Pitbul. Biała gorączka
28 sierpnia 2023
Szacowany czas lektury: 48 min
Podpowiadam:
jesteśmy ludźmi, zwierzętami. Prostymi okazami życia funkcjonującymi w kulturze przemocy, tylko odrobinę bardziej wyrafinowanymi, niż owady.
Tworzymy niby jakąś kulturę, zbiór bezsensownych zbiorów, liczne kompilacje bezsensu, przerabiane na tę czy inną modłę, zależnie od bieżącego nastroju, czy też zależnie od bieżącej definicji bieżących definicji nastrojów.
Lubimy myśleć: jesteśmy dobrzy. Wspaniali.
To dobrze, zgadzam się. To dobrze i wspaniale.
Ale co z tego właściwie wynika?
Wieki temu kilkudziesięciu, a może i kilkuset głupców nabazgrało Biblię, przydługą opowieść o ludzkiej potrzebie cierpienia. Ten ponury gniot uważany jest za jedną z najważniejszych książek w historii świata.
Dlaczego?
Kiedyś niejaki Markiz De Sade, swoją drogą będący ojcem terminu „sadyzm” (powiedzcie, że przypadkowo), napisał „Justynę, czyli nieszczęścia cnoty”, w której opisał ze szczegółami tortury zadawane nieletnim dziewczynom, co było doprawdy bulwersujące i obrzydliwe, zarówno w dniu wydania, jak i przez trzy kolejne wieki.
Pudło?
Innym razem, w zupełnie innej epoce, pewna pani imieniem Dominique Aury wydała „Historię O”, rzekomo erotyczną fabułę, opowiadającą o nietypowej kobiecie, która krocząc drogą skrajnej uległości dawała się tłamsić, bić, gwałcić, a nawet trwale kaleczyć.
Na pewno - również pudło.
Kultura to taki pocieszny pluszowy misiaczek.
Głodni wrażeń córeczki albo synkowie mogą to coś przytulić, zgiąć, zmaltretować, potem przekazać innym dzieciom jako nadgryzioną, zmiętoloną formę do dalszej obróbki, co wreszcie skaże owego misiaczka na ostateczną zagładę.
Choć tylko pozorną – pluszowa ofiara w końcu powróci, złożona dokładnie z tych samych pierwiastków, tyle że w gruntownie odmienionym kształcie.
Życzę niemiłej lektury.
Eksplozja.
Ostre, roztańczone światełka, potem grzmoty.
Dezorientacja, szukanie podparcia.
Nagle jesteś (i jeszcze nie wiesz, że nie chcesz).
Wyskakując z mętliku przestrzeni i czasu, on, przygarbiony, roztrzęsiony grubas prychał od razu kpiącym śmiechem i podjudzał:
– A proszę bardzo, dawaj go tutaj! Strasznie się boję! Tak strasznie się boję, normalnie zaraz posram się w majty! – drwił irytującym, modulowanym głosikiem, celowo przedrzeźniając swoją żonę.
Sądził chyba, że zdoła nią wstrząsnąć, nadwątlić jej pewność siebie, a zarazem wywołać wyrzuty sumienia czy może tylko jakieś elementarne poczucie przyzwoitości.
– Jak sobie życzysz – Wzruszyła beznamiętnie ramionami.
Otworzyła drzwi na oścież i zawołała chłopaka, z którym spędziła cały dzisiejszy poranek oraz popołudnie.
Małżonek momentalnie wyprostował plecy. Przycichł, a jego twarz pobladła.
Z gęstwin ogrodu wyłonił się piętnastoletni chłopiec o delikatnych, dziecięcych jeszcze rysach twarzy. Odrzucił ledwie nadgryzione jabłko, które chwilę temu zerwał na krańcu posesji. Ruszył w ich kierunku.
– Nie będę z nim gadał… – wymamrotał grubas przez zaciśnięte szczęki.
Zaczął drżeć z przejęcia.
– Nie chcesz, nie gadaj – odburknęła pogardliwie. – To wszystko może się odbyć w ciszy.
Chłopak stanął niepewnie w progu i rzucił im obojgu badawcze spojrzenie.
Jego wątła pierś poruszała się nieco szybko, choć wcale nie tak panicznie, jak ta spasiona, należąca do męża.
Był w samych majtkach, tak samo zresztą jak ta starszawa kobieta, która od rana zapewniła mu aż trzy wytryski, a byłaby dostarczyła jeszcze jednego, gdyby nie jej facet, co to z zaskoczenia wparował do domu.
A podobno był na wskroś przewidywalny.
– Maryna, ty jesteś chora psychicznie! – wybuchł mąż płaczliwym, rozhisteryzowanym głosikiem. – Każ mu spierdalać, nie będę nawet patrzył na to gówno! – To mówiąc przetarł twarz dłońmi, czmychając przed widokiem chłopaka.
– Robert, uklęknij – powiedziała do męża.
– Co? – jęknął skonfundowanym tonem.
– Uklęknij, mówię – Jej zimny, metaliczny ton przyprawiał o ciarki.
– Co? – Zaciął się w tej konfuzji, a jego oblicze przybrało jeszcze bielszy odcień.
– Klękaj, cwelu! – ryknęła dziko, czym wprawiła w osłupienie zarówno Roberta, jak i swojego świeżo upieczonego kochanka.
– Każ mu klęknąć – zwróciła się do kochanka.
– Niech pan klęknie – powiedział chłopiec, uśmiechając się szeroko. Zabawa zaczęła utrafiać w jego gusta.
– Klękaj, śmieciu – powtórzyła ona. – Klękaj i przepraszaj kolegę.
Robert potrząsnął przecząco głową.
– To jest debilizm, czysty debilizm… – parsknął wściekle, po czym zaczął iść w stronę przeciwną do ogrodu, czyli do frontowego wyjścia.
– Wpierdol mu, Maciuś – zaordynowała.
– Jak to? – zdziwił się Maciuś. – Serio?
– Nie słucha cię, nazwał cię debilem, ma cię za gówno… – podsumowała – Wpierdol, mu. – Po wypowiedzeniu tych słów zaczęła inaczej oddychać.
Poczuła jak pojedyncza, gorąca kropelka uwalnia się spomiędzy warg sromu i spływa niespiesznie po udzie, przyprawiając ciało o gęsią skórkę.
Robert z początku przyspieszył kroku, ale wnet poraził go kolosalny absurd tej całej sytuacji, jego własna żałość wynikająca ze strachu przed gówniarzem, choć przecież powinno być tutaj odwrotnie. To gnój powinien się bać i spieprzać przed emanacją jego gniewu.
Stanął w miejscu, mimo lęku. Obrócił się z podniesionym czołem, z nagłą godnością, której dotąd w sobie nie odnajdował. Podszedł w ich stronę i zatrzymał się na końcu korytarza, naprzeciw niewinnie uśmiechniętego Maciusia.
Chłopak był chudy, by nie powiedzieć chuderlawy, ale też sporo wyższy. Ciężko było uwierzyć, że to chuchro umiało się dobrze bić, choć z drugiej strony w sąsiedztwie mówiono o nim bardzo niepokojące rzeczy.
A teraz spoglądał z góry, groźnie i z czytelną wyższością, której dorobił się zapewne w trakcie jebania jego żony. Albo zaraz po.
Zerknął odruchowo na krocze chłoptasia, na śmieszne, dziecinne gacie, wypchane jednak mięsem aż po same brzegi. Chłoptaś musiał dysponować niesamowicie potężnym fiutem i nabitymi jądrami.
Obserwacja ta była bolesna dla kogoś, kto swoją męskość legitymował parą drobnych orzeszków, zawieszonych w sflaczałych, pomarszczonych workach, a jego marny, wąski penis o rozmiarze fasolki szparagowej, albo miękł w nieprzewidzianych momentach, albo w ogóle nie wstawał.
Po chwili zabolało jeszcze bardziej, tym razem dosłownie. Ponaglony przez morderczo usposobioną kobietę, dzieciak strzelił go z całej siły w pysk.
Nastąpił głuchy plask, po którym świat zakręcił się Robertowi dokoła własnej osi, a jego szczegóły uległy rozmiękczeniu. Runął na podłogę, łapiąc się za rozbitą wargę, za całą swoją twarz. Splunął kawałkiem ukruszonego zęba, następnie – nie bardzo wiedząc co się właściwie stało – spróbował wstać, drapiąc pazurami po gołej ścianie.
– Jeszcze raz – zażądała. – Mocniej.
Maciuś bez chwili zwłoki dostosował się do polecenia. Trzasnął mężczyznę z jeszcze większą siłą, tym razem w nos, z którego od razu buchnęła posoka.
Robert ponownie upadł z łoskotem na glebę, lecz i tym razem szok nie pozwolił mu w pełni rozeznać się w sytuacji. Podźwignął się z jękiem, z zakrwawioną, ogorzałą twarzą i oszołomionymi oczami.
Dostał kolejny cios, a po chwili wiele następnych.
– Jeszcze raz – dopingowała Maryna w coraz większym zapamiętaniu. – Jeszcze! – pokrzykiwała, raz po raz sapiąc donośnie. – Mocniej!
Jej mąż wył i charczał. Leżał skulony na posadzce, otrzymując ciężkie lanie. Razy spadały na niego bezlitosnym, niekończącym się gradem.
W głowie dzwoniły mu te upiorne: „jeszcze” i „mocniej”, podczas gdy młokos kopał go zawzięcie po brzuchu, po genitaliach, a także po rękach, którymi Robert instynktownie osłaniał głowę.
Krew bryzgała obficie na biały mur i drewnianą podłogę, jak i przylepiała się do nóg napastnika.
Robert już wszystko zrozumiał, w końcu to do niego dotarło: był mordowany. Jego droga zakończy się tu i teraz, w tym wąskim korytarzu, miejscu tak zwyczajnym, jakoś nielicującym powadze śmierci.
Żona w tym czasie opierała się o przeciwległą ścianę, zsuwała się z niej powolutku, jedną dłonią buszując w koronkowych majtkach, a drugą dotykając naprężonych sutków. Zapadała się w sobie, choć jednocześnie tężała, niczym bomba, na ułamek sekundy przed gwałtownym rozpryskiem.
– Jeszcze – dyszała bezlitośnie. – Jeszcze!
Chłopak tłukł małżonka tak długo, jak tego chciała, mimo że wiązało się to z ogromnym wysiłkiem. Był coraz bardziej zbolały i wycieńczony, ale przebywał już w owej białej gorączce, o której jej rano opowiadał – w stanie ślepej furii, podczas której przygasało w nim poczucie wszelkiej odpowiedzialności, a rozszalała adrenalina pozwalała bić bez końca.
Już kiedyś tak miał i skończyło się tragicznie: omal nie zamordował własnego ojca.
– Zajeb go… – wystękała, po czym nagle zgięła się w pół, opadła tyłkiem na podłogę, a po chwili osunęła się na bok. Rozwarła gardło w przeciągłym pisku.
Jej ciałem wstrząsnęły spazmy, bodaj najsilniejsze w całym dorobku. Dygocząc w skuleniu, zaciskała mocno powieki, a także palce – na niemożebnie rozpalonym, wilgotnym łonie. Ogrom doznanej rozkoszy omal nie pozbawił jej przytomności.
Widziała łąki, jeziora i niemal słyszała szelest trzcin, pod którymi jako mała dziewczynka doznawała orgazmu po raz pierwszy (tamtą odległą rozkosz również poprzedzał cielesny rwetes, przemoc i szok).
Ze sporym opóźnieniem zdała sobie sprawę z tego, że Maciuś nadal nie przestawał mordować jej męża.
– Wystarczy! – krzyknęła, a gdy nie przyniosło to żadnego skutku (chłopak kucał przy głowie swojej ofiary i grzmocił pięściami po facjacie, która od jakiegoś czasu była już odsłonięta, biernie poddana losowi), rzuciła się ku niemu w panice.
– Przestań! – wydarła się. – Przesadzisz!
Złapała furiata w pasie i spróbowała odciągnąć, on zaś odruchowo zdzielił ją łokciem w szyję.
Opadła na bok. Usiadła na czworakach, nie mogąc złapać tchu. Z trudem wsysała powietrze przez ściśnięty przewód i wydawała z siebie alarmujące, świszczące odgłosy.
To właśnie te dźwięki pomogły Maciusiowi wyjść z morderczego transu.
Odrywając się od zmasakrowanego Roberta, spojrzał na nią roziskrzonym, nienormalnym spojrzeniem.
Poczuła silny ucisk w dole brzucha.
Przez chwilę wydawało jej się, że teraz to jej wpierdoli ten niepozorny, kościsty szczawik, którego dopiero co obłaskawiała swoją kobiecością – raptem kilka godzin wcześniej prezentowała mu funkcję kobiecej pochwy, realizując jego pierwszy seks w życiu.
Podsunęła się bliżej. Wciąż jeszcze rzężąc w rozpaczliwej walce o odzyskanie oddechu, sięgnęła po członka, który od jakiegoś czasu pęczniał od erekcji. Wyłaniał się zza gumowego ściągacza bazarowych majtek, zadrukowanych nieautoryzowanym wizerunkiem Roberta Lewandowskiego. Świecił połyskującą główką tuż ponad zawadiacko uśmiechniętym piłkarzem.
Mimo kiepskiego stanu, ponownie zrobiło jej się mokro między udami. Podnieciło ją jego podniecenie. Podniecenie mordercy.
Zsunęła dzieciakowi te durnowate gacie i przystąpiła do szybkiego, miarowego trzepania prącia.
Długi, opasły fiut nabrał jeszcze większej masy, stał się wkrótce tak samo wielki, jak o poranku, gdy tryskał w jej wnętrze po zaledwie jednym pchnięciu, wprawiając ją wtedy w rozbawienie, ale i ulgę, bo tamta pierwsza penetracja nastąpiła zdecydowanie zbyt szybko, nie była odpowiednio przygotowana. Przynosiła tylko ból.
Kątem oka dostrzegła półprzytomne spojrzenie upodlonego, spacyfikowanego męża.
Zdołał jednak jakoś przeżyć tę nawałnicę ciosów. Ulżyło jej, choć jeszcze przed chwilą marzyła tylko o tym, by Robert zginął na jej oczach.
Robert zaś spoglądał na nią z lękiem, niemym błaganiem o litość, a zarazem z wyraźną kapitulacją. Jego zmiażdżone wargi poruszały się bezgłośnie, mówiły chyba: „przestań”, a może raczej: „przepraszam”.
Pobudzona tym obrazkiem, nachyliła się niżej i obłożyła napięty żołądź chłopca swoimi mięsistymi wargami, spęczniałymi od niedawno przyjętego, hialuronowego zastrzyku.
Robertowi zrobiła ustami tylko raz, kiedy byli bardzo młodzi i dopiero zaczynali swoją wspólną, jak się wkrótce okazało – mało emocjonującą historię.
Tamtego dnia splunęła gniewnie nasieniem na twarz męża, wówczas dwudziestoletniego (działo się to w trakcie nocy poślubnej), a później już nigdy nie dała zgody na uprawianie fellatio, ani mężowi, ani żadnemu ze swoich kochanków.
Kontakty penisa z kubeczkami smakowymi wprawiały ją w skrajne obrzydzenie. Nic nie mogła na to poradzić. Zresztą nie odnajdywała w sobie potrzeby, by się z tego tłumaczyć, jak również nie odczuwała wyrzutów sumienia czy potrzeby rewanżu, gdy akurat to ją lizano.
Teraz natomiast – zaskakująco dla siebie samej – obciągała z ochotą i wielką przyjemnością, choć była to przyjemność prędzej intelektualna, aniżeli zmysłowa.
Ssanie chłopięcego kutasa kręciło ją na zasadzie estetycznej i behawioralnej przekory, swoistej anarchii względem staro-małżeńskich czy po prostu społecznych przyzwyczajeń, podpartej ponadto sutą dawką sadyzmu.
Nie odrywając wzroku od przerażonego męża, ani nie odejmując rąk od tej olbrzymiej, pulsującej maczugi, jak i warg od jej czubka, kiwnęła parokrotnie głową i doprowadziła Maciusia do orgazmu.
Wdzięczna, że doszedł szybciej, niż ona uświadomiła sobie jak bardzo ją mdliło, natychmiast wycofała głowę, tak aby skundlony Robert nasycił oczy tym szkaradnym widowiskiem, rodem z najtańszych niemieckich pornosów, które w dawnych czasach wspólnie oglądali na VHS-ach: sprężona sperma zderzyła się z jej wysokim czołem i zarumienionymi policzkami, pacnęła na gęstą czarną grzywkę, nieduży, garbaty nos, a także na wielkie zęby z diastemą, które wyszczerzała w bezczelnym uśmiechu.
Spuszczając się, Maciuś położył zakrwawioną dłoń na czubku jej głowy. Kilka kropel krwi skapnęło na jej policzek oraz nos, dołączając do zalegającego tam nasienia.
Robert zamknął oczy i cichutko zapłakał.
Obraz żony, usłużnie doprowadzającej wielkiego chuja do wybuchu i przyzwalającej na tę niesmaczną formę ejakulacji (wymyślonej bodaj tylko po to, by uwznioślać dominację mężczyzn nad kobietami), był nawet gorszy, niż te wszystkie baty, jakie właśnie otrzymał od gówniarza, młodszego od niego o co najmniej czterdzieści lat.
.
Musiał zamówić taksówkę, Maryna nie zamierzała przyjeżdżać po niego do szpitala, czy choćby odpowiedzieć na esemesa z owym nieśmiałym zapytaniem.
Stary, zachrypnięty od szlugów taksówkarz okazał się typem sondującym:
– Kto pana tak przerobił? – dociekał.
– Nowy chłopak mojej żony – odparł cicho Robert, pogodzony z rolą frajera.
– Ja bym się nie dał – oznajmił taksiarz.
Wrócił późną nocą.
Miał krwisto-fioletową twarz, przeoraną ropiejącymi strupami oraz szwami, tak napuchniętą, że jedno oko uchylał jedynie na kilkanaście milimetrów, a drugiego nie dało się otworzyć wcale. Całe jego ciało, oblane rozległymi plamami sińców, zgrzytało przy każdym drobnym poruszeniu i wprawiało w bolesny syk. W jamie ustnej brakowało dwóch zębów.
Ale poza tym nie było z nim aż tak źle. Jakimś cudem zdołał uniknąć jakiegokolwiek złamania, nawet kość nosowa pozostała nietknięta, jedynie nadkruszona przy brzegu.
Maryna zapytała męża, czy złożył zawiadomienie na policję. Odpowiedział, że nie, i że nie zamierzał, na co ona zareagowała zdawkowym kiwnięciem czoła.
Wyraziła aprobatę.
Położył się do łóżka, ale nie zdołał usnąć. Długo wpatrywał się w drzwi sypialni, nasłuchiwał odgłosów dobiegających z salonu, licząc po cichu na to, że Maryna w końcu do niego przyjdzie, powie coś na swoje usprawiedliwienie, a może nawet przeprosi (kiedyś rozbiła mu skroń metalową obrożą, należącą do psa jej znajomego, wtedy przeprosiła).
Nic takiego nie nastąpiło.
Po samych dźwiękach wywnioskował, że nie zamierzała spać z nim w jednym łóżku: szmer wody w łazience ustąpił miejsca zgrzytom żelaznego mechanizmu, następnie trzaskom prostowanej kołdry. Po długim prysznicu pościeliła sobie kanapę w salonie, tę samą, na której o poranku przyjmowała w siebie grubą, nastoletnią pytę i wariowała od tego bardziej, niż kiedykolwiek przedtem.
Podejrzewał, że z nimi koniec. Że już niebawem usłyszy od żony te okrutne słowa: „musimy porozmawiać” albo po prostu: „wypierdalaj z mojego życia, cwelu”.
Raczej to drugie, pomyślał, być może podane w jeszcze bardziej obskurnej formie, skoro minionego wieczora Maryna postanowiła pożegnać się z wszelkimi konwenansami.
Bardzo się tego bał. Nie potrafiłby ot tak z dnia na dzień zaczynać wszystkiego od nowa. Jako pospolity, gruby, stary rozwodnik, byłby w tym względzie w zasadzie bez szans.
Nie miał towarzyskiego charakteru, umiejętności zjednywania sobie ludzi, zawiązywania znajomości, pogłębiania relacji, ani chociażby poczucia humoru. Był beznadziejnym kochankiem, nie rozumiał mechanizmów rządzących rozkoszą, może tylko za wyjątkiem tego jednego – że szorowanie penisa prowadziło do wystrzału, o ile penis da radę stanąć. Nie dysponował żadnym prywatnym majątkiem (jego rodzice spieniężyli jedyną posiadaną nieruchomość, a później to przejedli, nie oglądając się na dobro jedynaka, którego nigdy jakoś szczególnie nie pokochali), jak i nie mógł pochwalić się jakimikolwiek ambicjami, pomysłami, czy kwalifikacjami zawodowymi. Nie miał wyższego wykształcenia (spędził dwa lata na pedagogice specjalnej, właściwie nie wiadomo po co, ale i tak nie dotrwał tam choćby do licencjatu), nie znał języków, nie kumał tych wszystkich nowoczesnych, anglosaskich terminów, jakimi Maryna sypała w trakcie swoich licznych służbowych rozmów telefonicznych czy wideokonferencji. Nie ukończył żadnych kursów, nawet prawa jazdy nigdy nie zdał. Brakowało mu także zainteresowań, czytał jedynie kryminały albo oglądał na laptopie prostackie, hollywoodzkie papki o superbohaterach. Słowem nie miał kompletnie nic do zaoferowania – ani światu, ani kobiecie, ani nawet sobie.
Po rozwodzie wyniesie się z ich przestronnej, zabytkowej willi na Żoliborzu, a także zabierze swoje rzeczy z letniej rezydencji na Mazurach, tej, w której właśnie próbował usnąć.
Obie nieruchomości należały do niej, odziedziczyła je po tragicznie zmarłych rodzicach jeszcze na długo przed ich ślubem, więc rzecz jasna nie wliczały się w poczet majątku do podziału.
Tak się niefortunnie złożyło, że przez ponad trzydzieści pięć lat małżeństwa nie dorobili się żadnego własnego aktywu.
Po rozwodzie zostałby z niczym, jedynie z tą pożałowania godną posadą w urzędzie miejskim, za trzy tysiące miesięcznie, za które trudno mu będzie wynająć coś sensownego, o przeżyciu nie wspominając. O dawnej-niedawnej wysokiej jakości życia, zapewnianej przez niebotyczną, korporacyjną pensję Maryny, oczywiście też należało zapomnieć.
Zastanawiał się, dlaczego był takim debilem. Po jaką cholerę akurat dzisiaj odgrywał rolę zranionego mężczyzny i wikłał się w tę okropną scenę zazdrości i poniżenia, zamiast po prostu gładko pryskać z miejsca zdarzenia.
Od dawna sypiała z innymi, wiedział o tym.
Nigdy nic na ten temat nie mówił, nie wnikał. Nie komentował ostrych, męskich zapachów, z którymi wracała do domu, ani wyglądu jej skóry, wiecznie podrażnionej na szyi, policzku czy biuście, ewidentnie poharatanej czyimiś zarostami. Nie komentował seksownej bielizny, jaką od jakiegoś czasu kupowała sobie z obsesyjną intensywnością, albo nowych, coraz to bardziej wyzywających szpilek i miniówek. Daleko mu było także do wyrażania swojego poglądu na temat zabiegów odsysania tłuszczu z brzucha, naciągania skóry nad skroniami, powiększania warg czy modelowania pośladków.
Kiedyś, po powrocie z dwudniowego wyjazdu na pewną bzdurną, samorządową konferencję, wypatrzył w śmietniku zużytą prezerwatywę. Rozerwał worek i prędko namierzył kolejne; w sumie tych gumek było aż czternaście, co – w uśrednionym rozrachunku – dowodziło siedmiu pozamałżeńskich stosunków na dzień, albo jakiejś jednej, intensywnej zabawy grupowej.
Innym razem wyłapał na jej telefonie oczywisty dowód zdrady, esemes, który zaczynał się od: „Dupo Maryny, nie mogę się doczekać, aż cię znowu wy...” („wyściskam”, „wycałuję”, „wypierdolę”?) – na to też przymknął oko.
Poczucie niskiej wartości kompensował sobie stałymi wizytami u prostytutek, u tanich, stuzłotowych kurewek o wielodekadowym stażu.
Zaczął do nich chodzić, jak tylko odkrył, że był zdradzany, ale prawie nigdy nie uprawiał z nimi seksu. Zwykle tylko dotykał, obmacywał piersi, uda i łona, albo paplał trzy po trzy, byle się wygadać. Jedynie raz od wielkiego święta zdarzało mu się odpowiednio podpalić, by urosnąć w kroczu i nawet zapełnić kondom tą swoją lichą, wodnistą wydzieliną, którą tylko nieliczni, najbardziej optymistycznie nastawieni głupcy, nazwaliby spermą.
W tych rzadkich momentach bywał najszczęśliwszym człowiekiem w całej stolicy, ale szczęście to za każdym razem nie trwało dłużej niż godzinę – dokładnie tyle, ile było mu trzeba, by z szemranej części Pragi przedostać się na swój-nie-swój Żoliborz.
Dotąd jakoś sobie z tym wszystkim radził. Dzielnie znosił wszelkie ujmy, nigdy nie ujawniając Marynie swojego emocjonalnego, cierpiącego oblicza.
Dlaczego więc akurat dziś musiał pęknąć i robić z siebie neurotycznego, rozryczanego pajaca?
Przecież Maryna dawała szansę na wybrnięcie z sytuacji.
Początkowo wyglądała na szczerze zakłopotaną. Chyba nie od razu umyśliła sobie spuszczać mu łomot rękoma gówniarza, skoro zaraz po jego wejściu z zaskoczenia i następującym po tym kretyńskim, burleskowym wrzasku, kazała kochankowi wyjść do ogrodu, a jemu samemu perswadowała, że będzie lepiej, jeśli zniknie i nie wróci wcześniej, niż pod wieczór?
Powinien był jej posłuchać, zamiast bezmyślnie pogłębiać tą swoją chybioną, melodramatyczną rolę, która koniec końców przywiodła go do sromotnej klęski.
Nie dość, że został zdradzony (który to już raz), poniżony i stłuczony na kwaśne jabłko, to jeszcze wkrótce obudzi się bez domu. Bez kobiety. Bez perspektyw.
.
W kolejnych dniach Maryna nie wspominała o konieczności rozwodu, ale Robert przeczuwał, że powoli się do tego zbierała.
Po incydencie z chłopakiem zrobiła się o wiele chłodniejsza, literalnie odseparowana. Nie żyła już z nim, a jedynie przebywała w tym samym letnim domku.
Nic do siebie nie mówili. Jedli osobno, spali osobno. Wypoczywali nad pobliskim jeziorem na zupełnie innych plażach.
Bynajmniej nie był zdziwiony, kiedy pod koniec tygodnia w ich włościach zameldował się ten sam młodociany killer.
Był za to bardzo przestraszony. Na wszelki wypadek schował do kieszeni telefon (gdyby konieczne było wzywanie pomocy), zgarnął książkę i czteropak piwa, po czym oddalił się do ogrodu.
Poszedł daleko, aż pod jabłonie, żeby nikomu nie wchodzić w drogę, nikogo swoją osobą nie drażnić, do niczego nie prowokować.
Siedział na leżaku przez ponad trzy godziny. Próbował czytać, wniknąć w całości w fabułę, opowiadającą o seryjnym mordercy, który swoim ofiarom odcinał głowy za pomocą zardzewiałej piły. Brakowało mu jednak skupienia.
Za każdym razem gdy z domu dobiegały jęki i wrzaski Maryny sięgał nerwowo po piwo i zapijał swoją małość, swój tragikomiczny bezsens istnienia.
Krzyki następowały w mniej więcej półgodzinnych odstępach i były dość krótkie, co przynosiło Robertowi pewne marne pocieszenie – dzieciakowi musiało brakować wprawy i kończył przed czasem. Był po prostu dzieciakiem, dokładnie takim, na jakiego wyglądał.
Późniejszym popołudniem w ogrodzie objawiła się jego żona. Wyszła na golasa i podążyła ku niemu w dziwacznej pozie, lekko zgarbiona, drobiąca małymi kroczkami i kołysząca cyckami, a ponadto zaciskająca dłoń na kroczu.
Stanęła nad leżakiem. Rozkraczyła uda i uniosła ręce.
– Patrz – rozkazała. – Patrz uważnie – Skinęła głową w dół.
Utkwił spojrzenie na zmęczonej, obrzmiałej waginie, z której właśnie wychynął podłużny, biały glut, a zaraz po nim jeszcze jeden. Część spermy skapnęła na trawnik, ale większość spłynęła powolutku po nogach.
– Patrzę – burknął cicho, po czym wnet przestraszył się tembru swojego głosu. Podejrzewał, że zabrzmiał zanadto obcesowo.
– On ma w jajach więcej, niż ty produkujesz przez miesiąc.
– Aha…
– Zapłodniłby mnie raz dwa, gdybym była młodsza.
Przytknęła palec do uda i zdjęła stamtąd niewielką ilość nasienia. Rozrobiła substancję, gniotąc ją kciukiem i palcem wskazującym.
– To jest naprawdę dobra sperma – oznajmiła z rozmarzeniem. – Gęsta, lepka i w nadmiarze. Sperma prawdziwego ogiera.
Robert spuścił głowę. Jego spermie od dawna brakowało właściwej konsystencji – była półprzezroczysta, a pod kątem dotykowym przypominała mydło z dystrybutora, które z braku czasu na zakupy po raz drugi z rzędu rozcieńczyło się wodą. Był bezpłodny.
– Maryna, przepraszam cię… – jęknął bojaźliwie – Ale ja nie rozumiem. Czego ode mnie chcesz?
– Niczego – Wzruszyła ramionami. – Może tylko tego, żebyś się więcej nie wpierdalał w moje sprawy.
– Dobrze – potwierdził ochoczo.
Bardzo się ucieszył, bo jej słowa sugerowały, że o rozwodzie jednak na razie nie będzie mowy.
– No chyba, że o to poproszę – dodała po chwili.
I rzeczywiście poprosiła. Zaledwie kwadrans później przyszła do ogrodu ponownie i nakazała mężowi iść za nią do środka.
Wypełnił rozkaz. Z duszą na ramieniu poszedł do domku, gdzie nadal przebywał jego niedawny oprawca.
Dzieciak siedział rozwalony na kanapie, której skórzane poszycie pobłyskiwało od rozpryśniętego tam i ówdzie śluzu.
Z rękoma szeroko rozłożonymi na oparciu, wyglądał jak zwycięzca. Wielki lord, któremu powiodło się w podbojach. Ale był to wódz o dziecięcej, debilnie uśmiechniętej buźce, a nie o tej twardo ciosanej, wytrawnej facjacie stratega, jaką większość ludzi odruchowo wklejałoby w ten kontekst.
Zresztą gdyby nie mocarny, monstrualnie wielki chuj, zwisający między cherlawymi udami, całego triumfalnego wrażenia pewnie by w ogóle nie było, pomyślał Robert.
Samego Maciusia też by tu nie było.
– Sorki, ziomek, trochę mnie ostatnio poniosło – rzekł gnojek na powitanie.
Robert nic nie odpowiedział. Pokiwał ponuro głową i usiadł na krześle, byle dalej od gnojka. Szykując się na najgorsze, skierował wzrok na podłogę.
„Ziomek” – to obrzydliwe słowo utknęło mu w czaszce i nie dawało spokoju. W nagłej mrocznej fantazji cedził tego „ziomka” przez zęby, a jednocześnie zgrzytał zardzewiałą piłą po kościach chłopięcej szyi.
– Sorki, ziomek, trochę mnie poniosło – powtarzał w myślach, a kości ziomka tak radośnie kruszały.
Tymczasem Maryna skarciła swojego kochanka spojrzeniem. Nie spodobało jej się, że przepraszał.
Chwilę później wyjęła z zamrażarki butelkę wódki, napełniła szklanki, po czym podała je obu mężczyznom.
Robert przyjął poczęstunek z wdzięcznością, wypił cały alkohol za jednym zamachem. Maciuś z kolei trochę się z tym ociągał. Pił małymi łyczkami, a po każdym przełknięciu potrząsał niepysznie ramionami.
Dzieciuch, myślał Robert z nieskrywaną satysfakcją.
Maryna usiadła obok kochanka i położyła rękę na jego udzie, następnie zsunęła ją nieco niżej, muskając pękate jądro.
– Maciuś jest bardzo fajnym i sympatycznym człowiekiem – powiedziała. – Chciałam, żebyś go trochę poznał.
– Mhm – odparł Robert.
– Jest z pozoru delikatny, ale kryje w sobie ogień – kontynuowała. – Pamiętasz może, co o nim mówili przed rokiem? Obgadywali, że pogubiony, źle wychowany, że brakuje mu klepki. A gadali tak, bo własnemu ojcu wpierdol spuścił.
– Mhm, pamiętam. – Wciąż nie odklejał wzroku od podłogi. Przy okazji dostrzegł na niej kilka drobnych plamek krwi, smętnych pamiątek po swojej niedawnej gehennie.
– A on matki bronił! – oznajmiła z zachwytem. – Ojciec ją bił, wyżywał się. Maciuś to w końcu przerwał. Zlał skurwysyna tak, że skurwysyn ma teraz rentę inwalidzką. I ma za co chlać, tyle że w innej wiosce. Wyniósł się do swojej starej matki, miał choć tyle rozumu. Wiedział, że Maciusiowi nie sprosta. Był słabym, małym chujkiem. I tylko przypadkiem udało mu się stworzyć swoje dokładne przeciwieństwo.
– Rozumiem – mruknął Robert.
Zerknął nieśmiało na wspomniane Przeciwieństwo, na głupiego, triumfującego chłopca i na ten gówniarski, paskudny uśmieszek, który ani na moment nie złaził z jego gładkiej buźki. Naraz zrobiło mu się bardzo słabo.
Wysłuchał cierpliwie wielu kolejnych zdań Maryny składających się na nieskromny pean na cześć jej kochanka (czułego, troskliwego, konkretnego, silnego, młodego mężczyzny), lecz ostatecznie nie doczekał się żadnej puenty. Ględząc w ten sposób, Maryna najwyraźniej tylko znęcała się nad nim.
Pod koniec wieczoru, gdy Maciuś zaczął się zbierać do wyjścia, i gdy Robertowi wydawało się, że tym razem zdoła uniknąć jakichś bardziej poniżających doświadczeń, Maryna ni stąd ni zowąd zwróciła się do męża z rozkazem zdjęcia ubrań od pasa w dół.
Zrobił to. Od ostatniego lania postanowił, że już nigdy nie będzie kwestionował jej poleceń.
Drżącymi rękami ściągnął dżinsy, następnie bokserki, ujawniając swe spasione, gęsto owłosione ciało, a zwłaszcza tego malutkiego, przykurczonego penisa, który w stanie stresu był wręcz niewiarygodnie miniaturowy.
Chłopak zareagował sardonicznym śmiechem.
– Kurwa, nie wierzę! – zżymał się. – Brachol miał większego, jak się urodził! – chichotał łapiąc się za brzuch. – Jak bobasem był!
– Na kolana, Robert – warknęła żona.
Nadal nie śmiał się jej sprzeciwiać. Uklęknął na środku salonu i przełykając głośno ślinę, poczekał na dalszą część wyroku.
Maryna podprowadziła ku niemu Maciusia, ciągnąc go za rękę, niczym psa na smyczy.
– Patrz – powiedziała do Roberta, gdy jej kochanek zawiesił genitalia na wysokości jego nosa. – Tak wygląda prawdziwy fiut.
Patrzył.
Klęczał i patrzył.
– Weź w rączki, śmiało. Poczuj, ile to waży. Ile powinno ważyć.
Posłusznie podłożył wewnętrzną część dłoni pod trzonek penisa i uniósł delikatnie. Ten sprzęt był w istocie ciężki, onieśmielająco ciężki.
– Powąchaj.
Przysunął nos w stronę napletka. Kutas cuchnął kutasem, tyle, że niedomytym.
– A teraz bierz do japy – syknęła.
– Ej… – Maciusiowi to nie pasowało. Skrzywił się i zwrócił swą zniesmaczoną buzię w stronę kobiety, licząc zapewne, że samą miną zdoła ją odwieść od tego kuriozalnego pomysłu.
– Do japy! – powtórzyła z naciskiem.
Twarz Roberta nabrała straceńczego wyrazu. Westchnął przeciągle przez nos. Miał ochotę prędko umrzeć (byle tylko uniknąć tortur), a mimo to wsunął ów zwalisty kawałek mięsa do swoich ust – jego górną część, zadatek zaledwie.
Poczuł okropny, słonawo-moczowy posmak i ledwo powstrzymał się przed zwymiotowaniem.
– Ssij – powiedziała, równocześnie klękając przy nim i obserwując wszystko z bliska.
Zaczął ssać.
– I językiem świdruj – dodała. – Jeździj dookoła.
Świdrował. Jeździł. I mimowolnie ronił łzy.
– Dobry piesek – oceniła. – Usługuj koledze, usługuj, bo cię skarci.
Maciuś nadal buchał głupawym śmiechem, ale też po chwili dostroił się do tej nowej, nieznanej mu jeszcze zabawy. Przycichł i napiął całe ciało, z penisem włącznie.
Z ciekawością przyglądał się staremu grubasowi, obrabiającemu jego prącie.
– Ale krindż… – szepnął niedowierzająco, choć mimo wszystko był coraz bardziej zafascynowany rozwojem akcji.
Maryna dołączyła do pieszczot. Jęła masować Maciusiowi nasadę członka oraz jądra, a po chwili również pośladki i zagłębiony między nimi otwór. Jedną ręką stymulowała genitalia, drugą zaś podpalała prostatę – umiejętnie suwała paluchem po ściance odbytu, dostarczając chłopcu coraz większej przyjemności.
Maciuś zaczął się wiercić, cichutko postękiwać.
– Nie krępuj się – mówiła, całując chłopaka po karbowanych, skomasowanych jądrach, a po chwili liżąc je. – Możesz zapakować cwelowi, naprawdę możesz. To twój cwel, już tylko twój.
Wytrysk nastąpił po kilku minutach. Był obfity i gwałtowny. Przyprawił Roberta o krztuszenie się, które jednak odbywało się przy szczelnie zaciśniętych wargach.
Przezornie utrzymał nasienie w jamie ustnej, czekając na dalsze instrukcje od żony, które okazały się okrutne, choć i łatwe do przewidzenia:
– Połknij, cwelu.
Wprawił grdykę w ruch. Przełknął materiał genetyczny swojego wroga, następnie popadł w bezgłośny szloch.
Poklepała go po plecach.
– Może dobrze ci zrobi – zaśmiała się – Odrobina męskości.
– Dziękuję – wystękał przez ściśnięte gardło.
Czuł, że takich właśnie słów od niego oczekiwała.
– Obliż wargi – odparła.
Oblizał.
– Doskonale! Dziś nie umrzesz. A teraz spierdalaj z powrotem na dwór i nie pokazuj się nam na oczy. Bo cię zaraz Maciuś weźmie na drugą rundkę i słowo daję, tym razem go nie zatrzymam.
Robert natychmiast zerwał się z podłogi. Niezdarnie i żałośnie przykurczony, pomknął tam, gdzie mu wskazano.
Dobiegł do leżaka, przy którym zostało jeszcze trochę piwa. Sięgnął po puszkę, ale zaraz ją upuścił. Złamał się w pasie i puścił sążnistego pawia.
Po czymś takim chyba już nigdy się nie pozbiera, pomyślał.
Jakiej dziwki by sobie nie wziął, nie obmacał terapeutycznie czy nawet nie przepchał w luźnej gumie, już nigdy nie poczuje w sobie siły, aby dalej udawać, że był mężczyzną.
.
Chaos stygnie i zanika.
Powoli dojrzewa.
Pragnie kollapsu.
Dzieciak nabierał łóżkowej wprawy i pewności siebie w bardzo szybkim tempie, co mocno ją przygnębiało.
Wolała Maciusia z tego pierwszego dnia ich znajomości, z tych pierwszych godzin po podrywie pod sklepikiem, pod którym sikał (tak, do nawiązania znajomości skłonił ją widok jego paranormalnie wielkiego chuja).
Wolała kiedy był taki nieporadny i łatwiutki w obsłudze. Wolała bawić się jego drżącym ciałem, mocną, choć ledwie widoczną muskulaturą, nerwowymi erekcjami, spontanicznymi wytryskami, bawić narwaniem, całą tą czupurną, niecierpliwą młodością, niż przyjmować na siebie to żmudne, równomiernie rąbanie, które wiązało się ze straszliwym bólem.
Skrzypiące łóżko, ona rozwarta, spocona i bierna. On zaś napięty, zasapany i nacierający z wrażliwością pneumatycznego młota – ile już razy była mu aż tak bardzo uległa? Ciężko zliczyć.
Napięcie wynikające z obcowania z tym chłopcem było z początku tak silne, że potrafiła dojść nawet bez penetracji albo zaraz po wsadzeniu. Podobało jej się, że tak prędko się spuszczał. Można było wkrótce zaczynać akcję od nowa, wypracowywać kolejne orgazmy, bez narażania się na przesadną udrękę czy paniczny strach, że coś w końcu we flakach pęknie.
Przy pierwszym razie wystarczyło jedno głębsze pchnięcie, przy kilku kolejnych liczba ta wzrastała do nastu, natomiast po zaledwie dwóch tygodniach Maciuś potrzebował co najmniej dwudziestu minut żwawego pchania, żeby wreszcie zmięknąć i dać jej chwilę wytchnienia.
Teraz nabrał nagle odporności na jej wdzięki, na ekspozycję dużych piersi, które jeszcze niedawno uwielbiał miętosić, albo na ciasnotę pochwy. Teraz jebał ją jak stary, zobojętniały facet, a nie przejęty prawiczek, jakim był jeszcze kilka tygodni temu.
Teraz było to męczące.
Końskie członki były fajne na pornosach, myślała, a w życiu – fajne co najwyżej do zabaw zewnętrznych. Bo kiedy trzydzieści centymetrów twardego bolca znajdzie się w tej wąskiej wewnętrznej komorze, niby cudownie rozciągliwej, ale mającej jednak jakieś ograniczenia, cała fajność błyskawicznie ulatywała, a w jego miejsce przychodziły boleściwe jęki, żal do siebie, że się na coś takiego zgodziło, a także histeryczne pragnienie przyspieszenia czasu.
Problemem był sam dobór pozycji. Nalegała, by kochać się na jeźdźca, lub na siedząco, w splocie lotosu – preferowała takie konfiguracje ciał, w których dawało się kontrolować głębokość zanurzenia, Maciuś jednak prędko wyrobił sobie odmienne preferencje. Choć niekiedy ulegał, bzykał się w narzuconych przez nią pozycjach, to jednak później wieńczył wszystko chamskim młóceniem pośladków od tyłu lub dźganiem od góry, w jego ulubionym, misjonarskim ułożeniu.
Problemem był również ustawiczny brak gry wstępnej. Chłopakowi nie starczało do tego cierpliwości, nie widział sensu w powolnym skradaniu się do cipy, skoro łatwiej było brać ją od razu w obroty i pompować do wytrysku. Gra wstępna znaczyła dla niego tyle, co zdjęcie gaci.
Ciągle prosiła, by nie wsadzał do końca, tłumaczyła, że jego rozmiar był niezwykły, inny niż u wszystkich ludzi, niebezpieczny, ale ostatecznie przestał ją słuchać.
Bolcował po swojemu, pierdolił w atawistycznym szale, jakby rzeczywiście chciał skrzywdzić. Niekiedy przypominało to ową białą gorączkę i mocno ją przerażało.
Nie mogąc stosować tradycyjnej metody przyspieszania wytrysku, polegającej na zaciskaniu mięśni na członku (był na to zbyt wielki), uciekała się do prostych psychologicznych sztuczek: wydzierała się wniebogłosy albo świntuszyła.
Na Maciusia silnie działały tropy sadystyczne, takie jak: „ja pierdolę, jak boli”, „jesteś za duży”, „ty chuju, zabijesz mnie”, “przerżniesz na wylot”. Ale jeszcze mocniej działały jęki poddańcze, komunikujące uległość: „ale mnie bierzesz”, „ale mnie masz”, „ta cipa jest twoja”, „bierz co twoje”, „ładuj w swoją pizdę”.
Maciuś stawał się coraz bardziej dominujący i ciężko było nad nim zapanować. Jeśli chciał się pieprzyć, ona też musiała tego chcieć. Rżnęli się na okrągło, po dziewięć, dziesięć razy na dzień, czasem nawet częściej.
Zresztą co innego mogli ze sobą robić. Wszystkie tematy zostały wyczerpane w ciągu dwóch-trzech dni znajomości.
Chłopak chodził do liceum i żył bzdurami okresu dorastania, takimi jak trwałość sztamy między ziomkami, lęk przed cyfrowym wykluczeniem, skrupulatność w liczeniu lajków pod postami czy marzenia o nabyciu sportowego auta w przyszłości. Jego jedyną wyjątkowością była długość fiuta oraz podatność na białą gorączkę, która – tak się złożyło – przemieniła jego ojca w kalekę, ale przecież nie dało się o tym gadać w nieskończoność.
Mogli ewentualnie rozmawiać o niej, o jej pracy, nieudanym małżeństwie, o wyjazdach zagranicznych albo poprzednich gachach. Ale to też było nudne i pozbawione sensu, a poza tym Maciuś wcale nie chciałby o czymś takim słuchać.
Zostawało im więc tylko pierdolenie, a od kiedy i ono stało się uciążliwe, cały sens kontynuowania romansu stanął nagle pod wielkim znakiem zapytania – oczywiście tylko z jej perspektywy.
Robert dawno opuścił daczę, wrócił samotnie do domu i do swojej bezsensownej, urzędniczej roboty. Nawet wysłał esmesa:
– Kocham – W napisaniu tego żałosnego słowa pomogła mu pewnie wieczorna wódka, a najpewniej także jedna z tych niedrogich, praskich bladzi, do których ciągle jeździł uberami, naiwnie przekonany, że Maryna nie miała o tym bladego pojęcia.
Ona została, dla Maciusia. Oddelegowała obowiązki na swoją asystentkę, poprzesuwała zaplanowane mityngi, przedłużyła urlop o cały miesiąc. Miała już w korpo odpowiednią pozycję, by móc sobie pozwolić na podobną swawolę.
Z początku uważała to za genialny ruch, sądziła, że młody jebaka pomoże jej odżyć, nawiązać kontakt z dawno utraconą młodością czy tylko z energią, jaka jej wówczas towarzyszyła. Była to jednak ślepa uliczka. Zamiast rozkosznego, orgazmowego transu i mentalnej rekonwalescencji, spadły na nią katorgi obcowania z sadystą, obowiązki ciągłego ulegania nieprzepastnej męskiej chuci, która zdawała się być niemożliwa do zaspokojenia.
Ciągle nosiła się z myślą, aby zakończyć tę niezdrową relację, ale i ciągle odwlekała to na potem.
Ostatecznie nie było aż tak źle, powtarzała sobie, kłamliwie.
Na co dzień cierpiała, chodziła ze zbolałą, podrażnioną pipą, wymęczona fizycznie i psychicznie (zwłaszcza tą swoją służalczą postawą, nie przystającą do jej charakteru), ale z drugiej strony, która pani w jej wieku mogła narzekać na tego typu dyskomforty? Która kobietka po pięćdziesiątym piątym roku życia, prawie babcia, mogła się cieszyć zainteresowaniem ze strony jurnego i niezwykle obdarzonego młokosa?
Swoją drogą z tymi wielkimi chujami to też kwestia swoistego wyścigu. Kobiety może nie powiedzą tego na głos (przynajmniej większość z nich), ale obcowanie z dużymi penisami jest dla nich, jak nagroda. Takie prestiżowe wyróżnienie: znam gościa z naprawdę wielkim chujem. Co więcej on jest mój. On i jego chuj.
W oficjalnym, poprawnym politycznie obiegu myśli kobiety wolą raczej powoływać się na wyniki badań seksuologów. Powtarzają te frazesy o czterech centymetrach głębokości, kluczowych dla przeżywania rozkoszy. Że niby mogłyby sypiać z porażkami o pięciocentymetrowych siusiaczkach i czerpać z tego taką samą przyjemność, jak w przypadku oddawania się obdarzonym samcom alfa. Była w tym pewna krztyna prawdy, ale zaledwie krztyna. Bo o sile orgazmu decydowały nie tylko wrażenie bycia wypełnioną oraz umiejętne stymulowanie nerwów pochwy i łechtaczki, ale także lub przede wszystkim kwestia pewnego rachunku umysłowego, którego najważniejszą częścią było poczucie prestiżu.
Prestiż bzykania się z kimś ładnym, kimś, kogo inne samice pożądały. Prestiż oddawania się silnemu facetowi, obrońcy stada. Wreszcie prestiż trofeum – wygrania na loterii wielkiego chuja, który był sukcesem samym w sobie – jego narzędziem i symbolem zarazem.
– Jestem twoja, kurwa, twoja! – darła się cienkim, piszczącym głosem, który ni stąd ni zowąd przechodził w gardłowy, chrobotliwy jazgot. – Ładuj, Maciuś! Wal! Kończ już, błagam!
– Zamknij się! – warczał. – Leż, kurwo!
Maryna miała swojego alfa. Swoją prywatną bestię. Silnego, bezwzględnego psa, który rzucał się na tych, którzy jej nie odpowiadali. Popuszczała mu smyczy, żeby mógł ich dopadać, a później popuszczała siebie samą. Nie miała wyboru, jej piczka należała już do niego, choć nie zauważyła momentu, kiedy to konkretnie nastąpiło. Smycz okazała się całkiem iluzoryczna.
Może nie było jej w smak tak bardzo ulegać, ale ten pies za bardzo ją przerażał. Musiał dostać, czego pragnął, w przeciwnym razie rozszarpałby ją na kawałki – była absolutnie pewna, że tak właśnie by skończyła, gdyby okazała Maciusiowi nieposłuszeństwo. I w jakiś przedziwny sposób podniecało ją to.
.
W nocy śniła o swoim pierwszym chłopcu. O siedemnastoletnim, kościstym blondynie, synku przyjaciół jej rodziców, który na wakacjach sprzed ponad czterdziestu lat pozbawił ją dziewictwa.
Z początku bardzo zranił, zniechęcił do cielesnej bliskości, ale w późniejszym czasie dał orgazm, mimowolnie ujawnił o co w ogóle chodziło w tej całej cielesnej aferze, a przez to wydłużył kredyt zaufania.
Gdy jej starzy byli już zachlani w swoim drewnianym domku wczasowym, cuchnącym niedosuszoną bielizną, grzybami i zbutwiałym drewnem (w tamtych czasach jeszcze nie dorobili się własnej rezydencji), blondyn zaciągał ją do lasu, na dziki brzeg jeziora, gdzie noc po nocy folgował sobie na jej dwunastoletniej cipce, przy okazji – raczej zupełnie niechcący – dostarczając partnerce rozkoszy.
Zapłodnił ją wtedy, po którymś razie, choć nikt mu nigdy o tym nie powiedział.
Rodzice załatwili młodej Maryni dyskretny zabieg, który w tych późnych latach osiemdziesiątych chyba na nikim nie robił większego wrażenia (przysadzisty, brodaty gość w bawełnianym swetrze wydłubał ją w jej własnym pokoju, na plastikowym brezencie zarzuconym na łóżko, a po wszystkim wypił z rodzicami pacjentki kieliszek kawowego likieru), jednak na kolejne wakacje wyjeżdżali już bez niej. Za to chętnie zabierali ze sobą owego brodacza, który dołączył do ścisłego grona ich najbliższych przyjaciół.
Choć nigdy nie powiedzieli tego wprost, z niezliczonej ilości półsłówek i niedomówień dało się łatwo wyczytać, że swoją córkę mieli za dziwkę.
Ciekawym zrządzeniem losu ten sam brodaty konował wiele lat później zabił swoją ciężarną partnerkę, a przy okazji siebie oraz rodziców Maryny. Oszołomiony możliwościami świeżo nabytego auta z Niemiec, którym tak bardzo chciał się pochwalić swoim przyjaciołom, źle obliczył prędkość, z jaką pokonywał ostry, typowo mazurski zakręt i roztrzaskał ich wszystkich o drzewa.
O świcie obudziło ją szarpnięcie i erupcja bólu w łonie.
– Leż! – wycedził Maciuś przez zęby. – Kurwo, leż, nie ruszaj się.
Miał już klucze po Robercie, zapewne przylazł od razu po wstaniu z łóżka, by z miejsca dobrać się do pizdy, która w jego mniemaniu – podpartym wieloma świńskimi słówkami, które niestety padły i zostały raz na zawsze uwiecznione w mózgowym rejestrze – stanowiła jego własność.
Ani nie zapytał o zgodę, ani nie przejmował się tym, że kiedy w nią wchodził była jeszcze nieprzytomna, kompletnie sucha.
Byłby z niego nie lada nekrofil, pomyślała.
– Przestań, boli – jęknęła chmurnie. – Daj mi wstać. – Próbowała odepchnąć napierającego chłopaka, lecz napotkała zdecydowany odpór.
Przygwoździł do materaca, złapał za szyję, po czym bez zbędnych ceregieli powrócił do wcześniejszych rwań.
Byłby z niego też gwałciciel, dopowiedziała w myślach.
Zresztą – był. Przecież nie zgodziła się na ten seks.
– Chcesz mnie tak? Na szmatę? – jęknęła modulując głos (nie miała już wyjścia, musiała się poniżyć). – Chcesz? To zlej mi się na mordę! Dawaj, zalej swoją kurwę! Zalej swoją jebaną, brudną szmatę!
Podziałało. Rozpędził się w tym okrutnym ujeżdżaniu, jął charczeć po zwierzęcemu i doszedł po zaledwie kilku minutach.
Nawet nie zdążył wyjąć, żeby zrobić to, co mu zasugerowała.
– Nie gadaj takich gówien… – wysapał po chwili, leżąc na plecach i doganiając własny oddech. – Ojciec tak gadał, po pijaku, jak mi matkę pierdolił.
– Tylko się bawimy… – szepnęła niepewnie.
Przeraziła ją myśl o Maciusiu obserwującym seks swoich rodziców.
– Ja się tak nie bawię – odparł sucho, a ona z miejsca zaczęła go głaskać, uspakajać, jakby przepraszać dotykiem.
W ciągu kilku następnych godzin było coraz straszniej.
Brał ją bez przerwy i ponownie – bez oglądania się na jej wolę. Przeleciał w kuchni, na stole, pomiędzy rozrzuconymi kiełbasami, jajkami i krążkami nabiału, przeleciał w łazience, w oparciu o pralkę, pośród stert brudnych ciuchów, przeleciał w ogrodzie, na trawie usłanej nadgnitymi jabłkami, a nawet w ciemnym, wilgotnym garażu, do którego udała się pod pozorem skorzystania z samochodu w celach zakupowych, a potem w samym samochodzie.
Zjechała na pobocze i zaparkowała w szczerym polu, bo chłopcu znowu się zachciało. Dobierał się do niej w trakcie jazdy, nic sobie nie robiąc z groźby wypadku, jaką sam prokurował, ani z tego, że mówiła mu: NIE.
– Moi starzy zginęli w wypadku, wiedziałeś? – burknęła gniewnie.
Nie był zainteresowany kontynuowaniem wątku.
Gdy po zgaszeniu silnika odtrąciła jego łapczywe ręce, a następnie odepchnęła napierający tułów, Maciuś wydarł się na nią i strzelił otwartą dłonią w policzek.
Dogłębnie strwożona, bez słowa zanurkowała ku jego kroczu. Podobnie jak za pierwszym razem, wyższą część członka wzięła do ust, dolną zaś potraktowała rękami.
Obciągnęła z oddaniem, biorąc go niemal do samego gardła.
Ciamkała, gulgotała, popierdywała ustami, jednocześnie trzepała kutasa z ogromną energią, a mimo to nie zdołała go spuścić.
Maciuś popadł w znużenie. Po kwadransie pieszczoty kazał kobiecie powędrować na tylne siedzenie, gdzie zerżnął ją od tyłu.
Z racji lęku, jaki ją dopadł po ciosie w policzek, bała się świntuszyć, czy w ogóle odzywać do niego. Ale tym razem – całe szczęście – nie trzeba było zbyt długo czekać na finał. Podkręcony niezwykłymi okolicznościami rżnięcia, a może tylko samą przemocą, skończył po pięciu minutach.
Nie omieszkał przy tym zaznaczyć swojej dominacji – wysunął fiuta tuż przed wytryskiem, wgramolił się na plecy, przysiadł na łopatkach, odbierając dech, po czym całą zawartość jąder wylał na bok jej twarzy, pomarszczony od licznych mięśniowych zacisków.
Na koniec poklepał stygnącym prąciem o policzek, wytarł członka puklem jej długich, czarnych włosów i buchnął szkaradnym śmiechem.
– Nie krzyw się, bo ci zostanie… – powiedział. – Lubisz to przecież.
Zepsuła tego gnojka, pomyślała. Była pewna, że jego bieżący, chorobowy stan wyniknął z jej wcześniejszego nieodpowiedzialnego postępowania, właściwie z całego ciągu chybionych decyzji i zachowań.
Zaserwowała nieopierzonemu prawiczkowi pakiet wyrafinowanej perwersji, miast uczyć go krok po kroczku, czym była cielesna bliskość. Zachęciła do wytrysków na piersi, na twarz, do bicia jej męża, do robienia czego tylko chciał, bez żadnego szacunku dla cudzego ciała.
To nie miało prawa skończyć się dobrze.
W sklepie poczuła się fatalnie. Mdliło ją, miała problemy z błędnikiem, a jej serce biło o dwie prędkości za szybko.
Choć dotąd uważała się za silną, niezależną kobietę, wolną od przejmowania się cudzymi opiniami, zwłaszcza tymi, które pochodziły od ludzi z nizin społeczeństwa, doznała ataku paniki, gdy dwóch sklepowych żulików zaczęło ją jawnie obgadywać.
Szeptali do siebie, komentując jej wygląd, poszarpaną kusą sukienkę, rozwiane włosy posklejane podejrzaną wydzieliną, a także to, co kupowała, czyli tubkę żelu intymnego, dwa sześciopaki piwa oraz paczkę szlugów.
Pani sklepowa również ją obgadywała, choć czyniła to w absolutnym milczeniu. Swoje niepochlebne opinie wyrażała za pomocą drwiących spojrzeń, nagłych wyskoków brwi oraz wymownych potrząśnięć ramionami.
Do samochodu wróciła roztrzęsiona.
Zabolało ją jeszcze to, że szczyl nawet nie pomyślał, żeby zapytać, co się wydarzyło. Bawiąc się komórką, mruknął tylko, że chciał jak najszybciej wracać do jej chaty, bo umówił się z ziomkami. Zostały mu już tylko dwie godziny wolnego czasu, ale przedtem życzył sobie jeszcze trochę popierdolić.
Czy naprawdę marzyła o tym, aby Maciuś ruszył na tamtych żuli z pięściami? Żeby lał ich na jej oczach, wprawiając przy tym w silne podniecenie? A może liczyła na to, że młodociany zabijaka natrafi wreszcie na godnego przeciwnika i przegra? Dostanie tęgie lanie, w wyniku którego ona będzie zmuszona oddać się komuś innemu, nagrodzić jakiegoś obleśnego, capiącego dziada?
Otrząsnęła się, choć tylko pozornie.
Nie miała pojęcia, dlaczego nadal brnęła w ten porypany, nierówny układ, zamiast raz na zawsze go zakończyć. Chyba po części bała się reakcji chłopaka na gadkę o zerwaniu. Bała się, że Maciuś ją zmasakruje, i że nie będzie nikogo, kto mógłby go w porę okiełznać, powstrzymać przed zabiciem.
Jednocześnie zakiełkowała w niej myśl o ewentualności rozszerzenia romansu o osobę trzecią – może nie frajera w typie jej męża, ale jakąś naiwną kobietę.
Zamarzyła jej się baba do trójkąta. Tęga klacz o pojemnej cipie, która mogłaby odwrócić uwagę ogiera od niej samej, a może nawet zagarnąć go w całości dla siebie.
Ale gdzie ona niby miałaby znaleźć taką klacz? Tutaj, na tym zadupiu?
Może w swoim korpo by znalazła. Do głowy przyszła jej pewna durna trzydziestolatka o szerokiej dupie oraz nalanej gębie foki, jedna z jej podwładnych, która od lat dostawała od Maryny mentalny wpierdol, a mimo to zdawała się czerpać z tego jakąś przedziwną satysfakcję. Grubaska wręcz promieniała ze szczęścia, gdy szefowa ją wyzywała, gdy wypunktowywała jej niesolidność, nieporadność i ogólny brak ogarnięcia, który rzekomo uniemożliwiał dalsze rozwinięcie kariery.
Maryna szybko porzuciła tę fantazję, uznając ją za niemożliwą do zrealizowania.
Po powrocie nie czekała na gwałt. Z miejsca oddała się małolatowi, uprzednio smarując cipkę pokaźną dawką lubrykantu.
Doznała orgazmu, pierwszego od paru dni, ale błogość z niej wynikającą przekreślił zaraz ów ponury młot, rypiący wnętrzności bez żadnego wyczucia. Żel intymny był w tym wypadku kompletnie bezużyteczny.
Zdołała go jednak wykończyć szybciej, niż się spodziewała, a stało się to przy wsparciu nowego świństewka, które odważyła się wypróbować dopiero po dłuższej chwili zawahania:
– Bierz mamusię! – mówiła mu. – Spuść się w mamusię!
Biorąc wyimaginowaną mamusię, zdzielił ją mocno po twarzy, zgniótł szyję, przydusił okrutnie, ale i wytrysnął przed czasem.
.
Na dzień przed planowanym powrotem do stolicy postanowiła się z nim rozmówić.
Zaraz po przetarciu ręcznikiem spermy ze wzgórka łonowego, wytłumaczyła, że wyjeżdża i że nie zamierza kontynuować znajomości.
Dla złagodzenia wymowy dorzuciła jeszcze parę słów pocieszenia: „był fantastycznym gościem”, „dziewczyny na pewno się za nim ciągle oglądały”, „bez problemu znajdzie sobie jakąś młodą, fajną dupeczkę”. „Powinien zrobić karierę w branży erotycznej, może jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, ale nikt na świecie nie dysponował tak potężnym przyrodzeniem”.
Wieść o zerwaniu przyjął nad wyraz spokojnie, wręcz obojętnie. Nie targował się, nie błagał, nie popadał w gniew, ani niczego nie żądał.
– Okej – powiedział.
Wyszedł bez pożegnania, ale po dwóch kwadransach powrócił.
Przyprowadził ze sobą jakiegoś zlęknionego dzieciaka. Niziutkiego i wychudzonego rudzielca, na oko sporo młodszego od niego. Przedstawił jako Alberta, swojego „brachola”.
– Brachol jeszcze nie zamoczył – wyjaśnił.
– A… – Wydała z siebie pusty dźwięk, dość nieporadnie komunikujący szok, jakiego właśnie doznała.
– Dawaj, nie stój tak, Albercik – rzucił Maciuś do brata. – Ściągaj pantalonez, pani zaraz wyjeżdża, ostatnią szansę masz.
– Nie ma mowy… – Maryna zmusiła struny głosowe do działania, mimo odczuwanego wstrząsu.
Była coraz bardziej przerażona i zagubiona.
Albert spojrzał na nią jednym z TYCH spojrzeń. Nagle przygaszone oczy, pozornie rozbawione, kryły w sobie przenikliwy chłód i pragnienie mordu. Był już tym przerażającym, szalony psem po zerwaniu ze smyczy. Dokładnie tak wyglądał, gdy rzucał się na Roberta, rozwalając go na miazgę.
– Dasz mu dupy, suko – syknął.
Przełknęła ślinę. Położyła się na kanapie, ciągle jeszcze mokrej po ich niedawnym ruchaniu. Dygocząc z przejęcia, podciągnęła sukienkę i zdjęła majtki.
Rozłożyła uda, prezentując prawiczkowi swoje dawno niegolone krocze, którego centralnym elementem były karmazynowe jęzory sromu, rozłożyste i poskręcane na brzegach.
Albercik również zadygotał. Rozebrał się, zerkając to na Maciusia, to na cipę dorosłej kobiety. Jego penis, momentalnie wyprężony, mierzył ledwie osiem centymetrów, może nawet mniej. Nie miał aż tyle szczęścia w genetycznej loterii, co jego brat.
– Dawaj, dawaj – ponaglił go Maciuś. – Spuszczaj z krzyża. Nie będę patrzył.
Jak powiedział, tak zrobił. Obrócił się do braciszka plecami i wyszedł do ogrodu, co ostatecznie przydało temu młodszemu nieco odwagi.
Podszedł do niej, ale zaraz zamarł, nie wiedząc jak się za to wszystko zabrać. Posyłał jej rozedrgane spojrzenia, pełne skrępowania i wołania o jakąś wskazówkę.
Nie zamierzała w niczym pomagać.
Poszła w kąt pomieszczenia, wygrzebała z torebki paczkę papierosów, wysupłała jednego, zapaliła, po czym wróciła do poprzedniej pozycji – położyła się w poprzek kanapy i rozchyliła nogi.
Czekając na jakiś ruch ze strony Albercika, w milczeniu bawiła się dymem, usiłując przy tym wyglądać dostojnie. Z rozmysłem porażała dzieciaka swoją nieprzystępnością. Traktowała go jak powietrze, które zresztą sukcesywnie zatruwała tym siwym, gryzącym wyziewem, nie obdarzała choćby spojrzeniem.
W końcu wlazł na kanapę. Przysiadł na kolanach naprzeciw owego przenajświętszego otworu, i wpatrując się w niego z bliska przybierał nieco skwaśniałe oblicze. Jakby się poddawał, uznając, że zadanie przerastało jego siły.
Wyszła mu jednak naprzeciw, mogła zrobić choć tyle – rozsunęła uda jeszcze szerzej, ponadto podwinęła kieckę aż pod swoją szyję, dając mu możliwość nacieszenia się widokiem wielkich cycków w formie łez, których koniuszki wyginały się ku górze. Cycków, z których nadal była bardzo dumna, mimo tych cholernych pięćdziesięciu pięciu lat.
Załopotał nerwowo powiekami. Piersi celowały w niego nabitymi sutkami i rozległymi tarczami brodawek, przyciągały całą uwagę, wprawiały jego krew w buzowanie, a sztywnego chujka w podrygiwanie, a mimo to nadal nie zdołały przekonać do żadnego konkretniejszego działania.
Choć wcale nie życzyła sobie tego stosunku, straciła do dzieciaka cierpliwość.
– Wsadź, kurwa, tę parówę i daj mi spokój! – wybuchła.
Podsunął się bliżej, nachylił i chwytając w dłoń rzeczoną parówę jął niezdarnie nakłuwać cipkę, z wnętrza której wychynęło zaraz trochę śliskiej zawiesiny, pozostałości po starszym bracie.
– Już nigdy w życiu nie dostaniesz tak łatwo… – dodała po chwili, tym razem już ciszej, nieco refleksyjnie.
Wymierzył, pchnął niepewnie i oto znalazł się w środku.
Opadł na nią z wygiętymi w łuk plecami, zagrzebał głowę między cyckami, pokręcił się tam, jakby mościł posłanie.
Był zachwycony, ale też znowu pozbawiony inicjatywy. Zawodził go instynkt a może paraliżował brak pewności siebie, w każdym razie po tym jednym, premierowym pchnięciu jego miednica kompletnie znieruchomiała.
– Zwaliłeś się? – mruknęła – No to zjeżdżaj.
– Jeszcze nie – szepnął z nieśmiałym wyrzutem.
– A czekasz na coś?
Już nie czekał. Wprawił ciało w systematyczne, acz anemiczne dyganie. Ona z kolei wróciła do powolnego zaciągania się szlugiem.
Jeszcze zanim dopaliła do końca, dzieciak szczytował. Zadrżał, stęknął i wypełnił pochwę nasieniem, tym samym otrzymując swoje pierwsze życiowe trofeum.
Potem już tylko matura (jeśli w ogóle), kilka kolejnych kobiet (może tylko jedna), jakieś niechciane dziecko, a na starość rak w trzewiach, zamiast homara na niedzielnym talerzu, pomyślała.
– No to załatwione – rzekła oschle. – Zamoczyłeś. A teraz spierdalaj.
Oderwał się od niej jeszcze mocniej zawstydzony, niż przed samym aktem. Założył w podskokach gacie, wsunął niezgrabnie spodnie i pobiegł do wyjścia.
Schyliła się po ręcznik, po raz wtóry wytarła nim przemoczoną cipkę, następnie odwinęła kieckę, zasłaniając te najbardziej pożądane u chłopców przymioty.
Nagle znalazł się przy niej Maciuś. Usiadł z boku, pogładził ją miękko po udzie, po chwili po waginie.
Wcisnął w nią palce, a następnie całą dłoń.
– Się nie spina, się nie zamyka – rzekł dziwnie uradowanym, rozśpiewanym głosem. – Jeszcze paru obsłużysz, zanim wyjedziesz. Zaraz tu będą.
.
Trzech licealnych koleżków Maciusia oraz sam Maciuś wyżywali się na niej przez ponad cztery godziny.
Wszystko rozegrało się w irracjonalnie szybkim tempie, z galopującym, co i rusz podkręcanym napięciem, jak w sennym koszmarze.
Nawet nie spamiętała twarzy napastników. Wyłapała jedynie kształty i rozmiary ich narządów (nie aż tak gigantycznych, jak ten Maciusia, ale i tak dość znacznych), a także kilka nieistotnych, cielesnych drobiazgów, takich jak: owłosione pieprzyki, bielactwo ujawniające się na czyichś chudych nogach, czyjś duży brzuch, czyjeś pryszcze. Nic ponadto. Nic, co mogłoby pomóc w sądzie.
Kiedy jeden ją gnębił, reszta raczyła się piwami, rubasznie rechotała i ochoczo komentowała przebieg akcji. Potem zamieniali się rolami, i tak w kółko.
– Kurwa, ale ma to cipsko, potwór normalnie, jak z tamtej giery!
– Ogoliłaby, rzygać się chce.
– Wygląda jak indianin.
– Glonojad, nie pękną te usta?
– Ziomek, wbijaj w nią, ruchy, kurwa, ruchy, mi już stoi, że boli!
– Ha ha ha, jak się posypał! Co za zjeb! Minuty nie wyrobił!
– Zaliczona, zaspermiona.
– Pa na te zmarchy!
– Starucha ma jakieś turbo-ssanie w tej dziurze, wsysa i nie puszcza!
– Ta, ssanie, pizdy nie miałeś.
– Sorry, boys, ale mnie to pudło stresuje.
– Wypierdolę piździelca, aż się zesra.
– Na paszczę jej! Nie, nie! Nie DO paszczy! NA paszczę dawaj!
– Rób ją!
– Ty, a ona nie zarazi jakimś syfem?
– Kończę, kurwa, kończę, nie ruszaj się!
– Wali od niej rybą, niemytym cipskiem wali.
– Ona się myje czasami?
– Ja pierdolę, patrzta jak z niej ścieka.
– Duś te sucz!
– Mordę niech zamknie!
– Co za kurwa, co za kurwiszon jebany…
– Ile ona ma, dziewięćdziesiąt?
– Nie puszczaj! Niech się zagotuje. Ha ha ha!
– Zużyta jest. No zużyta szmata.
– Kurwa, nie wytrzymam. Lecę.
– O jaa… ładnie jebnął! Aż odskoczyło.
– Jeszcze tego ma! Ziomek, do nosa pakuj, do nosa!
– Łapiesz za łeb i dopychasz.
– To się głębokie gardziołko nazywa.
– Uciekaj, ha ha ha, bełtać będzie!
– Przyjeb w poślada! Co się boisz! Mocniej, kurwa!
– W ryja jej dać.
– Zapierdol jej!
– Weźcie zmyjcie tego rzyga, bo sam się zaraz zrzygam.
– Wkurwia mnie ta stara morda.
– Nie szczaj na nią, ja jej nie wyrucham po tym.
– Ale capi! Co za gówno.
– Szczajcie po masce tylko.
– Brzydulko, łykaj, jak ci panowie dają!
– Babcia jebana.
– Zaraz jej kurwa jebnę w ten krzywy ryj.
– I coś mnie, kurwa, znowu spuściła, szlaufie?
– Dobra, zluzuj, ziomek, bo już jej farba leci.
– Nie wyj, idiotko, nie wyj.
– Do dupy to jest.
– No, no, Maciula, a dupsko to co, śmierdzi?
Na koniec, gdy już każdy z nich wielokrotnie zaspokoił swoje potrzeby, gdy wypróbowali na kobiecie niemal wszystkiego, co dotąd oglądali jedynie na pornhubach, xhamsterach czy innych wirtualnych achach, i zabrakło im dalszych pomysłów na dręczenie jej, Maciuś przystąpił do finalnej egzekucji.
Nakręcony nowo obmyśloną wizją, rzucił wymęczoną, lepką od wszelkich wydzielin i bredzącą w malignie, Marynę na podłogę, po czym ku uciesze rozjuszonej gawiedzi spenetrował najciaśniejszy z dostępnych otworów.
Wszedł między pośladki bez żadnego nawilżenia.
Nie zagłębił w odbycie nawet połowy długości swojego absurdalnie wielkiego fiuta, a już samo to wystarczyło, by pozbawić kobietę przytomności – tego zwyczajnie nie dało się już dłużej wytrzymać, szok i rozrywający ból wypadły poza wszelką skalę.
Młócił ją przez kilka minut, nie zdając sobie sprawy, że z wnętrza wylewały się coraz tęższe strugi krwi. Kiedy to w końcu spostrzegł, wpadł w panikę. Jego kompani również.
Porzucili nieprzytomną Marynę na podłodze i w popłochu wybiegli z jej domu.
.
Maciuś wrócił po godzinie lub dwóch.
Znowu nie był sam, choć tym razem towarzyszyła mu postać z zupełnie odmiennego repertuaru, niż ci wszyscy poprzedni. Była to kobieta około czterdziestki. Brzydka, tłusta i o zmęczonym wyrazie twarzy. Sądząc po spuchniętych, przekrwionych oczach oraz czerwonych wybroczynach na nosie, alkoholiczka.
Przyniosła ze sobą rulon worków na śmieci, a także butelki z jakimiś chemikaliami.
– Ale tu jebie! – Skrzywiła się na wejściu. – No dobra, to gdzie ją zatłukliście, debile jedni? – burknęła po chwili na Maciusia. – Gdzie ona leży?
– Tam, za kanapą – odburknął skruszonym, przestraszonym głosem.
– Debile! – żachnęła się, idąc we wskazanym kierunku. – Jebać wam to za mało? – Potrząsała wściekle ramionami.
– Mamo, ona prowokowała… – bronił się płaczliwie – Chciała tego, mówiła: „jeszcze”, „jeszcze” i „mocniej”… mówiłem ci… Myśmy się po prostu za bardzo nakręcili.
Zajrzała za kanapę, przyjrzała się uważnie zalegającej tam kałuży krwi.
– To gdzie ona jest? – wycedziła przez zęby. – Gdzie ta wasza dziwka, słucham?
Zatoczył kilka kółek po salonie, dogłębnie skonsternowany.
– Nie wiem… – jęknął bezsilnie.
– Debile! – wydarła się. – Pewnie już na komendzie siedzi, konfitura jebana. Wszystkich was wsadzi, debile!
Kilka minut później znaleźli Marynę w łazience.
Leżała w wannie, w embrionalnej pozycji. Posiniaczona, zakrwawiona, ale żywa.
Płakała cicho i drżała, będąc pewną, że przyszli ją dobić.
Matka kazała synowi wracać do domu. Maciuś przyjął to polecenie z wyraźną ulgą i natychmiast opuścił miejsce zbrodni. Ona została zaś w łazience nieco dłużej.
– Wezwałam pogotowie – wystękała Maryna. – Zaraz tu będą.
Baba nie zareagowała, przyglądała się tylko jej zdewastowanemu ciału.
– Mam wszystko w środku porozrywane, nie mogę się ruszać. Strasznie krwawię.
– I dobrze ci tak, że masz porozrywane. Masz porozrywane za swoje, kurewko… – odparła baba w dziwnie flegmatycznym, sennym rytmie, nie przystającym do emocjonalnej treści, którą starała się komunikować.
Jej głowa przebywała chyba gdzie indziej. Być może zastanawiała się, czy wspomniane pogotowie nie było tylko zmyłką, zwykłym straszakiem.
– Słyszałam, co Maciuś mówił… To nie jest prawda. Ja nikogo nie prowokowałam.
– Nie? – ożywiła się nagle baba. – Nie bałamuciłaś go przez ostatnie tygodnie, nie dawałaś mu dupska co rano? Nie woziłaś po wiosce tym swoim ślicznym, drogim samochodzikiem? Nie robiłaś mu gały pod sklepem? Nie kupowałaś wódy i browarków? Nie?
– To jest dłuższa historia…
– To jest krótsza historia. Jesteś kurwą. I pedofilką. Kropka! Bardzo dobrze, że ci wpierdolili, żałuję tylko, że nie wpierdolili na amen! Jeszcze że mi Maćka bzykałaś i mieszałaś mu w bani, to bym wybaczyła. Chłop już duży jest i ma potrzeby, musi poruchać, sama mu czasem na ręcznym zjechałam, jak się marcował i kipiał za bardzo, ludzka rzecz, pomóc… no ale Albert?! Alberta też musiałaś zaliczyć? Ty głupia kurwo, on nie ma nawet trzynastu lat! Nie jesteś Polańska, za to się idzie siedzieć!
– Za gwałt też się siedzi – zripostowała. – Za zbiorowy gwałt, ohydny. Za każdy gwałt.
– U nas? – zaśmiała się baba. – W tym kraju? Nie rozśmieszaj mnie.
– Stać mnie na prawnika.
Z oddali zaczęło dobiegać wycie syren. Matka momentalnie spoważniała, bardziej chyba od tych syren, niż w wyniku argumentacji Maryny.
– Dziwko, zachowaj to wszystko dla siebie, to i ja zachowam – rzuciła odmienionym, ugodowym tonem. – Nikomu nic nie gadamy. Żyjemy sobie po swojemu i każdy ma spokój. Okej, dziwko?
– Okej.
– I nie zbliżaj się więcej do moich synów. Co było to było, ale już nie będzie.
– Wcale nie zamierzam.
– Wiem, ma dużego – uśmiechnęła się półgębkiem. – Ale to nie jest twój kutas, nie twoja liga. Znajdź sobie innego, skoro ci mężulek nie wystarcza, tylko nie tutaj. Najlepiej w ogóle więcej tu nie przyjeżdżaj, nie prowokuj. Dzieciaków nie tykaj. Bo cię w końcu dopadniemy i zapierdolimy. Jasne?
Marynę zapiekły oczy.
– Przepraszam za wszystko… – Skrucha wylała się z niej niejako samoistnie, z zaskoczenia.
– Chuj mnie obchodzisz – skwitowała matka.
Po jej wyjściu, a na kilka chwil przed pojawieniem się ratowników, Maryna buchnęła głośnym, histerycznym płaczem.
Zawyła nie tylko ze wstydu, bólu i poniżenia. Nie tylko z faktu przeżycia koszmarnego zbiorowego gwałtu, wrażenia bycia wypełnioną niezmywalnym brudem, czy wreszcie cudownego oszukania śmierci, wymsknięcia się oprawcom w ostatniej chwili, ale przede wszystkim z powodu pewnego szczególnego przeskoku między myślami – błyskawicznej kalkulacji, która zaprowadziła ją do przekonania, że już wkrótce zrobi krzywdę swojemu mężowi.
Jak tylko zszyją jej odbyt, jak tylko dojdzie do siebie i wróci na Żoliborz, z miejsca wyżyje się na tym najłatwiejszym z celów, na człowieku, którym gardziła z całego serca, a którego tak bardzo w życiu potrzebowała – do wyżywania się właśnie.
Zniszczy Roberta psychicznie, fizycznie, najpewniej z pomocą osoby trzeciej.
Znajdzie sobie kogoś posłusznego i dostatecznie okrutnego. Będzie wydawała temu komuś rozkazy, a później z rozkoszą obserwowała skutki.
Będzie mówiła: „jeszcze!” i miała przy tym intensywne, mokre orgazmy.
Ale czy na pewno znajdzie?
Czy istniał na świecie drugi taki pies, jak Maciuś, taka pomylona bestia?
Czy Maciuś w ogóle istniał?
Kres afery.
Tej oraz każdej innej.
Świat wessał w siebie samego siebie, wraz ze wszystkimi groźnymi gromami i świecidełkami.
A Chaos powrócił.