Ponad prawem
12 kwietnia 2022
Szacowany czas lektury: 57 min
Opowiadanie pisane jest przy współpracy z drugą osobą. Jeżeli taka forma (a co za tym idzie również pewna niekonsekwencja stylistyczna, którą z łatwością dostrzeżesz w tym tekście) rażą Cię, raczej nie spodoba Ci się ta opowieść.
Opowiadanie zawiera motywy męsko-męskiej miłości oraz kar cielesnych niebędących elementem zabawy erotycznej.
Opowiadanie naszpikowane jest archaizmami m.in. fleksyjnymi i składniowymi. Jest to zabieg celowo stosowany przez jedną z autorek (Xenka).
Podział postaci:
Xenka - Vincent Walker, pani Jones, pani Walker + opisy
Caatio - Matteo Rodriguez
Charakterystyczny trzask drzwi obiegł pusty parking oświetlony jedynie przez latarnię uliczną, stojącą kilka metrów dalej. Jej żółtawo–pomarańczowe światło dosięgnęło swą poświatą człowieka, który właśnie znalazł się za kierownicą pojazdu. Głośne westchnienie wydostało się z jego ust, a on sam oparł głowę o zagłówek fotela czarnej mazdy. Następnie jego dłoń skierowała się ku kieszeni, wyciągając z jej środka paczkę papierosów.
– Kurwa – wymruczał cicho, gdy poszukiwanie zapalniczki czy chociaż zapałek zaczęło przebiegać zbyt długo.
Bez wątpienia ów ochrypnięty głos należał do mężczyzny. Ani starego, ani młodego. Choć czy głos nie bywa zgubny w czasach, w których niemal wszystko jest inne niż wygląda, mimo że jest tak bardzo do siebie podobne?
Klatka piersiowa mężczyzny uniosła się i opadła gdy w jego ustach pojawił się podpalony już papieros. Głębokie zaciągniecie dało mu ukojenie, choć jak usilnie twierdził, że nie był nałogowcem, a nawet nie lubił palić. Ot, takie okazjonalne rozluźnienie.
Wyrzucił niedopałek do ukrytego w schowku pudełka, jakby chcąc ukryć przed sobą samym ten uciążliwy nałóg. A może nie przed sobą a przed kimś, kto również nie powinien o tym wiedzieć? Lub by chociaż stwarzać pozory.
Pedał gazu został wciśnięty za pośrednictwem jego buta, a on sam zręcznie wykręcił z pustego parkingu, na którym jedynym samochodem znajdującym się tam o tej porze był jego własny.
Ruszył przed siebie, ustawiając w radiu byle jaką stację. Nie lubił ciszy. Być może to przyzwyczajenie spowodowane pracą w ciągłym zgiełku i harmidrze? A może zwykły kaprys.
Nie zamierzał nad tym teraz rozmyślać.
Gdy stanął na światłach, rozejrzał się w poszukiwaniu butelki z wodą. Przeklął pod nosem gdy zdał sobie sprawę, że czteropak znajduje się w bagażniku. Niechętnie, lecz bez wahania sięgnął więc do siatki znajdującej się na przednim siedzeniu, wyciągając z jej wnętrza puszkę piwa. Nie było może wysokoprocentowe, jednak wciąż był to alkohol. Ten zdawał się tym jednak nie przejmować, przymknął oczy z niemałą ulgą gdy płyn zwilżył jego suche gardło.
Światło uliczne teraz dużo lepiej oświetlało jego sylwetkę. W samochodzie siedział dość wysoki, umięśniony mężczyzna o ciemniejszej, latynoskiej urodzie w czarnej koszulce idealnie opinającej jego umięśnione ramiona i barki. Włosy miał dość krótkie, zaczesane do tyłu i zadbany, lekki zarost.
Otworzył oczy, naciskając pedał gazu, gdy sygnalizacja zmieniła kolor na intensywną zieleń, która bardziej niż zwykle, irytująco raziła go w oczy.
Znów upił łyk, odstawiając puszkę na uchwyt, odnotowując w myślach, by wyrzucić ją zaraz po dojeździe do domu. Z wielu względów nauczył się już, że zostawienie jej na widoku w dodatku w aucie nie jest ani dobrym pomysłem, ani nie jest dobrze widziane. Zwłaszcza u policjanta reprezentującego prawo.
Uśmiechnął się na samą myśl.
Czasami wystarczyło być kimś, by nigdy nie być o coś podejrzewanym. Mimo to, ulice tak małego miasteczka widziały wszystko, a ich mieszkańcy, zwłaszcza Ci starsi. Jeszcze więcej…
***
Dwudziestosześcioletni pan Walker zaczynał coraz lepiej adaptować się do życia w miasteczku o powierzchni równie niewielkiej, co średni iloraz inteligencji jego mieszkańców.
Pan Walker… To zabawne, ale musiał przyznać, że sam zaczynał tak o sobie myśleć, powoli zapominając swoje prawdziwe imię. Słyszał je z rzadka, jedynie z ust swojego narzeczonego, czasami matki, dzwoniącej, żeby znów z lamentem załamywać ręce nad jego życiowymi wyborami.
Pani Walker, urodziwszy tylko jedno dziecko, pokładała w nim wszystkie nadzieje i ambicje, jakie tylko mogą stać się udziałem kochających i nadopiekuńczych matek. Wysłała jedynaka na jedną z najbardziej prestiżowych uczelni w Nowym Jorku i pilnowała, aby nie wracał z niej, nie ukończywszy uprzednio co najmniej dwóch kierunków. Na szczęście dla jej skołatanych nerwów nie musiała martwić się o pilność w nauce swojego syna.
Ten nie tylko z wyróżnieniem skończył medycynę i zdobył doktorat z biochemii, ale także – ku miłemu zaskoczeniu całej rodziny – kontynuował naukę na wydziale genetyki.
A potem złamał matce serce.
Pani Walker nigdy nie robiła synowi wyrzutów z powodu orientacji, ale z całą siłą matczynej miłości powtarzała ciągle, że związek przed trzydziestką to nic dobrego, że to najprostszy sposób na zmarnowanie życia. Związać się z kimś, nie zadbawszy uprzednio należycie o swoją karierę, znaczyło najokrutniej okraść samego siebie z nadziei na dobrą przyszłość.
Kiedy więc potomek oświadczył, że związał się z mężczyzną, którego kocha już od roku, pani Walker drżącymi dłońmi sięgnęła po fiolkę z tabletkami na uspokojenie. Gdy dowiedziała się, że wybranek syna jest Latynosem i nie jest co najmniej prezesem jakiejś żywo rozwijającej się firmy, sięgnęła po dodatkową dawkę. Ale dopiero, kiedy usłyszała o decyzji syna, który postanowił przeprowadzić się do jakiejś mieściny gdzieś w Idaho, dostała silnych apopleksji.
On – jej potomek, spadkobierca majątku, na który jej rodzica pracowała przez pokolenia – ze zwykłym policjantem?!
Jeszcze tego samego dnia, ściskając w dłoni na wszelki wypadek opakowanie pigułek na serce, obdzwoniła całą rodzinę, podniosła larum, płakała i żaliła się każdemu, nawet kuzynce Stacie, która ostatnio nie przyszła na jej urodziny, żeby zaoszczędzić na prezencie.
Decyzja jednak zapadła, a w tydzień później Vince, zwany później panem Walkerem, opuścił Nowy Jork i przybył do miasteczka, którego nazwę jego matka wymawiała przez wiele dni z taką odrazą i nienawiścią, że on sam postanowił wyrzucić ją z pamięci.
Nie mogąc być fizycznie obecnym na uczelniach w Nowym Jorku, zaczął prowadzić wykłady za pośrednictwem Internetu, okazjonalnie ucząc także w tutejszej (jedynej w mieście) szkole średniej, co nawet w jego oczach, nie tylko matki, było co najmniej poniżające.
Resztę wolnego czasu, a tego miał wcale sporo, poświęcał swojej największej pasji – wybrankowi serca.
Z niechęcią przyznawał przed sobą samym, że ta miłość bardzo go zmieniła. Zachwiała jego poukładanym, idealnym światem i zmusiła do przewartościowania wszystkiego, co dotychczas wydawało mu się ważne i nieważne.
Jak choćby… gotowanie.
W Nowym Jorku nigdy nie parał się czymś takim, a obiady każdego popołudnia przywoziła dla niego ulubiona restauracja. A teraz? Musiał roześmiał się z samego siebie, bo stał przy kuchence, na ubranie narzucony miał fartuszek w wymyślne wzorki, a w dłoni łyżkę.
Szczupłe, nienoszące znamion znaczącego umięśnienia ciało pomagało mu w zwinnym poruszaniu się po niewielkiej kuchni. Więcej niż przeciętny wzrost pozwalał na wygodne sięganie do wysokich szafek, w których zawsze znajdowały się produkty pierwszej potrzeby. Ustawione według logicznego, jasnego klucza, były łatwe do odnalezienia za każdym jednym razem.
Vince był zbyt leniwy na bycie bałaganiarzem i długie poszukiwania potrzebnych mu rzeczy.
Spojrzał na ekran telefonu, który audiobookiem umilał mu czas spędzany na gotowaniu, i uśmiechnął się do siebie. Dochodziła ósma, czyli idealnie wyrobił się z czasem.
***
Przez dłuższą chwilę szukał klucza, który pasowałby do otworu drzwi wejściowych jego mieszkania. Odruchowo też zerknął na numerek na ciemnym drewnie i dopiero po upewnieniu się iż faktycznie znajduje się pod swoim domem o numerze jedenaście, zdecydował się je otworzyć. Już raz zdarzyło mu się pomylić drzwi i szczerze wolał nie zrobić tego podobnie. Lecz jako policjant i przy okazji dobry bajerant (jak sam siebie raczył skromnie określać) wybrnął z tej sytuacji perfekcyjnie. Choć może nie była to tyle jego zasługa co jego partnera. To jednak był jedynie drobny, nieznaczący zbyt wiele szczegół.
Z resztą… Teraz było inaczej. Teraz był trzeźwy. Ostrożności nigdy jednak za wiele – przywołał w głowie słowa osoby, która najczęściej je powtarzała. Czasem wręcz miał dość tych ciągłych kazań i ostrzeżeń, podczas których czuł się jak kilkuletnie dziecko słuchające poleceń rodzica. Jednak… Czy w gruncie rzeczy przeszkadzało mu to tak bardzo?
Dobrze znał odpowiedź.
Nacisnął klamkę, po przekręceniu zamka i wszedł do środka. Cicho, niemal bezgłośnie, stawiając miękkie kroki. Ot, takie przyzwyczajenie zawodowe. Brakowało mu jedynie broni w ręce lub paralizatora. Jednak… Momentami odnosił wrażenie, że na jego chłopaka nie podziałałoby ani jedno, ani drugie mimo znacznej różnicy ich budowy. Jego umięśnionego i wysportowanego ciała, niemal codziennie ćwiczonego zarówno na siłowni, jak i w pracy oraz swojego szczupłego, trochę wyższego i zdecydowanie mniej barczystego partnera o niewielkich mięśniach.
Od zawsze uważał to za intrygujące.
Nie zapalając światła, odwiesił czarną, skórzaną kurtkę na wieszak. Pamiętał już rozmowę na temat nie pozostawiania ubrań gdzie popadnie i nie chciał przechodzić jej ponownie.
Rozdział audiobooka skończył się w samą porę, żeby Vince zdążył wyciągnąć z piekarnika pieczeń.
Po kuchni, jak za dotknięciem magicznej różdżki, popłynął intensywny zapach mięsa zapiekanego w ziołach. Przepyszny zapach, obietnica sutej, smakowitej kolacji.
Mężczyzna rozwiązał fartuch, ściągnął go i odwiesił na mały haczyk, staromodną metodą wbity w ścianę. Umył ręce, korzystając z kuchennego mydła w płynie, po czym jeszcze mokrymi dłońmi przesunął po jasnych włosach. W ten sposób okiełznał je na najbliższą godzinę.
Lakierów do włosów używać nigdy nie chciał. Zdawały mu się zbyt kobiece.
Odwrócił się w samą porę, aby w drzwiach kuchni ujrzeć swojego mężczyznę.
Był piękny. Ciepłe światło kuchennej lampy odbijało się w jego kremowej skórze, błyszczało w bystrych, ciemnych, dużych oczach, muskało duże, różowe usta.
Serce Vince’a zabiło szybciej. W tej chwili nie był panem Walkerem, tylko zakochanym, młodym człowiekiem, którego analityczny umysł musiał ustąpić gorącemu sercu.
– Witaj, cariño mio – uśmiechnął się, z przekorą używając ojczystego języka ukochanego.
Uśmiech na twarzy ciemnowłosego mężczyzny poszerzył się znacznie, gdy zobaczył przed sobą swojego partnera. Choć ciężko było mu się przyznać przed samym sobą, lubił te słodkie przezwiska jakimi był nazywany. W jego własnym języku brzmiały jeszcze lepiej. Kolejną rzeczą, którą zawsze mu imponował, było to, jak dobrze posługiwał się tym językiem Vincent. Czasem wręcz lepiej niż on sam, co na początku ich znajomości wprawiało go nawet w irytację. Jednak cóż… Taki właśnie był, idealny w każdym calu. Nawet w mówieniu po innym języku z dużo lepszym akcentem niż rodak owego kraju. Słysząc jego głos, można by go za takiego właśnie wziąć, i tylko jego zdecydowanie różniąca się uroda i jasne włosy temu przeczyły.
– Pięknie pachnie – przyznał ciemnowłosy, przymrużając oczy, po czym wciągnął nosem cudowny zapach, unoszący się w pomieszczeniu.
Kiedyś uważał się za naprawdę dobrego szefa kuchni, ale od ich poznania zdał sobie sprawę, że nie jest nawet średnim kucharzem. Mimo to role w ich związku były dość ściśle i jasno określone.
– Co dziś dobrego? – spytał i rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu, w którym jak zawsze panował nienaganny porządek. Jasnowłosy nie cierpiał bałaganu w miejscu, w którym pracował w odróżnieniu do niego samego, któremu brudne naczynia wokół niespecjalnie przeszkadzały. No… Póki nic w nich nie rosło, ani nie powstawała żadna nowa hodowla. Coś czuł, że takich zwierzaków jego partner wcale nie chciałby mieć. On z resztą też niekoniecznie.
Vince otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, ale do jego nosa wdarł się nagle nowy, nieprzyjemny zapach. Nie był intensywny, a wręcz ledwo wyczuwalny, ale niemożliwy do pomylenia z niczym innym. I skutecznie zepsuł humor szczupłemu mężczyźnie.
– Paliłeś!
Jedno słowo, ale wypowiedziane z takim wyrzutem, że gdyby znajdowali się na sali sądowej, oskarżony musiałby się liczyć z wyrokiem wielokrotnego dożywocia. Co gorsza, Vince zamachał w powietrzu drewnianą łopatką, która z niewinnego narzędzia kuchennego mogła prędko przeistoczyć się w okrutne narzędzie kary.
Matteo niemal podskoczył w miejscu na uniesiony głos swojego partnera. Zachował jednak spokój i odetchnął głęboko.
– Ciężko nie palić, pracując z taką bandą kretynów – przyznał, a widząc wzrok Vica wywrócił jedynie oczami – Daj spokój, to tylko jeden papieros, raz na jakiś czas to nic wielkiego.
Przez chwilę zastanawiał się, czy może lepiej skłamać, że nasiąknął dymem, stojąc w pomieszczeniu gdzie palili inni. Wolał jednak nie ryzykować kłamstwem. Już nie raz się przekonał, że to zły pomysł.
I to na własnej skórze.
Vince zastanawiał się czasami, gdzie przebiega ta cienka granica pomiędzy utrzymaniem dyscypliny w domu a wprowadzeniem w nim terroru. Czasami zdawało mu się nawet, że na niej balansuje, nakładając na swojego partnera kolejne nakazy i zakazy.
Kto żył w taki sposób? Bardzo niewielu ludzi. On sam nie znał nikogo innego, kto zdecydowałby się na taką formę związku. I chociaż jak dotąd między nim a Mattem to doskonale zdawało egzamin, Vince nie chciał przesadzić i stać się tyranem.
Mając to na uwadze, odetchnął głębiej i wyraźnie się rozluźnił.
Uznał argument swojego mężczyzny, że jeden papieros od czasu do czasu to jeszcze nic złego. Nie było o co robić problemu i psuć miłego wieczoru. Mimo wszystko nie mógł tego ot tak zostawić.
Chwycił tamtego za biodra i z pewnym wysiłkiem przyciągnął do siebie.
Nie można było się dziwić – Matt był o wiele masywniejszy, a na jego sto osiemdziesiąt funtów wagi składały się same mięśnie, z czego część przypadła na zgrabny tyłeczek.
– Raz na jakiś czas – podkreślił Vince, patrząc z mocą w oczy ukochanego. – Nie chcę cię potem odwiedzać w szpitalu na oddziale onkologii, jak dorobisz się raka płuc. Wiem, co mówię. Jestem lekarzem – przypomniał.
– Obiecuję – zbliżył się do niego i delikatnie przysunął swoje usta do warg jasnowłosego mężczyzny. – Mój doktorku – uśmiechnął się lekko, a potem odetchnął – Jestem śmiertelnie głodny, ostatni raz jadłem przed całą akcją z tymi nieletnimi narkomanami. – czule przejechał dłonią po włosach swojego partnera – Uwielbiam gdy gotujesz…
– Wiesz, że gotowanie okazało się całkiem przyjemnym zajęciem? – rozchmurzył się Vince. – W gruncie rzeczy przygotowywanie kurczaka do pieczenia nie różni się tak bardzo od przeprowadzania sekcji na człowieku – błysnął złotą myślą, drapiąc się po ładnym nosie.
– Pomóż mi z tym – poprosił, odwracając się i podając Mattowi pieczeń ułożoną na dużym, owalnym talerzu.
Stół był już przyszykowany do kolacji. Rozlany w czasie gotowania sos zmyty, obrus wyprany, zastawa rozłożona. Nawet światło wydawało się świecić jakby cieplejszym odcieniem. Tworzyło niemal romantyczny nastrój.
– To co w końcu z tymi dzieciakami? – zaciekawił się Vince, sięgając po garnek z warzywami.
– W zasadzie nic szczególnego – przyznał, wzruszając ramionami, po czym prychnął. – Bądź raczej nic, co w tych czasach można by było uznać za nietypowe lub niespotykane. Ja w wieku piętnastu lat najbardziej zabronioną rzeczą jaką robiłem, było granie w strzelanki, w które zabraniał mi grać ojciec uważając, że mnie zdemoralizują.
Matt uśmiechnął się pod nosem, sięgając po pieczeń trzymaną przez jasnowłosego.
– I miał rację – odparł, wzdychając demonstracyjnie – Co do gówniarzy, u jednego znalazłem marihuanę, więc zapakowałem też jego koleżków. Zarzekali się, że nic nie palili i te sprawy, ale szczerze mówiąc już samo to mnie wkurzyło, więc niekoniecznie przychyliłem się do ich próśb o nie dzwonienie do rodziców.
Postawił pysznie wyglądające mięso na stole i sięgnął po kolorowe serwetki z motywem zimy, pozostałe jeszcze ze świąt Bożego Narodzenia.
– Może się gnojki nauczą, po nocy na komisariacie. Podczas rozmowy twardziele, a w radiowozie dwójka ryczała jakbym conajmniej miał w planie ich za to skazać na krzesło elektryczne. Rozumiem, gdyby dostali gazem albo pałką, ale tak bez powodu? – wywrócił oczami.
Vince spojrzał znacząco na swojego mężczyznę, kiedy tamten z taką beztroską mówił o używaniu gazu wobec nastolatków.
– Dobrze, że im napędziłeś stracha – przyznał mimo wszystko. – Taki zimny prysznic dobrze im zrobi. Lepiej, żeby poryczeli się teraz i dostali szlaban w domu, niż żeby za kilka lat dopuścili się naprawdę poważnego przestępstwa.
Nie wstał i nie zaoferował pomocy przy nakładaniu jedzenia na talerz. Uznał, że Matteo może się tym zająć, skoro tego dnia nie gotował. Co więcej, Vince miał w sobie coś z rozpieszczonego synka mamusi i lubił być obsługiwany, a od przeprowadzki z Nowego Jorka niewiele zdarzało się momentów, kiedy mógł cieszyć się takim luksusem.
– Dokładnie – skinął mu głową ciemnowłosy i zajął miejsce naprzeciw niego – Smacznego, mój drogi – uśmiechnął się, zerkając na naprawdę pysznie wyglądające jedzenie. Nawet pod względem estetycznym zdawało się być idealne. Wprost chciało się je jeść oczami. A w tym akurat był dobry
– Zaraz ocenię, co tam dobrego upichciłeś – sięgnął po widelec i nóż. – Naleję nam wina. Może Merlot? Masz ochotę?
– Ale tylko pół kieliszka – zastrzegł Vince, sięgając po sztućce.
Były prześliczne. Małe dzieła sztuki. Pozłacane, o grubych rączkach wyobrażających fikuśne kształty, były symbolem elegancji i przepychu. Co prawda nijak nie pasowały do tego niewielkiego, starego mieszkanka, które tylko ciągłe remonty wciąż trzymały w jednym kawałku, mimo to Vince uparł się, aby przywieźć je z Nowego Jorku i używać na co dzień, jakby nie dostrzegał wynikającego z tego jawnego absurdu.
– Muszę powiedzieć, że jestem z ciebie dumny, twardzielu – uśmiechnął się, gdy Matt pojawił się obok, aby napełnić jego kieliszek. – Dajesz z siebie wszystko, żeby utrzymać porządek i bezpieczeństwo w swoim mieście. Imponuje mi to – przyznał z pewnym zawstydzeniem.
Nie potrafił prawić komplementów. Krępowały go. Wydało mu się, że ośmiesza w takich momentach zarówno siebie, jak i obdarowywanego miłymi słowami.
– Oh, daj spokój, wiele to ja nie robię. Owszem, czasami nachodzą mnie myśli, co by było gdybym nie złapał tego pijanego sąsiada kilka ulic dalej, który może chciałby wymordować siekierą mijane osoby.
Mężczyzna zaśmiał się w głos, sięgając po butelkę wina, i zgodnie z życzeniem swojego partnera, nalał ponad połowę czerwonego płynu do zdobnego kieliszka.
– Jednak zaraz potem przypominam sobie, że to nie film ani serial na Netflix, gdzie policja faktycznie działa dla świata i jest wielbiona przez okolicznych mieszkańców. Dostająca ordery za odwagę i poświęcenie życia, a nie jest traktowana jak psy i nawet tak określana – uśmiechnął się kwaśno. – Takie są niestety realia, a ja wcale nie jestem tym, który uważa się za okaz przeciwieństwa tych przekonań, który mógłby zmienić opinię publiczną na temat policji na lepsze – przyznał szczerze, i sobie napełniając kieliszek do pełna, niemal po brzegi.
– Ja akurat bardzo się cieszę, że nie musisz poświęcać życia – wyznał Vince.
Aż nim wstrząsnęło na samą myśl. To był jeden z jego koszmarów, który śnił mu się zdecydowanie zbyt często. Matt leżący w kałuży krwi, z żebrami pogruchotanymi kulą ze strzelby, ze szklącymi się oczami, martwo wpatrzonymi w niebo.
Mężczyzna sięgnął po kieliszek i wziął duży łyk cierpkiego napoju. Musiał odpędzić od siebie te wizje. A tym bardziej nie mógł pozwolić ukochanemu na popadnięcie w ten jego ponury nastrój, w którym dochodził do wniosku, że jego praca nie ma sensu, nikt nie okazuje jego profesji należytego szacunku, a pracujący z nim ludzie to banda idiotów.
Na szczęście zgrabną zmianę tematu miał już opracowaną do perfekcji, dlatego reszta kolacji minęła w więcej niż sympatycznej, bo w wesołej atmosferze.
Na talerzu Vince’a nie znajdowała się nawet połowa porcji, którą przyszykował dla siebie Matt. Pomimo tego obaj kończyli jeść mniej więcej w tym samym momencie. Vince – z ciepłym uśmiechem błąkającym się na ustach – przypatrywał się, jak jego duży mężczyzna pochłania dużą porcję jedzenia.
Kończyli już, kiedy intymną ciszę wieczoru przerwał dźwięk telefonu stacjonarnego. Ten relikt przeszłości wisiał na ścianie, nad koszem na śmieci, usytuowany dokładnie naprzeciw zlewu. Najwidoczniej poprzedniemu właścicielowi mieszkania aparat był niezbędny w takim miejscu.
– Ja odbiorę – Vince wstał z krzesła. – Nie przerywaj sobie jedzenia. To pewnie i tak ktoś do mnie.
Zanim ruszył w stronę domagającego się uwagi hałaśliwego urządzenia, przechylił się nad stołem i skradł ukochanemu krótkiego buziaka.
– Nie zdziwię się, jeśli to twoja mama. Uwielbia nam przerywać nawet te najprzyjemniejsze chwile – uśmiechnął się mężczyzna, teatralnie wkładając do ust ukrojony kawałek pieczeni. – Zastanawia mnie, jak ona to robi. Choć z jej mocami nie zdziwiłbym się, gdyby specjalnie mroczne siły podpowiadały jej kiedy ma zadzwonić. – zawołał ze śmiechem za ukochanym, i przerwał dopiero gdy głośny dźwięk się zakończył, a zastąpił go melodyjny głos Vincenta.
Szczerze mówiąc, mimo, że to zazwyczaj właśnie Vin wspominał, że marnuje się jako pracownik komisariatu w tak małym miasteczku, on mógł rzec o nim podobnie. Z takim głosem, jego chłopak mógłby zdobywać świat. Z resztą, za co by się nie zabrał wyszłoby mu to perfekcyjnie. No, może poza bieganiem.
Zaśmiał się na myśl wspólnego treningu na który kiedyś go zabrał, i po zaledwie 20 minutach biegu, jego partner wyglądał, jakby miał wyzionąć ducha na środku polnej drogi.
Z uśmiechem upił łyk wina, oczekując na niego.
W słuchawce Vince usłyszał ciepły głos pani Jones.
Zaskoczył go telefon od matki ucznia o tak późnej. Minęła dziewiąta. Nowy Jork o takiej godzinie dopiero budzi się do życia, ale to miasteczko zazwyczaj o tej porze już układa się do snu. Nie dlatego, że mieszkają tutaj sami cnotliwi, bogobojni ludzie, którym przez myśl nie przeszłoby zarywanie nocy dla oddawania się uciechom duchowo–cielesnym.
Po prostu nocą nie było tutaj nic do roboty.
Może ze trzy sklepy pozostawały otwarte przez całą dobę. We wszystkich sprzedawano głównie alkohol.
– Dobry wieczór, pani Jones. Miło mi panią słyszeć – Vince ze szczerą sympatią przywitał się z kobietą.
Szanował ją za siłę i hart ducha. Sama wychowywała czterech synów, utrzymując się jedynie ze skromnej pensji pielęgniarki.
– Nie wiem, czy to taki dobry wieczór, panie Walker. Na pewno nie dla mnie.
Z każdym kolejnym słowem głos pani Jones załamywał się coraz mocniej pod wpływem silnego zdenerwowania. Kobieta musiała drżeć. Oddychała szybko i płytko.
Vince sięgnął po taboret i usiadł na nim, czując, że szykuje się jakaś dłuższa rozmowa.
– Co się stało?
– Ja po prostu chciałam pana poprosić, żeby pan nie dopuszczał do takich sytuacji jak ta dzisiejsza! Ja sobie nie życzę… Ja nie mogę się zgodzić… – silne podniecenie emocjonalne odbierało biednej kobiecie siłę do mówienia. – Panie Walker, ja wiem, że mój Niles czasami bywa nieusłuchany. Ja wiem, że on wpada w tarapaty… Ale to dlatego, że nie ma ojca. Wie pan o tym. A dzisiaj… Ja nie mogę się na coś takiego godzić.
– Był jednym z tych zatrzymanych dzieciaków? – domyślił się Vince.
– Ale on nie miał przy sobie niczego! – pani Jones podniosła histerycznie głos. – To jest dobry chłopak, tylko on nie ma ojca – powtarzała. – Ale oficer Rodriguez… On nie może tak traktować dzieci!
– Co takiego zrobił pani synowi?
Mężczyzna wbił w swojego partnera wzrok tak surowy, że aż dziw, że tamten nie padł jak przebity sztyletem.
– Ach, a więc pan o niczym nie wie – pani Jones wypowiedziała te słowa z goryczą i czymś, co nie spodobało się Vince’owi. Nutką ironii. – Niles wrócił do domu i płakał, że oficer Rodriguez tak źle go traktował. Szarpał nim, wrzeszczał na niego, groził. Mój Niles ma podartą koszulkę. Ja panu pokażę, panie Walker. Ja mogę nawet teraz…
– To nie będzie konieczne – przerwał jej uprzejmie Vince.
– Niles ma sińce na nadgarstkach, bo kajdanki były zaciśnięte tak mocno! Po co zapinać w kajdanki piętnastoletniego chłopca? On jest naprawdę niewinny, panie Walker. On nigdy nie brał niczego. Jestem jego matką, wiem to. Czułabym w sercu, gdyby mój syn nie był czysty! – kilka głuchych łupnięć świadczyło o tym, że pani Jones biła się w piersi. – Jestem skromną kobietą. Pan mnie już poznał. Ale ja nie mogę pozwolić, żeby mój syn był tak traktowany.
Vince chwycił się za nos u samej nasady i mocno zacisnął palce. Czuł, że zbliża się migrena i przez całą noc będzie bolała go głowa. Ale czuł też, że siedzącego niedaleko Matteo będzie bolała inna część ciała. I to o wiele mocniej.
– Pani Jones – stanowczo, ale łagodnie przerwał ten męczący słowotok. – Obiecuję pani, że zajmę się tą sprawą i zadbam o to, żeby nigdy więcej taka sytuacja się nie powtórzyła.
Chwilę później z ulgą odkładał słuchawkę. Robił to powoli, z namysłem. Zastanawiał się, jak rozwiązać tę sytuację.
– Wiem, że wszystko słyszałeś, bo ten stary telefon przebija dźwięk – powiedział, w końcu wstając z taboretu.
Chociaż był zdenerwowany, pamiętał o odłożeniu mebla na swoje miejsce.
– Słyszałem – skinął głową i skrzywił się nieco – Gnojek potrafi bajerować. Dobrze znam ten typ. Gra ofiarę, a prawda jest jaka jest. W mojej pracy spotykałem takich wiele razy… – zaczął, wywracając oczami, jak gdyby nigdy nic upijając kolejny łyk wina.
Nie zamierzał przejmować się trzęsącą się nad synem kobietą, która nie radzi sobie z wychowaniem nastoletniego syna i broni się nieobecnością ojca.
Nie rozumiał też z resztą, dlaczego w tej sprawie dzwoni do jego partnera.
Vince założył ręce na piersi i postąpił kilka kroków w stronę stołu, przy którym siedział Matt.
– Czyli chcesz mi powiedzieć, że Niles to wszystko sobie zmyślił? – mężczyzna starała się upewnić, czy dobrze rozumie ukochanego. – Nie krzyczałeś na niego, nie szarpałeś nim, nie traktowałeś jak ostatniego gówna – warknął w końcu. – Chłopak to wszystko wymyślił, tak?
– No, może podniosłem głos raz, czy dwa razy i użyłem nieco siły podczas rozmowy, jednak na tym polega moja praca. Miałem go pogłaskać po główce i powiedzieć, że każdemu się zdarza, czy że wszystko w porządku i nic się nie stało, hm? –zapytał, jakby tłumaczył coś najbardziej oczywistego. W głosie mężczyzny wybrzmiała lekka irytacja. – To normalne, mogę to robić – wzruszył ramionami, znów unosząc kieliszek.
Tym razem jednak nieco bardziej nerwowo niż wcześniej.
Vince uśmiechnął się samym kącikiem ust, ale bardzo smutno. Ładną twarz wykrzywił bolesny grymas, malujący na niej najgorsze uczucie. Rozczarowanie.
W głębi duszy miał nadzieję, że pani Jones rzeczywiście wszystko wyolbrzymiła, że jej syn kłamał, że Matt jest niewinny. Ciężko było mu zrozumieć, jak ten słodki facet mógł tak bardzo zmieniać się w momencie przekroczenia progu posterunku.
– Masz swój zakres obowiązków i chociaż słabo znam się na prawie, jestem przekonany, że nie wlicza się w nie przemoc fizyczna. Tak, Matt! – Vince nie dał sobie wejść w słowo. – To, co zrobiłeś, to zwykła fizyczna i psychiczna przemoc. Od osądzania i karania jest sędzia. To nie twoje zadanie. A już na pewno nie w taki sposób!
Mężczyzna odetchnął głębiej. Zastanawiał się w takich chwilach, co Matt w ogóle robi w policji. Amerykański wymiar sprawiedliwości na pewno nie potrzebował jednostek myślących i zachowujących się w taki sposób. W Nowym Jorku coś takiego nigdy by nie przeszło.
– Powiem ci, co teraz zrobisz – dodał, nadal nie dając dojść do głosu swojemu wybrankowi. – Odłożysz talerze do zmywarki, a potem pójdziesz do salonu, wybierzesz sobie jeden z kątów i wciśniesz w niego nos. I zostaniesz tak, dopóki do ciebie nie przyjdę.
– Co? – mężczyzna poderwał się na równe nogi i podszedł kilka kroków – Nie mówisz poważnie – pokręcił głową, jednak widząc zacięty wyraz twarzy jasnowłosego, pewność zniknęła z jego twarzy i głosu. – Nie… Nie masz pojęcia jaka jest prawda, więc czemu w ogóle wtrącasz się w moje sprawy? Ja nie wtykam nosa w to, czy poprawnie zdiagnozowałeś objawy choroby człowieka czy nie, albo czy nie pomyliłeś się podczas sprawdzania pracy któregoś z uczniów. A ty po rozmowie z jakąś przewrażliwioną paniusią, która nie radzi sobie z dzieckiem oceniasz mnie! – powiedział unosząc ton.
Wciąż nie był to jednak krzyk. Nie ośmieliłby się krzyknąć na Vinceta. Wiedział, że skończyłoby się to bardzo źle.
Vince’a zupełnie nie zdziwił ten opór. Spodziewał się go. Był na niego gotów.
Matteo taki był. Buntowniczy, waleczny, nieposkromiony. Vince to w nim uwielbiał. Czuł się przy nim bezpiecznie pod każdym względem. Ukochany przypominał mu dziką panterę. Dumną, kroczącą zawsze własną drogą, niezależną. Przepiękną w swojej nieokiełznanej naturze.
Gdy się złościł, jego brązowe oczy skrzyły się złotymi odcieniami. Nieujarzmiona siła natury.
I wtedy nadchodził on, Vince Walker, aby nałożyć panterze obrożę, zmusić ją do powściągnięcia instynktu wolności, otoczyć opieką, która wymagała zrzeczenia się niezależności.
– Chętnie wysłucham tego, jaka jest twoja prawda. Za pół godziny. Kiedy przyjdę do salonu i zobaczę cię stojącego z nosem w kącie – Vince pozostał nieugięty w swojej decyzji.
Nie tłumaczył się, nie wchodził teraz w polemikę. Wiedział, że rozsądkiem nie da się wygrać z emocjami.
Szczęka Matta na przemian zaciskała się i rozluźniała, jakby ten ledwo panował nad sobą. Był naprawdę wściekły i jeszcze kilka lat temu w tej sytuacji zapewne jego złość odczuły by nie tylko leżące w zasięgu jego ręki przedmioty, ale i osoby znajdujące się w pobliżu. Vincent jednak skutecznie oduczył go tego rodzaju odreagowywania złości, choć i tak gdy czasem zabrakło go przy nim, emocje znacznie go ponosiły.
Tak jak dziś przy tych chłopcach.
– Dlaczego nie możemy porozmawiać teraz? – zapytał gniewnie, lustrując stojącego przed sobą mężczyznę uważnym spojrzeniem.
Jego spokój był tak irytujący!
Czasem Matt naprawdę chciał, by chociaż krzyknął wyrażając złość a nie… Patrzył tym rozczarowanym wzrokiem, którego tak bardzo nienawidził.
W pierwszym odruchu Vince chciał odpowiedzieć swojemu mężczyźnie wyczerpującym wyjaśnieniem, podpierając się logicznymi argumentami. Ale… przecież Matteo nie o to chodziło.
W ogóle w tym pytaniu nie o to chodziło.
To była walka woli.
Jedynym zwycięstwem mogło być przełamanie uporu i zaznaczenie swojej pozycji Alfy w tym stadzie.
– Bo kazałem ci iść do salonu i stanąć w kącie – odparł z pełnym spokojem Vince, jakby to wszystko wyjaśniało. Sprawa była prosta: kazałem, więc ty to robisz. Brak miejsca na wątpliwości i pytania „po co” i „dlaczego”.
Czy bał się tego silnego mężczyzny, który – gdyby chciał – mógłby go nawet zabić, nie wkładając w to większego wysiłku?
Nie.
Wiedział, że siła woli zawsze zwycięża nad siłą mięśni.
Matt z całych sił chciał się przeciwstawić, wykrzyczeć się i absolutnie zaprzeczyć, jednak z jego gardła nie wydobyło się nawet jedno słowo sprzeciwu.
– Tak Vin – powiedział jedynie przez zaciśnięte zęby i odwrócił się na pięcie, wychodząc z pomieszczenia. Po przekroczeniu progu salonu, podszedł do kąta w którym najczęściej miał okazję stać i odwróciwszy się tyłem do wnętrza wbił spojrzenie w jasną ścianę, która w takich chwilach wydawała mu się najbardziej interesująca.
Vince z niedowierzaniem pokręcił głową.
A tak liczył na miłą kolację, która skończyłaby się jeszcze milszymi igraszkami przed snem. No cóż, nie tym razem.
Posprzątanie kuchni zostawił dla Matta, samemu zajmując się wysłaniem z telefonu kilku ważnych wiadomości i przejrzeniem planu na jutro. Czekał go ciężki dzień.
Równo trzydzieści minut później wszedł do salonu. Z zadowoleniem odkrył, że policyjna dyscyplina dobrze uformowała Matteo, który karnie stał tak jak mu kazano.
Przez krótką chwilę Vince cieszył oczy widokiem jego szerokich ramion, silnych, masywnych ud, dużych pośladków… Szkoda, że będzie musiał je obić, zamiast je porządnie… Nie. Tego typu myśli nie mogły pomóc.
W dłoniach dzierżył gruby, wojskowy pas. Wyrobiona skóra trzeszczała złowrogo przy każdym poruszeniu nią.
Pas nie należał do Vince’a, a do Matta i pochodził z czasów jego obozów szkoleniowych, kiedy jako kadet przechodził trening podobny do tego, który musi przejść każdy żołnierz. Teraz pas nie służył już do podtrzymywania mu munduru, a do chłostania tyłka i utrzymywania w dyscyplinie. W obu kwestiach sprawdzał się doskonale.
– Matt, odwróć się i usiądź na sofie. Porozmawiamy – przyjemny dla ucha głos Vince’a był łagodny, ale brzmiała w nim silna nuta czegoś ostrego. To nie była prośba. To było polecenie.
Mężczyzna odwrócił się a jego znudzona i nieco zirytowana mina bardzo szybko przybrała obraz zaskoczonej i to bynajmniej nie miło. Ciemne oczy rozszerzyły się lekko a dłonie powędrowały do włosów, przeczesując je szczupłymi palcami, jak to zawsze miał w zwyczaju gdy się czymś denerwował.
Taką reakcję jednak zdecydowanie nie wywarł sam Vincent, a narzędzie tak dobrze mu znane trzymane w jego dłoniach.
Zdolność ruchu odzyskał dopiero po kilkunastu sekundach, po których powoli zbliżył się do kanapy i usiadł na niej. Uniósł wzrok w górę, wyczekująco patrząc na swojego wybranka.
Tak przystojnego, idealnego i… Groźnego w tej chwili.
Stanie nad najdroższym sercu mężczyzną, dzierżąc w dłoni narzędzie egzekucji, niczym kat nad ofiarą, nie mieściło się Vince’owi w głowie.
Odłożył pas na sofę. Tuż obok Matta. Chciał, żeby ukochany przez całą rozmowę pamiętał, co go czeka.
On sam kucnął między jego udami i ujął dłonie – duże, silne, a zarazem miękkie w dotyku. Piękne, kształtne dłonie, które tak często obdarzał najczulszymi pieszczotami.
– Miałeś pół godziny na przemyślenie sobie wszystkiego. A teraz powiedz mi, jak to było. Szczerze, Matt! – Vince uniósł ostrzegawczo palcem i zamachał nim tuż przed nosem drugiego mężczyzny. – Musisz być ze mną szczery – poprosił nagle łagodnie, przyciskając ciepłe usta do zmarzniętych dłoni ukochanego.
– Przemyślałem to i… – westchnął, zaczynając gładzić kciukami miękkie dłonie Vincenta. – Może i jest w tym jakaś racja… Może przegiąłem, ale byłem zdenerwowany! – dodał od razu usprawiedliwiająco – Niech się cieszą, że nie dostali w twarz, bo było blisko.
Vince pokręcił bezradnie głową, nie wiedząc, jak dotrzeć do upartej głowy swojego partnera.
– I w tym właśnie leży cały problem. W tym twoim… agresywnym nastawieniu. Spójrz na to inaczej – westchnął, czując się po raz kolejny, jakby tłumaczył coś małemu chłopcu. A przecież miał przed sobą dorosłego, wielkiego faceta. – Jakbyś się czuł, gdybym ja trafił na komendę, nieważne pod jakim zarzutem, i był traktowany w taki sposób, w jaki ty traktowałeś te dzieciaki? Też uważałbyś, że dostałem za swoje, gdyby jakiś narwany policjant mną szarpał, wrzeszczał na mnie i bił?
Oczy ciemnowłosego w ciągu sekundy rozszerzyły się i jednocześnie zwęziły w małe szparki.
– Gdyby ktoś… Ktokolwiek cię tknął, zabiłbym go – powiedział niskim głosem, który bardziej przypominał warkot. – Tylko dotknięcie… Nie miałbym oporów. – rzekł poważnie i odetchnął.
Kucający mężczyzna zamrugał energicznie, jakby nie będąc pewnym, czy aby się nie przesłyszał.
Niech to wszyscy diabli. Naprawdę nie takiej reakcji się spodziewał i nie w tę stronę miała pójść ta rozmowa. Oczekiwał, że jego słowa obudzą w Matteo empatię, a nie podkręcą na dwieście procent jego terytorialne zapędy.
– Cariño… – zaczął, ale nie dane mu było wypowiedzieć ani słowa więcej.
Nadchodzące połączenie najpierw rozjaśniło ekran leżącego na stoliku telefonu, a w ułamek sekundy później ostre rytmy samby kompletnie zagłuszyły wszystkie inne odgłosy w promieniu najbliższej mili.
Z przekleństwem pod nosem Vince wyprostował się, sięgnął po jazgoczące urządzenie i wyłączył je. W salonie na powrót zapadła błoga cisza.
Ale, jak okazało się prędko, tylko na krótką chwilę.
Drugi smartfon równie nagle podniósł alarm, wygrywając w zniekształcony sposób najnowszy hit Eminema.
Tylko jedna osoba mogła być tak nachalna…
– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać – Vince wycedził przez zęby.
Odpowiedziało mu ciężkie westchnięcie.
– No tak, teraz już nawet nie masz czasu porozmawiać z matką przez telefon.
– Nie, mamo, nie w tym rzecz – mężczyzna przetarł dłonią zmęczoną twarz. Zastanawiał się, czy ten wieczór może stać się jeszcze paskudniejszy.
– Oddzwonię do ciebie później. Obiecuję. Kończę teraz sprawdzać prace uczniów.
– Uczniów – prychnęła pani Walker. – Uczniowie są u nas, Vini, a w tej twojej pożal się boże mieścinie… Naprawdę nigdy nie zrozumiem, dlaczego nasz rząd łoży pieniądze na kształcenie plebsu.
– Ale ty wiesz, że czasy już dawno się zmieniły, upadły klasowe przywileje, zniknęła burżuazja, a współcześni ludzie to wyznawcy egalitaryzmu?
– Egalitaryzmu… Proszę cię, dziecko, nie wymawiaj przy mnie tego słowa. Czy ty musisz mnie denerwować? Nie wiesz tego, bo nawet nie zainteresujesz się starą matką, ale dzisiaj musiałam dwukrotnie brać tabletkę na obniżenie ciśnienia. Ja nie wiem, Vini – załkała. – Jeśli tak dalej pójdzie… Doktor Dunnam mówi, że być może będę musiała położyć się na kilka dni do szpitala. Ty wiesz, jak ja nie znoszę szpitali. Nie wiem, czy dam radę to znieść, naprawdę nie wiem – mówiła, szeleszcząc w tle rozwijanym papierkiem od cukierka.
Vince aż nazbyt dobrze znał ten dźwięk. Pani Walker była cukrzykiem i co jakiś czas sięgała po jakąś małą słodycz, twierdząc, że z nerwów spada jej poziom glukozy. Zazwyczaj używała tego argumentu, żeby na przyjęciu dostać dodatkowy kawałek tortu, albo żeby wprawić w zakłopotanie i poczucie winy adwersarza w dyskusji.
Mężczyzna uświadomił sobie nagle, jak bardzo pani Jones i jego matka są do siebie podobne.
Obie toksycznie zakochane w swoich synach, obie histeryczne i trajkoczące, obie korzystające z najprymitywniejszych metod psychologicznej manipulacji.
– Mamo, naprawdę nie dam rady teraz. Jestem bardzo zajęty. Możemy porozmawiać za godzinę?
– Zajęty… Oczywiście, że zajęty – smutek w głowie pani Walker zastąpił chłodny cynizm. – Ja się już domyślam, czym ty jesteś zajęty. A raczej kim. Ten twój Mattano znów popadł w jakieś długi, prawda? Znów będziesz spłacał jego zobowiązania, żeby mógł dalej beztrosko udawać…
– Nie, mamo, nie chodzi o niego – Vince uciął z irytacją. – I on ma na imię Matteo.
– Co za różnica – prychnęła pani Walker. – Ja nigdy nie potrafiłam się nauczyć tych dziwnych imion. Matthew – to rozumiem. Każdy potrafi to wymówić i zna. Ale jakieś Matteo czy Mattao? Mniejsza o to, Vini. Muszę ci coś powiedzieć, właściwie po to do ciebie dzwonię.
Mężczyzna przewrócił oczami i oparł się pośladkami o szafkę. Jedynym sposobem przerwania tej rozmowy było uczynienie jawnego afrontu i rozłączenie się. Nie chciał tego robić.
– Barb, ta moja znajoma z kółka literackiego, pamiętasz? – zapytała starsza kobieta, ale nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej: – Przyjechał do niej ostatnio siostrzeniec. Będzie kończył u nas ostatni rok na medycynie. Chyba właściwie został mu jeden semestr. Ale na medycynie – pani Walker aż zaśmiała się z uradowania. – To taki miły i ułożony chłopak. Ma buzię aniołka. Na pewno dobrze byście się dogadali. A co najważniejsze, to nie żaden ciemny Portorykańczyk czy jakiś inny, tylko nasz, normalny, biały!
– Mamo! Jak możesz! – uniósł się Vince, choć zdarzało mu się to niezwykle rzadko. – Daj już temu spokój raz na zawsze, bo mówisz paskudne rzeczy.
Zrugana pani Walker ciężko i ostentacyjnie wypuściła z płuc powietrze.
– No tak, tak. Dam spokój. Pewnie, że dam spokój. Przecież tak już będzie zawsze. Przez tyle lat opiekujesz się dzieckiem, dbasz o nie, uczysz je, co jest dobre, a ono i tak… Ale nieważne, bo znów będziesz na mnie krzyczał, jakbym mówiła coś niewłaściwego. Ja cię tylko proszę, Vini, przemyśl to sobie wszystko. To naprawdę przeuroczy chłopak.
– Mamo, przepraszam cię, ale kończę. Ktoś do mnie pisze. To coś pilnego. Zadzwonię, jak tylko będę mógł. Kocham cię.
Wypowiedziawszy z oporem ostatnie słowa, zakończył połączenie i z wysiłkiem odłożył telefon na szafkę, jakby ten nagle ważył tonę.
W kącikach oczu zebrały mu się łzy, ale w salonie było teraz zbyt ciemno, żeby Matt mógł to dostrzec.
– Vin? – mężczyzna odezwał się niepewnie, nie ruszając z miejsca. W końcu nie dostał zgody na to, by mógł to zrobić. Wolał nie ryzykować podwójnego denerwowanie swojego partnera, który i tak wyglądał, jak u kresu swoich sił.
Nie musiał pytać o to, z kim lub o czym rozmawiał. Nawet bez wypowiedzenia jakichkolwiek słów wiedział, że to matka jego chłopaka. Chociażby po nagłym spadku nastroju mężczyzny, który zazwyczaj następował po zakończeniu rozmowy z nią lub podczas niej.
– Przepraszam cię – Vince odpowiedział mu wciąż jeszcze nieobecnym głosem. – Wiesz, jaka ona jest. Czasami ciężko jej przerwać.
Ukradkiem otarł łzę.
Nie miał sił i możliwości Matta, ale on też by za niego i dla niego zabił. Tym bardziej więc nie miał zamiaru pozwalać komukolwiek, nawet własnej matce, na obrażanie go. Nie był tylko pewien, czy jest gotów zapłacić za to kompletnym zerwaniem z nią stosunków.
Usiadł na sofie obok Matta, starając się na powrót skupić myśli na tym, o czym przed chwilą rozmawiali.
Nie było to proste. Przez chwilę wpatrywał się na ich cienie rysujące się na podłodze. Ich sprawcą było mocne światło latarni, która sytuowała się na wprost okna salonu.
Cień Vince’a był węższy, delikatnie falował pod wpływem migotliwego blasku starej żarówki. Cień należący do Matteo, szerszy, tworzył z tym drugim coś na kształt nieregularnej, dziwacznej figury. Dopiero gdy mężczyźni zbliżyli się do siebie, ich cienie zlały się w jedną, harmonijną całość.
– Chcę, żebyś przy mnie stał się jak najdoskonalszą wersją siebie, Matt – zaczął w końcu Vince. Mówił niemal szeptem. – A ta, która grozi i szarpie przestraszone dzieci jest bardzo daleka od ideału, którym możesz się stać. To były tylko dzieci, Matt. Nie mieli broni, nie stanowili zagrożenia. Złamali prawo, to prawda, ale czy zrobili coś aż tak karygodnego, żeby traktować ich w taki sposób…?
– Teraz gdy mi o tym mówisz… Wiem, że nie, ale wtedy byłem zdenerwowany i zirytowany. Wiesz, że czasami nie panują nad sobą. Ci gówniarze wyprowadzili mnie z równowagi – westchnął głęboko, patrząc na swoje dłonie, po czym uniósł swój wzrok w jasne oczy swojego mężczyzny.
Piękne tęczówki, które nawet w ciemności były widoczne jakby odbijały światło stojącej za oknem latarni ulicznej. Nienawidził gdy były smutne lub zatroskane. A takie właśnie były i jedyną rzeczą jakiej Matt pragnął teraz najbardziej, było by to nie on był powodem smutku w jego oczach.
Zdecydowanie wolał być powodem jego radości.
– Wiem. Rozumiem to. Ale chciałbyś, żebyś próbował lepiej nad sobą panować.
Vince mówił łagodnie, niemal prosił. Wiedział, że jego spokój udziela się Matteo, którego porywcza natura potrzebowała wyciszenia.
Przysunął się bliżej i złożył pocałunek na policzku ukochanego. Nie musiał niczego teraz mówić, bo powtarzał to już wiele razy wcześniej.
Jestem tutaj, jestem dla ciebie, jestem z tobą. Nie oceniam cię i nie osądzam. Kocham cię i zawsze będę cię wspierał. Mogę cię ukarać, ale nigdy nie stanę przeciwko tobie.
Nadal nie mówiąc ani słowa, odchylił się i oparł plecami o sofę. Zrobił muskularnemu ciału swojego mężczyzny miejsce na przełożenie się przez jego kolana. Uważał, że wszystko zostało już wyjaśnione i nie ma sensu tego dłużej przeciągać.
– Tylko nie myśl, że na klapsach się skończy – zaznaczył sucho. – Poczujesz to dzisiaj na tyłku, obiecuję – dodał, pokazując Mattowi gruby pas.
– Przecież… Powiedziałem, że wszystko rozumiem oraz, że trochę niewłaściwie się zachowałem. – zaczął – Nie jestem dzieckiem, zdaję sobie sprawę ze swoich czynów. Zadzwonię do tej kobiety i przeproszę za nadużycie jakiego się dopuściłem… – powiedział z napięciem – Obiecuję, mogę to zrobić nawet przy tobie.
Odsunął się lekko, patrząc intensywnie w oczy jasnowłosego mężczyzny z nadzieją.
Gdzieś w środku czuł jednak, że Vincent nie przystanie na jego propozycję. Lub może bardziej prośbę?
Vince posłał mu spojrzenie, które balansowało na granicy rozbawienia i jawnej ironii.
– Oczywiście, że nie jesteś dzieckiem i zdajesz sobie sprawę ze swoich czynów. Jesteś stróżem prawa, więc wiesz najlepiej, że przyznanie się do winy i skrucha są ważne, ale z całą pewnością nie zwalniają z kary.
Ten wieczór był tak długi i męczący, a Matt jeszcze dodatkowo wszystko utrudniał.
– Zachowaj się jak na mężczyznę przystało i przyjmij konsekwencje swoich błędów. A potem faktycznie zadzwonisz do pani Jones, czego ci nie zazdroszczę – przyznał – i przeprosisz ją. Bo ludzie w tym mieście zasługują na policjantów, którym mogą ufać. Zgadzasz się ze mną?
– Tak – westchnął chłopak i zwiesił głowę – Tak, masz rację Vin. Zawsze ją masz – dodał z rezygnację, po czym podniósł się na nogi.
Niezbyt chętnie sięgnął do guzika czarnych, przetartych jeansów, które idealnie opinały się na jego umięśnionych udach i krągłych pośladkach.
Z jednej strony, nie usłyszał polecenia o zdjęcie ich, z drugiej jednak przechodzili przez to tyle razy, że wiedział czego wymaga jego parter bez mówienia mu o tym.
Z cichym westchnieniem rozpiął rozporek i zsunął spodnie do kolan, a potem zupełnie zdjął, pozostając w samych czarnych bokserkach.
– Będzie Ci ciężko, jestem dość… Duży – wymruczał pod nosem, pochylając się i kładąc klatkę piersiową na udach Vincenta.
Nie chciał kłaść na nim całego swojego ciężaru, więc ramiona, jak i głowę oparł o sofę, stopy pozostawiając po drugiej stronie, oparte o podłogę.
– Ale nie na tyle duży, żeby nie móc dostać lania na kolanie jak mały chłopiec – odparował Vince.
Kazał Mattowi podciągnąć się trochę wyżej, żeby mieć w zasięgu dłoni jego pośladki, a nie uda. Choć tym zazwyczaj też dostawała się solidna porcja w czasie kary.
Skóra Matta była śniada i bardzo delikatna. Ten dziwny kontrast zawsze fascynował Vince’a. Wielki, mocarny facet o skórze delikatnej jak u kobiety. Tym gorzej dla biednego Matta, który każdy klaps musiał odczuwać bardzo boleśnie.
Bokserki zostały jednym ruchem zsunięte aż do połowy ud, a przed oczami Vince’a pojawiły się duże pośladki, krągłe niczym tarcza, w którą miał celować zaraz swoją dłonią.
Jak zawsze, tak i teraz wychodził z założenia, że musi wkładać dużo siły w każde uderzenie, żeby Matt dobrze to odczuł, dlatego już od pierwszego klapsa brał szeroki zamach i z naprawdę mocnym impetem strzelał w bezbronną pupę.
Oprócz głębszego oddechu jaki starał się brać mężczyzna po każdym uderzeniu, nie był w stanie zrobić nic więcej. Uważał się za osobę wytrzymałą, jednak bardziej w kwestii treningów. Ciężkich ćwiczeń siłowych czy długodystansowych biegów, a nie do… Przyjmowania uderzeń w jedną z wrażliwych, dobrze umięśnionych części ciała. Dlatego też już po 20 uderzeniach zacisnął mocniej usta.
Kochał dłonie swojego ukochanego, uwielbiał gdy go głaskał, dotykał i sprawiał przyjemność jednak w tej kwestii i w tej chwili naprawdę szczerze ich nienawidził.
Promieniujący ból zaczął rozchodzić się po jego pośladkach, uderzając falą z każdym następnym uderzeniem, które spadały po sobie raz za razem. Mimo to, nie było tak źle.
Na razie, gdyż to była tylko kwestia czasu…
Vince miał tę fatalną w skutkach dla Matta tendencję, że brak jego wyraźnych reakcji na ból odczytywał jako potrzebę wkładania w kolejne razy jeszcze więcej siły.
Nie miał jej znów tak dużo, ale był mężczyzną, natura w genach obdarzyła go mocnym ramieniem.
– Przypomnisz sobie do czego natura stworzyła tyłek – powiedział, niestrudzenie pracując na pośladkach Matta. – I będziesz to pamiętał przez wiele dni. Obiecuję ci!
Głuche mlaskanie rozchodziło się raz za razem po niewielkim salonie, odbijało echem od ścian, raziło w uszy. Zdawało się, że sam dźwięk uderzeń boli równie mocno, co one same.
– Jeśli myślałeś, że pozwolę na to, żeby mój mężczyzna wyżywał złość na bezbronnych dzieciach, to jesteś w wielkim błędzie – słowa wychodziły z trudem przez zaciśniętą mocno szczękę mężczyzny.
Matt jęknął jedynie cicho. Chciał coś powiedzieć, obronić się, jednak… Nie potrafił. Nie umiał, jakby stracił możliwość otworzenia ust. Ból stawał się coraz bardziej irytujący, jakby dostawał się daleko daleko w głąb jego ciała. Miał wrażenie, że uderzenia trwają już dobre 5 minut. Coraz ciężej było mu je znosić, czego dowodziły jego stopy co rusz odrywające się od podłogi i biodra którymi starał się poruszać, by uniknąć piekących razów.
Zacisnął zęby, starając się powstrzymać jęki bólu, jednak po kolejnych uderzeniach i to się nie udało, a z jego gardła zaczęły wydobywać się zgłuszone jęki. Mimo to wciąż panował nad łzami, które usilnie gromadziły się pod zaciśniętymi powiekami.
Nie chciał dać im wypłynąć. Naprawdę nie chciał…
Im dłużej i dzielniej dłoń Vince’a pracowała, tym czerwieńsze stawały się pośladki Matta. Choć jego niemal śniada skóra nie ulegało łatwo zaczerwienieniu, teraz zaczynała przybierać fantazyjny, bordowo–siny kolor. To on stał się sygnałem,, że czas chociaż na chwilę przerwać i pozwolić ukochanemu zaczerpnąć głębszego oddechu.
– Nie wierz psychologom. Jednym porządnym laniem można przepracować tyle, co przez wiele miesięcy terapii nieradzenia sobie z gniewem i agresją.
Robiąc ten wykład z bardzo niszowego nurtu psychologii, rozcierał podpuchniętą, stłuczoną bezlitośnie skórę Matteo. Od czasu do czasu nachylał się nawet i dawał jego pupie krótkiego całusa chłodnymi ustami. Odrobina ulgi przed dalszym cierpieniem.
– J–już starczy – zadecydował Matt, choć w istocie w jego głosie nie było cienia stanowczości a jedynie cicha prośba o zatrzymanie tego cierpienia.
Teraz nawet nie widział różnicy pomiędzy dalszymi klapsami a ich brakiem. Skóra intensywnie pulsowała jakby ktoś przyłożył do niej rozżarzone żelazo. Łzy swobodnie spływały po jego policzku, jednak oprócz nich nie wydał z siebie żadnego odgłosu.
Nie chciał szlochać i wyć jak dziecko, choć wiedział, że to i tak prędzej czy później nastąpi.
Zawsze następowało…
– Jesteś mężczyzną, a nie dzieckiem i zamierzam cię ukarać jak mężczyznę – oświadczył Vince.
Klapsy były dobre dla kilkuletniej dziewczynki, a nie wielkiego faceta, który potrzebował dobitniejszego przemówienia mu do rozsądku.
– Wstań – szepnął, gładząc kruczoczarne włosy Matteo, teraz lekko wilgotne od potu. – Wybiję ci raz na zawsze pomysły takiego zachowania jak dzisiaj. Na klapsach na pewno się nie skończy – zastrzegł, jakby bardziej przekonywał siebie niż drugiego mężczyznę.
W gruncie rzeczy serce krajało mu się już od pierwszego klapsa i wiedział, że po wszystkim będzie tak zmęczony emocjonalnie, że weźmie tylko tabletkę na sen i nie obudzi się aż do jutra do południa.
Mężczyzna z trudem podniósł się z jego kolan i niemal od razu otarł policzki wierzchem dłoni.
Nie chciał by Vin je widział, nie chciał by miał go za słabszego niż sądził, i nie chciał by czuł się winny jego stanowi.
Zasłużył, i dobrze o tym wiedział.
Gdy tylko się wyprostował, sapnął lekko i od razu powędrował dłońmi do pulsujących bólem i gorącem pośladków, chcąc choć odrobinę rozetrzeć ten irytujący ból i pieczenie.
Z doświadczenia wiedział jednak, że na nic się to zda.
Tymczasem Vince ułożył na środku sofy niewielką poduszkę, oddalił się o dwa kroki, ocenił swoje dzieło…
Dzierżony w dłoni pas bardzo mu ciążył. Nie tylko dlatego, że był wykonany z grubej, słabo wyprawionej skóry, ale przede wszystkim z powodu celu, w jakim miał zostać użyty.
– Kładź się – polecił, przerywając ciężką ciszę, która zapanowała w pomieszczeniu.
Nie wyjaśniał nic więcej, bo nie musiał. Oczekiwał – tak jak zawsze – że Matt ułoży się biodrami na poduszce, dzięki czemu jego tyłek będzie łatwiej dostępnym celem dla smagnięć pasem.
Matt chciał się odezwać. Otworzył nawet usta, chcąc zaprotestować, jednak wtedy… Zrozumiał, że nie ma to sensu i jedynym słusznym działaniem teraz będzie bycie posłusznym i wykonanie polecenia.
Dlatego też z lekkim ociąganiem położył się na sofie, układając poduszkę pod swoimi biodrami. Jego wzrok zetknął się ze spojrzeniem mężczyzny i uważnie obserwował jego dalsze ruchy choć podświadomie… Dobrze wiedział co teraz nastąpi.
Mimo to, patrzenie na spokojną twarz Vincenta i jemu udzielało spokoju.
Matteo odpowiedziała w oczach Vince’a wyrozumiałość.
– Wiem, jak ciężko ci się poddać karze, jak ciężko ci ulec – powiedział, składając pasek na pół. – Jestem z ciebie dumny.
I z siebie również poniekąd był dumny. Ujarzmił dziką panterę.
Pochylił się i przesunął dłonią po lewym pośladku leżącego mężczyzny. Znajdował się tam blady, malutki pieprzyk. Zazwyczaj na tle śniadej skóry niemal niewidoczny, ale teraz, kiedy od kształtnej pupy odbijało się światło…
– Kocham cię – wyszeptał na ucho Mattowi. – Pamiętaj o tym.
Nie pozwolił mu odpowiedzieć, ani nawet zebrać myśli. Wziął szybko, szeroki zamach i spuścił mu na tyłek ciężki pas.
Matt z lekkim zaskoczeniem niemal podskoczył, gdy z jego ciałem zetknęła się ciężka skóra pasa. Jęknął głośno i zacisnął dłonie na poduszce przed sobą.
Już zapomniał jak to cholernie bolało. Tym bardziej na tak mocno obite pośladki. Łzy momentalnie zamajaczyły mu przed oczami i nawet nie starał się ich zatrzymać. Zbyt bolało.
Mocno przygryzł wargę, napinając maksymalnie całe swoje ciało.
– I–ile? – zapytał jedynie drżącym głosem, prosząc w myślach o to, by jego chłopak nie wypowiedział teraz najbardziej kosmicznej liczby, która byłaby kompletnie poza jego zasięgiem wytrzymałości. Jednak nawet gdyby tak właśnie było, nie pozostawałoby mu nic po za zniesieniem ich zgodnie z wolą Vincenta.
Wiedział, że go nie skrzywdzi. Był tego bardziej niż pewien. Nigdy nie posunął się za daleko, dlatego ufał mu nawet wtedy, gdy tak jak teraz, jego własny pas nieubłaganie przecinał powietrze, znajdując opór dopiero w postaci jego biednego tyłka.
Ile? Na pewno nie przesadnie wiele, odpowiedział w myślach Vince.
Narzędzie, które trzymał w dłoni, było nie tylko okrutne, ale przede wszystkim mogło stać się niebezpieczne, gdyby używać go zbyt mocno lub często. To nie był zwykły pasek od spodni. Każde uderzenie tą ciężką, grubą skórą musiało boleć jak liźnięcie samego ognia piekielnego.
– Dziesięć – mężczyzna odparł na głos. – I trzymaj pupę w pozycji, bo zacznę od nowa – zagroził, po czym bez żadnego ostrzeżenia smagnął Matta kolejny raz.
Ciemnowłosy mężczyzna odetchnął głęboko, z trudem hamując krzyk. 10 pasów nie wydawało się dużą ilością. Na zdrowe pośladki przyjąłby je z bólem, ale nie tak wielkim jak teraz. Zacisnął więc oczy i mocno zacisnął wargę, czując niemal metaliczny posmak krwi.
Kolejny pas wyrwał jednak z jego ust tak długo powstrzymywany szloch, którego nie zdołał już zatrzymać.
Jeszcze osiem, pocieszał się w myślach Vince.
Z coraz większym trudem przychodziło mu unoszenie ręki, z coraz większą niechęcią przyjmował ocieranie się pasa o nadgarstek, gdy brał zamach.
Patrzenie na cierpienie ukochanej osoby – przy świadomości, że to my jesteśmy sprawcą jej bólu – to najnieprzyjemniejszy bodziec, jaki może odebrać nasz mózg.
Trzy kolejne razy spadły na pośladki Matta szybko, mocno, bez choćby sekundy na zaczerpnięcie oddechu. Pomieszczenie wypełnił jego krzyk, na napiętym, obnażonym ciele Vince dostrzegł kropelki potu. Być może Matt sam tego nie czuł, ale jego ciało, w odpowiedzi na zadawany ból, zaczęło lekko dygotać. A może po prostu w salonie zrobiło się tak zimno?
Chcąc dać chwilę ulgi skatowanej pupie, Vince wymierzył kolejne uderzenie w uda, tam gdzie skóra była o wiele wrażliwsza.
– Aaaaaugh – krzyknął Matt, nie mogąc już powstrzymać wrzasku rodzącego się od dłuższego czasu w jego gardle, po czym pogrążył się w głębokim szlochu.
Miał coraz większe wrażenie, że jego uda właśnie zostały przecięte na pół.
Na udach Matta pojawiła się szeroka, ciemna pręga.
Zaraz potem następne uderzenie wymalowało nowy ślad, jeszcze wścieklej bordowy, a potem kolejny, mocniejszy niż dwa poprzednie.
W myślach Vince doliczył do dziewięciu. Jego partnera czekało ostatnie smagnięcie. Vince chciał, żeby jak najmocniej zapisało się w jego głowie.
– Przygotuj się, bo przy ostatnim razie naprawdę nie będę cię oszczędzał – zapowiedział, poprawiając pas w dłoni.
– V–vin! – zdążył tylko wykrztusić, oglądając się na mężczyznę gdy na jego skórę spadło ostatnie uderzenie.
Wydarł się tak głośno, że miał wrażenie, że usłyszeli go wszyscy w bloku, jak nie na sąsiedniej ulicy, po czym zapłakał żałośnie, wciskając twarz w poduszkę.
Vince odetchnął z wyraźną ulgą. Chociaż to nie jego teraz nieziemsko bolał tyłek, to i tak czuł się tym nie mniej zmęczony psychicznie.
Tuż przed nim leżała miłość jego życia, płacząca z bólu, który on mu zadał. To nie było łatwe. Pocieszał się jedynie myślą, że obaj tego potrzebują. Matt musiał być trzymany w jakichś ryzach, żeby jego zdziczały charakter nie zaczął stanowić zagrożenia, a Vince czuł się w dziwny sposób spełniony, kiedy jako Samiec Alfa utrzymywał w domu karność.
– Matt, wstań i chodź do łazienki – powiedział po chwili. – Będę tam na ciebie czekał.
Czekał ich ostatni etap kary. Być może najgorszy.
Ciemnowłosy mężczyzna, mimo tego jak bardzo pragnął teraz jedynie leżeć, łkając, płacząc i szlochając wiedział, że poleceń Vincenta nie warto lekceważyć. Dlatego walcząc całym sobą, najpierw zsunął się na kolana, opierając klatką piersiową o sofę a następnie uniósł powoli do góry.
Przez myśl przeszło mu dotknięcie pośladków, jednak na sam ten pomysł. poczuł, jak robi mu się niedobrze. Zwłaszcza na świadomość bólu, jaki ponowne dotknięcie wrażliwej skóry przyniesie.
Vince, w drodze do łazienki, odłożył pas z powrotem na miejsce. Miał nadzieję, że narzędzie kary zostanie tam przez długi czas i nie będzie musiało zostać wkrótce znów wyciągnięte i użyte…
Czekał na Matta, opierając się dłońmi o umywalkę. Wzrokiem wodził po mydłach, ustawionych na jej brzegu. Od razu odrzucił jakieś w płynie, bezzapachowe. Z rozmysłem sięgnął po to, które miało najbardziej drażniący, intensywny aromat.
Mała, płaska kostka miała kolor pomarańczowy i pachniała czymś, co w pierwszej chwili przypominało brzoskwinię. Jednak już w kolejnej sekundzie nos wyczuwał sztuczny, bardzo chemiczny aromat, niemający nic wspólnego z prawdziwymi owocami.
Ciemnowłosy jakby ledwie trzymając się na nogach oparł się o futrynę. Łzy wciąż spływały po jego policzkach, a on sam miał naprawdę dość czegokolwiek.
– Tak Vin? – zapytał niemal szeptem, dotykając wierzchem dłoni szczypiącej wargi, chcąc sprawdzić czy naprawdę krwawi czy tylko mu się to zdaje.
Nie dostrzegł krwi, więc odetchnął i otarł również policzki, pociągając nosem.
Zaschnięte na policzkach łzy nie tylko nie odebrały Mattowi urody, ale wręcz dodały mu uroku. Wciąż wilgotne, gęste rzęsy tym ciaśniej zdawały się okalać jego duże oczy. Piękne oczy. Kochane oczy.
– Krzyczenie na zatrzymanych to nie tylko chamstwo, ale przede wszystkim dalekie wykroczenie poza twoje kompetencje – pouczył Vince. Patrzył na Matta z przyganą. – Zastanawiasz się pewnie, co zamierzam zrobić. Nie będę cię trzymał w niepewności, cariño. Wyszoruję ci usta mydłem, żebyś następnym razem trzymał język za zębami, a swój temperament na wodzy! Zapraszam tu do mnie – powiedział, odsuwając się od umywalki, żeby zrobić przy niej miejsce dla ukochanego.
– Co? – Matt uniósł na niego zmęczone spojrzenie i przełknął ślinę na samą myśl, z początku nie rejestrując słów jasnowłosego. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co właśnie powiedział.
Mydło, szorowanie ust mydłem.
Oj akurat tę karę znał aż za dobrze, i to jeszcze z czasów dziecięcych gdy jego matka starała się oduczyć go przeklinania.
Oh, jak bardzo nienawidził tego uczucia! Tak bardzo, że po wyprowadzce cieszył się wręcz, że może na zawsze o nim zapomnieć.
A jednak… Życie doprawdy bywało przezorne i niezwykle zabawne.
– Nie, proszę – wykrztusił w końcu błagalnie – Już dosyć mnie ukarałeś. Zrozumiałem swoją lekcję!
Vince splótł ręce na piersi i spojrzał na Matta z wyższością człowieka świadomego swojej władzy.
– Nie ty o tym decydujesz. Scedowałeś na mnie prawo podejmowania decyzji w naszym związku i wyciągania konsekwencji z twojego zachowania, więc chodź tutaj, zanim uznam, że przydałoby ci się jeszcze dodatkowe dziesięć pasów na tyłek za nieposłuszeństwo – zagroził.
Te słowa jak strzał z bata zmotywowały stojącego w drzwiach mężczyznę do podejścia bliżej mimo bólu, jaki odczuwał przy chodzeniu. Mimo to posłusznie zbliżył się do Vincenta, patrząc na swoje odbicie w lustrze.
Z zapłakaną twarzą, czerwonymi oczami i zmierzwionymi, spoconymi włosami wyglądał jak kupka nieszczęść.
Co gorsza podejrzewał, że od tyłu wygląda jeszcze gorzej.
Nie odnalazł jednak ani współczucia, ani litości u swojego partnera. Usłyszał tylko chłodno wypowiedziane polecenie otworzenia buzi.
Kostka mydła była na tyle mała, że niemal cała zmieściła się w ustach Matta. Tym gorzej dla niego, bo Vince nie zadowolił się jedynie położeniem mu mydła na języku. Dotrzymał słowa i zaczął go energicznie szorować, nie przejmując się zahaczaniem o zęby i rozciąganiem policzków.
– Raz na zawsze oduczę cię wydzierania się na słabszych od siebie – zapowiedział, z niezwykłą dokładnością czyszcząc ukochanemu całą jamę ustną.
Matt zacisnął dłonie na umywalce i przymknął oczy z niesmakiem się krzywiąc. Ten smak był obrzydliwy i przyprawiał go o odruch wymiotny. Zdawał się dużo gorszy niż te kilkanaście lat temu, gdy jedynie trzymał w ustach kostkę białego mydła.
Vincent nie był jednak dla niego tak łagodny. Nie on… Na jego wielkie nieszczęście.
– Przytrzymasz teraz w zębach to mydło przez pięć minut – zapowiedział Vince, jakby czytał w myślach swojego mężczyzny. – I przyłóż się do tego, bo nie chcę być w twojej skórze, jeśli je upuścisz.
Podkreślił swoją groźbę soczystym klapsem na wściekle czerwony tyłek Matteo.
– I patrz w lustro – polecił Vince. – Zastanów się, co doprowadziło cię do sytuacji, w której się teraz znajdujesz.
Wycofał się po tych słowach, znikając z zasięgu wzroku Matta, a nawet refleksu w lustrze.
Matt podskoczył gdy dłoń partnera zetknęła się z jego obitym i zapewne już sinym tyłkiem i ledwie nie wypuścił trzymanego w ustach mydła.
Od razu jednak mocniej zacisnął zęby, tym bardziej dostarczając swoim kubkom smakowym więcej tego okropnego smaku. Mimo to ostrzeżenie Vina głośno zapadło mu w pamięć.
Dobrze wiedział, że złamanie go nie skończy się dobrze.
Oj wiedział! Był wręcz pewien. A ból pośladków tylko mu o tym przypominał.
Równo po upływie pięciu minut Vince wyłonił się nagle zza Matta niczym zły duch, objawiając mu się w formie odbicia w lustrze. Gdzie znajdował się w ciągu ostatnich kilku chwil pozostawało tajemnicą.
– Wypłucz porządnie buzię – polecił, samemu wyciągając rozpuszczoną niemal do połowy kostkę mydła z ust partnera.
Ciepła dłoń, która spoczęła na plecach Matta, była pierwszą pociechą tego wieczoru. I obietnicą, że wszystko, co złe i niemiłe właśnie dobiegło końca.
Chłopak od razu wypluł ślinę, zaczynając kaszleć, po czym w mgnieniu oka nachylił się nad kranem puszczając wodę, nie zwracając nawet szczególnej uwagi na jej temperaturę. Zaczął nabierać jej w usta, i wypluwać kilkakrotnie pod rząd.
Mimo to… Okropny smak pozostał.
W końcu Matt zadecydował zaprzestać owej czynności wiedząc, że i tak za wiele nie pomoże, po czym po niedbałym otarciu ust dłonią, spojrzał niepewnie na mężczyznę przed sobą. Wlepił wzrok w jego klatkę piersiową.
Czy czeka go jeszcze jakaś kara?
Czy to już koniec?
Czy ujrzy rozczarowanie w tych pięknych, jasnych oczach?
Tego ostatniego zdecydowanie bał się najbardziej, dlatego spuścił głowę, w napięciu.
Dłoń Vince’a wciąż uspokajająco gładziła Matta po plecach, miękkie opuszki czule sunęły po napiętych pod skórą mięśniach, łaskotały ją, koiły zdenerwowanie. A przynajmniej taką nadzieję miał Vince, głaszcząc tego wielkiego faceta, który wyglądał teraz jak bezbronne siedem nieszczęść.
Jego kochane siedem nieszczęść. I siedem największych pociech.
Pochylił się i pocałował mu bark skryty pod cienką koszulką. Matt był twardzielem, ale nawet najwięksi twardziele potrzebowali czułości i opieki.
– Wiem, że jesteś teraz bardzo zmęczony – mówił znów jakby chciał uspokoić małe dziecko – ale zanim przyjdziesz do mnie do sypialni, posprzątaj po dzisiejszej kolacji. Tak jak ci wcześniej poleciłem. Będę na ciebie czekał.
Wypowiadając ostatnie słowa, ujął w jedną dłoń nieszczęśliwą buzię Matta i kciukiem pogładził mu policzek.
– Tak Vin – skinął głową, nieco się uspokajając.
Mimo to, wciąż nie odczuł ulgi. Zawsze działo się to dopiero wtedy, gdy usłyszał słowa przebaczenia z ust najcudowniejszego człowieka jakiego kiedykolwiek miał szansę poznać. Jak nie najcudowniejszego na świecie.
Posłusznie opuścił więc łazienkę i zabrał się za zmywanie. Nie śmiał korzystać ze zmywarki wiedząc, że używali jej wtedy, gdy oboje byli zapracowani. Teraz Vincent wymagał od niego pełnego posprzątania, choć nie powiedział tego wprost. Matt znał go jednak aż za dobrze, i mimo trzęsących się ze zdenerwowania rąk, starał się na jak największą dokładność, która przychodziła mu z trudem.
Chciał wreszcie znaleźć się w rozgrzeszających ramionach swojej miłości.
Pragnął tego teraz bardziej, niż czegokolwiek innego na świecie.
***
Matteo był pod względem estetyki wnętrz typowym mężczyzną, dlatego to Vince’owi przypadło w udziale zadanie zadbania o to, aby ich sypialnia była przytulna. Nie żeby lubował się w kolorowych narzutkach, fantazyjnych zasłonkach, albo pluszowych dywanach. Miał jednak na tyle wyczucia smaku, żeby z pomocą kilku katalogów i stron internetowych stworzyć sypialnię, w której kolory i kształty współgrały z sobą harmonijnie.
Pośrodku, na prawo od wejścia, ustawiono ponadprzeciętnej wielkości łóżko. Ramy i wykończenia, rzeźbione w starym, ciemnym drewnie, dawały zrazu wyobrażenie cenności i wieku tego niezwykłego mebla. Resztę umeblowania – wprawne oko wychwytywało to natychmiast – dostosowano do łoża, czy to pod względem kolorystyki, czy stylu, czy choćby zdobień.
Tak sprawa miała się z dwuskrzydłową, ogromną szafą, która niczym tytan górowała nad ustawionymi po jej bokach regalikami, niskimi acz szerokimi biblioteczkami i etażerkami, na których w schodkowy sposób umieszczono okazałe donice z pyszniącymi się weń, bujnymi zielonością roślinami.
Znać było, że mieszkanie znajduje się w starej kamienicy, muszącej swymi początkami sięgać jeszcze wieku dziewiętnastego. W jednym z kątów stał nie do końca rozebrany piec kaflowy, służący teraz domownikom za dodatkową półkę na książki i bibeloty. Podłoga pokryta była starym parkietem, pamiętającym pewnie jeszcze czasy Wielkiego Kryzysu.
Wchodząc tutaj każdego wieczoru, Vince niechętnie przyznawał matce rację. Faktycznie, czego by nie mówić o jego życiowych wyborach, mieszkanie, które zajmował z Mattem, nijak miało się do nowoczesnego, eleganckiego apartamentu w Nowym Jorku.
Dzisiejszego wieczoru jednak nie w głowie mu był utracony przepych wielkiego miasta.
Czuł się wykończony. Chciał znaleźć się w łóżku, przytulić do siebie ukochanego mężczyznę i usnąć przy nim, czując, że wszystko jest takie, jakim być powinno.
Uchylił jedno z okien, wpuszczając do środka chłodne, nocne powietrze. Poprawił poduszki i kołdrę, zanotował w myślach, że już jutro wypada cotygodniowa zmiana pościeli. Zdecydował się sam tym zająć i nie angażować w to Matteo.
Rozbierał się, ubrania wrzucając niedbale do kosza na bieliznę, ustawionego przy szafie. Łazienka znajdowała się zbyt daleko, żeby chciało mu się teraz do niej wędrować.
Zaledwie kilka minut później usłyszał kroki należące do dobrze mu znanej osoby, która już po chwili zgodnie z jego przypuszczeniami stanęła w drzwiach.
Matt zerknął na jasnowłosego mężczyznę i oblizał spierzchnięte usta, wciąż pełne smaku mydlin.
W jego oczach było pytanie. A nawet kilka. Wręcz cała jego głowa wypełniona była pytaniami:
Czy mogę wejść?
Czy wciąż jesteś na mnie zagniewany?
Czy masz jeszcze jakieś polecenia?
Czy chcesz ukarać mnie jeszcze w jakiś sposób?
Jego ciemne oczy, intensywnie wpatrywały się w ukochanego, zgrabnie jednak unikając patrzenia mu w oczy.
Nie został skazany na długie oczekiwanie w niepewności.
Vince, mający na sobie teraz tylko jasne bokserki, ruszył w stronę Matta. Jego szczupłe, harmonijnie zbudowane ciało poruszało się z gracją i lekkością. W jego ruchach znać było jakąś odległą, nieuchwytną elegancję, która potrafiła zaskoczyć i oczarować.
Wiedział, co potrzebuje usłyszeć od niego Matt.
Ujął jego piękną twarz w dłonie i zbliżył ją do siebie.
– Przebaczam ci, cariño – wypowiedział niczym magiczną formułkę, potrafiącą uzdrowić wszelkie troski stojącego naprzeciw mężczyzny.
Dopiero wtedy na twarzy drugiego mężczyzny dostrzegł ulgę, która pojawiła się na niej od razu po tych cudownych słowach.
Niemal ze łzami w oczach Matteo zbliżył się do łóżka a następnie uklęknął przy nim, po stronie, po której znajdował się jego ukochany.
– Przepraszam – powiedział, wypuszczając z ust drżące powietrze. – Nie chciałem Cię rozczarować. Nie chciałem Cię zwieść… – to mówiąc, ujął dłoń jasnowłosego i przysnął do niej twarz, składając na jej wierzchu długi, pełen miłości pocałunek.
Vince pogłaskał ukochanego po głowie. Wiedział, że w jego przypadku ten pocałunek w dłoń to nie tylko zwykła pieszczota, ale także okazanie skruchy i uległości.
Doceniał to i przyjmował z wdzięcznością.
– Przyjąłeś dzielnie swoją karę i wierzę, że wyciągnąłeś wnioski z dzisiejszego wieczoru. Mam taką nadzieję, Matt, bo naprawdę bardzo bym nie chciał powtarzać w najbliższym czasie. Jest tysiąc rzeczy, które chciałbym robić z twoją seksowną pupą, zamiast tłuc ją tak mocno – uśmiechnął się pociesznie.
– Więc może… – zaczął, a na jego twarzy pojawił się ten cwany uśmieszek. Szybko jednak zniknął on tak samo jak się pojawił. – Chociaż… Czuję, że mój tyłek nie będzie zdolny do czegokolwiek przez najbliższe dni. Nawet do siedzenia – westchnął głęboko.
Vince ze zrozumieniem pokiwał głową.
Jeszcze raz ujął buzię ukochanego i pocałował go czule w czoło. Zdawał sobie w pełni sprawę z protekcjonalności tej pieszczoty. Matt zresztą pewnie też.
– Poza tym to byłoby wysoce niewychowawcze, żeby najpierw cię karać, a potem nagradzać seksem – zauważył.
Odsunął się i zajął miejsce pośrodku łóżka, dając Matteo możliwość dołączenia do siebie. I przytulenia się.
Ten od razu z tego skorzystał, będąc wciąż jedynie w koszulce ułożył się na miękkiej pościeli i jęknął gdy jego ciało zetknęło się z materacem.
Od razu ułożył się na boku w swojej ulubionej pozycji, układając głowę na ramieniu swojego partnera.
– Cholernie boli – przyznał w końcu niechętnie, starając się ułożyć w wygodnej pozycji. W tym stanie chyba jednak takowa nie istniała.
Vince otoczył go ramieniem i zaczekał cierpliwie, aż ten ułoży się wygodnie w takiej pozycji, która nie drażniła dodatkowo jego obolałej pupy.
– A jutro czeka cię jeszcze rozmowa z panią Jones – przypomniał mu, podkładając sobie rękę pod głowę. – Nie zazdroszczę ci – gwizdnął przeciągle. – Jak znów zacznie mówić o swoim mężu, to nie pozbędziesz się jej godzinami.
– Sugerujesz, że jest trudniejsza od twojej mamy? – zapytał z lekkim rozbawieniem i ułożył się wygodniej na jego ramieniu. Mimo, że było dość chude i słabo umięśnione idealnie mu się na nim leżało.
A może to z powodu, że należało właśnie do niego?
Vince spochmurniał na wspomnienie swojej matki.
– Nie, mama jest jedyna w swoim rodzaju – zmusił się do uśmiechu i nadania swojemu tonowi lekkości, żeby nie wzbudzić w Matteo podejrzeń.
Jak dobrze, że nie słyszał, jakie zdanie miała o nim pani Walker. Zamiast jak o nieco irytującej, wścibskiej teściowej musiałby zacząć myśleć o niej jako podłej, małostkowej czarownicy.
– Ja tylko mam nadzieję, że nie wpadnie jej do głowy chęć odwiedzenia nas – wzdrygnął się.
– Dawno jej nie widziałem, nic się nie stanie jak nas odwiedzi, mój doktorku – uśmiechnął się lekko – Sam aż już się stęskniłem. – wymruczał.
Podświadomie wiedział, że kobieta nie żywi do niego zbyt ciepłych uczuć, jednak i tak miała w sobie coś co w niej lubił.
Może było to wypuszczenie na świat tak wspaniałego mężczyzny jakim był Vincent?
Może nie była to ta główna rzecz, jednak ta z pewnością górowała nad wszystkimi innymi.
Doktorku…, Vince prychnął w myślach.
To określenie brzmiało słodko w ustach Matta, ale Vince nie miał do czynienia z praktyką lekarską od czasu stażu tuż po ukończeniu studiów. Nie żałował. W gruncie rzeczy leczenie chorych nosków i gardełek nigdy nie leżało w zakresie jego zainteresowań. Niedawno natomiast zdecydował, że jeśli ma poświęcić się pracy naukowej, to jedynie genetyce.
– Ja jeszcze nie zdążyłem otrząsnąć się po ostatniej wizycie – uśmiechnął się krzywo.
– Mówiłem wtedy poważnie, Matt – przeniósł wzrok z sufitu na twarz leżącego obok mężczyzny, którą w mroku ledwo dostrzegał. – Ja naprawdę cię kocham. Cholernie mocno. To mnie aż niepokoi – wyznał cicho.
Nie był przecież typem kochliwego wrażliwca. Nawet do miłości podchodził z chłodnym rozsądkiem. A potem poznał Matteo i wszystko tak bardzo się zmieniło.
– Ja też naprawdę cię kocham Vin… Choć wiesz, że nie jestem uzdolniony poetycko i mówienie o tym, że jesteś dla mnie jak ostatnie jabłko rosnące na jabłoni gdy umieram z głodu, lub jak źródło wody na pustyni nie wychodzi mi za dobrze. Jednak bardzo, bardzo Cię kocham.
Uśmiechnął się delikatnie.
– Nawet kiedy obijasz mi tyłek pasem. – dodał z lekkim rozbawieniem choć… Jeszcze godzinę temu zdecydowanie nie było to zabawne.
– Ta poetyckość idzie ci całkiem nieźle – Vince zdawał się być pod wrażeniem. – To o jabłku było naprawdę dobre – przyznał żartobliwie.
Czuł dyskomfort, gdy kazano mu rozmawiać o uczuciach, a tym bardziej wyznawać je lub słuchać jak inni mu je wyznają. Dlatego postanowił sprytnie zmienić temat, nie psując przy tym intymnego klimatu.
– Połóż się na brzuchu – poprosił. – Spróbuję sprawić, żeby ten twój tyłeczek przypomniał sobie, że go uwielbiam i żeby nie pomyślał, że się na niego obraziłem, skoro go tak traktuję – zaśmiał się.
– Myślę, że on dobrze wie, że jego właściciel na to zasłużył – przyznał jednak posłusznie położył się na brzuchu, układając dłonie pod brodą.
– Czyżbym mógł liczyć na jakiś masaż?
Na twarz Vince’a wkradł się enigmatyczny uśmieszek.