Kryptonim Bushido - epizod Symulator lotu
7 czerwca 2022
Kryptonim Bushido
Szacowany czas lektury: 15 min
Jeszcze jeden fragment dużo większej całości.
W dobie powszechnego wirtualnego seksu, może warto na temat spojrzeć nieco inaczej? Jedyny problem to znaleźć odpowiednią drugą połówkę.
I odlecieć...
Spałem najwyżej godzinę. Spojrzałem na zegarek i sięgnąłem po telefon.
– Czy dodzwoniłem się do kontroli lotów? – zapytałem.
– Tak, tu wieża. W czym problem? – głos Kasi był jak kojący balsam.
– Instalacja elektryczna się przegrzewa. Zegary wariują, a do lotniska daleko. Co robić?
– Zachować spokój. Widzisz Ziemię?
– Nie. Wzbiłem się bardzo wysoko. Gwiazdy widzę…
– Dużo ich widzisz?
– Tylko jedną.
– Bardzo jasna jest?
– Tak. Blondynka.
– To się nie martw, trzymaj ten kurs – zachichotała cichutko.
– Potwierdzam. Włączam autopilota.
– A jak z horyzontem?
– Nawet lepszy, niż myślałem. Musimy to uczcić.
– Wyślę ci esemesem namiary na lotnisko. Uważaj przy podejściu, trzeba zameldować się przy szlabanie. Potem kołuj na parking po lewej stronie. Ale to dopiero jutro, starczy ci paliwa?
– Najwyżej będę machał skrzydłami. Królewna w szklanej wieży… A smok też jest?
– Jest. Podasz mu numer mieszkania i cię wpuści.
– Lubisz czerwone wino?
– Lubię. Ale lotnisko jest dobrze zaopatrzone, nie kłopocz się. Mam tu wszystko, czego nam potrzeba. Wszystko – podkreśliła.
– W sumie więcej… – wyrwało mi się.
– Co masz na myśli?
– Takie tam skojarzenia zmęczonego pilota… – przygryzłem wargę wściekły sam na siebie. – Chciałem powiedzieć, że nic więcej nam nie potrzeba.
– Tak. Właśnie tak – potwierdziła bardzo obiecującym tonem.
– O której pas będzie gotowy?
– O ósmej… Czasu środkowo-europejskiego oczywiście.
– Do tego czasu cisza w eterze?
– Tak. Mam coś do skończenia. Duży projekt. Wybaczysz? – zapytała.
– Wybaczę. Liczę w razie czego na wzajemność.
– Masz moje słowo. Miłych snów.
– Będą miłe. Masz moje słowo.
Odłożyłem telefon. Odechciało mi się spać. Włączyłem telewizor. Właśnie zaczynał się “Dom nad jeziorem” z Sandrą Bullock i Keanu Reevesem. Obejrzałem go po raz trzeci.
Potem zasnąłem twardym snem.
Nocna mgła nad Warszawą ustąpiła pod naporem fali ciepła przywianego z południa Europy przez niezwykły, jak na tę porę roku, wiatr. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki, a słupki termometrów osiągnęły ponad dziesięć stopni Celsjusza.
Delektując się poranną kawą, w oczekiwaniu na porcję dobrej muzyki z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, nadawanej przez jedną ze stacji radiowych, słuchałem serwisu informacyjnego. Na wzmiankę o strzelaninie w podwarszawskiej miejscowości nie zwróciłem wielkiej uwagi. Dwie ofiary śmiertelne, dwóch gangsterów mniej – pomyślałem. Niech się wszyscy wystrzelają w ramach porachunków.
Mój brak zainteresowania był błędem.
Korzystając z pięknej pogody, wybrałem się na długi spacer do Lasu Kabackiego. Nie zastąpi Warmii, lecz pusty w piątkowe przedpołudnie las dawał namiastkę klimatu, którego bardzo potrzebowałem. Ciszy i spokoju Natury.
Wpisałem w nawigację adres, odczytany z esemesa. Do Ursynowa nie było daleko. Niecierpliwość wygnała mnie z domu sporo za wcześnie, więc wybrałem okrężną trasę przez Konstancin. Jechałem powoli, bijąc się z myślami.
Jak pogodzić motyle w brzuchu z misją?
W dodatku podwójną. Adam i pułkownik Krasnodębski. Obaj oczekiwali ode mnie tego samego. A czego oczekiwała Kasia?
Kilka minut przed ósmą stanąłem przed ogrodzonym wysokim płotem apartamentowcem. Przy budce ochrony tkwił niemłody mężczyzna w uniformie prywatnej firmy. Palił papierosa.
Podałem mu numer mieszkania. Zniknął w środku przeszklonego kiosku, wziął do ręki słuchawkę i zamienił z kimś kilka słów. Potem kiwnął mi przyjaźnie ręką i szlaban podniósł się płynnym ruchem.
Znalazłem wolne miejsce na sporym parkingu dla gości. Przeszedłem przez niewielkie patio, wpisałem numer na klawiaturze i po chwili jechałem windą na ostatnie piętro.
Budynek bił w oczy luksusem. Ściany w hallu wyłożono piaskowcem, kabina windy przypominała kokpit promu kosmicznego, a z głośników popłynął miły kobiecy głos, oznajmujący mi przybycie na poziom siedem.
Trzymając w jednej dłoni bukiecik czerwonych różyczek, w drugiej miękką, sportowego kroju torbę, zbliżyłem się do jedynych drzwi na piętrze. Nie zdążyłem nacisnąć przycisku dzwonka. Wrota raju otworzyły się szeroko.
Obcisłe dżinsy, luźny T-shirt w kolorze khaki, burza blond włosów. I promienny uśmiech.
– Jesteś dwadzieścia sekund za wcześnie – lekko podkreślone konturówką usta powiedziały z żartobliwie brzmiącą naganą.
– To przez ten gorący wiatr. Wiał mi w plecy – odwzajemniłem się uśmiechem i wyciągnąłem bukiecik przed siebie.
– Skąd wiedziałeś, że uwielbiam akurat takie kwiaty? – nie ukrywała radości.
No, Adam… Trafiłem tym razem bez twojej pomocy – pomyślałem z satysfakcją.
– Rozgość się – wskazała mi szafę, w której powiesiłem kurtkę. Poprowadziła mnie w głąb mieszkania. Apartament okazał się olbrzymi. Z przestronnego przedpokoju weszliśmy do salonu umeblowanego w modernistycznym stylu. Jedną z jego ścian stanowiła, przeszklona od podłogi do sufitu powierzchnia, przez którą dostrzegłem spory taras i panoramę miasta rozświetlonego milionem migających punkcików. Meble w pastelowych barwach, białe ściany, niewielkie drzewka bonsai i szeroki blat dzielącego nas od eleganckiej kuchni barku były dla mnie nowym doznaniem estetycznym.
Nowym, ale miłym. Przytłumione światło wzmacniało poczucie intymności i bezpieczeństwa. Kasia wskazała mi fotel pokryty skórą kremowej barwy.
– Ja mam ochotę na whisky, a ty? – powiedziała.
Kolejny zbieg okoliczności? – pomyślałem.
– Ja też. Z lodem, cytryną, colą i twoim uśmiechem – spojrzałem jej w oczy.
– Marek, ty czytasz w moich myślach, czy może kiedyś się spotkaliśmy na jakiejś imprezie? – zapytała nieco zaskoczona. Tym samym co ja.
– Gdybyśmy się spotkali, zapamiętałbym cię – odpowiedziałem, przywołując w pamięci fotografie z balu na zamku w Rynie.
Pokręciła głową i odwróciła się w stronę barku.
– Za twoje horyzonty – wzniosła toast. – Opowiesz mi o nich?
Przełknąłem solidną porcję płynu. Gdy odstawiała drinka, zauważyłem, że z jej szklanki również ubyło sporo.
– Możesz mi mówić od dziś “panie dyrektorze” – teatralnie nadąłem się jak paw. W kilku zdaniach opowiedziałem o propozycji, którą przyjąłem.
Oczywiście bez szczegółów dotyczących Wiktora.
Kasia ponowiła toast.
– Gratuluję, panie dyrektorze – zmrużyła zielone oczy.
Kolejny łyk whisky i wreszcie udało mi się odgonić drażniącą, jak komar w upalną noc, myśl o sejfie w łazience.
– Gdzie moja cessna? – zapytałem.
Twarz Kasi rozpromieniła się.
– Już myślałam, że nie zapytasz. Chodź! – zerwała się z fotela i poprowadziła mnie w głąb apartamentu.
Nie zapomniała jednak o szklankach i butelkach, które postawiła na dużej tacy. Niosła ją ostrożnie, mijając kolejne drzwi.
Znalazłem się w świecie marzeń niejednego nastolatka. Dwudziestometrowy co najmniej pokój wypełniony był sprzętem komputerowym. Oprócz oczywistej funkcji pracowni grafika, służył do czegoś zupełnie innego. I zaskakującego jak na kobietę.
Dużym nakładem pracy, inwencji i kasy, Kasia stała się posiadaczką półprofesjonalnego symulatora lotu. W zacisznej wnęce na ścianach rozwieszono kilka ogromnych monitorów. Pod nimi stały dwa fotele lotnicze, a realizm wirtualnego kokpitu wzmocniony został kopią autentycznych wolantów i masą zegarów wpasowanych w coś, co w samochodzie nazywa się deską rozdzielczą.
Zamurowało mnie.
– To jest cessna. Cessna C172 Skyhawk.
Postawiła tacę na małym barku z kółkami i przysunęła go do wyprofilowanych anatomicznie foteli.
– Wsiadasz? – zapytała.
– A można latać po alkoholu? – zażartowałem.
– W moim świecie można. Wszystko można, jeśli się chce – rozchyliła lekko usta.
Były ciepłe, lekko wilgotne i smakowały whisky. Po chwili oderwaliśmy się od siebie jak spłoszone nastolatki. Usiadłem w fotelu.
Kasia włączyła komputer. Pilotem zgasiła światło plafonu. Ekrany rozjarzyły się planszami opcji wyboru, a zegary kokpitu rozbłysły wyczekująco.
– Gdzie chcesz teraz być? – zapytała cicho.
– Tu, gdzie jestem – odpowiedziałem.
– Ale gdybyśmy mogli mieć moc teleportacji w dowolne miejsce, to gdzie byś chciał?
Pomyślałem o Adamie. Dla niego ta moc była przekleństwem.
– Może jakieś południowe klimaty? – zasugerowała.
– Chorwacja – powiedziałem bezwiednie. Skojarzyłem podświadomie, że Adam wspominał o wakacjach z żoną na chorwackich wyspach.
Dowcip polegał na tym, że ja też je uwielbiałem.
Powłóczyste spojrzenie Kasi w półmroku kokpitu było dla mnie oczywistą odpowiedzią.
– Zadar może być? – szepnęła.
– Tak. Lotnisko w Zemuniku… – chwyciłem szklankę i wypiłem do dna. Kasia zrobiła to samo.
Wcisnęła kilka ekranowych opcji. Po kilku minutach na monitorach pokazał się realistyczny krajobraz wyłaniający się zza łopat śmigła cessny. Pas startowy “04” dawał nam widok na szczyty gór znajdujących się na północ od wybrzeża Adriatyku.
– Wyłączam funkcję komunikacji z wieżą – powiedziała. – Chcemy być zupełnie sami, prawda?
– Tak – sięgnąłem do tacy. Nalałem whisky, coli i wrzuciłem po plasterku cytryny.
Kasia uruchomiła silnik. Śmigło zaczęło się obracać, a z ukrytych głośników popłynął warkot. Zdążyłem zauważyć, że symulator dawał możliwość ustawienia warunków pogodowych, miesiąca i pory doby. Kasia wybrała lipiec, środek dnia. Na wirtualnym niebie pojawiły się obłoczki.
Przytrzymując hamulec, dodała gazu, wyciągając manetkę do oporu. Opuściła klapy i zwolniła blokadę kół. Beton pasa startowego poruszył się przed nosem samolotu. Po kilkunastu sekundach prędkościomierz wskazał prawie siedemdziesiąt węzłów.
Delikatnym ruchem pociągnęła wolant do siebie. Oderwaliśmy się od ziemi w łagodnym skręcie w prawo. Podniosła klapy, co również dało się usłyszeć w głośnikach, i wyrównała lot, kierując się w stronę morza.
Ten świat szokował niesamowitym realizmem. Symulator miał wbudowane wierne odwzorowanie terenu, a całości dopełniały trójwymiarowe budynki, drzewa, skały. Nawet fale błękitnego latem Adriatyku. Nabieraliśmy wysokości. W dole został port i zabytkowe Stare Miasto. Słońce świeciło nam w oczy. Kasia zmniejszyła obroty, gdy wysokościomierz wskazywał trzy tysiące stóp. Przelecieliśmy nad wyspą Ugljan, kierując się w stronę majaczącego w oddali Dugiego Otoku.
– Byłaś tu w realu, prawda? – zapytałem.
– Tak… Kilka razy – usłyszałem poprzez warkot silnika cessny.
– Ja też… – sięgnąłem po szklankę.
– I nie spotkaliśmy się?
– Nie. Widocznie to nie był ten czas, ani miejsce – upiłem łyk. Kasia zrobiła to samo.
– Marek… Jeśli nie chcesz, to nie mów – spojrzała na mnie. – Ale dlaczego się rozwiodłeś?
Wypiłem resztę whisky duszkiem. Nalałem sobie kolejnego drinka. Popatrzyłem w boczny ekran, na którym lekko zamgloną linią ciemniał odległy brzeg wyspy Losinj.
– Przepraszam… – siedząca obok kobieta wzięła do ręki szklankę.
– Kasia, są rzeczy, które bolą – zacząłem, czując potrzebę wyrzucenia z siebie wspomnień. – Byliśmy pozornie szczęśliwym małżeństwem… – kontynuowałem.
Kasia nie przerywała.
– Gdy urodził nam się syn, byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Wiesz… każdy facet powinien posadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna… – ciągnąłem desperacko, jak na kozetce u psychoanalityka.
– Żyliśmy sobie spokojnie, syn rósł… Kochałem ich oboje.
Kasia poruszyła wolantem. Teraz lecieliśmy na zachód. Pod skrzydłami cessny przemknęła latarnia morska w Veli Rat, doskonale widoczna, nawet z wysokości kilometra.
– Dziecko było bardzo podobne do mojej żony. Miało jej oczy, kolor włosów. Genetyka nigdy nie leżała w sferze moich zainteresowań – ciągnąłem opowieść.
Kasia, kierowana intuicją, milczała wyczekująco.
– Zastanawiał mnie tylko jego charakter. Niepodobny do nikogo z rodziny. Najpierw sądziłem, że wszystkie dzieci to egoiści. A jego notoryczne kłamstwa brałem za objaw dziecięcej fantazji… Aż do czasu tego wypadku – znowu pociągnąłem ze szklanki.
– Co się stało? – nie wytrzymała Kasia.
– Szalał na rowerze. Wpadł na drzewo i rozciął sobie nogę. Bardzo mocno. Stracił wiele krwi. Żony wtedy nie było, wyjechała na jakieś szkolenie. Zawiozłem go do szpitala, lekarz coś wspominał o transfuzji. Byłem gotów, ale… okazało się, że on ma zupełnie inną grupę niż ja.
– To się zdarza przecież – usłyszałem z fotela obok.
– Tak. Ale pewne grupy krwi wykluczają ojcostwo – głos mi uwiązł w gardle na wspomnienie rozmowy ze znajomym lekarzem.
– Chcesz powiedzieć, że…?
– Tak. To właśnie chcę powiedzieć – whisky przeleciała mi przez przełyk, paląc gardło. Zapomniałem dolać coli.
– Kto był ojcem? – zapytała Kasia cicho.
– Tego do dziś nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć – dodałem poprawiając się w fotelu.
– Kasia, mogę potrzymać wolant? – zapytałem nieśmiało.
– Przejmujesz stery – potwierdziła.
Najpierw zwiększyłem obroty. Wyciskałem z silnika co się dało. Pociągnąłem wolant do siebie.
– Nie przeciągnij! – ostrzegła mnie.
Nabieraliśmy wysokości. Gdy wzbiliśmy się na piętnaście tysięcy stóp, na horyzoncie pojawiła się linia odległego o sto kilometrów włoskiego wybrzeża. Obłoczki gęstniały. Od północy nadchodziły ciemne chmury zwiastujące załamanie pogody. Pochyliłem samolot w głębokim skręcie. Ekrany zatrzęsły się, dając złudzenie turbulencji.
Zredukowałem gaz i skierowałem cessnę w dół. Morze zbliżało się, a wariometr szalał. Kasia mogła przejąć stery, ale nie zrobiła tego. Patrzyła na mnie i na dziób nurkującego samolotu. Kilkadziesiąt metrów nad klifami południowego cypla Dugiego Otoku wyrównałem lot gwałtownym ruchem wolantu. Przelecieliśmy nad parkiem narodowym Telascica.
Pomimo że byliśmy w rzeczywistości wirtualnej, zobaczyłem w oczach dziewczyny strach, przez który przebijało się coś na kształt zaufania.
– Marek, ty umiesz pilotować? – zapytała zaskoczona.
– Nie wiem. Wychodzi na to, że tak. Mogę wylądować w Zemuniku?
Dopiła zawartość swojej szklanki.
– Możesz.
Spojrzałem na ekran gps. Dopasowałem kurs. Do lotniska pozostawało najwyżej trzydzieści kilometrów. Nad Zadarem niebo było prawie czarne, dotychczas spokojny Adriatyk pokrył się pianą wysokich fal. Pierwszy piorun uderzył gdzieś w okolicy autostrady, która biegła z wybrzeża w stronę Zagrzebia. Dopracowane do granic możliwości karty graficznej oprogramowanie trzęsło widokami z kokpitu. W głośnikach szumiało, a grzmot kolejnego wyładowania atmosferycznego zawibrował basem.
Pas lotniska, ledwo widoczny w strugach deszczu, majaczył za bardzo z lewej strony. Zmniejszyłem obroty, wypuściłem klapy na maksimum i skorygowałem kierunek lotu. Opadaliśmy powoli. Kasia zacisnęła dłonie na szklance i patrzyła szeroko otwartymi oczami na zbliżającą się ziemię. Turbulencje miotały małym górnopłatem. Czułem, jakby to się działo naprawdę. Starłem kropelkę potu z czoła i skontrowałem kolejne uderzenie wiatru. Tuż przed pasem przez chwilę lecieliśmy trawersem. Jeszcze jeden piorun oślepił mnie na sekundę z ekranu. Gaz do minimum, lekka korekta sterem wysokości i cessna zetknęła się twardo z betonem, tocząc się w stronę budynków portu lotniczego. Wcisnąłem hamulec.
W głośnikach szumiała ulewa. Kasia patrzyła na mnie niedowierzającym wzrokiem.
– Pocałuj mnie – powiedziała.
Wychyliłem się z lotniczego fotela, przyciągając ją do siebie. Na ekranach symulatora szalała burza. Pośrodku pasa startowego chorwackiego lotniska tkwił turystyczny samolocik z niewyłączonym silnikiem.
Delektowaliśmy się smakiem naszych ust, błądząc językami po wargach. Whisky krążyła w żyłach jak czarodziejka z piosenki Budki Suflera. Granica pomiędzy światem wirtualnym a realnym zniknęła do reszty.
Kasia wstała i oświetlana stroboskopowymi efektami piorunów zdjęła koszulkę. Potem dżinsy. Patrząc mi w oczy, zsunęła czarne bawełniane figi.
Uniosła ramiona i przeciągnęła palcami po włosach, które, zmierzwione, zafalowały wokół głowy i szyi, opadając na ciemne sutki.
Podszedłem do niej. Przez chwilę staliśmy nieruchomo na tle ledwo widocznego przez ścianę ulewy pasma Alp Dynarskich.
Rozpiąłem guziki koszuli. Poczułem dłonie Kasi w okolicach klamry paska.
Pokój wyłożony był najgrubszą wykładziną, jaką kiedykolwiek widziałem. Miękka i ciepła, powitała nasze nagie ciała ekscytującym złudzeniem dotyku złocistego piasku.
Cztery dłonie rozpoczęły wędrówki w poszukiwaniu czułych miejsc. Pieściliśmy się delikatnie opuszkami palców, ustami, językami. Czułem oszałamiający aromat orientalnego Patchouli wymieszany ze zmysłowym zapachem podnieconej kobiety.
Oprócz burzy blond włosów, Kasia nie miała nigdzie ani jednego włoska. Była jak grecki posąg. Jej pełne kształty nie znalazłyby zapewne uznania wśród fetyszystów anorektyczek, prezentujących awangardowe kolekcje mody, ale moje wyobrażenia ideału kobiecości od zawsze krążyły raczej wokół malarstwa Luisa Falero. Również ze względu na mistyczny, potęgujący pragnienia, klimat obrazów zmarłego przedwcześnie Hiszpana.
Wzajemny dotyk doprowadzał nas do ekstazy. Efekty dźwiękowe dobiegające z głośników symulatora, kontakt z piaskową wykładziną i przyspieszony oddech Kasi wzmacniały bodźce, sprawiając, że do reszty zatraciłem się w misterium.
Staliśmy się jednością. Fizyczną i duchową. Yin i Yang.
Seria piorunów nad Zadarem oświetliła przymknięte oczy i otwarte usta leżącej na podłodze kobiety, a basowy grzmot zagłuszył nasz wspólny jęk rozkoszy.
Leżeliśmy przytuleni. Odgłosy burzy słabły. Na ekranie symulatora pojawiły się promienie zachodzącego słońca i wielobarwna tęcza.
– Marek… gdzie się nauczyłeś latać? – odezwała się wreszcie Kasia.
– Masz na myśli… – samczo doszukiwałem się metafory.
– Podaj mi drinka, proszę – uśmiechnęła się nie wstając z wykładziny. – O to nie pytam. Tego nie da się nauczyć. Najwyżej odkryć w sobie. Albo się ma, albo nie ma i tyle. Pytam o samolot…
– Wirtualny samolot, to istotne – sięgnąłem po tacę i dwie szklanki. – Kiedyś kolega pochwalił mi się prezentem, który dostał pod choinkę. To był podobny symulator. Bez tych bajerów, bez tylu ekranów, bez wolantów. Latało się przy pomocy zwykłego joysticka. Spędziliśmy całą noc na zabawie, coś tam ogarnąłem – wyjaśniłem i upiłem łyk drinka.
Zbliżyła usta do brzegu szklanki i spojrzała poważnym wzrokiem.
– Marek, to zabrzmi idiotycznie, ale tam w górze miałam wrażenie, jakbyś chciał się celowo rozbić o skały. Mimo że to tylko symulator, bałam się – odstawiła drinka na podłogę.
– To była adrenalina. Wspomnienia na mnie tak podziałały. Masz do mnie zaufanie? – zapytałem.
Zamyśliła się.
– Znamy się od kilku dni. Niewiele o tobie wiem… – sięgnęła znów po szklankę. – A z drugiej strony… mam wrażenie, że znam cię od wielu lat. Jak to możliwe? Wiem, to brzmi banalnie – dodała.
– Czasem prawda musi brzmieć banalnie. Mam takie samo wrażenie – odpowiedziałem. – I zaczynam wierzyć, że nie poznaliśmy się przypadkiem – ugryzłem się w język. – To znaczy… że są niezbadane siły, które kierują naszymi krokami – to zabrzmiało już lepiej.
– Tak. Coś w tym jest… Twoje kroki do antykwariatu cioci Ireny na przykład – znowu się uśmiechnęła. – Nie masz przecież pojęcia, że tak właśnie poznałam Adama. Pytał o tę samą książkę, co ty. Zaprosił mnie do tej samej kawiarni i jedliśmy torcik bezowy, pijąc sok porzeczkowy – posmutniała nagle.
Znowu poczułem się jak oszust.
– Marek, ja naprawdę nie zawieram znajomości w ten sposób! A ty nieświadomie zagrałeś na najwrażliwszych strunach moich wspomnień. Przywołałeś je. No i te twoje oczy… Brzmienie twojego głosu, twój wewnętrzny spokój… twoje poczucie humoru. Czy to wszystko… to był przypadek, czy niezbadane siły? – patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, wywołując huragan wyrzutów sumienia.
– A jeśli uprę się, że to jakaś tajemnicza siła kazała mi pójść pod Barbakan? – nie skłamałem.
– Zdziwisz się, ale uwierzę – powiedziała to zupełnie poważnie. – I pokocham tę siłę – dodała po namyśle.
Już kiedyś pokochałaś… – pomyślałem, wzdychając.
Marek… To wszystko nie mieści mi się w głowie. Czy uwierzysz, że ja od ponad dwóch lat nie byłam z mężczyzną… no wiesz w jakim sensie?
– Uwierzę – odpowiedziałem stanowczo.
Nawet gdyby Adam mi tego nie powiedział, uwierzyłbym – dodałem w myślach.
– I nie uważasz mnie za niewyżytą sukę, która upiła się i zaciągnęła faceta do łóżka?
– Nie. Poza tym nie zaciągnęłaś mnie do łóżka, tylko do samolotu. I na piasek – pogładziłem grube sploty wykładziny.
Kasia zaśmiała się głośno. Jeszcze przed chwilą wydawała się speszona, teraz na jej twarzy pojawił się blask radości.
– Nie mów hop, sypialni jeszcze nie widziałeś… – jej głos zabrzmiał rozkosznie zmysłowo. – Chodź, zjemy coś. Z tego wszystkiego zapomniałam o spaghetti… Lubisz odgrzewane?