Evviva l'algebre!
1 czerwca 2020
Szacowany czas lektury: 19 min
Tekst sprzed około 20 lat, po minimalnym retuszu :)
To było ponad dwadzieścia lat temu. Aż się wierzyć nie chce, że skończyłem studia, ożeniłem się i mam dwójkę dzieci. Od kilkunastu lat uczę matematyki w technikum. Tak, tak – nie chce mi się wierzyć, że nie rozstałem się z Arlettą wczoraj...
Studia. Matematyka na uniwerku we Wrocławiu. Pierwszy semestr. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem świeżo upieczonych studentów, wypytywałem o wykładowców i ćwiczeniowców, których przydzielił mi los i rada naukowa. Koleżanka z czwartego roku, którą pytałem, chętnie i dość szczegółowo opowiadała o poszczególnych pracownikach instytutu. Kiedy jednak padło nazwisko Wilczyk, uśmiechnęła się i spytała:
– Arletta?
– A jest ktoś inny o tym nazwisku? – byłem kompletnie zaskoczony.
– Na pewno, ale nie w tym instytucie.
– To po zarazę się tak dopytujesz? – nie wiem czemu, zrobiłem się zły.
– Jesteś sam w grupie? – rzuciła pozornie bez związku.
– Poskręcało?! Dwadzieścia jeden sztuk w grupie jest!
– Sztuk chłopa ile w grupie jest?
– Sam – odpowiedziałem zrezygnowany.
– To miłego semestru, rodzynku.
Pomimo całej wazeliny, jaką włożyłem w wypytywanie, nie powiedziała już ani słowa na ten temat. Inna znajoma, którą pytałem o powód takiego zachowania, roześmiała się tylko i powiedziała, że nie ma o czym mówić, bo i tak sam się niedługo przekonam. Pozostawało więc jedynie uzbroić się w cierpliwość. Dopytałem – chłopaków ze starszych lat – o to, jaka jest na zajęciach. Usłyszałem od nich, że dawało się z nią wytrzymać bez większych problemów – nie zamęczała ludzi nadmiernymi wymaganiami, nie gnoiła i była ogólnie w porządku. Jednak i „między nami, mężczyznami” nie obyło się bez półuśmiechów i – oczywiście: ani słowa. Tylko jeden z wypytywanych zachował się inaczej. Powiedział tylko: „Współczuję ci” i ani słowa więcej. Nie da się ukryć, że coraz bardziej chciałem się przekonać, o co im wszystkim chodziło...
Na pierwsze zajęcia szedłem z mieszanymi uczuciami: z jednej strony paliła mnie ciekawość, z drugiej – czułem się jak skazaniec przed egzekucją. Usiadłem spokojnie w strategicznie wybranym kącie, gdzie prawie nie było mnie widać, i właśnie kończyłem sprawdzać zadania, gdy na sali zapadła cisza. Uniosłem głowę i wreszcie zobaczyłem legendarną wręcz panią Wilczyk.
Pierwsze wrażenie – szara myszka o przeciętnej urodzie, średni wzrost, zgrabna figura; miła, pełna twarz z odrobinę za szerokimi ustami, piwne oczy za okularami w ciężkawej, pseudorogowej oprawce, ciemne włosy spięte w sięgającą łopatek kitkę. Ubrana w ciemnobeżową sukienkę. Tylko dwie rzeczy odróżniały ją od setek kobiet, które oglądałem codziennie na ulicach: wojskowy plecak i ciężkie buty. "Nie wychylać się, to będzie spokój" – kołatało mi się pod czaszką.
Siedziałem cicho, grzecznie i tak bardzo starałem się nie wychylać, że z zamyślenia obudziło mnie szturchnięcie w ramię, a do uszu dotarł miły, lecz zabarwiony kpiną głos:
– Czy kolega raczyłby łaskawie wpisać się na listę i podać mi ją?
Poczułem, że przyjmuję piękny, ceglasty kolor. Szybko dopisałem swoje nazwisko na końcu listy i położyłem ją na biurku. Byłem w połowie drogi do swojego bezpiecznego kąta, gdy znów usłyszałem głos pani magister, jeszcze bardziej kpiący:
– Kolega Krzysztof pewnie tak się zamyślił nad zadaniem. Może się kolega podzieli wynikami?
Któraś z koleżanek podała mi listę i szepnęła: „Czwarte”. Wtedy dowiedziałem się, co czuje skazaniec tuż przed egzekucją. Na jedenaście zadań z listy trafiło mi się przy tablicy to jedyne, z którym nie mogłem sobie poradzić. Zdążyłem tylko pomyśleć, że wesoło się zaczyna. Okazało się jednak, że zadanko było proste, wystarczyło znać pewien trik. Później już poszło z górki i miałem spokój do końca zajęć.
Następne ćwiczenia były dwa dni po pierwszych, w piątek. Jak się okazało, do pani mgr Wilczyk włoskie "La donna e mobile" odnosiło się w całej rozciągłości. Wystarczyło niecałe 48 godzin i namierzenie choć jednego osobnika płci brzydszej acz w życiu niezbędnej, aby nasza pani od algebry przeobraziła się w stopniu, jaki nie zawsze gwarantuje różdżka dobrej wróżki...
Zdążyłem jedynie zająć sobie strategiczne miejsce w kątku sali, gdy nagle przez drzwi wpłynęło zjawisko. Zniknęła gdzieś szara myszka, zniknęły przyciężkawe okulary i skromna, nie rzucająca się w oczy sukienka. Tylko buty i plecak pozostały te same. Zmieniła się też fryzura – teraz jej włosy luźno opadały na ramiona. Oczy – teraz dyskretnie, acz bardzo elegancko podkreślone – patrzyły zza "kocich oczek" w delikatnych, złotych oprawkach, a usta, także dyskretnie, a jednocześnie z dużym wyczuciem poprawione, uśmiechały się leciutko. Sukienka miała swój styl – nie była to już, tak jak dwa dni wcześniej, sukienka skromnej urzędniczki – teraz był to uniform seksretarki: długa, luźna,czarna spódnica z głębokim rozcięciem z prawej strony i nieco płytszym po lewo i bluzka w tym samym kolorze, z długim rękawem, pod samą szyję, jednak z dekoltem w kształcie łzy, ukazującym dwa ślicznie uformowane wzgórki i dolinkę między nimi. Ogólnie, wyglądała raczej jak kobieta na intymnej randce, niż nauczycielka w pracy. Sprawiała wrażenie napalonej babki, która za moment zacznie ssać czyjąś naprężoną, gotową do czynu pałę, a później rozłoży nogi, wypnie tyłek albo dosiądzie szczęściarza, z którym się umówiła. Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, a już mój spokojnie drzemiący w spodniach potworek obudził się i zasygnalizował gotowość do robienia rzeczy ogólnie uznanych za co najmniej nieprzyzwoite. Próbowałem go uspokoić, wyobrażałem sobie najróżniejsze nieprzyjemne i wręcz obrzydliwe rzeczy. On jednak, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, nadal sterczał w najlepsze i, chcąc nie chcąc, siedziałem sobie ze sporym namiocikiem, klnąc w żywe kamienie pomysł założenia wąskich spodni.
Pech chciał, że wpisałem się na listę jako ostatni i musiałem odnieść ją na biurko. Ten bęcwał w moich spodniach oczywiście ani myślał się uspokoić i jego stan był co najmniej doskonale widoczny, zwłaszcza dla osoby siedzącej na krześle. Czyli, na przykład, dla przyczyny tego całego zamieszania w moich spodniach. I oczywiście zauważyła, nie było siły. Kąciki jej ust ledwo dostrzegalnie się uniosły i natychmiast opadły z powrotem, gdy kładłem tą nieszczęsna listę na jej biurku. Ale najśmieszniejsze było dopiero przede mną.
Zdążyłem tylko usiąść na swoim miejscu i pobieżnie przejrzeć rozwiązania zadań (tym razem dziewięć na dziewięć – nie chciałem podpaść drugi raz z rzędu), gdy pani podeszła do tablicy i zaczęła wyprowadzać jakiś dodatkowy wzór. Momentalnie poczułem, że mam sucho w ustach, a zwierzak w moich spodniach zaczyna twardnieć jeszcze bardziej. Zresztą, każdy mężczyzna zareagowałby identycznie na widok takiej gładkiej, dziewczęcej skóry, widocznej w wyciętej w plecach bluzki sporej łezce. Siedziałem w tym swoim kącie i gorąco się modliłem, aby nie zostać szczęśliwym zauważonym i nie powędrować do tablicy. Próbowałem także poskromić swego fiuta, lecz efekty były zerowe. Stał jak słup graniczny i ani drgnął. Niestety, tego dnia niebiosa nie były dla mnie łaskawe...
– Kolego Krzysztofie, zapraszam – zaczynałem nie lubić tego głosu. Smętnie powlokłem się do tablicy i zabrałem za rozwiązywanie zadania. Nie patrzyłem na panią Arlettę i skoncentrowałem się na zadanku, nawiasem mówiąc, niezbyt trudnym, jedynie wymagającym sporo uwagi – sporo rzeczy nadawało się do przeoczenia. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie...
– Z przykrością stwierdzam, że kolega niezbyt uważa.
Wtedy nienawidziłem tego głosu, dźwięczącej w nim kpiny, jego właścicielki... Wyobraziłem sobie bandę wyjątkowo zwyrodniałych sadystów pastwiących się nad jej zmasakrowanym ciałem i trochę mi ulżyło. Ale nie na długo. A właściwie wcale, bo gdy spojrzałem na nią, chcąc się zorientować, o co właściwie chodzi, zobaczyłem, że siedzi i przypatruje się tablicy z rozbawieniem. A pod blatem biurka...
Z wycięcia w spódnicy wyłaniała się bosko uformowana nóżka. Ciężki but nie szpecił jej, wręcz przeciwnie – podkreślał jej cudowną linię i podniecająco kontrastował z opinającą ją pończochą. Na pewno była to pończocha – w rozcięciu widziałem koronkowy ściągacz i trochę nagiego ciała. Lekko, jak gdyby podrażnione moim spojrzeniem, zafalowały mięśnie. Czułem, że nikt oprócz mnie nie widzi tego, co się dzieje.
– Przepraszam bardzo, ale... jestem niedysponowany... Czy mogę... – wyjąkałem.
Śliczna pani magister zafalowała mięśniami odsłoniętej (tylko dla mnie) nóżki, po czym przyzwalająco kiwnęła głową. Dość niepewnie, potykając się, wyszedłem z sali. Oparłem się o ścianę i głęboko odetchnąłem. Postałem tak dłuższą chwilę i powlokłem się do toalety. Pomimo dzikich harców wyobraźni, udało mi się wreszcie poskromić szalejącą w spodniach pałę (pomogła wymyślona wcześniej banda sadystów), a po dokładnym przemyciu twarzy zimną wodą nadawałem się do powrotu na salę. Od momentu, gdy nastąpił ten radosny fakt, do końca ćwiczeń miałem względny spokój, nie licząc sporej porcji wygłaszanych coraz bardziej przeze mnie znienawidzonym głosikiem uwag na temat typowych matematyków – roztargnionych, rozkojarzonych, z głowami w chmurach... Dzień uznałem za sknocony do końca w momencie, gdy jedna z koleżanek, mijając się ze mną w drzwiach przy okazji opuszczania sali po ćwiczeniach, powiedziała cicho:
– Wszystkie ci współczujemy. Trzym się.
Październik, ku mojemu zaskoczeniu, minął spokojnie. Pani Arletta nadal nosiła się bardzo sexy, lecz choć często wzywała mnie do tablicy, nie fundowała mi już takich wzruszeń, jak na pierwszych zajęciach. Już oddychałem z ulgą, gdy okazało się, że ten okres spokoju to tylko czas na aklimatyzację. Cisza przed burzą...
Listopad, jak ogólnie wiadomo, rozpoczyna się świętem zmarłych. Zostałem wywieziony do rodzinki na wieś i, żeby było jeszcze ciekawiej, zawleczony na cmentarz. Gdy tak sobie stałem i marznąc słuchałem kazania, wyobraźnia podsunęła mi obraz pani od algebry w momencie, gdy na sali ćwiczeniowej, przy, można powiedzieć, pełnym audytorium, odsłoniła przede mną spory kawałek swego ciała. Wiadomo, jaki był efekt – stwierdziłem potężną erekcję i poczułem się bardzo nieswojo. Nawiasem mówiąc, stanowczo bardziej od słuchania znanego na pamięć kazania odpowiadał mi przywołany z pamięci obraz pani ćwiczeniowiec, wyobrażanie sobie, że biorę ją na wszystkie sposoby, o jakich tylko słyszałem i jakie mogłem sobie wyobrazić, we wszystkich choćby trochę nadających się do tego celu miejscach. Tej nocy zaspokajałem się bardzo długo, ale szczytowanie nie przyniosło mi ulgi. Raczej przeciwnie...
Na uczelni miesiąc zaczął mi się nieszczególnie – od spóźnienia na zajęcia. Na ćwiczenia z algebry. Pani Wilczyk dość uważnie przyjrzała mi się zza swoich kocich okularów i grzecznie, ale z naciskiem zaproponowała zajęcie miejsca dokładnie naprzeciw niej. Jak zwykle była ubrana bardzo podniecająco – aż za bardzo, o czym przekonałem, podnosząc przypadkowo upuszczony pod ławkę długopis. Pamiętając, co zobaczyłem na początku semestru, spojrzałem w stronę jej krzesła. Niemal w tej samej chwili ujrzałem rozchylające się nogi i grzmotnąłem głową w stolik.
Ścisnąłem w dłoni długopis i usiadłem spokojnie na krześle, starając się choć trochę dojść do siebie po średnich rozmiarów szoku, wywołanym widokiem wygolonego wejścia do jej wnętrza, obramowanego krótką spódniczką i bardzo zgrabnymi nogami w niepozornie dla niewtajemniczonego oka wyglądających w pończochach. Teraz już rozumiałem, dlaczego znajomi współczuli mi z powodu przynależności do tej, a nie innej grupy, i wiedziałem, dlaczego nikt nie powiedział ani słowa na temat powodu tego współczucia.
Powyżej poziomu stołu wszystko toczyło się normalnie. Zostałem obdarzony umiarkowanie zainteresowanym spojrzeniem, które zaraz przeniosło się na tablicę – miejsce męczarni jednej z koleżanek. Poźniej zostałem poproszony o zastąpienie koleżanki i dokończenie zadanka.
Nie było zbyt trudne, lecz wystarczył jeden formalny błąd, abym wysłuchał sporej dawki dywagacji na temat „skutki uderzenia w głowę w aspekcie rozwiązywania zadań z algebry”. Cholernie mi to nie odpowiadało, więc po zajęciach poprosiłem o chwilę rozmowy. Otrzymana
odpowiedź trochę mnie zaskoczyła:
– Czy mogłabym zobaczyć pański plan zajęć? – A po chwili: – Proponuję spotkanie pojutrze, po zajęciach, przed wejściem do instytutu. Myślę, że spacer do przystanku "zerówki" powinien wystarczyć. A więc, do zobaczenia.
– Już nie mogę się doczekać – starałem się być jadowity. Nie wyszło – przypatrywała mi się uważnie, bez słowa. Wybąkałem: – Przepraszam. Do zobaczenia.
Odwróciła się i poszła w swoją stronę, a ja jeszcze przez długą chwilę stałem i zastanawiałem się, co miał oznaczać uśmiech, którym obdarzyła mnie na pożegnanie.
Z okazji tej rozmowy ubrałem się o wiele staranniej i bardziej elegancko, niż zwykle. Garnituru oczywiście nie założyłem, ale nowe dżinsy, czarny golf, ciemna marynarka i obowiązkowe, świecące jak pieskowi na mrozie buty powinny zrobić odpowiednie wrażenie. Dzień był zaskakująco, jak na listopad, ciepły, więc nie musiałem brać ciężkiej kurtki – wystarczył lekki płaszcz.
Po ostatniej godzinie zajęć, na której zresztą niezbyt uważałem, wyrwałem z sali jak wyjątkowo dziki dzik, pobiłem – zdaje się – rekord instytutu na dystansie sala 225-szatnia, odebrałem płaszcz i przemieściłem swą skromną osobę w umówione miejsce, czyli przed wejście.
Nerwowo przechadzając się na zasadzie wartownika, zdążyłem wypalić dwa papierosy i właśnie zapalałem trzeciego...
– Nie szkoda płuc? – drgnąłem na dźwięk tego głosu. Jak zwykle, gdy zwracała się do mnie, dźwięczała w nim kpina.
– Szczerze się przyznam, że nie mogłem się doczekać i...
– Można prosić o ogień?... Dziękuję. Chodźmy.
Poszliśmy. Wyglądała bardzo pociągająco – licząc od dołu: czarne pantofelki na szpilkach, na pewno czarne, najprawdopodobniej pończochy, czarna spódnica z wycięciami, ta sama, którą miała na sobie, gdy pokazała mi, jak uformowane są jej nogi, i ciemnoszary, mohairowy golf. Strój uzupełniała czarna apaszka i beżowy płaszcz. Aha, i jeszcze ciemnoszara opaska na włosach.
– ...mniej oficjalną formę – przerwała moje rozpaczliwe próby wymyślenia sensownego początku rozmowy. Jak zwykle, zbyt późno się ocknąłem.
– Przepraszam, ale czy mogłaby pani...
– Mogłaby. Arletta – wyciągnęła rękę.
– Krzysztof – bąknąłem i lekko pocałowałem podaną dłoń. Drgnęła. Wyczułem to wargami.
– Tak więc, kiedy rozmawiamy sam na sam, masz moje łaskawe pozwolenie na zwracanie się do mnie po imieniu – podsumowała ze swoją zwykłą kpiną i uśmiechnęła się. Bardzo ciepło.
– A na zajęciach? – ten uśmiech był zaraźliwy.
– To już zupełnie nie z tej bajki.
– A z której?
– To się dopiero okaże. Wiesz, nie chce mi się wracać do domu. Przejdziemy się?
– Z dziką rozkoszą nie śmiem odmówić. Co proponujesz?
– Z dziką rozkoszą śmiem zaproponować Park Szczytnicki – roześmieliśmy się i wsunęła dłoń pod moje ramię.
Nie umiem powtórzyć, o czym i w jaki sposób rozmawialiśmy. W każdym razie, do parku weszliśmy mocno do siebie przytuleni, a w bramie namiętnie się całowaliśmy. Znalezienie ławki w jakimś ustronnym miejscu zajęło nam ładnych kilka minut. Przez cały ten czas toczył się przerywany czułymi pocałunkami dialog, w którym drugie i trzecie dna zdań, odpowiednio akcentowane, pozornie niewinne słówka i niedopowiedziane do końca zdania doskonale odgrywały przypisaną im, zgodnie z cichą umową między nami, rolę: rozpalić nas i przygotować do tego, o czym marzyłem i do czego Arletta dążyła od samego początku. Wiedziałem, że jestem przez nią sterowany i że to ona panuje nad sytuacją, lecz zupełnie mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – pragnąłem jej aż do bólu. Wiedziała o tym. Usiedliśmy w końcu na otoczonej wysokim żywopłotem ławce. To znaczy ja usiadłem na ławce, a Arletta okrakiem na moich biodrach. Objęła mocno moją szyję i całowaliśmy się, a ona coraz mocniej ocierała się podbrzuszem o mojego potwora, wielkiego i twardego jak chyba nigdy dotąd. Wsunąłem ręce pod jej spódnicę i dokładnie miętosiłem te cudowne nogi, które tak mocno mnie teraz ściskały. Zrobiło się ciemno i jakby trochę chłodniej, lecz nie zwracaliśmy na to najmniejszej uwagi.
Powoli przesuwając się z pieszczotami coraz wyżej, stwierdziłem, że, tak jak się domyślałem, była w pończochach. Zaskoczyła mnie jednak tym, że powyżej nie było już nic. Ściskałem jej pośladki i pieściłem rowek między nimi. Słyszałem jej urywany oddech i czułem, że coraz mocniej ociera się norką o mojego wyrywającego się na wolność zwierza. Puściła mnie i podciągnęła sweter aż po szyję. Wydyszała:
– Zajmij się nimi – nie czekałem na powtórzenie zaproszenia. Przywarłem ustami do lewej z tych dwóch wspaniałych bliźniaczek i zacząłem pieścić sutek prawej palcami. Objęła mnie i coraz szybciej ocierała się podbrzuszem o moje biodra. Cały czas pieszcząc jej piersi, powoli wsunąłem prawą rękę pod jej spódnicę.
Przestała poruszać biodrami. Położyłem dłoń na jej tyłeczku, a palce zawędrowały do rowka między pośladkami. Ssąc na zmianę jej sutki słyszałem jej coraz bardziej rwący się oddech. Czułem, że lekko, lecz wyczuwalnie drży. Ręka, którą położyłem na jej pupie, wędrowała coraz niżej, aż wyprężone palce dotknęły mokrego, nabrzmiałego wejścia do jej norki. Drgnęła i bardzo mocno przywarła do mnie. Coraz mocniej masowałem jej otwierające się pod moim naciskiem wejście...
Prawie brutalnie uwolniła się z moich objęć. Wstała i cofnęła się o dwa kroki. Odwróciła się tyłem i rozpięła spódnicę. Zdjęła ją i rzuciła na ławkę. Poruszała się jak na zwolnionym filmie. Przypatrywanie się temu, co robi, nie przeszkodziło mi uwolnić zwierza, który wręcz wyprysnął z rozpiętych i nieco opuszczonych spodni. Odwróciła się. Powoli.
– Weź mnie – jej głos był teraz niski. Rozedrgany – Zerżnij jak kurewkę. Teraz! – zabrzmiało jak to trzask bata. Przyciągnąłem ją do siebie i odwróciłem tyłem. Jedną ręką skierowałem główkę potworka we właściwe miejsce, a drugą położyłem na jej biodrze i łagodnie nacisnąłem. Opuściła się i poczułem, jak jest mokra i rozpalona tam, w środku. Przesuwała się w górę i w dół, początkowo rozmyślnie powoli, dręcząc i siebie, i mnie. W pewnej chwili zajęczała i gwałtownie przyspieszyła ruchy. Jęczała coraz głośniej. Nagle poderwała się i rękami, bez słowa, nakłoniła mnie, abym wstał.
Usiadła na ławce i szeroko rozłożyła nogi. Złapała mnie za biodra i ściągnęła w dół. Jeszcze niżej. Teraz miałem jej norkę przed oczami – wygoloną, rozwartą i spragnioną. Wessałem się w nią i zacząłem lizać, gryźć i wyczyniać dzikie harce językiem. Westchnęła przeciągle i bezwładnie opadła na ławkę. Po krótkiej chwili powiedziała zmęczonym głosem:
– Wstań, daj mi go.
Wstałem i przysunąłem biodra do jej twarzy, a ona zacisnęła usta na mojej głowicy. Robiła jakieś dziwne rzeczy z językiem, a później zaczęła poruszać głową w przód i w tył. Jednocześnie lekko uciskała jądra. Po chwili poczułem pulsowanie w dole brzucha i z potwora wytrysnęła pierwsza porcja nasienia. Prosto do jej gardła. Następna. I jeszcze jedna. Jeszcze. Zdawało się to nie mieć końca. Połknęła wszystko, całą złożoną daninę. Wstała i mocno przytuliła się do mnie. Szepnęła:
– Ty smoku. Wykończyłeś mnie.
Doprowadziliśmy nasze stroje do porządku i wyszliśmy z parku. Odwiozłem ją do domu, gdzie stęskniony mąż oczekiwał powrotu uwielbianej żony z bardzo ważnej narady...
Na następnych zajęciach Arletta zachowywała się tak, jakbyśmy nigdy nie zamienili nawet słowa poza zajęciami. A ja cały czas miałem przed oczami jej twarz w momencie, gdy osiągnęła szczyt rozkoszy tam, na ławce w parku. W uszach dźwięczały jej słowa "...Zerżnij jak kurewkę" i jęk. Jęk, który wydała, nabijając się na mojego potwora. Naturalnym i oczywistym skutkiem takiego stanu rzeczy było stwardnienie i znaczne zwiększenie rozmiarów mojego zwierza, który, nic sobie nie robiąc z powagi sytuacji (a ćwiczenia trwały!), stał w najlepsze i ani myślał się uspokoić. Na całe szczęście, nie byłem wzywany do tablicy. Już myślałem, że te zajęcia miną w miarę ulgowo...
– Czy kolega Krzyś zgadza się z rozwiązaniem koleżanki? – głos Arletty brutalnie wyrwał mnie z zamyślenia.
Rzut oka na wyniki. Mój był zupełnie inny. Po drugim rzucie miałem pełną jasność. Już w drugim przekształceniu koleżanka się rąbnęła i nie wiadomo skąd wyskoczyło kilka ciekawych, aczkolwiek nadmiarowych i raczej niepożądanych rzeczy, a kilka niewątpliwie mniej ciekawych, lecz niezbędnych zniknęło w niewyjaśniony sposób. Wskazałem miejsce, w którym koleżanka rozwinęła własną radosną twórczość i, czego mogłem się spodziewać, powędrowałem do tablicy.
Koleżanka wróciła na miejsce, a mnie tak wciągnęło ponowne rozwiązywanie zadania, że z matematycznego transu wyrwał mnie dopiero zgrzyt zamka. Rozejrzałem się i zobaczyłem pustą salę. I Arlettę, idącą ku mnie od drzwi. Z jej twarzy przebijało oczekiwanie. Na pieszczoty. Moment zespolenia. Chwilę, w której osiągniemy szczyt. W której trysnę na nią lub w nią. Z cudowną bezpośredniością uklękła przede mną i uwolniła mojego zwierza. Wciągnęła go głęboko w usta i zaczęła przesuwać głową w przód i w tył.
Posługiwała się ustami jak norką. Położyłem ręce na jej ramionach, aby pokierować pieszczotami. Nie pozwoliła mi na to – wstała i podeszła do biurka. Oparła się o nie i wypięła w moją stronę ten cudowny tyłeczek. Zafascynowany patrzyłem, jak spódnica podjeżdża do góry i odsłania opięte czarnymi pończoszkami uda i cudowne pośladki. Nagie. Patrzyłem na jej palce wędrujące wzdłuż rozdzielającego pupę przedziałka. Dotarły do norki i zaczęły się nią bawić. Przesunęły się wyżej, do jej mniejszego otworka o ślicznym, kawowym zabarwieniu. Zaczęły go pieścić, tak, jakby to była norka. Dwa palce weszły do środka i zaczęły powoli wnikać coraz głębiej. Odwróciła głowę.
– Na co czekasz? Teraz jestem napaloną dajką. Wypierdol mnie. Teraz! – znałem już ten trzask bicza brzmiący w jej głosie.
Nie dałem sobie dwa razy tego powtarzać. Podszedłem i zdecydowanie, jednym ruchem zagłębiłem się w jej rozpalonym wnętrzu. Zacząłem gwałtownie rzucać się w jej wnętrzu. Od razu dążyłem do finału – wyczuła to. Zajęczała:
– Zrób to w tyłku.
Wyszedłem z niej. Opadła na biurko i położyła dłonie na pośladkach. Rozciągnęła je mocno. Wsunąłem głowicę do środka, a ona oparła się rękami o biurko i poruszając biodrami wchłonęła mnie do końca. Zacząłem poruszać się w niej. Początkowo powoli, nie chcąc sprawiać bólu, ale szybko słysząc jej tłumione z całej siły jęki, straciłem kontrolę nad sobą. Wszelkie hamulce puściły, gdy pisnęła cienko i mocno ścisnęła mnie w środku. Zacząłem poruszać się coraz mocniej i szybciej. Uderzałem biodrami w jej wypięty tyłeczek. Nie trwało to długo. Może po minucie wytrysnąłem w nią. Opadła ciężko na biurko i poczekała, aż z niej wyjdę. Ubraliśmy się i rozmawiając na jakieś obojętne tematy, wyszliśmy z sali. Gdy się rozstawaliśmy, rzuciła przez ramię:
– Jutro o piątej. W rynku.
Nie potrafię już ustalić chronologii. Spotkań w rynku było sporo. Miejsc, w jakich się kochaliśmy, i sposobów, w jakie to robiliśmy, także. Wiele razy kończyłem w jej tyłku lub ustach. Często życzyła sobie, abym trysnął na jej plecy, twarz czy piersi. Miejsce też raczej nie grało roli – przygodna brama, jej opel czy wręcz schody w jej bloku były równie dobre jak łóżko (moje, jeżeli byłem sam na stancji, jej, czasem na cały weekend, gdy jej mąż był w delegacji, mogło też być dowolne inne) czy nawet szybki numerek w tramwaju albo w przymierzalni.
Pamiętam dokładnie nasze ostatnie spotkanie, już w czasie letniej sesji. Spędziliśmy szaloną noc u mnie na stancji i obudziłem się koło południa. Arletta jeszcze spała. Obudziłem ją namiętnym całowaniem norki. Przeciągnęła się rozkosznie, westchnęła i szepnęła:
– Jestem głodna.
Zapadła w drzemkę. Wstałem i zrobiłem jakieś kanapki, herbatę i kawę. Podałem śniadanie do łóżka – lubiła to. Przy kawie zażyczyła sobie papierosa. Zamyśliła się i westchnęła. Zapaliłem również i uważnie ją obserwowałem – nigdy dotąd tak się nie zachowywała. Siedziała zamyślona, zapominając o wszystkim, oprócz kawy i papierosa. Paliła, puszczając kółka, które lekko rozdmuchiwała po kilku sekundach.
– Popatrz – powiedziała nagle. Odchyliła głowę mocno do tyłu. Wydmuchnęła kółko i pozwoliła, żeby spokojnie zawisło w powietrzu nad jej głową. – Szczęście jest jak to kółeczko. Teraz wydaje się trwałe. Ale... – głos jej drgnął – ...wystarczy dmuchnąć... o... Widzisz? Nie ma.
– Co to ma do nas?
– To była nasza ostatnia noc – odpowiedziała po chwili. – Już nie będziemy się spotykać.
– Nie chcesz chyba powiedzieć...
– Chcę. Dałeś mi wszystko, co chciałam dostać – jej oczy zwęziły się, a twarz skurczyła się w nieprzyjemnym uśmieszku. – Wszyscy wiedzą, że co roku jest ktoś inny, nowy. Twój czas się skończył. Teraz będzie ktoś nowy. Jak co roku. Ale przedtem wakacje.
Ubrała się, lekko cmoknęła mnie w policzek i ślicznie uśmiechnęła. Wyszła.
Nie spotkałem jej już nigdy. Pod koniec wakacji przeczytałem w gazetach sążniste artykuły o panu W., prywatnym przedsiębiorcy z Wrocławia, który zastrzelił swoją żonę, spotkawszy ją w małżeńskiej sypialni z czwartym kochankiem w ciągu czterech dni. Życie Arletty okazało się kółkiem dymu, o którym mi mówiła...