M jak Marlowe

28 października 2016

Szacowany czas lektury: 29 min

- Masz wszystko, Susan? - Anabel martwiła się o swoją przyjaciółkę. Nie tylko dlatego, że pobierała za to miesięczną pensję asystentki, ale właśnie dlatego, że była jej przyjaciółką, jeszcze zanim Susan stała się jej pracodawczynią.

- Myślę, że tak - Susan była znacznie mniej podenerwowana, chociaż zaczynało udzielać się i jej. - Mam tylko to – podniosła niewielką kremową torbę, doskonale pasującą do białej, letniej sukienki i długich blond włosów. - Reszta poszła na bagaż.

- Nie ubrałaś się przypadkiem za lekko? A może za ciepło! W razie czego, rozepnij sobie tę spódnicę.

- Ann, mamy lato. Jest upał, w pociągu jest klimatyzacja... – Susan objęła niższą kobietę i ucałowała w oba policzki. - Nie przejmuj się, a przy okazji i mnie.

- Zadzwoń, jak tylko dojedziesz do hotelu! Bilet?!

- Zadzwonię. Mam bilet. Lepiej pilnuj mi Morrisa. - Uśmiechnęła się kokieteryjnie Susan.

- Możesz na mnie liczyć – Anabel przybrała minę godną zakonnicy na straży wrót Watykanu. Grupa wysokich, młodych mężczyzn, w jednakowych dresach, minęła je i wsiadła do wagonu. Z napisów na klubowych torbach wynikało, że są siatkarzami.

- Masz jakieś drobne? – podjęła Anabel po chwili.

- Nie wiem, a do czego miałyby mi być potrzebne.

- Zawsze mogą się przydać, na jakąś kawę czy coś.

- Mam przy sobie pieniądze, moja droga. Wracaj do domu, strzel sobie drinka i zrelaksuj się wreszcie. - Susan uśmiechnęła się do przyjaciółki i wskoczyła na stopień wagonu. Pomachała i zniknęła w środku. Anabel czekała na peronie, przyjaciółka pojawiła się w oknie.

- Zadzwoń jak tylko dojedziesz – powtórzyła asystentka, ale zupełnie tak, jakby mówiła to po raz pierwszy.

- Pewnie będzie dzwonił, ale gdyby szukał mnie w domu, powiedz, żeby się nie przejmował. Wszystko będzie dobrze – Odpowiedziała Susan, zupełnie ignorując troski przyjaciółki.

- Tak mu powiem. Nie zasługuje na ciebie – Dodała Anabel, z przekonaniem kręcąc głową.

- Wiem, ale cóż poradzić – Szeroki uśmiech Susan zasłoniły kosmyki jasnych włosów. Rozległ się gwizd i trzasnęły drzwi wagonów. Anabel podbiegła i wyciągnęła wątłą rękę. Susan wychyliła się i złapała na sekundę koniuszki jej palców.

- Pa, amore! - Krzyknęła Anabel, wyraźnie wzruszona. Pociąg ruszał.

- Pa! – Susan zdawała się mieć w tym wszystkim więcej uciechy niż jej przyjaciółka. Jakiś facet z walizką przeciskał się za nią przez korytarz. Pomachała pospiesznie, zamknęła okno i przykleiła się do ściany, żeby dać mu przejść. Jeździła pociągami, bo nie lubiła latać, ale dyskomforty kolei przypominały o sobie bardzo szybko. Mężczyzna burknął pod nosem coś między powitaniem, a przeprosinami i pokuśtykał dalej. Zaleciało tanią wodą kolońską i alkoholem.

Wydobyła z torby bilet i odszukała numer przedziału.


 

Zarezerwowała cały tylko dla siebie. Lubiła komfort i było ją na to stać. Jeśli już zmuszona była do długich podróży, to było to minimum, na które mogła sobie pozwolić. Usiadła wygodnie przy oknie, plecami do kierunku jazdy. W ten sposób słońce nie świeciło jej w oczy. Nie chciała zaciągać zasłon, bo uwielbiała patrzyć na mijane krajobrazy. To było ważną atrakcją podróży pociągiem. Wyjęła z torby plastikową buteleczkę wody i z radością stwierdziła, że jest jeszcze chłodna. Wypiła krótki łyk i zakręconą postawiła na maleńkim stoliku pod oknem. Zapowiadał się kolejny pogodny poranek i prawdopodobnie upalny dzień. Sprawdziła telefon. Żadnych wiadomości. Kusiło ją, żeby zadzwonić. Nie zrobiła tego, za to przyszedł jej pomysł, żeby wyłączyć telefon i być nieosiągalną przez kilka godzin. Choćby nawet pół dnia. Wyobrażała sobie jakie piekło zgotowałaby w ten sposób biednemu Morrisowi, ale i Annie. Uśmiechnęła się, ostatecznie tego nie zrobiła. Dlaczego myślała o nim jako o „biednym Morrisie”, przecież to był drań i tylko dzięki swej wrodzonej niezdarności nie wykombinował w życiu wszystkich świństw, na które miał ochotę.

Klimatyzator, niesłyszalny w lekkim łoskocie pociągu, owiewał ją nieco zbyt słabo. Wstała żeby przyjrzeć się instrukcji obsługi. Sięgnęła bez trudu i przestawiła z jedynki na trójkę. Rozpięła guziki długiej do ziemi spódnicy, odsłaniając nogi. Wszystko było w porządku. Zanim usiadła, zatrzymała się na chwilę, oparta o niewielki blat, delektowała się świeżym powiewem na plecach. Ktoś puknął krótko i odsunęły się drzwi przedziału.

- Przepraszam – odezwał się męski głos. Nie była pewna czy udało jej się ukryć rozczarowanie, gdy się odwróciła i zamiast spodziewanego konduktora, ujrzała mężczyznę z korytarza. - W moim przedziale nie działa klimatyzacja – mówił głosem głębokim i nieco ochrypłym – Zgłosiłem to już kierownikowi pociągu i obiecał zaraz coś z tym zrobić. Czy mógłbym tę chwilę przeczekać tu, w pani towarzystwie?

- Oczywiście – odpowiedziała automatycznie i wbrew samej sobie. Nie czekał na ponowne zaproszenie. Wsunął się wraz ze swoją walizką. Usiadła, żeby ułatwić mu wciśnięcie jej na górną półkę. Wreszcie usiadł i on, przetarł gęste czarne włosy dużymi dłońmi. Wyglądał jakby nie golił się od przynajmniej trzech dni, ale podejrzewała, że przy jego karnacji mógł golić się nawet dzisiaj rano. Przedział wypełniła tania woda kolońska z lekką domieszką potu i alkoholu.

- Nazywam się Marlowe, Philip Marlowe – przedstawił się, wyciągając owłosioną dłoń. Ujęła ją bardzo delikatnie, licząc się z tym, że na pewno będzie spocona. Nie myliła się. Mimo szorstkiego wrażenia, uścisk nie był za mocny. Była mu za to wdzięczna.

- Susan – Zawahała się przez chwilę, czy również powinna przedstawić się pełnym nazwiskiem, zamiast tego, dodała piękny, uprzejmy uśmiech.

- Bardzo mi miło – Zdawał się w pełni usatysfakcjonowany. - Jeszcze raz przepraszam za to najście.

- Nic nie szkodzi. Proszę się nie przejmować, mam tu dużo miejsca. - Nienawidziła samej siebie za tę fałszywą uprzejmość. Miała nadzieję, że wszystko rozwiąże się w nie więcej niż pół godziny.

- Mam nadzieję, że zaraz naprawią urządzenie w moim przedziale – okazywał szczere poczucie winy.

- Proszę się nie martwić – Przeklęła się w myślach. Założyła ostrożnie nogę na nogę, kontrolując rozpiętą spódnicę. Nie spodziewała się towarzystwa.

Obeszło się bez konwersacji, na którą nie miała ochoty. Po jakimś czasie mężczyzna wstał i z bocznej kieszeni walizy wydobył pomiętą gazetę. Nie rozłożył jej, tylko czytał artykuł na zewnętrznej stronie. Susan żałowała, że też nie pomyślała o jakimś czasopiśmie na drogę. Czytała niewiele, ale mogła kupić w kiosku chociaż jeden z tych ilustrowanych żurnali. Odblokowała telefon i przejrzała odebrane wiadomości. Stan baterii informował, że tej rozrywki nie wystarczy na dłużej niż chwilę. Rozejrzała się po przedziale.

- Może za firanką? – Wskazał grubym palcem. Rzeczywiście było tam gniazdko.

- W pociągu, którym jechałam ostatnio, nie było ich wcale – Wyjaśniła.

- Zdarza się, rzeczywiście. Czy podróżuje pani często koleją?

- Nienawidzę latać. - Odparła poważnie – Jeśli mogę, jeżdżę samochodem, w przeciwnym wypadku, ratuje mnie właśnie kolej.

- Rozumiem. Zakładam, że to w takim razie długa podróż.

- Tak. Bardzo długa – Uśmiechnęła się, znów płacąc w ten sposób za brak szczegółów. Dołki w policzkach podziałały i tym razem.

- Pani wybaczy ciekawość z mojej strony, ale to po prostu skrzywienie zawodowe. - Sięgnął po portfel i wydobył z niego lekko zużytą wizytówkę. - Jestem prywatnym detektywem. - Wręczył bilecik.

- O! - Nie potrafiła ukryć zaskoczenia – Naprawdę?! - Ujęła wizytówkę w obie dłonie i przyjrzała się jak rzadkiej monecie.

- Tak. - Potwierdził uprzejmie – Nie raz już rzucałem to zajęcie, ale gdy byłem o krok od ostatecznej decyzji, zawsze przydarzało się coś, przez co zmieniałem zdanie.

- Nie sądzę, żebym miała kiedykolwiek do czynienia z jakimś prywatnym detektywem. – Wyznała podekscytowana – Przyznaję, że pańskie zajęcie kojarzy mi się ze starymi spektaklami telewizyjnymi. Nie wiem nawet czym dokładnie może się trudnić prywatny detektyw w rzeczywistości.

- Mniej więcej tym samym co ten z telewizji – odpowiedział sympatycznie. – Chociaż w większości przypadków, naszymi klientami mogą być zazdrośni małżonkowie, którzy chcą się dowiedzieć, czy po prostu nie są zdradzani.

- Rozumiem. Myślę, że to może być dosyć kłopotliwe, mieszać się w nie swoje sprawy – Zmarszczyła nos jak króliczek.

- Owszem. Dlatego staram się unikać takich zleceń, jeśli tylko mogę.

- Ale rozumiem, że pieniądz to zawsze pieniądz – wtrąciła rozsądnie.

- Dokładnie tak. Nie zawsze mogę sobie pozwolić na odrzucenie pracy.

- Z jednej strony to może wydać się przykre, ale z drugiej, intrygujące. Nigdy nie wiadomo co może się przydarzyć. – Obracała wizytówkę w smukłych palcach..

- To prawda – przyznał chyląc głowę.

- Czym się pan zajmuje obecnie? Czy jest pan w pracy także w tej chwili?! – Ta myśl bardzo ją pobudziła. Będzie miała o czym opowiadać, jeśli w ogóle przyzna się, że jechała w przedziale z obcym mężczyzną, w dodatku takiego pokroju.

- Obecnie współpracuję z policją – powiedział powoli swym niskim, ale dźwięcznym głosem. Pomyślała, że ten głos nie pasuje zupełnie do jego powierzchowności. – I owszem, w tej chwili jestem w podróży, można to nazwać, służbowej. – Susan zakryła usta kartonikiem, a uniesieniem brwi wyraziła lekkie uznanie, zmieszane z dozą podziwu. – A można wiedzieć coś więcej?

- Nie powinienem zbytnio rozpowiadać o szczegółach sprawy, bo niestety chodzi tu o morderstwo – Teraz wyraz zaskoczenia ustąpił niemal prawdziwemu przerażeniu. – Ale powiem pani tyle, że zamieszani są w to prawdopodobnie paserzy z zachodniego wybrzeża, a cała sprawa śmierdzi jak przysłowiowy wieloryb na plaży.

- Czyli to coś poważnego – zamieniła miejscami skrzyżowane nogi, poprawiając się na siedzeniu.

- Szantaż, wyłudzenie, morderstwo i kto wie co jeszcze.– Nagle pociąg z ostrym szastnięciem wpadł do tunelu. Susan podskoczyła, zapaliło się automatyczne oświetlenie. Siedzieli patrząc na siebie bez słowa, bo gdyby chcieli coś powiedzieć, musieliby przekrzykiwać rwetes. Susan uśmiechała się, jakby była odpowiedzialna za tę niedogodność. Przyglądała się sylwetce detektywa. Spod rozpiętej do mostka, lnianej koszuli z rękawkami, wyłaniał się włochaty tors. Miał lekką nadwagę, ale pod warstwą tłuszczu domyślała się muskułów. Krótkie do kolan spodenki z bocznymi kieszeniami i sportowe, dosyć zużyte buty, pasowałby bardziej do jakiegoś nastoletniego skejtera niż do mężczyzny po czterdziestce. Nagle, w jednej sekundzie nastała cisza i wrócił słoneczny dzień. Sztuczne oświetlenie zgasło niepostrzeżenie.

- Praca detektywa jest więc podobna do policyjnej – zauważyła.

- Wymaga podobnych cech – przyznał. Doceniała to, że mimo niezręcznej dla niej sytuacji, nie gapił się na jej niemal zupełnie odkryte nogi. Co jakiś czas poprawiała spódnicę, narzucając ją na jedno lub drugie kolano, ale wiedziała, że póki nie zapnie guzików na nowo, skazana będzie na świecenie udami po same majtki. Niepisane prawo eleganckich kobiet zabraniało jej przecież doprowadzania się do porządku, poprawiania makijażu, układania stanika czy niewygodnej bielizny, znajdując się w towarzystwie.

- Większość detektywów to właśnie ex-policjanci – powiedział.

- Pan też?

- Też.

- Sam pan zrezygnował czy...- Zawahała się.

- Niezupełnie. – Wybawił ją z zakłopotania. – Pracowałem w biurze centralnym w L.A., ale nie ułożyło mi się za dobrze współżycie z przełożonym. Nie zostałem zwolniony dyscyplinarnie. Odszedłem na własną prośbę.

- Rozumiem. Stosunki międzyludzkie są często powodem takich decyzji – podsumowała mądrze.

- Zgadza się. Do tego, zawsze miałem tę chęć bycia niezależnym, nawet kosztem niepewnego jutra. Potraktowałem to jako wyzwanie.

- I udało się panu.

- Póki co, udaje mi się każdego dnia – uśmiechnął się połową ust.

- A pani?– zagadnął po odpowiednio długiej chwili milczenia – Wybaczy pani, ale nie sposób nie zwrócić uwagi na pani wygląd fizyczny- skinął nieśmiało dłonią. – Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że jest pani sportsmenką. – Uśmiechnęła się delikatnie, ale bez udawanego wstydu. – Brawo, zgadł pan. Uprawiałam gimnastykę, wyczynowo. Obecnie jestem instruktorką.

- To widać, muszę przyznać. – Uśmiechnął się uprzejmie i z uznaniem. Zdawało się, że nie był przyzwyczajony do prawienia kobietom komplementów, pewnie dlatego wyrażał się w nieco niezręczny sposób. Teraz, jakby upoważniony, przyglądał się jej bez krępacji.

- Proszę wybaczyć moją niewiedzę – mówił z tą nutą niesprecyzowanego cierpienia w głosie, jakby nauczono go tego w szkole detektywów. - Tę gimnastykę z kółkami, drążkami?

- To gimnastyka sportowa, ja uprawiałam gimnastykę artystyczną. Chociaż zaczęłam właśnie od sportowej. - Kiwnęła głową z poważną miną.

- To nie to samo?

- Nie – Uśmiechnęła się jak do małego dziecka – To dwie różne dyscypliny.

- W takim razie, nie będę zadawał kolejnego niemądrego pytania, bo pewnie musi pani odpowiadać na nie za każdym razem, takim jak ja ignorantom.

- Czym różnią się te dwie dyscypliny?

- Eh, dokładnie – Również się uśmiechnął, czochrając przy tym czuprynę – To pani powinna być detektywem.

- Ma pan rację, często muszę wyjaśniać różnice pomiędzy jednym, a drugim. To pytanie nie było trudne do odgadnięcia.

- Rozumiem – odpowiedział, mimo wszystko trochę zakłopotany. – Wie pani, mówi się, że policjanci i pisarze powinni znać się na wszystkim.

- A to dlaczego?

- No chyba dlatego, że w ich pracy zdarza im się stykać z wszelakimi dziedzinami życia.

- Aha, tak. – Znów przełożyła nogę na nogę, przytrzymując spódnicę tak, by pokazać jak najmniej. Przyłapała przy tym jego spojrzenie, któremu nie potrafił był się oprzeć. – Przyznam, że czytam naprawdę niewiele – powiedziała.

- Ja uwielbiam czytać, praktycznie nie rozstaje się z książkami.

- To musi być przydatne podczas podróży – zagadnęła, wyciągając długą szyję.

- Owszem, to doskonały pochłaniacz czasu.

- Co pan zabrał ze sobą tym razem? – Przytrzymała zsuwającą się połowę spódnicy.. Mężczyzna zawahał się, jakby to pytanie zaskoczyło go w jakiś sposób.

- Prawdę mówiąc, nic – odpowiedział, wyraźnie zmieszany. – W tym właśnie szkopuł. Na tak długą podróż nie zabrałem ze sobą książki.

- No, to ładnie – Roześmiała się szeroko. W pewnej chwili zakrywając usta, jakby wstydziła się tak spontanicznej reakcji. W dłoni wciąż trzymała jego wizytówkę.

- Wyszedłem w ostatniej chwili i książka została na stole.

- Ja pakuję się dwa dni przed podróżą, a moja asystentka nie przebaczyłaby sobie podobnej wpadki.

- No tak. Ja nie posiadam asystentki. Mieszka ze mną jedynie na wpół dziki kot i zapewniam panią, nie obchodzą go moje sprawy, o ile nie wiążą się bezpośrednio z jego sprawami. – Roześmiał się szeroko, oczy zwęziły mu się do czarnych kresek – Mowa tu o sprawach kulinarnych oczywiście.

- Rozumiem – odpowiedziała. Wzajemnie zarażali się śmiechem. – Ja bezpośrednio nie posiadam żadnego zwierzaka, ale Anabel, moja asystentka, ma miniaturowego pudelka.

- Przyznam się pani, że nie podobają mi się pudle, zwłaszcza te przystrzyżone.

- Sherry jest u fryzjera przynajmniej raz na dwa tygodnie.

- Gdybym był takim psem, spaliłbym się ze wstydu. – Znów, w poczciwym uśmiechu odsłonił drobne, równe zęby.

- Ma pomponik na końcu ogonka, wystrzyżony grzbiet i łapki – pokazywała na sobie te miejsca, ruchami powolnymi i przesadnie eleganckimi. On śmiał się w głos.

- Co sobie myślą o takim, inne psy – podrzucał szerokimi ramionami.

- Sherry nie widuje innych psów. – Machnęła dłonią - Czasem tylko, przypadkiem, na spacerze w parku, zdarza mu się otrzeć i powąchać jakiegoś, ale to bardzo krótkie chwile w jego życiu.

- Biedaczysko, to nie życie dla normalnego psa.

- No tak. Zgadzam się z panem. Pies powinien mieć więcej wolności.

- Dokładnie.


 

Ktoś zapukał i po chwili drzwi przedziału rozsunęły się powoli. Przez szparę zajrzał do środka kierownik pociągu. Był to młody człowiek z ledwo rzucającym się wąsikiem.

- Przepraszam – powiedział nieśmiało. – Pan tutaj. – Marlowe kiwnął czupryną.

- Pani Susan zgodziła się mnie przygarnąć.

- No właśnie – podjął konduktor – pańskiego przedziału jeszcze nie naprawiono, to może potrwać.- Zdawał się szczerze przejęty. – Brakuje jakiejś części i dopiero jak się zatrzymamy, będzie można ją odebrać.

- Rozumiem- odparł detektyw, znów głaszcząc swój szeroki kark – No nic, jakoś wytrzymam, nie jestem dzieckiem. – Wstał i sięgnął po walizę.

- Ależ absolutnie – Susan niemal wybuchła. – Niech się pan nie wygłupia – dodała już spokojniej. – Źle tu panu ze mną? – Zakończyła uśmiechem.

- No jakże źle? – odpowiedział pokornie – Nie chciałem po prostu...

- Niech się pan nie wygłupia – powtórzyła łagodnie. Przecież tak dobrze się nam rozmawia. – Konduktor zasalutował, przeprosił ponownie i wycofał się, zasuwając drzwi.

- Przecież zapomniał pan swojej książki, co myślał pan robić sam, w gorącym przedziale? – Strofowała go żartobliwie.

- Mam gazetę – machnął nią w geście rezygnacji.

- No jeśli od mojego towarzystwa woli pan gazetę, to proszę bardzo – powiedziała poważnie, ale zaraz się roześmiała.

- Absolutnie nie.

- No więc proszę – Wskazała mu siedzenie.

- W takim razie, dziękuję bardzo. – Wykorzystał fakt, że stał i poprawił rozchełstaną koszulę. Nie zapiął wprawdzie żadnego guzika, ale przygładził ją i doprowadził do porządku. Tak mu się przynajmniej zdawało. – Chętnie zostaję – powiedział, siadając z powrotem.

- To dobrze. – Uśmiechnęła się szeroko. – Ja za to muszę zostawić pana na chwilę samego – dodała i trzymając obie połowy spódnicy razem, wstała. – Muszę do toalety.

- Ach, rozumiem – burknął szarmancko, wsuwając się jak najgłębiej w siedzenie.

- Jak wrócę, opowiem panu o różnicach między dyscyplinami gimnastycznymi.

- Doskonale. – Ukłonił się przesadnie głęboko. Susan sięgnęła torbę spod stolika i wyszła, jedną ręką kontrolując rozcięcie spódnicy.


 

Gdy zasunęły się drzwi przedziału, wstał prędko. Z kieszeni wydobył skórzany futeralik, z niego wielofunkcyjny przybornik. Paznokciem podważył jeden z przyrządów. Z uzyskanym w ten sposób śrubokrętem doskoczył do panelu klimatyzacji. Odkręcił z wprawą trzy śrubki. Lewą dolną zostawił na swoim miejscu. Podważył pokrętło i to ustąpiło z cichym trzaśnięciem. Schował je do kieszeni. Odsunął odkręcony panel na dół, na jedynej przykręconej śrubce. Przyrząd, ze śrubokręta zamienił w kombinerki. Włożył dłoń do odkrytej wnęki i nie patrząc nawet do środka, manipulował tam przez chwilę. Wreszcie zajrzał na sekundę, po czym znów wsadził rękę i krzywiąc się, majstrował, aż coś nie ustąpiło. Popatrzył. Zadowolony zasunął pokrywkę na miejsce i przykręcił. Na koniec wydobył z kieszeni pokrętło i wcisnął je na swoje miejsce. Przybornik składał już siedząc. Schował go zaraz do futerału, a ten na powrót do kieszeni. W przedziale zagrała piosenka Gipsy Kings. Z początku nie rozumiał, zaraz jednak zorientował się, że odgrywa ją wsunięty w szparę między oparciem a ścianą telefon Susan. Przestał, ale tylko na chwilę. Znów ostrymi akordami rozbrzmiała cygańska gitara. Odczekał chwilę, po czym sięgnął po aparat i sprawdził wyświetlacz. Morris. Obrazek przedstawiał pluszowego psiaka w pirackiej chuście i z przyprawionym wąsikiem. Bocznym przyciskam obniżył głośnik do zera i odłożył telefon na miejsce.

Wróciła dopiero po kolejnych dziesięciu minutach.

Odświeżyła się, poprawiła i tak bardzo lekki makijaż i wreszcie zapięła nieszczęsną spódnicę. Na myśl o tym, że mogła pozbyć się intruza, a mimo to zatrzymała go na własne życzenie, uśmiechnęła się do siebie w lusterku toalety. Gdyby ktoś z jej znajomych zastał ją w podobnym towarzystwie, nie uwierzyłby własnym oczom. Jej samej trudno było w to uwierzyć. Na pewno wygląd fizyczny detektywa nie odzwierciedlał jego osobowości. Raczej odpychający, bez wątpienia, ale nie pamiętała już, kiedy rozmawiała i śmiała się tak ostatnio w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Na pewno opowie o tym Anabeli, na pewno nie wspomni ani słowem Morrisowi. We dwie będą śmiały się z tego przez tydzień.

- Już jestem – powitała go, wchodząc do przedziału. Siedział ze swoją pomiętą gazetą tuż przy oknie. Wchodząc poczuła jego wodę kolońską, walczącą ze wszystkich sił z nutą potu i domieszką alkoholu. Odłożył czasopismo i podniósł się lekko na jej widok. Usiadła na swoim miejscu, dokładnie naprzeciw. Za oknem rozciągało się właśnie zielone pastwisko, które w jednej chwili pokryło się gęstym stadem łaciatego bydła. Przyglądali się w milczeniu temu niesamowitemu widokowi, aż bydło znikło nagle, znów odsłaniając zielone połacie krótko przystrzyżonej trawy. Mignęły samotne kępy krzewów, jeziorko i znów pastwisko, aż po horyzont.

- Wygląda na to, że piękna pogoda utrzyma się i dziś. – powiedział, wpatrzony w podwójną szybę – Ani jednej chmurki. – Zgodziła się z nim skinieniem. Nagle podskoczyła jak ukłuta szpilką. Przypomniała sobie o telefonie dopiero teraz, gdy poczuła lekką wibrację. Wydobyła go ze szpary, w której spoczywał. To była wiadomość, ale na wyświetlaczu widniało też sześć nieodebranych połączeń. Czytała i nie potrafiła powstrzymać uśmieszku. Morris. Był już gotowy. Napisał tylko „ Proszę”. Niech się smaży dalej. Uśmiechnęła się kącikiem ust.

- Zdaje się, że wibrował i wcześniej – Odezwał się detektyw.

- Tak, w jakiś sposób zniżył mi się dzwonek, pewnie gdy wciskałam go tutaj. Nic się w każdym razie nie stało.

- Nic pilnego?

- Nie. Nic ważnego. – Odłączyła telefon od zasilania i wrzuciła go do torby. – Nic, co nie mogłoby poczekać.

W południe stało się jasne, że temperatura w przedziale podnosi się mimo ustawionej na maksymalne obroty klimatyzacji.

- Zdaje się, że przekleństwo przyszło tu za mną – Zauważył detektyw, wachlując się gazetą. Z nawiewu wydobywało się ciepłe powietrze, więc wyłączyli go zupełnie. Susan, siedząc przy nasłonecznionej szybie, pociła się, cierpiała i narzekała. Marlowe, co jakiś czas wychylał się na korytarz w poszukiwaniu konduktora. Otworzyli okno. Do środka wdarł się hałas, ale i zbawienny powiew. Wewnętrzne radio trzeszczało, ale nie można było zrozumieć ani słowa. Pojawił młody konduktor. Był blady. Przepraszał. Zza pleców nagabywali go pasażerowie.

- Mamy awarię w całym wagonie – powtarzał. – Za chwilę przyjdę do pani i otworzę okno – powiedział przez ramię do jakiejś otyłej Murzynki. – Jeszcze raz najmocniej przepraszam – zwrócił się znów do nich. Oboje przyjęli przeprosiny skinieniem. Wyszedł.

- Myślę, że można z powodzeniem ubiegać się o zwrot kosztów – mruknął Marlowe. – Ja akurat nie płacę ani grosza, ale pani powinna jak najbardziej.

- Dlaczego pan nie płaci? – Zaciekawiła się Susan.

- Podróżuję koleją, bo koszty pokryte są konwencją z policją. Dlatego nasz drogi wydział zafundował mi tę wycieczkę, zamiast wsadzić w samolot. Nikomu się nie spieszy, a ich nic to nie kosztuje. Nie miałem wyboru. Musiałem przystać na tę p r o p o z y c j ę.

- Rozumiem. Tyle w tym dobrego, że przynajmniej pan za to nie płaci – przyznała – Ja chyba rzeczywiście złożę zażalenie.

- Radzę pani.

- Mógłby pan mnie reprezentować!

- To adwokat – zauważył – Ja jestem jedynie, prywatnym detektywem.

- Ach, no tak – uśmiechnęła się zmartwiona.

- Mogę najwyżej pójść z panią i potrzepać jakiegoś urzędnika za klapy – Uniósł pokazowo zaciśnięte pięści. – Ale to raczej nic nie da. Biurokracja jest odporna na wstrząsy. – Roześmiali się oboje.

Susan zaczynały przeszkadzać nawet letnie sandałki. Czuła, że poci się pod koszulą i spódnicą. Ubranie detektywa już od jakiegoś czasu zdobiły wielkie plamy potu.

Po raz kolejny udała się do toalety. Wszystkie okna w korytarzu były opuszczone. Gdy wyszła z przedziału, wraz z łoskotem, uderzył w nią wiatr. Jej spocone ubranie i rozpuszczone włosy łopotały, targane podmuchem. Było to całkiem przyjemne. Bluzkę i bieliznę przyklejoną miała do skóry.

Ochlapała się zimną wodą i powycierała papierowymi ręcznikami. Czerwona twarz w lustrze wyglądała jak nie jej. Starała się poukładać rozwichrzoną fryzurę. Rozpięła koszulę choć na chwilę. Tak samo spódnicę. Po brzuchu spływały strużki potu. Pozwoliła żeby woda w kranie lała się chłodną strugą. Opłukała w niej przeguby, zmoczyła kark. Ktoś głośno zapukał do drzwi.

- Zajęte – powiedziała, nie starając się nawet żeby ją dosłyszano. Przecież jest zamknięte. Ktoś powinien sam wiedzieć, że musi poczekać. Ogarnęła się i pozapinała. Zaraz jednak pogłębiła dekolt w koszuli o dwa guziki. Nie miała dużych piersi, nie musiała się obawiać, że będzie wulgarna. Po chwili namysłu rozpięła też spódnicę, do kolan. Potem jeszcze trochę wyżej. – Co się tak szczypię – burknęła niemal na głos – Jak zakonnica. Nie zamierzała paradować w majtkach, ale odpięła jeszcze dwa guziki, tak akurat, do pół uda. Kusiło ją, żeby zdjąć koszulę i umyć się choćby w tej zimnej wodzie, ale wydało jej się to takie...prymitywne. Powtórzyło się ostre pukanie. Przekręciła zamek i wyszła. Starsza kobieta, sięgająca jej może do łokcia, zmierzyła ją zdenerwowanym spojrzeniem i wepchała się pilnie do środka. Susan, wracając huczącym korytarzem, niemal zmarzła, przyjemnie.

Marlowe stał twarzą w otwartym oknie. Wielka ciemna plama na plecach już dawno zdominowała barwę koszuli. Gdy weszła, odwrócił się i zapiął pospiesznie guziki, zakrywając pękaty, zarośnięty brzuch. Obdarzył ją przelotnym spojrzeniem. Na zapachy już nawet nie narzekała. Nie było śladu alkoholu, ale pot i woda kolońska walczyły teraz na równi w egzotycznych zapasach. Zastanowiła się czy zamknąć drzwi do przedziału, gdyż stworzył się całkiem przyjemny, chociaż trochę nachalny przeciąg.

- Może niech pani zostawi – zagaił, jakby czytał jej w myślach. Dużymi dłońmi starał się wyprasować zmiędloną koszulę.

- Sądzi pan?

- Powiewa całkiem przyjemnie – Uśmiechnął się i usiadł. Przyznała mu rację i również zajęła swoje miejsce.

- Byłem się rozejrzeć. W moim przedziale podróżuje jakaś kolorowa para z czwórką dzieciaków.

- Chciał mnie pan opuścić? – Jej spocona, zarumieniona twarz, w oprawie wilgotnych włosów, lśniła, jakby dopiero co wyszła z kąpieli w Venice Beach, a nie z toalety w pociągu. Zabrzmiało nieśmiałe Grande Valse. Detektyw chwycił się za boczną kieszeń spodni, po czym odpiął ją i wsunął do środka kosmatą dłoń. Wydobył mały aparacik, otworzył go i przystawił do ucha.

- Marlowe...Tak...Nie...Nie wiadomo...Oczywiście...To się jeszcze okaże... Powinien pan porozmawiać ze swoimi ludźmi...Więc jest tak jak podejrzewałem...Dobrze. Do usłyszenia panie inspektorze. – Zamknął klapkę, popatrzył jeszcze krytycznie na aparat, jakby nie do końca przekonany.

- Czasem, ludzie zaczynają rozumieć rzeczy, dopiero po tym jak rzeczywistość uderzy ich prosto w czoło – powiedział tajemniczo. Wrzucił telefon z powrotem do kieszeni i usiadł.

 

Pociąg zwolnił. Krajobraz zatrzymywał się za oknem, jakby gęstej atmosferze udało się wreszcie powstrzymać pędzące wagony. Gdy stanęli, okazało się, że chłodny wiatr, wpadający dotychczas przez okno, był tylko złudzeniem. Jego miejsce zajęło gorące powietrze, nieuchronnie wlewające się do ciasnego wnętrza. Oboje momentalnie oblali się potem. Detektyw wachlował się bez ustanku gazetą. Susan próbowała robić to samo białymi paznokciami.

- Dlaczego stoimy? – Starała się zrozumieć, spoglądając przez szybę.

- Może kolejna awaria – mruknął mężczyzna.

- Nie ma tu żadnego przystanku. – mówiła poirytowana. Rzeczywiście, stali w sercu nieruchomej plantacji kukurydzy. Nie drgnął nawet liść. Hydraulika pociągu posykiwała, jak drażniona patykiem żmija. Marlowe wstał i wychylił się przez okno. Susan wykorzystała tę chwilę i wytarła chusteczką stróżki potu z dekoltu i szyi. Pot mężczyzny triumfował, ale tania woda kolońska nie wywiesiła jeszcze białej flagi. Targnęło wagonem i detektyw o mało nie stracił równowagi. Ruszyli. Stał wciąż w oknie, wpatrzony w kierunek jazdy. Słońce mieniło się w jego czarnych włosach. Wreszcie powrócił powiew, szturmował przedział na spółkę z wonią spoconego ciała detektywa i mknął przez rozsunięte drzwi na korytarz.

Susan wybrała numer. Poczekała nie dłużej niż trzy sekundy.

- Anabel! Tu jest koszmar. – Zaczęła. Nie słyszała zbyt dobrze. Zakryła drugie ucho dłonią, skulona, izolując się od hałasu. – Nie słyszę cię, przerywa! – Wstała i wyszła na korytarz. Stała tuż za drzwiami, krzycząc do telefonu. Podmuch rozwinął jej zwiewną spódnicę jak banderę. Nie dbała o to, że świeciła pośladkami. Wręcz przeciwnie, czuła ogromną ulgę. Anabel jechała samochodem. Również miała problemy z komunikacją. Susan oparła się ramieniem o ścianę między huczącymi oknami. Szalony podmuch szargał jej ubraniem. Spódnica łopotała, odsłaniając szerokie biodra, umięśnione nogi, pośladki, kształtne, wyrzeźbione w gimnastycznym reżimie, choć odzyskiwane już przez napierającą na jej ciało kobiecą naturę, która zaokrągliła wąską talię, niewielki biust i ramiona.

- Zadzwonię do ciebie jak dojadę! – próbowała Anabel, głosem mechanicznego jąkały, ale Susan się nie poddawała. Przyjemność przebywania w przeciągu była zbyt duża, żeby zrezygnować z niej przez złe połączenie. – Nie działa klimatyzacja! – krzyczała. Dotychczas, ludzi wydzierających się przez telefon uważała za prymitywnych. Wykorzystała fakt, że nikt jej nie widzi i odkleiła sobie wpite w pachwinę figi. Anabel wyłączyła się już chyba, ale ona wciąż trzymała telefon przy uchu, delektując się odświeżającym nawiewem. Wreszcie wróciła do przedziału. Patrzył na nią zaczerwieniony. Odpowiedziała mu uśmiechem. Nie dbała o rozpiętą spódnicę. Dopiero gdy usiadła i zorientowała się, że widać doskonale jej bieliznę, zakryła ją zawstydzona. – Znów stajemy – zauważyła z przerażeniem. Rzeczywiście pociąg zwolnił. Mijali właśnie jakąś niewielką wioskę. Z wysokiego nasypu przyglądali się dachom i podwórkom. Gęsi gęgały im na powitanie, a może raczej ku przestrodze. Pociąg stanął. Pasażerowie wychylali się przez okna wagonów. Przez korytarz przetoczył zmierzający ku wyjściu tłumek. Marlowe stanął w drzwiach, po czym wyjrzał przez okno na korytarzu. Przedział znów zanurzył się w ciepłym rosole. Odezwał się telefon Susan.

- Ann? Słyszysz mnie teraz? Świetnie... Słuchaj, mamy awarię... Tak, w pociągu. Nie działa klimatyzacja... Jak diabli... Nie wiem dokładnie, chyba na jakiejś cholernej pustyni! Cała się kleję... Oczywiście, że nie...Pewnie, że tak. Możesz być tego pewna!... Nie, dzwonił, ale nie odebrałam - Głos zmienił jej się, złagodniał. – Kocha to zadzwoni jeszcze raz. Już zaczyna błagać... Oczywiście...oczywiście, że sama – ściszyła trochę ton... Jacy sportowcy? Nie widziałam tu żadnego... Ty tylko o jednym. – Przytuliła się do telefonu i zakryła go dłonią – Może pora żebyś to właśnie ty znalazła sobie jakiegoś sportowca – powiedziała cicho. - Kończę. Przyszedł konduktor, dam ci znać.


 

Ludzie na korytarzu oblegali młodego kierownika pociągu. Zaczął mówić wyraźnie, dopiero, gdy ucichły nieco protesty.

- Bardzo nam przykro. W pierwszym wagonie wybuchł niewielki pożar. Nasz personel uporał się z nim bez trudu. Ruszymy jak tylko się da. – Na dźwięk słowa „pożar” miny zebranych, z poirytowanych przekształciły się w przerażone. Posypała się kolejna porcja pytań i protestów.

- Nie wiemy co, prawdopodobnie właśnie awaria instalacji – odpowiadał konduktor jakiejś otyłej kobiecie z różowym chihuahua na ręku. – Ruszamy jak tylko się da. – powtórzył formułkę, przeprosił i zaczął przeciskać się przez tłumek ku tyłom pociągu. –Proszę wrócić do swoich przedziałów – nawoływał. Wszystko to czekało go w każdym kolejnym wagonie. Większość ludzi cisnęła się jego śladem.


 

Po półtorej godzinie byli tam nadal. Marlowe, ze stron tygodnika zrobił dwa wachlarze. Jeden wręczył Susan, jednym wachlował się sam. Roznegliżowani do granic przyzwoitości siedzieli w przeciwnych kątach przedziału. Z plastikowych buteleczek sączyli rozdaną przez personel wodę. Pot lał się z nich strugami, a skórzane obicia kleiły się nieprzyjemnie do mokrych ciał.

- Przeżyłem już raz pożar pociągu – powiedział detektyw, wachlując odsłonięty po sam pępek, owłosiony tors. – w Chicago. Kilkanaście kilometrów przed. Nie było to wcale zabawne. – Przetarł kark dłonią. – Dwa ostatnie wagony spłonęły doszczętnie. Całe szczęście nic się nikomu nie stało. – Susan pokręciła z przejęciem głową. Odsłonięte po samą bieliznę nogi, wyciągnięte przed siebie, opierała bosymi stopami na przeciwnym siedzeniu.

- Gdybym wiedziała, zabrałabym ze sobą strój kąpielowy – powiedziała z nutą żalu. – zamiast świecić majtkami. – Mężczyzna uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Nie ma się czym przejmować – zapewnił. – Ja w majtkach wyglądałbym znacznie bardziej skandalicznie.

- Skandal – powtórzyła nie wiedzieć po raz który słowo dnia i dmuchnęła w odsłonięty brzuch. Popatrzyli po sobie, szukając potwierdzenia, czy aby im się nie zdawało. Zaraz też rzucili się do okna. Chałupa, pusta psia buda i całe podwórze, do którego zdążyli się już przyzwyczaić, odjeżdżało. Okno powędrowało w dół i uderzył zbawienny podmuch.

Wszystko co mijali rzucało już długi, równoległy do torów cień. Wsie i miasteczka, skąpane w miodowym świetle przemykały i niknęły za krawędzią okna. Zatrzymywali się rzadko. Konduktor nie pojawiał się już od dłuższego czasu. Nikt chyba zresztą nie miał ani ochoty ani siły by żalić się lub ubliżać. Nadchodził wieczór, wszyscy przeżyli i odpoczywali we własnych, mniej więcej, przedziałach. Po zamkniętych powiekach detektywa przesunął się ostatni promień dnia i zgasł na nieogolonym policzku.


 

Przez stukot pędzących kół i wizg powietrza nie przedziera się żaden inny dźwięk. Spod rzęs patrzy, jak kobieta przygląda mu się uważnie, sprawdza, więc pozostaje nieruchomy. Wreszcie, ona rozchyla uda i dłonią, delikatnie, gładzi się po zakrytym wilgotną bielizną wzgórku. Wsuwa palce pod krawędzie materiału i lekko unosi. Suwa nimi w górę i w dół, wpuszczając chłodne powietrze. Na jej twarzy widzi coś więcej niż ulgę. Mówi mu o tym przygryziona podświadomie warga. Patrzy na niego nieruchoma. Zamiera, ale przyjemność jest silniejsza od obawy i wygrywa. Wsuwa obie dłonie pod spód, ostrożna jak złodziej.

Rozchyla usta w głębokim oddechu. Patrzy w jego stronę, czujna i gotowa do ucieczki. Nie ucieka, dotyka. Białe majtki wybrzuszają się i unoszą. Długie palce poruszają się pod nimi jak leniwa fala. Mocne uda rozchylają się jeszcze bardziej, a biodra, delikatnie, niemal niezauważalnie, wędrują w górę.

Mężczyzna porusza się przez sen. Czyżby się myliła? Nie. Jego oczy pozostają zamknięte. Wielka dłoń ląduje na rozporku spodni. Patrzy zlękniona, jak w zwolnionym tempie rozpina suwak. Na ten widok o mało nie dostaje histerii. Wciąż wygląda jakby spał, poruszając się jak lunatyk. Nie wie jak się zachować, czy odezwać się, krzyknąć? On wyciąga grube ramię i przekręca zamknięcie drzwi. Teraz jest przerażona. Zsuwa nogi i czeka w bezruchu. Patrzy, nie ma, sparaliżowana i podniecona. W jego dłoni pojawia się to, czego się obawiała lub spodziewała. Wreszcie mężczyzna podnosi się ciężko, patrzy jej w oczy i przysuwa się pochylony. Dotyka jej kolan. Nic nie robi sobie ze strachu, który musi widzieć w jej oczach. Może widzi też coś więcej.

Patrzy na jego pękaty brzuch i dalej, poniżej. Wzdycha, jak nastolatka i rozchyla uda. Jest od niej niższy, ale znacznie przewyższa ją masą. Wsuwa palce pod jej majtki i zamyka w garści, ona drży jak liść. Grube kostki muskają wilgotne wnętrze sromowych warg. Milczy, dyszy. Dyszą oboje. Drugą ręką odnajduje jej dłoń i bierze ją w niewolę. Układa sobie na tym wielkim, sztywnym... Zaciska i wulgarnie obciąga. Sugeruje pieszczotę. Wstyd jej, ale ulega. Majtki wędrują na bok. Trzęsie się jak dziewica, jak młody konduktor płonącego pociągu.

Wpycha się w nią. Powoli, nie od razu. Daje odetchnąć, ale tylko chwilę. Zaraz rusza, bez wahania, do przodu. Tu-tum. Do końca. Ona, otwiera usta na bezdechu. I znów: tu-tum, znają to oboje. Tu-tum. Bez pośpiechu. Tu-tum. Cierpliwie. Tu-tum. Patrzy mu w oczy. Wreszcie stanowcze: Tutum! – Stękają. – Tutum! To ten rytm. Tutum-tutum, tutum-tutum. Nigdy jeszcze nie dotykała takiego mężczyzny. Obejmuje szeroki kark. Czuje jego siłę, czuje uderzające w niej ciało. Jak napiera, jak obija ją z impetem, penetruje, tak, jakby nie pasował zupełnie do jej wnętrza, jak rozpycha nową, własną drogę, prowadzącą do dzikiej, niespodziewanej rozkoszy. Pot leje się i miesza gdzieś na jej brzuchu, na udach, w ustach i we włosach. Zamierają sklejeni. Sapią na siebie, wśród odgłosów mlaszczącego ciała. Długie, białe uda lśnią. Krople łączą się i spływają po drżącej skórze. I Bez słowa, jeszcze raz. Odtąd zawsze już będzie jej się kojarzyć. Tu-tum, tu-tum – do przodu.


 

Epilog

Wszedł do pokoju i przekręcił klucz. Portier ostrzegł go, że spaliła się żarówka, mimo to, instynktownie użył przełącznika, zmienią ją dopiero rano, gdy otworzą sklepy. Za oknem, neon chińskiej restauracji rozświetlał mur zaułka i cały niewielki pokoik. Cień przeciwpożarowych schodów jawił się i znikał na tapecie koloru musztardy. Z łatwością odnalazł i włączył lampkę na nocnym stoliku. Mocą nie mogła równać się z blaskiem migoczącej reklamy, ale przynajmniej podtrzymywała ciągłość oświetlenia. Z rzuconej na łóżko walizki wyjął przybornik turystyczny. Uśmiechnął się i wydobył też książkę z poszarganą okładką, której ilustracja pozostawała dla niego sekretem. Zakładka sterczała gdzieś mniej więcej w połowie.

Otworzył telefonik i wybrał ostatni numer.

- Harry?

- Bill, no co tam? Co to za bzdury, wcześniej?!

- Harry, no jak ci opowiem...

- Co znów zmajstrowałeś, jak w tej robocie?

- Robota, jak robota, ale stary, nie uwierzysz!

- Podpaliłeś coś znowu?

- Nie...no, niezupełnie.

- Niezupełnie? A co zrobiłeś?

- Przeleciałem taką jedną, człowieku, cudo babka!

- Jak, przeleciałeś?

- No, tak jak ci mówiłem.

- Ale co, na Marlowa?! 

- No na Marlowa, przysięgam!


 

koniec

Ten tekst odnotował 3,925 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.33/10 (5 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (0)

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.