodzi do kuchni, ale tam jej nie ma. Wtedy przypomina sobie, że krowy ryczały nad ranem wściekle. Może poszła je wydoić?
Mężczyzna ubiera się pospiesznie i wychodzi na dwór. Mróz trochę zelżał, ale śnieg sypie wściekle, ledwie widzi chlewik. Maszeruje przy akompaniamencie skrzypiącego śniegu. Dociera na miejsce i wchodzi do środka. W powietrzu unosi się zapach obornika. Jest duszno, ale cieplej niż na dworze. Krowy pomrukują. Przez nieduże okienko wpada szare światło. Anka siedzi na zydelku i doi jedną z nich. Dokładnie tak jak podejrzewał. Przez chwilę patrzy, jak dziewczyna ściska wymiona i wsłuchuje się, jak mleko uderza pod ciśnieniem w cembrowane wiadro.
– Co ty robisz? Przecie bym je wydoił.
– Krowy ryczały jak skurwysyn. Słuchać się tego nie dało, a ty chyba smacznie spałeś, co?
– No tak, przepraszam.
– No, a ja właśnie skończyłam – dziewczyna łapie wiadro, w którym chlupoce mleko. – To masz mniej roboty na dzisiaj.
– Daj, ja to wezmę.
Gospodarz odbiera wiadro. Okrywa je szczelnie pieluchą tetrową i wychodzą na zewnątrz. Pokonują tę samą drogę, którą tutaj przyszedł. Wiadro odstawia w ganku i idzie za dziewczyną do kuchni.
– Idę się umyć, a potem zrobię co do żarcia – Anka mija go w progu.
Genek dorzuca do pieca. Lepiej porządnie zagrzać chałupę. Ani się obejrzał, jak wraca synowa, która od razu bierze się do pracy. Wyjmuje z lodówki sześć jajek, cebulę i boczek. Zaczyna od cebuli, później kroi boczek na grube plastry. Stawia patelnie na piec i po chwili boczek z cebulką skwierczą radośnie, wypełniając kuchnię apetycznym aromatem. Przez głowę przebiega Genkowi myśl, że gdyby nie ona, nie byłoby w tym domu tyle domowego ogniska. Jednak chłop bez baby, nie poradzi – kręci głową w zadumie. Anka uwija się w kuchni, doi krowy, sprząta i pierze. Po raz pierwszy przez jego głowę przechodzi myśl, jak to dobrze, że syn wyjechał i zostawił mu ten skarb w domu. Z rozmyślań wyrywa go synowa kładąca na stole talerz jajecznicy i dwie grube pajdy chleba.
– Coście to wczoraj tak radzili w stodole, co? – nalewa mu herbaty do kubka.
– A takie tam, męskie gadanie.
– Gorzałki żeście nie pili, bo bym wyczuła... to chyba nie takie tam zwykłe gadanie, co?
Gospodarz wpycha kęs jajecznicy, chcąc w ten sposób uniknąć odpowiedzi. Kiedy kończy przełykać, popija gorącą herbatą i od razu pakuje następny kęs jajecznicy. Dziewczyna jest nie w ciemię bita, mimo to, unika odpowiedzi, choć czuje na sobie jej wzrok.
– Teściu, a podobało się wam ostatnio, to co my zrobili w kuchni?
– Podobało – przytakuje i rumieni się. Nie rumienił się tak, od lat.
– A chcielibyście jeszcze pościskać w łapskach te cycuszki? – Dziewczyna potrząsa piersiami nad stołem.
– No... – teraz to już twarz go pali żywym ogniem. – Chciałbym...
– A chcielibyście jeszcze zamoczyć w mojej młodej wisience?
Kiwa głową, za nic nie powiedziałby tego na głos.
– No to gadajcie, ze mną jak chłop z babą i nie udawajcie greka, boście spod Kopydłowego lasu, ze Śerpiecc, a nie z Grecji jakiej.
Gospodarz zwiesza głowę, walczy ze sobą i przegrywa. Opowiada jej wszystko to, co wydarzyło się w Kopydłowym lesie, w leśniczówce. Dziewczyna słucha z otwartymi ustami. Kiedy kończy, ich talerze są puste. Anka zabiera je do zlewu.
– Jak tam dzisiaj idziecie, to może i ja bym poszła?
– Do Wacka? Mowy nie ma. Zaraz by nas wzięli na języki.
– Może i racja – na jej twarzy maluje się rozczarowanie.
– Ale możesz zrobić coś innego.
– Co? – Znów widać błysk w jej oku.
– Podobno sprowadził się tu jakiś dziad, co to we młynie siedzi.
– A, to nie słyszałam.
– Dowiedz się, co baby o nim gadają, tylko nie chodź tam. Przynajmniej na razie.
Dziewczyna zgadza się i zabiera za sprzątanie. Genek wstaje, ale zanim robi krok, synowa podchodzi do niego i szepcze mu na ucho.
– Przyjdźcie wieczorem do mojej sypialni, tatku, przegonimy razem zimowe smutki.
*
Po południu piekarz, Wiesiek i Genek spotykają się u Wacka w domu. Zgodnie z umową przynoszą ze sobą skrzynkę piwa. Stawiają ją w kuchni na stole. Gospodarz wspaniałomyślnie częstuje gości, każdego po butelce. Wyciągają papierosy i zaczynają dyskusję.
– Powiem krótko, nic, żem jeszcze nie wymyślił – Przyznaje Genek.
– Po mojemu, to najlepiej będzie, jak ten czort zostanie u mnie w piwnicy.
– Co ci się tak nagle odmieniło? – Rysiek zerka z ukosa na Wacka.
– Przemyślałem to i owo. Mieliście rację, mieszkam sam. Nikt tu nie węszy. Zabić jej nie możemy, bo to goi się psi pomiot, szybciej niż pomyślisz. Za to łańcuchy dają radę. Niech leży w piwnicy, aż coś uradzimy.
– Sam nie wiem, to miało być tymczasowe rozwiązanie – Wiesiek pociera nos i rozgląda się po kuchni. – Nie boisz się, z nią tak sam na sam?
– A co tu się bać? Jużem się oswoił. Piwnica zamknięta na klucz.
Dyskutują, a kłęby papierosowego dymu zbierają się nad ich głowami. W izbie jest coraz bardziej siwo, co najmniej tak siwo, jak na zewnątrz. Nagle gospodarz przypomina sobie, że zostało mu jeszcze co nieco Genkowego samogonu. Odmierza każdemu po równo, dolewając do piwa. Po godzinnej naradzie pojawia się wreszcie jakaś decyzja.
– Jeśli Wacek nie ma nic naprzeciwko, to niech siedzi czort w piwnicy, a na wiosnę ją zakopiemy, co wy na to? – Głośno myśli Wiesiek.
– Może to jest, to? Może to jedyne sensowne rozwiązanie... – Genek kiwa głową w zamyśleniu. – Niech i tak będzie.
– No to Wacek – piekarz klepie mężczyznę w ramię. – Stróżuj tu, jak trzeba.
– Ja się ze swojej powinności wywiążę – obiecuje i odprowadza gości do drzwi. Czuje ogromną ulgę. Myśl, że jego nadprogramowa lokatorka pozostanie w piwnicy do wiosny, wywołuje uśmiech na ustach.
*
Gabrysia i Janina idą pod wiatr, osłaniając twarze przed śniegiem. Sypie jakby jutra miało nie być. Wichura gwiżdże w polu żałośnie, ale kobiety są zdeterminowane i nawet ciemniejące niebo ich nie zniechęca. Kiedy docierają do starego młyna, są już zdyszane i przemarznięte. Gabrysia puka dwa razy i otwiera drzwi. Zaprasza koleżankę do środka.
Wewnątrz wygląda już inaczej. Pomieszczenie jest wysprzątane, w oknach pojawiły się firanki. Łóżko dziada jest zasłane, wszystko na swoim miejscu. Młyn zaczyna wyglądać jak w swoich lepszych czasach. Chudy wysoki mężczyzna w czarnym garniturze i kapeluszu siedzi przy stole. Moczył właśnie kromkę chleba w tłuszczu, który został mu na patelni, po smażonej kiełbasie. Na ich widok odkłada chleb, wyciera powoli wielkie ręce w szmatę, wstaje i podchodzi bliżej.
Janina patrzy na niego z lękiem. Koleżanka nie kłamała nic, a nic. Ten człowiek mógłby stanąć w polu buraków i gdyby rozłożył ręce, wypisz wymaluj, strach na wróble. Wystarczyłoby tylko bardziej postrzępić marynarkę. Kobieta robi jeszcze dwa niepewne kroki i się zatrzymuje. Wygląd dziada, jego wzrost i proporcję, wywołują w niej lęk. Jego nieco zapadnięte oczy z sinymi obwódkami, zdają się hipnotyzować, zniewalać jej ciało. Wydaje jej się, że teraz choćby chciała zawrócić i uciec, nie dałaby rady. Nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
– Podejdź bliżej, kobieto – basowy głos, kompletnie niepasujący do osoby, która wymawia te słowa, wywołuje na jej karku dreszcz. – Znasz zasady – raczej stwierdza niż pyta.
– Zgadzam się na wszystko – Janina dopiero po kilku sekundach zdaje sobie sprawę, że to jej własny głos, który w dodatku wybrzmiał tak słabo, jakby stała za oknem.
Mężczyzna staje naprzeciwko niej, bardzo blisko. Jego garnitur pachnie wilgotną ziemią, słomą i szyszkami, ale przede wszystkim pachnie jak nadzieja. Nadzieja na przespane noce, na koniec bólu i udręki. Dziad pachnie jak nadzieja na lepsze, a przynajmniej normalne życie. Tylko dzięki nadziei udaje się jej opanować lęk przed wędrowcem.
W zasadzie już się czuje jak w letargu. Tymczasem strach na wróble pochyla się nieznacznie i łapie ją za kieckę. Podciąga gruby materiał, mnąc go w wielkich dłoniach. Nogi kobiety odsłaniają się kawałek po kawałku. Widać brązowe matowe rajstopy. Kobieta oddycha głęboko, jakby ktoś przyłożył jej pistolet do głowy, choć to tylko jego oczy. Hipnotyzujące, władcze spojrzenie sprawia, że gubi się w ciemnych źrenicach. Kobieta jest świadoma, że już jest niemal naga do samych bioder. Wreszcie wielkie kościste łapsko zaciska się na jej lewym udzie. Niecierpliwe palce poruszają się chwilę po nodze, jakby grał na pianinie. Dziad ma przymknięte oczy, sprawia wrażenie, że czegoś szuka. Szuka choroby, miejsca, w którym się ukryła. Nagle dłoń nieruchomieje w wybranym miejscu. Nieznajomy zaciska mocniej rękę. Podobnie jak jej stary, dawniej, kiedy jeszcze wygłupiali się pod pierzyną.
Z dłoni uzdrowiciela czuć płynące ciepło, które wnika w jej skórę, sączy się wprost z jego ręki i ogrzewa mięśnie i ścięgna chorej. Wielka dłoń wydaje się przez chwilę być jak żelazko. Ciepło rozchodzi się już po całej nodze. Kobieta czuje w mięśniach mrowienie. Wszystko to, co Gabrysia jej mówiła o piasku, o milionach ruchliwych ziarenek, to wszystko okazuje się prawdą. Też to czuje. Ziarenka poruszają się, wywołując dziwne mrowienie. Są zasysane przez dłoń upiornego dziada, mkną wprost do jego dłoni. Tymczasem fala ciepła podchodzi jej do podbrzusza, mięśnie się rozluźniają. Janina ma wrażenie, że jej wagina zaczyna płonąć. Dostaje skurczy.
Podczas gdy dłonie człowieka w czarnym garniturze wysysają z niej chorobę – co do tego, nie ma żadnych wątpliwości – dzieje się coś jeszcze. Jej pęcherz rozluźnia się i po chwili czuje jak mocz wypływa z niej, wsiąka w rajstopy, spływa po udach, po wielkich dłoniach mężczyzny i dalej, w kamienną posadzkę.
Kiedy jest już po wszystkim, sklepowa jest na wpół omdlała. Nogi ma jak z waty, ale jej serce przepełnia szczęście. Wie, że ból się skończył. Koniec z bezsennymi nocami. Koniec z zagryzaniem poduszki. Wtula się w swojego dobrodzieja. Łzy lecą jej po twarzy. Ma ochotę rzucić mu się na szyję i wyściskać go, co częściowo właśnie robi. Tymczasem mężczyzna odsuwa ją od siebie. Ma niewzruszoną twarz. Podchodzi do słoika, pochyla się nad nim jak za pierwszym razem i tak samo, zasłaniając plecami, zwraca to, co wyssał z kobiety. Słoik, na którym kreśli dziwny symbol, owija szmatką i odkłada do drewnianej skrzyni. Na dnie są już dwa inne. Ten jest trzeci.
– Zabierz ją stąd. Jak będę miał życzenie, wezwę ją do siebie – mężczyzna zwraca się do Gabrysi.
Kobieta posłusznie obejmuje koleżankę i razem wychodzą bez słowa. Są poruszone. Wracają do swoich domów pod osłoną nocy, a zamieć jest jedynym świadkiem ich wycieczki. Droga powrotna schodzi im nieco szybciej, jakby były niesione na skrzydłach nadziei. Milczą przez cały ten czas. Zatrzymują się dopiero przy pierwszych zabudowaniach, gdzie ściskają się i całują.
– Dziękuję ci, dziękuję, że mnie tam zabrałaś – Janina przekrzykuje wiatr.
– Teraz mi wierzysz?
– Wierzę! – Krzyczy sklepowa. – Teraz wierzę. – Wciąż ma łzy w oczach.
– A ja znowu poczułam to coś... – Gabrysia uśmiecha się łobuzersko. – Za każdym razem, kiedy od niego wracam, jestem taka naładowana, że dzisiaj chyba poszczęści się mojemu staremu. Kobiety śmieją się, po czym idą każda w swoją stronę.
*
Genek nie może zasnąć. Za oknem wieje w trzy dupy. Śnieg wściekle atakuje szybę, psy szczekają i wyją. Co za noc. Noc żywiołów. Zawodzący wiatr ryczy wściekle od pola. Mężczyzna jest niespokojny. Krew burzy się w nim jak morze w czasie sztormu. W głowie wciąż dźwięczy mu szept synowej, wypowiedziany tym zmysłowym, niespokojnym głosem „Przyjdźcie wieczorem do mojej sypialni, tatku, przegonimy razem zimowe smutki”. Na samo wspomnienie, ma erekcję.
– Tak się dzieje, kiedy stary cap zakosztuje młodej cipki – rzuca na głos. – Całkiem głupieje na starość.
Niestety w niczym mu to nie pomaga. W slipkach wciąż widnieje potężne wybrzuszenie, krew wciąż płynie niczym wodospad, a skóra zdaje się gorąca. Ostatecznie porzuca wszystkie dylematy, czyż jemu nie należy się coś od życia? Wychodzi z pokoju i nie zapalając światła – zna tu przecież każdy kąt – dociera do sypialni synowej. Drzwi skrzypią cichutko, choć brzmi to jakby się z niego śmiały.
Gospodarz podchodzi do łóżka i staje tuż obok. W ciemności majaczy biała pierzyna, która nagle porusza się i Anka siada niespodziewanie na łóżku. Wyciąga rękę przed siebie, dotyka teścia i zmusza, żeby ten podszedł do niej. Genek staje na wyciągnięcie ręki, a nawet bliżej. Czuje jej kobiecą dłoń na zgrubieniu w slipkach. Dziewczyna ma sztywne palce, przesuwa ręką wzdłuż prącia. Napawa się jego twardością, gotowością i tym, że pręży się tak dumnie nie dla kogo innego, ale właśnie dla niej. Ostatecznie, po krótkiej pieszczocie zsuwa z mężczyzny slipki. Penis stoi pod lekkim skosem, jakby jej groził. Wprawionym ruchem zsuwa z niego napletek i zerka na teścia.
– Jurnyś jak mało kto.
Gospodarz nie odpowiada. Nie wie, co miałby jej powiedzieć. Woli skupić się na tym, że jej dłoń zaciska się na prąciu i zaczyna się poruszać w górę i w dół. W górę i w dół i tak bez końca. Robi mu tak dobrze i tak powoli, że ich oddechy stają się głębokie i głośne.
– Wiesz... nie powiedziałam ci tego, bo normalnie się wstydzę, ale teraz jest ciemno...
– Powiedz – zaschło mu w gardle, a serce bije jak młot kowala, bardzo ciężki młot.
– Twój kutas zrobił na mnie wielkie wrażenie... jeszcze, żem takiego w cipce nie miała... przyznaję...
Jej słowa są niczym afrodyzjak. Jeszcze bardziej ściska go coś za gardło. To pożądanie, rozbuchane libido, które odbiera mu zdrowy rozsądek. Mięśnie na członku prężą się do tego stopnia, że ma wrażenie, jakby między nogami sterczała mu kamienna replika męskości. Dłoń synowej na jądrach, które ugniata z rozmysłem, wprawia go niemal w trans. Na pulsującej żołędzi czuje jej ciepły, podniecony oddech. Zbliżają się miękkie usta.
Anka muska główkę językiem. Robi to ostrożnie, jakby chciała się delektować jego samczym smakiem. Liże go kilka razy końcówką języka, po czym otula żołądź wargami i pieści delikatnie, czując, jak ta pulsuje rozpalona. Anka odnosi wrażenie, że główka rośnie w jej ustach jeszcze bardziej. Wyjmuje ją z cichym mlaśnięciem i pluje na nią, rozciera ślinę dłonią, ale szybko, tak szybko, że miękną mu kolana. Kochanek jęczy. Ma ochotę dołączyć do psów i wyć.
– Podoba ci się?
– Tak – jego głos jest ledwie zrozumiały.
– A to, lubisz? – Dziewczyna uderza dłonią rozochoconą główkę, raz i drugi. Ta pręży się za każdym razem. Po chwili opluwa ją ponownie i znowu wsmarowuje plwocinę w lśniącą żołądź.
– Lubię... bardzo... – Genek sapie na wydechu.
– Brałeś kiedyś kobietę w usta? – jej szept zdradza, jak bardzo jest podniecona.
– Nigdy...
Gospodarz instynktownie kładzie ręce na jej głowie. Bawi się włosami, żeby po chwili złapać za nie i przyciągnąć jej twarz bliżej. Wchodzi jej do ust, wciska się do gardła tak głęboko, że dziewczyna zaczyna charczeć. Wtedy wysuwa się, pozwala nabrać kochance powietrza i znowu ją atakuje. Ta władcza dla niego pozycja podnieca go niesamowicie. Trzyma ją za włosy i robi sobie dobrze jej ustami, to niesamowite. Ogarnia go jakaś szalona euforia. Nie wie co się z nim dzieje.
– Ty też to lubisz – własny głos, brzmi w jego uszach całkowicie obco. Patrzy, jak prącie pojawia się i znika w jej ustach. Teraz porusza się wolniej. Pośladki naprężają mu się niemiłosiernie.
– Uwielbiam...
Tym razem to ona napiera na niego głową, a on stoi nieruchomo. Genkowi wydaje się, że chwilami czuje jej migdały. Kochanka wykonuje mocne, szybkie pchnięcia i szybko zaczyna charczeć. Z jej ust wydostaje się mnóstwo śliny. Gospodarz zaczyna pocierać żołędzią po jej policzkach i wargach, a ona wystawia zachłannie język, o który uderza penisem.
Zmieniają pozycję. Anka wchodzi na wersalkę na czworaka. Wypina się kusząco w stronę kochanka, który nie traci czasu. Jak rasowy samiec uderza ją kilka razy w pośladek. Mięśnie pod jej skórą nieznacznie falują pod siłą uderzenia. Z waginy synowej kapie śluz, podoba się jej agresja i zdecydowanie tego mężczyzny. Szczególnie to jak łapie ją za pośladki i rozchyla je bezceremonialnie, niemal boleśnie – przecież to taki rozkoszny ból – i unosi je nieco w górę, aż jej srom zmienia się w długą pionową kreseczkę, w którą wchodzi błyskawicznie. Żołądź rozpycha nabrzmiałe wargi i zanurza się głęboko. Główka ślizga się po pulchnym wilgotnym wnętrzu kochanki, które poddaje się pod jego naporem i rozstępuje przed nim niczym bramy niebios.
Mężczyzna wchodzi w rytm. Uderza ją miarowo podbrzuszem. Ciało kochanki faluje. Wymierza jej kilka dodatkowych klapsów, a ona za każdym razem odwraca do niego głowę, szczerzy do niego zęby, warczy na niego i patrzy z oddaniem. Oboje przyspieszają, aż dziewczynę pochłania orgazm. Jej miednica wykonuje kilka niekontrolowanych ruchów i kochanka kładzie się na brzuchu, choć Genek wciąż pozostaje w środku i tłoczy w nią gęste nasienie.
Leżą jakieś pół godziny. Wreszcie mężczyzna uznaje, że odzyskał siły na tyle, że może pójść do siebie. Przeżył tutaj coś niezwykłego. W tej konkretnej chwili Anka jest mu tak bliska, że bardziej już nie może. Wstaje z łóżka.
– Słyszałam, że ten dziad uzdrawia ludzi – dziewczyna odzywa się nieoczekiwanie.
– Babskie gadanie, uzdrawia ludzi... uzdrowił kogoś?
– Podobno Wiesia u niego była. Z astmy ją uzdrowił.
– Coś mi mówi, że prędzej czy później z tym dziadem trzeba będzie pogadać.
Gospodarz jest już przy drzwiach sypialni.
– Genek... – jej głos brzmi słabo, jakby się nagle zawstydziła.
– No?
– Dobrze nam było, nie?
– Bardzo dobrze, Anka – gospodarz zamyka za sobą drzwi. Wciąż ma miękkie nogi.
*
Wacek krząta się przy swojej niewolnicy. Wymienia jej koce, przynosi świeżą wodę i próbuje podać zupę, choć kobieta stanowczo odmawia, odwracając głowę w drugą stronę. Nawet ją kąpie, używając do tego gąbki i półmiska z ciepłą wodą i mydłem. Nie zorientował się kiedy, w spiżarni gdzie ma prowizoryczną łazienkę, zebrała się cała sterta prania. Rzuca brudne rzeczy koło starej wysłużonej frani i idzie przygotować śniadanie. Nagle uświadamia sobie, że od kiedy ma niecodziennego gościa, w jego domu zrobiło się jakoś żywiej i radośniej. Po chwili już biegnie do piwnicy z jajecznicą na boczku i dwiema pajdami chleba.
– Mięsa mi trzeba, przynieść coś, co jeszcze żyje – kobieta strąca podbródkiem to, co jej podsunął na widelcu pod nos.
– Tak nie można, ledwiem ci świeże koce położył. Chcesz mi to wszystko zapaskudzić?
– Kurwi synu, jak się zerwę z tych łańcuchów, to zrobisz pod siebie. Nie raz i nie dwa, obiecuję ci to.
– A coś ty w ogóle za jedna? – mężczyzna ignoruje jej groźby.
– A gówno cię to obchodzi, kmiotku zafajdany.
– Jak tam chcesz, to nie będziesz jadła? – Wskazuje talerz, a kobieta szarpie się z łańcuchami, co gospodarz odbiera jednoznacznie. Zabiera talerz i wychodzi z piwnicy.
Napuszcza wody do frani, wrzuca koce i kilka ubrań, włącza pralkę i wychodzi przed dom. Zaczyna się zastanawiać nad swoim gościem. Wypadałoby, żeby coś zjadła. Nie można tak głodem morzyć nikogo. Rozgląda się dookoła i jego wzrok pada na kurę. Waży coś w myślach, po czym drepcze do szopy i po chwili wraca z siekierą.
– Cip, cip, cip, cip... – Wabi kurę.
Chwilę później jest już na dole, w piwnicy. Siedzi w nogach łóżka i przygląda się jak umazana krwią kobieta, pochłania nielota z ogromnym apetytem. Wygląda to trochę obrzydliwie, ale rudzielec i tak mu się podoba. Patrzy, jak przełyka ostatni kęs i wypluwa kilka piór.
– Aleś ty paskudna, jak ci te zembiska wychodzą – drapie się po głowie, nie mogąc mimo wszystko oderwać od niej wzroku.
– A tyś się widział ostatnio w lustrze, kurwi synu?
– Jakie to niewdzięczne – mówi sam do siebie. – Człowiek na rzęsach staje, pod pysk przyniesie, to cię zwyzywa w podzięce.
Mierzą się wzrokiem w całkowitej ciszy. Jej spojrzenie straciło już nieco na drapieżności. Teraz jest syta i zadowolona. Tymczasem Wacław notuje w pamięci, że musi wymienić świece. Zerka na zegarek i wstaje. Sięga po ścierkę, zbliża się do kobiety i patrzy na nią nieufnie.
– Słuchaj, wytrę ci gębę, ino mnie nie ugryź... trza tu trochę oporządzić wokół ciebie.
Kobieta nie odpowiada. Obserwuje go czujnie. Śledzi każdy jego ruch, podczas gdy on zmywa z jej twarzy resztki jedzenie, krwi i pierza. Mężczyzna również jest czujny i nieco spięty. Kiedy się do niej zbliża, każdorazowo czuje strach i podniecenie. Sprząta wokół niej, po czym wszystko, razem z kośćmi kurczaka, wrzuca do miski.
– Gotowe, teraz cię zostawię. Mam nadzieję, że kurak ci smakował.
Jest już na schodach, kiedy słyszy jej głos.
– Ej... dziękuję kmiotku.
Zamyka za sobą. Na twarzy ma szeroki uśmiech. Ta babka, kimkolwiek jest, wnosi w jego życie coś, sam nie jest pewny. Coś, przez co nie czuje się taki samotny. Jeszcze raz zerka na zegarek. Musi się spieszyć. Umówił się z piekarzem. Zabiera się z nim do wsi. Ma małą listę zakupów. Zamyka starannie dom i niemal biegnie, ślizgając się w gumiakach na śniegu.
*
Hanka wchodzi do sklepu. Zamyka za sobą drzwi w pośpiechu, bo wie, że Janina nie lubi, jak ziąb leci do środka. Pogoda dzisiaj jest całkiem dobra. Nie ma wiatru, nie pada śnieg, a nawet słońce uśmiecha się na niebie. Wita się z koleżanką.
– Pochwalony.
– Na wieki, wieków... – Janina wygląda jakby zakwitła. – Co tam ci potrzeba, Haneczko?
– Teraz, to już sama nie wiem... – Hanka patrzy podejrzliwie na znajomą. – A coś ty, taka w skowronkach cała?
– A, dobrze się czuję to i w skowronkach chodzę, nie? – Sklepowa ciągle coś przestawia na ladzie, zgarnia ścierką nieistniejący kurz i w ogóle, sprawia wrażenie, jakby energia ją rozpierała.
– Byłaś ty może u tego dziada, co ci o nim opowiadałam?
– A byłam – uśmiecha się sprzedawczyni.
– No to gadajże zaraz, co i jak.
– Zaczekaj, to zaparzę herbatę i pogadamy, jak baba z babą...
W tym momencie do sklepu wchodzi Anka.
– Niech będzie...
– Pochwalony – przerywa jej Janina i macha ręką. – Co tam chcesz Aneczko?
– A ryżu mi trza.
– Ryżu... – sklepowa odwraca się i próbuje odnaleźć wzrokiem, gdzie go postawiła. Tyle razy dzisiaj przestawiała wszystko, że sama się gubi.
– A macie może rodzynków?
– Na co ciebie rodzynków kupować, hę? – Włącza się Hanka. – Ale ty masz zachciewajki... – Kobieta rechocze ze śmiechu.
– Proszę, jest ryż. A rodzynków, to u nas nie ma. Wyszły w zeszłym tygodniu, ale czekaj chwilę – Janina zapisuje coś w zeszycie. – Powiem Józkowi, to z najbliższym transportem przywiezie.
Dziewczyna płaci i wychodzi ze sklepu.
– Z Panem Bogiem – rzuca i zamyka drzwi.
– A z Panem Bogiem, z Panem Bogiem – powtarza Hanka, krzywiąc się przy tym nieprzyjemnie – widziałaś jak to zadkiem kręci?
– Toć młoda jest, to i kręcić dupą ma prawo. Co, nie jest tak? – Na ustach sklepowej wciąż kwitnie uśmiech.
– No nie wiem – kobieta się krzywi. – A nie podejrzane to, że tak siedzi w chałupie bez chłopa z Genkiem? Toż to stary byk, a ona młoda.
– No jak bez chłopa? Toć Antek na budowie siedzi we świecie.
– Ano właśnie. Antek na budowie siedzi, a młódka co? Dupą trze po nieheblowanych deskach?
– Nie rozumiem cię ni w ząb – teraz to Janina krzywi twarz.
– No bo zobacz, Tereska na wykończeniu jest od dawna. Ledwie żywa, a chłop w sile wieku, nie? To i dupczyć mu się pewnie chce. Co źle gadam?
– No chyba nie...
– A widzisz. I weź teraz taką młódkę, cyc jest, rzyć jest... słowem nic jej nie brakuje, a swojego chłopa w chałupie nie ma. Za to Genek jest.
– Eh, Hanka. Grubo chleb smarujesz... – Janina macha szmatką w powietrzu, jakby odganiała się od much, których akurat latem nie brakuje, ale zimą nie uświadczysz nigdzie. – Weź ty, aby nie rozgaduj takich głupot po ludziach.
– No gdzie – kobieta celuje palcem w swoją pierś – ja? Toć z tobą gadam nie? Skocz ty lepiej po herbatę i opowiadaj, jak u dziada było.
*
Genek, Rysiek piekarz i Wiesiek, siedzą u Wacka w izbie. Pod sufitem unosi się gryzący dym z papierosów. Na stole stoi butelka wódki, talerzyk z marynowanymi grzybami i otwarty słoik z kiszonymi ogórkami. Mężczyźni piją z kieliszków. Zamiast zapijać wódkę, ocierają tylko usta wierzchem dłoni. Wiesiek rozgląda się po wnętrzu i zauważa dwa wiaderka farby.
– Co jest Wacek, na malowanie cię wzięło?
– Ano wzięło – gospodarz sięga po grzybka, ściska go w palcach i wkłada w usta.
– Po jaką cholerę, toć ładnie wałkiem pociągnięte, kiedyś tu ostatni raz malował? Nie będzie więcej jak osiem lat, coś mi się tak widzi? – Genek przekręca głowę, zerka na kupioną farbę i wraca spojrzeniem do Wacka.
– Więcej, jakieś dziesięć lat, coś koło tego – właściciel domu jest zły, że nie schował przed kolegami farby.
– Wacek dzisiaj się ze mną do wsi wybrał, latał po sklepie, jakby go co w dupę parzyło – Rysiek klepie kolegę po plecach i wszyscy wybuchają śmiechem.
– Ty, a możeś ty, jaką babę zapoznał, co? – Rzuca jeden z nich i kolejna salwa śmiechu niesie się aż po strych.
Przez następne dziesięć minut żartują z przyjaciela, zagryzają wódkę i opróżniają butelkę. Natychmiast na stole pojawia się kolejna. Gospodarz uderza ją w spód, odkręca i rozlewa do kieliszków.
– My tu tak gawędzim, a ja słyszałem, że twoja stara, podobno u uzdrowiciela była – Genek zerka na Wieśka. – Prawda to?
– Co nie prawda jak prawda. Kryje się z tym, ale wiem, że była. Głupi, żem nie jest, nie?
Wznoszą toast, być może za to, że Wiesiek faktycznie, głupi nie jest, a może za coś zupełnie innego. Trudno powiedzieć, nie pada żadne słowo.
– Ten uzdrowiciel, to mi w głowie siedzi – zwierza się Genek. – Podobno nie ino twoja stara u niego była.
– Kto jeszcze? – Wiesiek sam nie wie, po co zadaje to pytanie, ale jakoś czuje się lepiej wiedząc, że nie tylko jego żona poszła do starego młyna.
– A choćby Józkowa baba. Też ponoć była – Genek zagryza ogórkiem. – Tak swoją drogą, to wyleczył twoją z choróbska?
Wiesiek zastanawia się chwilę.
– Ostatnio jej nie dusiło, to może faktycznie, coś w tym jest?
– Wiesiek, człowiek nie ma takiej mocy, co by uzdrawiać innych. Jeśli coś w tym jest, to cuchnie stąd, aż do samego piekła – Piekarz spluwa przez ramię.
– Nie strasz chłopa – Genek klepie Wieśka po plecach. – Powiedz, Wiesiu... twoja, to zmieniła się jakoś po tych jej wizytach u dziada?
Milczą wszyscy, podczas gdy zapytany zastanawia się nad odpowiedzią.
– Jedno się zmieniło...
– A co? – Wacek krzywi się po wypitym kieliszku.
– Jest jedna zmiana... – mimo wszystko wstydzi się powiedzieć.
Zalega cisza, jak makiem zasiał. Wszyscy wpatrują się w kolegę. Wiesiek przełamuje ostatni opór. Bierze głęboki wdech i postanawia powiedzieć, jak jest.
– Nie wiem, kiedy stara poszła do młyna, ale jednego wieczora, i to mogło być właśnie wtedy, wróciła i w nocy się za mnie zabrała. Oj, działo się pod pierzyną, działo...
– A wcześniej, co? – Genek pogania gestem dłoni Wacka, żeby rozlał kolejną kolejkę.
– Wcześniej, to my tak nie bardzo... rzadko i tylko po bożemu...
– No i widzisz, Wiesiu – Genek klepie kolegę, tym razem po karku. – I to już jest COŚ.
– A, co niby? – Rysiek unosi kieliszek i odczekuje chwilę, aż reszta podniesie swoje.
– Poszlaka. Wieśkowa baba poszła do młyna i zebrało jej się na dupczenie, a to oznacza, że albo on jej coś faktycznie zrobił, albo...
– Albo wydupczył na stogu siana – Rzuca Rysiek i wszyscy wybuchają śmiechem. Wszyscy z wyjątkiem zainteresowanego.
– Zaraz tam kurwa podejdę do młyna, to mu skórę wygarbuję – Wiesiek zrywa się z krzesła, ale natychmiast zostaje pociągnięty z powrotem przez Genka.
– Siedź na dupie. Gdzie ci leźć w taki ziąb, aż do Kopydłowego lasu? Tu spokojnie trza i na sajm przód podpytać Józka należy, czy i jego baba, nie nabrała ochoty na figle pod pierzyną.
– Dobrze mówisz, Genek, polej mu – Rysiek sięga po grzybka i zaraz potem po ogórka.
Tymczasem Genek zerka na gospodarza.
– No, a powiedz ty nam lepiej, jak ci tam z naszą rusałką, co?
– A co ona, rusałka jest? – Wacek poprawia się nerwowo na krześle, ma nadzieję, że nie będą chcieli pójść na dół. Boi się, jeśli ta maszkara poskarży się, że odwiedza ją po nocy, będzie pośmiewiskiem na całą wieś.
– A to już zależy. Jakżeś ją rusał, to rusałka ona. A jak nie, to czort tylko może wiedzieć – Wszyscy rechoczą z żartu Ryśka.
– No, no. Ino bez takich – gospodarz obrusza się nieco teatralnie. – Wszystko w porządku. Do wiosny ani się obejrzy.
– No to panowie, za rusałki. – Genek wznosi kolejny toast.
Nagle drzwi do domu otwierają się z hukiem. Wszyscy podskakują na krzesłach, a do izby wpada Anka. Jest blada i wystraszona. Rozgląda się po wszystkich, a jej rozbiegany wzrok zatrzymuje się na Genku.
– Teściowa nie żyje!
*
Cała piątka biegnie, potykając się o własne nogi. Wpadają do domu nieszczęśnika i od razu kierują się na schody. Wchodzą zdyszani do izby, w której leży nieboszczka. Kobieta jest blada jak kreda, ma matową cerę i nieruchome szkliste oczy wbite w sufit. Być może stary żyrandol, to ostatnie co zobaczyła. Mężczyźni ściągają nakrycia głowy i jak na komendę kreślą na piersiach znak krzyża.
– Nie żyje – Rysiek bada jej puls, ale nie czuje niczego. – Świeć panie nad jej duszą.
– Przykro mi Genek – Wiesiek klepie mężczyznę po plecach.
– Anka, przynieś gromnice – gospodarz ma bezbarwny głos, jednocześnie jest mu żal i czuje ulgę. Źle się czuje z tym drugim. – Wacek, pójdziesz po Anatola?
Wacek bez słowa wychodzi. Pozostali zresztą również opuszczają pokój. Zbierają się na dole w kuchni. Wdowiec wyjmuje gorzałkę z kredensu i rozlewa dla wszystkich. Zerka na synową, chwilę się waha, ale ostatecznie uznaje, że też jej się należy. Wszyscy piją bez słowa. W domu jest cicho. Genek rozlewa następną kolejkę. Jak na komendę wszyscy sięgają po swoje kieliszki. Słychać tylko ich świszczące oddechy, brzęk szkła i chlupot nalewanej wódki.
– Tak się musiało skończyć Genek, nie ma to, tamto... – Rysiek zerka nieśmiało na kolegę. – Teraz i ona odpocznie, i ty odpoczniesz.
– Człowiek niby żył z tą myślą, ale jakoś dziwnie... – gospodarz rozlewa kolejny raz do kieliszków. – Anka, dałabyś kiełbasy na zagryzkę.
Dziewczyna od razu wstaje i zaczyna przygotowywać poczęstunek. Tymczasem do domu przychodzi Wacek z Anatolem, który prosi o czyste szmaty i miskę z ciepłą wodą. Rusza z tym wszystkim na górę. Reszta dokańcza wódkę w kuchni.
– Trza po księdza posłać – Wacek rozgląda się po kolegach. – Pojadę jutro do wsi...
–A coś ty taki wyrywny, co? – Rysiek przygląda mu się podejrzliwie. – Nic ino byś do wsi jeździł i jeździł...
– Daj mu spokój, toć po księdza jedzie, nie? – Genek bierze w obronę kolegę. – Przywieź trumnę, już zapłacona...
– Dół trza wykopać... – Zauważa Wiesiek zamyślonym głosem. – Anatol sam nie da rady, mróz jest...
– Pomożemy mu, ty się niczym nie martw – Rysiek sięga po plasterek kiełbasy.
Kiedy Anatol schodzi na dół, nalewają mu strzemiennego, po czym mężczyzna dostaje to, co zostało jeszcze w butelce. Wszyscy się żegnają i po chwili Genek zostaje z Anką. W domu jest nienaturalnie cicho i choć zasadniczo w ich otoczeniu nic się nie zmieniło, obydwoje mają wrażenie, że jednak jest inaczej. Coś się zmieniło.
– Ubierz się szykownie, będziem się modlić.
– Dobra.
Dziewczyna wychodzi bez słowa do swojej izby. Genek rusza do sypialni, gdzie przebiera się w garnitur. Po dziesięciu minutach spotykają się na korytarzu i razem idą do zmarłej. Kobieta leży przebrana w czarną suknię, dłonie ma złożone na podołku, w chude palce Anatol wplótł jej różaniec, w którym odbija się światło świec. Oboje klękają z boku łóżka. Gospodarz zaczyna.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Synowa dołącza do niego i wspólnie modlą się za nieboszczkę, która wygląda jakby spała. Dotychczas nie zdawali sobie sprawy, że choroba wyssała z jej ciała tyle kilogramów. Teresa wydaje się nic nie ważyć. Można odnieść wrażenie, że wystarczy mały przeciąg i zdmuchnie ją z łóżka jak kartkę papieru.
– ... chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego, amen.
Tym razem rozpoczyna dziewczyna i od razu się myli.
– Zmoraś Maryjo...
– Coś ty powiedziała? – Genek blednie.
– Przejęzyczyłam się... – Dziewczyna czuje się zawstydzona.
– To zły znak.
– Coście tatku tacy zabobonni jak baba?
Mężczyzna czuje lęk. Przygląda się nieufnie zmarłej żonie, jakby się obawiał, że ta zaraz wstanie i rzuci się na nich. Potrząsa głową i postanawia, zacząć modlitwę jeszcze raz.
– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...
W tym momencie w pokoju gaśnie światło. Oboje zerkają na siebie przestraszeni. Teraz palą się tylko cztery gromnice, które oświetlają głównie trupa i malutki krąg wokół łóżka. Cała reszta tonie w ciemnościach. Wydaje im się, że powietrze zgęstniało i zrobiło się trochę chłodniej.
– ... błogosławionaś ty między niewiastami...
Po chwili jest naprawdę chłodno. Anka zauważa, że z ust teścia wydostaje się para. Czuje jak cierpnie jej skóra i przeszywa nieprzyjemny dreszcz. Nagle widok martwej teściowej wydaje się jej straszny, a obecność trupa, odstręczająca. Odczuwa irracjonalny lęk, ale jest on tak głęboki, że ściska za gardło i sprawia, że sutki jej sztywnieją. Genek zerka na wydychaną parę. Blednie jeszcze bardziej. Czuje jakby w żołądku rozpuszczała mu się bryła lodu, a chłód ogarnia całe ciało. Odwraca głowę do synowej. Widzi, że jest wystraszona, ale jest na nią wściekły.
– Mówiłem, że to zły znak...
– Ale ja nie chciałam – zaczyna się tłumaczyć i w tym momencie słyszą, jak coś upada na podłogę z cichym łoskotem. Rozglądają się dookoła.
– Co to było? – Genek ma coraz większy problem z oddychaniem.
– Teściu – Anka szturcha go łokciem. – Patrzcie na jej ręce.
Gospodarz dopiero po chwili orientuje się, że na dłoniach nieżyjącej żony brakuje różańca. Spogląda w dół i widzi go tuż pod łóżkiem. Ścina mu się krew w żyłach. W pokoju jest już zimno niemal jak na zewnątrz. Jest tutaj co najmniej minus pięć stopni albo jeszcze gorzej. Nagle gaśnie jedna świeca w nogach łóżka. Nieświadomi tego faktu przysuwają się do siebie ze strachu. Oddychają głośno. Po chwili gaśnie druga świeca i można odnieść wrażenie, że nieboszczka rozpływa się w mroku nocy. Kiedy gaśnie trzecia świeca, dziewczyna łapie teścia za rękę i w tym momencie ze ściany spada obraz, szkło tłucze się, a Genek i Anka zrywają się na nogi i rzucają do drzwi.
– Chryste Panie! Co to było? – Anka nie odpowiada na to pytanie. Nie ma pojęcia.
Gdzieś na dworze wyje pies, po chwili dołączają do chóru inne i we wsi rozlega się upiorne staccato. Genkowi włosy się jeżą na głowie. Pytającym wzrokiem zerka na synową. Dziewczyna ma łzy w oczach. Jest blada jak trup, ręce trzęsą się jej ze strachu. Wygląda, jakby rozważała możliwość ucieczki. Tyle że nie ma dokąd.
– Ty, żeś barani łbie to na nas sprowadziła.
– Przepraszam! – wrzeszczy dziewczyna i zaczyna głośno płakać. – Ja nie chciałam. Przejęzyczyłam się tylko...
Oboje stoją przerażeni. W głowach mają mętlik, nie mogą pozbierać myśli. Nie mają pojęcia, co dalej. Wreszcie mężczyzna bierze kilka głębokich wdechów. Uspokaja się – na tyle, na ile to możliwe – przeprasza dziewczynę i postanawia zajrzeć do sypialni. Podchodzi ostrożnie, łapie za klamkę i uchyla drzwi. Dziewczyna klei mu się do pleców, wystawia głowę jak czapla, próbując dostrzec coś w mroku nocy.
– Widzisz coś? – Dopytuje teścia.
– Gówno widzę, toć ciemno jak w rzyci, świece pogasły – szepczą nerwowo.
– A co to jest? – Anka wyciąga rękę ponad jego ramieniem i wskazuje palcem w głąb sypialni.
– Co niby, przecie nic nie...
Urywa w pół zdania. To, co widzą – a może tylko im się wydaje, że widzą – jest jak sen, koszmar, z którego nie mogą się obudzić. Patrzą ze ściśniętymi gardłami, sztywni jak posągi próbując wyprzeć upiorne fakty. Mimo to na łóżku, na którym leży nieboszczka Teresa dostrzegają niezaprzeczalny ruch, jakby cień, który po chwili materializuje się jako ciało nieżyjącej. Gospodarzowi kurczą się jądra, Anka czuje, że nie utrzymała moczu. Po chwili dziewczyna wrzeszczy jak oszalała.
– Tereska, ty nie wstawaj, proszę cię, leż... – Gospodarz wymawia słowa, jakby chciał ją odczarować. Czuje jak miękną mu kolana. W ogóle cały czuje się jakby go ktoś ulepił z plasteliny. – Tereska, na litość boską, przecież ty nie żyjesz! – Teraz i on wrzeszczy jak opętany. Cały świat wali im się na głowy. Zatrzaskują drzwi, ale w upiornej ciszy słychać szuranie stóp po podłodze.
– Boże, co robić, co robić? – Dziewczyna kręci się w korytarzu, nie wiedząc, co ze sobą począć.
– Leć po wodę święconą, jest w kuchni. Lećże kurwa prędko!
Anka puszcza się sprintem na parter, a Genek łapie za klamkę i ciągnie drzwi w swoją stronę, chcąc w ten sposób uniemożliwić zmarłej żonie wyjście z sypialni. Wciąż słyszy jej kroki. Szur-szur, szur-szur... coraz bliżej drzwi. Krew zamienia mu się w lód, a serce podchodzi do gardła. Nagle drzwi, które trzyma z takim zacietrzewieniem, pokrywają się szronem. Puszcza klamkę z wrzaskiem. Nie wiadomo czy ze strachu, czy z bólu.
Zjawia się synowa, ciężko dysząc. Trzyma w ręce flakonik wypełniony wodą święconą, która została po kolędzie. Nagle klamka przechyla się w dół. Ktoś od wewnątrz próbuje wyjść z pokoju! Dziewczyna nerwowym ruchem odkręca flakonik i wylewa zawartość na drzwi.
– Zdychaj wiedźmo! – wrzeszczy na cały głos.
Za drzwiami rozlega się potworny pisk. Klamka wraca gwałtownie do swojej pozycji. Szron znika na ich oczach. Dopiero wtedy Genek przypomina sobie o kluczu i przekręca go w zamku. Anka patrzy na niego z wyrzutem, jakby chciała go zapytać „teraz sobie o tym przypomniałeś?”, jednak nie mówi nic. Jest zbyt wstrząśnięta. Po prostu przytula się do teścia, jakby znowu była dziesięcioletnią dziewczynką.
*
Wacław budzi się i rozgląda zaskoczony wokół siebie. Wciąż jest w piwnicy, sprawdza zegarek. Jest piąta rano. Kobieta śpi. Świeczki dopalają się, przez co większa część pomieszczenia tonie w rozedrganym mroku. Mężczyzna wciąga powietrze i krzywi się na zapach gnijących korzeni i wilgotnej ziemi. Sprawdza łańcuchy, ale wygląda, że wszystko jest w porządku. Uśmiecha się. Tej nocy zrobił jej dobrze. Wie o tym doskonale. Ona też tak uważa, jest tego pewny. Nie zwyzywała go, jak to miała w zwyczaju, po jego nocnych wizytach. Poza tym widział to w jej oczach. Było jej dobrze, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Opuszcza piwnicę ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Niech sobie śpi. Zasłużyła, oboje zasłużyli na sen, choć akurat on nie ma teraz czasu. W kuchni zaparza wodę na kawę, siada przy stole i zapala papierosa. Świt jeszcze nie rozjaśnił okolicy. Za oknem wciąż trwa ulotny moment, kiedy wszystko wygląda jak fatamorgana. W głowie gospodarza myśli kłębią się jak dym z papierosa. To nie może tak być. Czuje to w sercu. Ostatecznie daje sobie kilka godzin na podjęcie decyzji. Na razie, musi jechać do wsi, przywieźć księdza, a potem... wóz albo przewóz.
*
Szarość poranka wlewa się do kuchni. Słaby blask majaczy na stole, podłodze i przeciwległej ścianie. Rozalia stoi przy piecu i robi jajecznicę. W powietrzu unosi się zapach boczku i cebuli. Piekarz wchodzi do kuchni i łapie żonę za tyłek. Ściska pośladek solidnie.
– Co tam pichcisz? Pachnie wspaniale.
– A gówno pichcę, co mam pichcić? Jajecznicę robię – strąca rękę męża z tyłka.
– Coś ty taka nie w sosie, co? – mężczyzna idzie do stołu i siada ciężko na krześle.
– Co mam być w sosie, he? Psy wyły cała noc jak jasna cholera. Nie wyspałam się, a ty mnie tu obłapiasz jak jaką dziewkę.
– Jak to jak jaką dziewkę? Normalnie łapię jak chłop babę.
Kobieta podaje mu talerz z jajecznicą i świeże pieczywo. Rysiek urywa kawałek kromki i próbuje jajecznicy. Żuje, żuje, po czym zerka na żonę.
– Co taka sucha?
– Co sucha?, co ci nie pasuje?
– No jajecznica, sucha jakaś...
– Taka sucha, jak i ja – rzuca enigmatycznie.
– O co ci chodzi? Bo nie rozumiem w tym momencie...
– O to mi chodzi, że w nocy coś od ciebie chciałam, a ty udawałeś, że śpisz.
– Ja udawałem? Ja nic nie udawałem. Spałem po prostu.
Przez chwilę panuje cisza. Słychać tylko ogień w piecu i skrzypiącą podłogę, kiedy kobieta krząta się po kuchni. Wyraźnie coś ją gryzie. Wreszcie Rozalia nabiera wody z wiadra do chochli i podchodzi do męża.
– Jak sucha, to masz – wlewa mu wodę do jajecznicy. – Teraz wystarczająco wilgotna?
*
Jest prawie dziewiąta. Genek budzi się z potwornym wzwodem. Spala go chuć, całe jego ciało zdaje się prężyć. Nie dziwne, skoro przed nim leży Anka z wypiętym tyłkiem. Nie pamięta, że kładli się razem. To była zwariowana noc, choć w świetle dnia wydaje się jedynie senną marą. Przywiera do pośladków dziewczyny. Łasi się do niej jak pies za żarciem. Sięga dłonią i głaszcze gładką skórę. Ściska ostrożnie jędrny pośladek. Wpycha dłoń niżej i po chwili czuje mięsisty wzgórek. Majtki Anka ma w tym miejscu mokre. Kiedy naciska palcem, czuje ciepło i miękkość jej ciała. Czuje również, jak pod naporem palca, wpycha wilgotny materiał między srom. Bawi się chwilę w ten sposób, po czym wkłada rękę pod materiał.
Rozgniata palcami srom, masuje, rozciągając wargi na boki. Słychać jak wagina mlaszcze pełna śluzu. Nagle ręka dziewczyny łapie go po omacku za prącie. Chwilę sprawdza dłonią, jakby była zaskoczona jego rozmiarem. Bez słowa wyjmuje penis przez nogawkę i kieruje prosto w mokrą dziurkę. Jednym gładkim pchnięciem Genek wchodzi w nią do samego końca. Zanurza się głęboko w puszystej jamie, a kochanka ściska uda, jakby chciała go zmiażdżyć. Tyle że w jej delikatnej miękkiej pochwie nic mu nie grozi.
– Dobrze mi Genek – wzdycha rozespanym głosem.
Mężczyzna łapie ją za pośladek i podciąga go mocno do góry, przez co jej srom otwiera się jeszcze szerzej, a on wchodzi jeszcze głębiej. Czuje jak pulsująca żołądź rozciąga mięsisty otwór, naciąga jej pochwę, jakby chciał ją przebić na wylot. Ociera się o gładkie wnętrze, wszędzie czując gęsty śluz kochanki.
– Uwielbiam twojego kutasa, jest ogromny... – mruczy cichym głosem, a gospodarz nie jest pewny, czy dziewczyna w ogóle się obudziła, ale nie zamierza się nad tym zastanawiać.
Delektuje się jej słodyczą, miękkością i ciepłem kochanki. Jest mu tak dobrze, że włoski na karku stają mu dęba. Poranny seks smakuje wyjątkowo. Kiedy dziewczyna zaciska uda, sprawia, że wchodząc w nią czuje opór. Żołądź musi rozepchać zaciśnięte wargi sromowe. Na szczęście są śliskie, a dalej jest tylko lepiej. Mięsiste wargi mlaszczą, kiedy z niej wychodzi i ciągną się z nich nitki śluzu prowadzące do jego żołędzi. Zanurza się w niej ponownie. Czuje się jakby ubijał masło w maselnicy. Lśniąca główka i pochwa ocierają się o siebie, dając im obojgu rozkosz. Błogostan. Genek porusza się powoli, nigdzie mu się nie spieszy. Oboje chcą, żeby ta chwila trwała całą wieczność.
Bardzo szybko pojawia się mrowienie. Czuje je na prąciu i w główce, która zaczyna pulsować ostrzegawczo. Ściska mocno piersi synowej. Drażni sterczące wielkie sutki. Tymczasem Anka czuje przyjemne skurcze w podbrzuszu, fala gorąca rozlewa się w niej jak łyk ciepłej herbaty. Po chwili dziewczyna czuje jak z wielkiej niespokojnej żołędzi strzela nasienie. Wypływa seriami, uderza w ścianki pochwy, rozlewa się w jej wnętrzu, zmieniając je w rozkoszną sadzawkę. Dziewczyna sięga dłonią i ściska jądra teścia, chcąc, żeby opróżnił je dokładnie. Chce wyssać z niego wszystko. Sama nadziewa się na penis. Odnajduje miejsce, w którym jego obecność daje największą przyjemność i po chwili sama nieruchomieje. Doznaje anielskich spazmów.
*
Janina jest w wyśmienitym humorze. W końcu przespała całą noc. Jak dziecko. Czuje, że jej życie nabiera całkiem nowego wymiaru. Może wreszcie żyć jak inni. Od samego rana krząta się po sklepie, przekłada towary, wyciera półki i znowu przekłada słoiki, puszki i całą resztę. Energia ją rozpiera. Chce śpiewać, krzyczeć ze szczęścia. Już jej nie przeszkadza brak piecyka, zimno nie jest takie straszne. Już nie. Nawet ohydne nieotynkowane szare pustaki, pomiędzy którymi zastygła wylewająca się zaprawa, też nie są takie okropne, jak wcześniej sądziła. Czy to nie piękny dzień?
Nagle otwierają się drzwi i do sklepu wchodzi Hanka, a za nią powiew zimnego wiatru.
– Pochwalony...
– Pochwalony Haneczko, czego ci potrzeba?
– A daj kopru i smalcu.
– Już się robi – Janina uwija się jak w ukropie, szybko podlicza koleżankę.
– A słyszałaś, że Teresce się zmarło? – Hanka odlicza gotówkę i chowa resztę do portfela, który wrzuca do reklamówki razem z koprem i olejem.
– Co ty gadasz?
– No mówię ci, dzisiaj będą wyprowadzać ciało do kaplicy. Podobno Wacław po trumnę i po księdza pojechał.
– Popatrz, jak to życie się plecie... – Janina się zamyśla.
– Taki to już los człowieczy, co pożyjesz, to twoje, a potem wio... do ziemi... – Hanka również ma zamyśloną twarz. – No nic, to ja lecę. Z Bogiem.
– Z panem Bogiem Haneczko, z panem Bogiem...
*
Wacław właśnie podjął decyzję. Niemal chwilę po tym, jak dał Genkowi trumnę. Od razu poczuł się lepiej. Jakby uwolnił się od wielkiego ciężaru. Pośpiesznie wchodzi do domu. Nie chce tracić czasu. Teraz kiedy już nie ma wątpliwości jak postąpić, czuje jakby mu ubyło ze dwadzieścia kilogramów. Schodzi do piwnicy i zapala świeczki. Kobieta obserwuje go, śledzi każdy jego ruch.
– Nie myśl, że pójdzie wam tak łatwo i zakopiecie mnie na wiosnę. Wiem, co knujecie.
– To już nieaktualne – rzuca nieco smutnym głosem.
– Co masz na myśli? – jej źrenice zwężają się, mięśnie się napinają.
– Trzymaj – gospodarz rzuca jej ubrania, te, które z niej wcześniej zdjęli. Łachy padają miękko w jej nogach. – To twoje, a to – rzuca jeszcze jedną reklamówkę – masz ode mnie.
Oboje milczą, mierząc się wzrokiem. Wacław sięga po klucz. Chwilę obraca go w dłoni. Nie dlatego, że się waha, ale dlatego, że chce pobyć z nią jak najdłużej. Wreszcie podchodzi do kobiety, pochyla się przy jej prawej ręce i rozpina kłódkę. W piwnicy wciąż panuje cisza.
– Muszę iść na pogrzeb, a ty musisz iść... – mobilizuje wszystkie siły, żeby głos mu się nie załamał – za swoimi sprawami.
– Co ty kombinujesz, kmiotku?
– Trzymaj – w uwolnioną dłoń wkłada jej klucz. – Idź z Bogiem.
Wacław odwraca szybko głowę. Nie chce, żeby kobieta widziała jego lśniące oczy. Coś ściska go za serce, bierze go taka żałość, że ledwie zamyka za sobą właz, płacze jak małe dziecko i nie może przestać. Opanowuje się dopiero na zewnątrz. W końcu idzie na pogrzeb, nikt nie będzie się dziwił, że ma napuchnięte i zaczerwienione oczy.
*
– Co tu się działo? – Rysiek rozgląda się po pokoju. – Czemu różaniec leży na ziemi, a święty obrazek jest potrzaskany w trzy dupy?
– Lepiej nie pytaj – Genek stoi w progu, za nic nie może się zdecydować, żeby wejść do sypialni.
– Coś ty taki blady, co? Oczy masz sine i podkrążone jakbyś miał zatwardzenie – Wiesiek przygląda się koledze podejrzliwie – działo się, co złego?
– Trochę się działo – przyznaje wreszcie Genek.
Mężczyźni wymieniają ze sobą spojrzenia.
– Trochę, czyli, co? – Rysiek obchodzi trumnę dookoła.
– Modlilim się tu z Anką i wtedy ona się przejęzyczyła. Zamiast zdrowaś Maryjo, wyszło jej zmoraś Maryjo...
– To zły znak – zauważa Wiesiek.
– Też, żem jej tak powiedział, a potem Tereska cisła różańcem o ziemię, obrazek zleciał ze ściany... no i my uciekli.
– Ksiądz idzie, lepiej miejmy to już za sobą – Wiesiek schyla się po różaniec i ostrożnie kładzie go na dłonie nieboszczki, tak żeby jej nie dotknąć.
– Niech będzie pochwalony – ksiądz wchodzi do pokoju.
– Na wieki wieków, amen – odpowiadają chórem.
Duchowny ma na sobie długą do kostek pelerynę zapiętą na klamrę pod samą szyją. Jego buty stukają o podłogę, kiedy podchodzi do trumny. Zaraz za nim wchodzi Wacław. Koledzy patrzą na niego zaskoczeni. Nikt nie przypuszczał, że tak się wzruszy śmiercią Tereski. Kleryk przygląda się wszystkim po kolei, ostatecznie zawieszając wzrok na różańcu.
– Dlaczego zmarła nie ma różańca wplecionego w palce?
Rozgląda się po zebranych, ale wszyscy milczą, więc po dłuższej chwili sam łapie różaniec i pochyla się nad nieboszczką. Genek już otwiera usta, żeby go ostrzec, ale Wiesiek powstrzymuje kolegę, dając mu oczami do zrozumienia, żeby zostawił sprawy takimi, jakie są. Co ma być, to będzie. Tymczasem wikary bierze różaniec i próbuje włożyć go w palce zmarłej. O dziwo, jej palce są tak sztywne, że nie może ich ruszyć.
– Dziwne – ksiądz mruczy pod nosem. – Nie da się ruszyć jej palców...
– Może ona nie chce różańca, dobrodzieju? – Rysiek zerka nerwowo na trupa, potem na księdza, a na końcu na swoich kolegów. Czuje, że na czole występuje mu pot.
– Bzdura – ksiądz obrusza się i z jeszcze większą energią próbuje rozchylić zimne palce, kiedy nagle – o Kurwa!
Ksiądz odskakuje od trumny jak oparzony. Jest blady jak ściana.
– Przepraszam najmocniej – kapłan czuje się zmieszany i zawstydzony.
– Nic nie szkodzi dobrodzieju.
– Wydawało mi się, że mnie smyrgnęła.
– Smyrgnęła księdza? – Rysiek nie patrzy na duchownego, tylko na Genka i Wieśka.
– Palcem, jakby... smyrgnęła mnie, jak Boga kocham.
Wszyscy zbliżają się do trumny. Środkowy palec Teresy jest wyprostowany.
– A to nic... – Genek chaotycznie szuka racjonalnego wyjaśnienia. – To takie... stężenie jest... pośmiertne.
– Takie stężenie? – Ksiądz patrzy na wyprostowany palec.
– No tak... to u mnie w rodzinie normalne... – gospodarz wymienia spojrzenie z kolegami.
– Tak... – Rysiek stara się zabrzmieć jak najbardziej swobodnie. – To już się u nich zdarzało, proszę księdza.
Duchowny nie wydaje się przekonany, ale ostatecznie zostawiają różaniec, tak jak leżał. Modlą się wspólnie, choć mężczyźni za nic nie mogą skupić się na słowach. Ciągle zerkają na siebie, łypią zalęknionym wzrokiem na trumnę i dyskretnie podpatrują księdza, który właśnie wyjmuje kropidło i spryskuje zmarłą. W tym momencie po izbie rozchodzi się taki smród, że wszystkim zbiera się na wymioty. Czuć tutaj ludzkim gównem, zgniłymi ziemniakami i siarką. Wszyscy odsuwają się od trumny.
– Na litość Boską – wikary zatyka nos. – Co tak śmierdzi...
Mężczyźni krztuszą się, nie potrafią nic powiedzieć.
– To chyba ze dworu... – Wiesiek zerka na Genka, szukając u niego pomocy.
– No tak, niesie się od chlewika – przyznaje gospodarz. – Proszę księdza, może byśmy ją już zabrali do kaplicy, co?
– Właśnie... – Genek urywa, ponieważ odór ścisnął go za gardło. – Nie godzi się, żeby nieboszczka w takim smrodzie leżała... – przez chwilę ma wrażenie, że zwymiotuje.
Ksiądz przygląda się zmarłej. Widać na jego twarzy konsternację, zdziwienie i lęk. Po chwili przytakuje.
– Macie rację, a nie wolelibyście jej od razu... no wiecie... na cmentarz?
– Pewnie – rzucają jednym głosem pozostali.
– No tak, bardzo dobrze... w takim razie panowie, nie traćmy czasu.
Mężczyźni zakładają wieko trumny, skręcają ją i podnoszą. Ostrożnie wychodzą z domu. Z każdym kolejnym krokiem, trumna staje się coraz cięższa. Ledwie wychodzą przez furtkę, gdzie czeka wóz z końmi, trumna jest tak ciężka, że w ostatniej chwili ją opuszczają na śnieg.
– Chryste Panie, ile ona waży? – Wacław rozmasowuje obolały bark.
– Nie bluźnij synu – upomina go ksiądz. – Mimo wszystko, nie bluźnij.
Na ulicy zbierają się mieszkańcy. Mróz szczypie, śnieg skrzypi pod ich nogami. Ludzie z ciekawością zadzierają głowy, chcąc zobaczyć, dlaczego trumna leży na śniegu. Tymczasem koledzy zastanawiają się, co można zrobić.
– Może końmi ją... – proponuje Rysiek.
Próbują tradycyjnie. Do trumny podchodzi ośmiu mężczyzn, ale nie mogą jej oderwać wyżej niż centymetr nad ziemię. Wszyscy kręcą głowami zaskoczeni i przestraszeni. Genek biegnie do szopy i wraca z parcianymi pasami. Oplatają nimi trumnę i przywiązują pasy do wozu. Anka stoi przerażona wśród ludzi. Wszyscy są skupieni. Kiedy konie stają dęba, a trumna nawet nie drgnie, w tłumie rozlega się głośne westchnięcie i ludzie kreślą na piersiach znak krzyża.
– Nieboszczka nie chce odejść – rzuca ktoś z tłumu i nagle wszyscy zaczynają mówić, jeden przez drugiego. Ksiądz drepcze w śniegu, nie wiadomo czy zmarzły mu stopy, czy nogi same chcą go nieść na plebanię, choćby pieszo. I pomyśleć, że gdyby nie fakt, że proboszcz się przeziębił, w ogóle by go tu nie było.
Niespodziewanie na drodze pojawia się dziad. Mężczyzna w czarnym garniturze, kapeluszu i w rozpiętym płaszczu góruje nad wszystkimi. Pewnym, niespiesznym krokiem podchodzi do trumny. Ludzie ustępują mu miejsca. Przybysz zerka na wdowca, później na całą resztę. Wokół panuje kompletna cisza.
– Otwórzcie trumnę – rzuca głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– A ktoś ty? – Genek podchodzi do nieznajomego.
– To ten dziad, co to mieszka we młynie – rzuca ktoś z tłumu i rozlegają się głośne szepty.
Wiesiek obserwuje przybysza, a w jego głowie rodzi się pomysł. To jest doskonała okazja. Wycofuje się niepostrzeżenie i powoli oddala od zbiegowiska. Idzie w stronę swojego gospodarstwa oglądając się cały czas przez ramię czy ktoś zwrócił na niego uwagę. Wszyscy są zaaferowani trumną, której nie można podnieść, no i dziadem, który chce do niej zajrzeć. Wreszcie mężczyzna zaczyna biec.
– Otwórzcie trumnę, powiadam.
Genek po chwili wahania odkręca wieko i razem z Ryśkiem otwierają trumnę. Kilkanaście osób zbliża się, choć stawiają ostrożnie kroki, jakby się spodziewali, że zmarła wyjdzie z trumny i rzuci się na nich. Napięcie rośnie, tymczasem mężczyzna klęka przy nieboszczce, kładzie dłoń na jej dłoniach i pochyla się nad nią, ściągając z głowy kapelusz, którym zasłania się przed gapiami. Szepcze jej coś do ucha. Wśród ludzi rozlega się szmer. Genek zerka na księdza, ksiądz na dziada, a ten nie zwraca uwagi na nikogo poza ciałem Teresy.
Po chwili nieznajomy podnosi się i prosi, żeby zamknięto trumnę, co zostaje wykonane błyskawicznie i z uczuciem ulgi. Dziad nie mówi nic, tylko daje znak mężczyznom, żeby załadowali trumnę na wóz. Tym razem bez żadnych problemów udaje im się położyć nieboszczkę na wozie.
– Może chciałby pan uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej? – wikary patrzy niemal błagalnym wzrokiem na nieznajomego mężczyznę, który, choć budzi w nim odrazę i irracjonalny lęk, wydaje się jednocześnie jedynym zabezpieczeniem przed... przed zmarłą. Kleryk nie wierzy, że o tym pomyślał.
– Niech i tak będzie – kondukt żałobny rusza przez wioskę, kierując się na pole, gdzie znajduje się malutki cmentarz.
*
Tymczasem Wiesiek biegnie do starego młyna pod Kopydłowym lasem. W ręce ściska kanister z benzyną. Kiedy dociera na miejsce, jest zdyszany, pali go w płucach, ale jest szczęśliwy. Doskonale wie, że jego żona wymyka się do młyna jakby była na usługach tego starego dziada. Nie doczekanie. Już on pogoni stąd przybłędę. Zaczyna rozlewać benzynę wewnątrz młyna. Polewa ściany, łóżko i szafę. Rozlewa na podłogę i zauważa drewnianą skrzynię. Otwiera ją i wlewa do środka paliwo, które gryzie go w oczy.
Wiesiek rzuca zapałkę, a ogień błyskawicznie rozpełza się we wszystkie strony. Mężczyzna wycofuje się pod drzwi, ale wciąż nie może oderwać wzroku od widowiska. Zachłanny ogień szybko dociera do skrzyni, pożera ją wściekle, aż coś w środku strzela, jakby pękło szkło. Nie ważne, co trzymał tam, ten stary czort. Nie będą mu grali na nosie.
– Ja, żem nie jest głupi, wy bezbożnicy! – krzyczy w pustej izbie i wycofuje się na zewnątrz. Tutaj żar jest nie do zniesienia.
Mężczyzna jest szczęśliwy. Teraz dziad musi się stąd zbierać. Nie ma tu dla niego miejsca. Czuje lekkie wyrzuty sumienia, że urwał się z pogrzebu, ale czasami są ważniejsze rzeczy niż śmierć. Na przykład spalenie starego młyna i pogonienie dziada.
*
Ludzie wracający z pogrzebu, który na szczęście odbył się bez dalszych incydentów, dostrzegają łunę ognia. Wszyscy patrzą w tamtą stronę. Szturchają jeden drugiego.
– To pod Kopydłowym lasem – rzuca ktoś z żałobników.
– Stary młyn się pali – zauważa ktoś inny.
Oczy niektórych zebranych kierują się w stronę dziada, ale ten oddala się już w przeciwnym kierunku do pożaru. Idzie powoli, wyprostowany, jego sylwetka majaczy na tle białego śniegu. Jest jak czarna plamka oddalająca się coraz bardziej. Wygląda na to, że zmierza w stronę wsi. Jednak nagle się zatrzymuje. Wszyscy obserwują go z chorobliwą ciekawością. Tymczasem dziad unosi ręce w stronę pól i macha nimi, kreśli w powietrzu jakieś znaki.
– Co on robi? – nie wiadomo do kogo Genek kieruje to pytanie.
– Cholera go wie. Może rzuca jakąś klątwę na nasze pola? – Rysiek drapie się po głowie.
Ostatecznie dziad rusza przed siebie, a pozostali na cmentarzu ludzie, kierują się do swoich gospodarstw. Janina podchodzi do Genka i Anki. Wyciąga z kieszeni kopertę. Wszyscy brną w śniegu w milczeniu. Kobieta odchrząkuje, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
– To nie najlepsza pora, wiem. Listonosz to dzisiaj rano zostawił – wciska kopertę dziewczynie, po czym przyspiesza kroku.
W domu Genek siada ciężko na taborecie w kuchni. Synowa siedzi po drugiej stronie stołu i czyta list. Jej oczy biegają po kartce papieru, tam i z powrotem. Jej twarz staje się czerwona, za chwilę blednie, a potem robi się sina i od nowa czerwona. Ręce zaczynają się jej trząść.
– To kurwi syn jeden, zatracony – rzuca nagle.
– Co się stało? – Genek podnosi na nią wzrok.
– Znalazł jakąś babę i wyjechali razem do Anglii.
– Nie może być, mój synek? – mężczyzna zrywa się na równe nogi.
– Ano twój synek, twój synek.
Genek przez chwilę milczy. Nie może ukrywać, że choć jest zaskoczony tą wiadomością, czuje swoistą ulgą. Ankę już od jakiegoś czasu traktuje jak swoją. I tak być powinno. Dobrze im razem.
– Ja się tobą zajmę, krzywda ci się przy mnie nie stanie.
*
Wacław wrócił ze wsi. Ksiądz się z nim nawet nie pożegnał. Teraz stojąc w swoim domu, ma uczucie pustki. Schodzi do piwnicy i siada na pryczy. Patrzy na leżące łańcuchy i przełyka ślinę. Po co się w niej zakochał? W potworze, który zjada ludzi? Kładzie się na posłaniu i przywołuje w pamięci obraz ukochanej. Może trza było ją tutaj jeszcze potrzymać, nacieszy się?
Nagle do środka wchodzi kobieta. Gospodarz zrywa się i siada na krawędzi łóżka. Przeciera oczy, przecież to ona. W dodatku w sukience, którą przywiózł jej ze wsi. Kobieta patrzy na niego w milczeniu, ma nieodgadniony wyraz twarzy. Cisza aż dzwoni w uszach.
– Uwolniłem cię, czego jeszcze chcesz?
– Pomyślałam sobie... – podchodzi bliżej. – W sumie dobrze karmisz... – siada obok niego na pryczy. – Ładną kieckę wybrałeś – szturcha go w ramię – i bieliznę też. Trochę się przy mnie wyrobiłeś... nie sądzisz?
Mężczyzna wie, o co jej chodzi i czerwieni się.
– Mogłabym zostać na jakiś czas... gdybyś poprosił...
– Proszę.
Uśmiechają się do siebie.
– Tylko, nie wolno jeść ludzi.
– Postaram się, a teraz przyniesiesz jakiegoś kuraka? Zgłodniałam nieco...
– Może razem coś złapiemy?
Kobieta przytakuje, chwytają się za ręce jak nastolatki i wybiegają z piwnicy. Przez moment mężczyzna myśli o swoich kolegach. Nie będą zachwyceni, ale co robić? Muszą się z tym pogodzić. Innego wyjścia nie ma.
*
Za oknem wstaje nowy dzień. Niebo jest jeszcze mocno sine, słońce majaczy gdzieś za chmurami. W kuchni syczy czajnik, w którym gotuje się woda. Jest ciepło i przyjemnie, choć Gabrysia nie ma humoru. Znowu ją przydusiło. Astma wróciła jak zły szeląg. Czuje się rozdrażniona. Zalewa herbatę dla męża, który siedzi przy stole i pali papierosa.
– I co tak kopcisz, jak jaka lokomotywa, co? Po co tak kopcić kopciuchu jeden. Herbaty się napij.
Wiesiek słysząc jej gderliwy głos, wydaje się szczęśliwy. Wszystko wróciło na utarte tory. Tak było wcześniej i tak jest teraz. Dobrze, że wszystko wróciło do normy. Bierze szklankę, słodzi i zaczyna mieszać.
– I co tak dzwonisz? Co ty, kościelny jesteś, żeby tak dzwonić? Po co, to tak dzwonić, jak na kolędę?
*
Janina stoi za ladą. Siedzi na taborecie i wpatruje się w nieotynkowane ściany. Będzie musiała porozmawiać z mężem, żeby je otynkował. Nie lubi patrzeć na szare pustaki. W ogóle jest rozdrażniona i zła. Nad ranem rwało ją jak jasna cholera. I pomyśleć, że dała się nabrać na jakiegoś dziada. Szarlatan zatracony, jak się jeszcze, jaki we wsi pokaże, to już ona pierwsza go pogoni w diabły. Cholerny świat. Po raz kolejny dochodzi do wniosku, że reumatyzm jest jak komuniści, nikomu niepotrzebny i nie idzie się go pozbyć. Choćby nie wiem co.
Najgorsze jest to, że ten piekielnik wziął ją jak swoją. Przed oczami przelatują jej wspomnienia z nocy, w której czasie kazał się odwiedzić. Kurwi syn zbałamucił ją. Kobieta łapie się za brzuch. Będzie z tego bachor. Jak nic. Byle by Józek się nie połapał. Nagle drzwi do sklepu otwierają się i wchodzi Hanka.
– Właź prędko, bo wiatr za tobą lezie jak bezpański pies.
*
Niebo jest ciemniejsze od śniegu. Wiatr zawodzi żałośnie, rozrzuca zalegający śnieg, tworzy z niego miniaturowe wydmy. Wokół nie ma żywego ducha poza Leonem, który skulony zatacza się po polu. Wyjmuje z kieszeni kurtki butelkę i nie przerywając marszu, dopija zawartość, a szkło chowa do kieszeni. Nic nie może się zmarnować. Zaplata ręce na piersiach i brnie dalej w stronę Sierpc.
Nagle w oddali dostrzega coś, jakiś ciemny kształt. Coś lub ktoś majaczy w słabym świetle kończącego się dnia. Leon przyspiesza, mało się nie potykając o własne nogi. Kiedy jest już blisko, przeciera oczy. Stoi przed nim strach na wróble. Mężczyzna obchodzi go dookoła. Przygląda się łachom trzepoczącym na wietrze. Ostatecznie uznaje, że są jeszcze całkiem do rzeczy. Ściąga kapelusz, płaszcz i garnitur. Zwija wszystko, bierze pod pachę i raźnym krokiem, zadowolony ze znaleziska rusza do domu.