Nigdy nie schodź ze szlaku (I)
25 sierpnia 2013
Nigdy nie schodź ze szlaku
Szacowany czas lektury: 7 min
Jak w tytule:), plus będę wdzięczna za uwagi.
Miałem ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia albo się uszczypnąć. To co widziałem przechodziło ludzkie pojęcie. Fatamorgana? Przecież kurwa nie byłem na pustyni. Nie piłem, nie wypaliłem skręta, byłem w miarę zrównoważony psychicznie. W środku największej głuszy Tatrzańskiego Parku Narodowego, w miejscu gdzie nie docierają nawet strażnicy, totalnie poza szlakiem moim oczom ukazało się barwne zjawisko. Właściwie to jednobarwne, w jednostajnych odcieniach różu i czerwieni. Dziewucha na oko dwudziestka, w fuksjowym (koleżanka mnie uświadomiła, to się wie) t-shirtcie z Myszką Minnie, w czerwonych spodniach ze Snoopiem i ceglastych trampkach kłusowała raźno pomiędzy drzewami. Dziwaczny obraz dopełniała guma do żucia, z której dmuchała ogromniaste balony. Miała też plecak z lat 70-tych, powiewającego, blond kucyka i rozwiązane sznurówki. Trzeba jej przyznać, że pędziła żwawo i kierowała się wprost na mnie, bo nie patrzyła w ogóle do przodu, tylko pod własne nogi. Jeszcze sekunda i wpadnie na mnie z impetem...
***
Całe moje życie jestem gdzieś spóźniona. Urodziłam się po terminie, przyszłam za późno na egzamin wstępny na studia, a dziś na przykład powinnam była wylądować na szlaku ze trzy godziny wcześniej. Tym razem nie była to do końca moja wina. Kaśka dobra kumpela jeszcze z uniwerku, którą poznałam w trakcie wyjazdu ze studenckim klubem turystycznym, zaproponowała mi wypad w Tatry. Kasia nie byłaby sobą gdyby nie zrobiła tego w ostatnim możliwym momencie. Właśnie kończyłam krótki urlop, który spędzałam w mojej rodzinnej wsi. Propozycja mnie zelektryzowała, tylko że nie byłam gotowa do wyjazdu w góry. Na wakacje w domu spakowałam jakieś urocze sukieneczki i szorciki. Dysponowałam jeszcze elegancki kostiumem, w którym przyjechałam do domu. Wszystkie potrzebne rzeczy zostały w moim mieszkaniu w mieście, ale nie było czasu by po nie jechać. Gdy zwierzyłam się mamie z problemu, ta powiedziała: "Ania, ale przecież zostawiłam na strychu wszystkie twoje ubrania z podstawówki i liceum. Mam też mój stary plecak, z którym kiedyś chodziłam na wycieczki, to możesz się do niego spakować". Nie do końca podzielałam entuzjazm mamy, ale bardzo chciałam jechać. Uzbrojona w latarkę pomaszerowałam na strych. Gdy otworzyłam szafę moim oczom ukazał się istny skarbiec. Cóż, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że kiedyś lubiłam się nosić kolorowo. Ogromną ironią jest jednak to, że jakkolwiek zmienił mi się gust to rozmiar pozostał właściwe wciąż ten sam, więc wszystko idealnie pasowało. Zawsze byłam niska, szczupła, a do studiów żywiłam żarliwą nadzieję, że mój biust powiększy swój rozmiar przynajmniej do miseczki C. No dobra, B. Niestety pewne sprawy pozostaną na zawsze w kwestii marzeń. Po godzinie przerzucania wiekowej szafy skompletowałam ekwipunek. Starałam się wybrać jak najnormalniejsze rzeczy. Turyści mogli nie być gotowi na spotkanie trzydziestolatki w legginsach w Timona i Pumbę.
Częściowo spakowana, zastanawiałam się jak rozwiązać kolejne problemy. Brak butów górskich? Trudno muszą być trampki. Nieobecny śpiwór i karimata? Postanowiłam zadzwonić do Kaśki.
- Kasia, bo wiesz, że jestem w domu i nie mam tu właściwie nic. Przyjadę ubrana jak podstarzała ofiara pedofila albo trzydziecha z kompleksem wieku średniego.
- Hahahaha, nie przejmuj się. Znasz całe towarzystwo - jest wyluzowane. A chłopaki będą zachwycone.
- No dobra, ale nie mam też śpiwora, karimaty, butów ani kijków.
- Ania, dojdziesz do nas do schroniska, będziemy spały w moim. A ciuchami i niedostatkami w sprzęcie się nie przejmuj. Ekipa jest niby profesjonalna, ale zdążymy się styrać przez te kilka dni. Chłopaki chcą się ostro wspinać. Jak przyjdziesz będzie impreza, a następnego dnia lajtowa trasa powrotna. Aha, tylko kup wielką butelkę tego taniego wina. Tego wiesz co piłyśmy na imprezie przy ognisku u Zenka po trzecim roku.
- Plastikowa jest to się dużo nie nadźwigam - zgodnie zachichotałyśmy, Kto pijał takie trunki ten wie o co nam chodziło.
- Wsiadaj w PKS i przyjeżdżaj.
I tak też zrobiłam.
***
Powiem szczerze, że sytuacja w pewnym momencie zaczęła się wymykać spod kontroli. Nic nie szło zgodnie z planem. PKS utknął w korku na Zakopiance, więc przyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem. Dojście do szlaku też zajęło mi dłużej niż planowałam. Wyglądało na to, że jak tak dalej pójdzie do schroniska dotrę w środku nocy. Nie muszę dodawać, że oczywiście nie miałam czołówki. Nie posiadałam nawet latarki w komórce. Nie mogłam też dać znać Kaśce, żeby ktoś po mnie wyszedł. Podobno gdy człowiek jest zdesperowany to przychodzą mu do głowy różne, dziwne pomysły. Czasami oznaczają one wybawienie, a czasami jeszcze większe kłopoty. Przeżuwając czekoladę w trakcie krótkiej przerwy, gapiłam się bezmyślnie w mapę. I nagle doznałam olśnienia. Jeśli zejdę ze szlaku za jakieś pół kilometra i pójdę prosto powinnam nadrobić duży kawał drogi i wrócić na szlak. Dodatkowo tam gdzieś powinna być jakaś ścieżynka, która mnie poprowadzi. Powiem szczerze orientacje w terenie mam kiepską. Trochę chodzę po górach, ale zwykle z bardziej obeznanymi znajomymi. Do tej pory nigdy nie musiałam sobie radzić sama. Jednak chęć dotarcia przed świtem dodała mi sił. Zresztą czy chodzenie z mapą jest takie trudne? Kaśka z ekipą nie raz skracali drogę. Nawet tłumaczyli mi jak chodzić z kompasem, jak lokalizować swoje położenie po ukształtowaniu terenu itp. Ryzyk fizyk. Skoro w pracy codziennie podejmuję trudne decyzje i daję radę to tu też sobie jakoś poradzę. Dzielnie wkroczyłam między drzewa.
Pierwsze wątpliwości pojawiły się po dwudziestu minutach, ale jak się powiedziało "a" trzeba powiedzieć i "b". Czułam, że po głowie kołacze mi się pytanie, czy aby idę w dobrym kierunku, ale przeważył mój wrodzony upór. Lada moment powinnam wrócić na szlak. Po kolejnym pół godziny spojrzałam prawdzie w oczy - zgubiłam się. Jezu jeszcze nigdy nie zgubiłam się w lesie, nie mówiąc już o górach. Na dodatek powolutku zaczęło się ściemniać. Co tu robić, co tu robić? Po moich neuronach musiały chyba przelatywać iskry. Tylko spokój może mnie uratować - przysiadłam na najbliższym wystającym korzeniu. Komórka mi nie pomoże, bo nie mam zasięgu. Nie posiadam kompasu, zresztą jedyne do czego by się przydał z moimi umiejętnościami, to do rzucania w dzikie zwierzęta. Lepiej zostać w miejscu i przenocować pod drzewami, czy cały czas iść na przód licząc, że w końcu wyjdę na szlak? Na myśl przyszła mi książka Stephena Kinga, o małej dziewczynce, która podczas wycieczki Szlakiem Appalachów idzie siku do lasu i się gubi. Zamiast grzecznie czekać na pomoc, postanawia sama odnaleźć drogę. Idąc tak naprawdę oddala się coraz bardziej od terenów zamieszkanych. Jedyną rzeczą, która trzyma ją przy życiu jest walkman z radiem, w którym słucha meczów drużyny baseballowej Red Sox z jej ulubionym zawodnikiem - Tomym Gordonem. Po wielu dniach, gdy jest już skrajnie wykończona, właściwie na granicy życia i śmierci, zostaje odnaleziona. Brrr.
Bezsensowne dywagacje przerwało mi burknięcie w brzuchu. Wiadomo, że na głodnego nie ma co podejmować ważnych decyzji. Otwarłam plecak, który był krzykiem mody we wczesnych latach 80-tych i dokonałam smutnego rekonesansu. Dużo nie wzięłam, bo nie było miejsca. Liczyłam, że szybko dotrę do schroniska i zamówię coś ciepłego albo wydębię jedzenie od Kaśki. Została mi właściwie już tylko wymięta bułka z serem żółtym. Gdy ją niemrawo przeżuwałam, podjęłam decyzję - idę naprzód. TPN to z całym szacunkiem nie Yellowstone, który ma chyba z dziesięć tysięcy kilometrów kwadratowych. W końcu gdzieś dojdę! Poza tym, choć niby jest środek lata, noce bywają chłodne, będzie mi cieplej gdy się poruszam. Ostatnim argumentem było też to, że w ruchu czas mija szybciej. No i może zwierzętom będzie trudniej mnie namierzyć...? Spakowałam torebkę z bułki do plecaka i przy okazji odkryłam, że w jednej z kieszeni mam jeszcze gumę balonową. Jak idealnie pasowała do tych wszystkich różów, które miałam na sobie. Odwinęłam kawałek i wsunęłam do ust. Komu w drogę temu czas. Wstałam, otrzepałam pupę i ruszyłam przed siebie raźnym kłusem.
***
Cały czas musiałam patrzyć po nogi, żeby się nie potknąć o wystające korzenie. Wokół mnie robiło się coraz ciemniej. Po około godzinie mój mózg zmęczył się stanem bezustannej paniki i przerzucił się na tryb "swobodne dryfowanie". Przypomniała mi się jedna historia, którą opowiadał nam instruktor na szkoleniu lawinowym, o słynnej niedźwiedzicy Magdzie, która na jakiś czas zawładnęła Doliną Roztoki. Otóż Magda upodobała sobie wyjadanie resztek ze śmietników wokół schroniska, czym notorycznie straszyła turystów. Kiedyś włamała się też do samego budynku. W końcu wraz z młodymi przeniesiono ją do ZOO. Niedźwiadki przyzwyczaiły się do niewoli, Magda nie. Próbowała uciekać, była niespokojna i w końcu zdechła, ponoć z tęsknoty za górami. Albo na przykład to, co przydarzyło się w Tatrach takiej znajomej zakonnicy. W pewnym momencie zaczął ją śledzić... lis. Im bardziej starała się od niego oddalić, tym bliżej podchodził. W końcu biegł tuż za nią. Gdy chciała się odwrócić żeby go odgonić rzucił się z zębami. Od zakażenia wścieklizną, siostrę uratował gruby habit i "Gość niedzielny", którym tłukła bestię bez litości. A ja nie mam nawet skromnej wyborczej...
Im ciemniej się robiło, tym więcej dziwnych historii sobie przypominałam. Bogata wyobraźnia przydaje się w branży reklamowej, ale niekoniecznie w ponurym lesie. Nagle, nie wiem czemu, podniosłam wzrok znad ziemi i stanęłam jak wryta. Może pół metra przede mną stał mężczyzna. Cały ubrany na czarno, szczegółów nie widziałam, bo resztki światła padały na niego od tyłu.
- Chyba się zgubiłaś dziewczynko - usłyszałam tylko.
Cdn.