Bruce&Katerina (I)
3 czerwca 2023
Szacowany czas lektury: 25 min
DD–DlaDorosłych to wspólny projekt stworzony w 2023 roku przez kilku autorów.
W rzeczywistości różni nas bardzo dużo, ale łączy jedno – zamiłowanie do pisania.
Razem tworzymy niepowtarzalne historie, a wszystko po to aby dorosły czytelnik mógł poczuć się wyjątkowo.
Można nas znaleźć na Bloggerze, Wattpadzie, Instagramie i Facebooku.
Matrimonium
Katerina BraveWinner
Pięć palców, nieco krzywe paznokcie i nieskazitelnie gładka skóra. Opuszkiem kciuka sunę po lekko wysuniętych kosteczkach. Dłoń małego dziecka potrafi rozczulić. Mnie zachwyca. Dłoń Salvadora jest taka, jaka moja nie będzie już nigdy. Kłuje to lekką zazdrością, ale mimo tego wciąż zachwyca tak samo. Może dlatego że należy do mojego, a nie cudzego, syna.
Uśmiecham się mimo woli. Czuję jak kąciki ust unoszą się ku górze i nie potrafię nad tym zapanować. Nie umiem ich powstrzymać. Ściąganie emocji lejcami nie należy do moich mocnych stron. Nie jestem powściągliwa. Hamulców wyzbyłam się dawno temu, przed ponad dwudziestoma laty. Życie nauczyło mnie jednak zwalniać. Nauczyło też dodawać gazu, nawet na niebezpiecznych zakrętach. Jednak bycie farciarą pozwoliło mi na robienie tego wszystkiego w odpowiednich momentach. I mimo licznych strat, zawsze wychodziłam, w tym ogólnym rozrachunku, na plus. Więcej było zysków. Całkiem sporo zwycięstw.
Salvador śpi. Główkę trzyma na poduszce wypchanej pierzem. Poszewka jest wełniana, ozdobnie wykonana za pomocą szydła. Dostałam ją na infantem amoris. Dawniej mówiło się bociankowe lub baby shower. Właściwie nadal zdarza się infantem amoris nazwać baby shower. Angielski wciąż obowiązuje. Jest najpowszechniejszy. Stoi na równi z łaciną. On i łacina tworzą dwie proste równoległe. Po angielsku można dogadać się wszędzie, poza urzędem. W języku angielskim można przeczytać książkę. Większość zbiorów bibliotecznych, a właściwie wszystkie, poza księgami zakazanymi i urzędowymi, zostało przetłumaczonych na angielski. Natomiast już półki sklepowe i etykiety na produktach, nawet tych spożywczych, są po łacinie. To zmusza do znania obydwóch języków. Nieznajomość pierwszego to jak rezygnacja z rozrywki, zaś rezygnacja z drugiego to jak samodzielne skazanie się na nieznajomość życia, a przynajmniej tak mawia Bruce – mój mąż. Kiedyś te słowa kierował do mnie, teraz czasami zdarza mu się raczyć nimi nasze dzieci.
Dzieci, niemal wszystkie, nie lubią łaciny. Wydaje im się ona być zbędną. Między sobą jej nie używają. W szkole jest tylko jednym z przedmiotów. A produkty po prostu widzą. Nie czują potrzeb czytania etykiet. I cóż począć? Można zrozumieć. Ja rozumiem. Rozumiem, bo jako dziecko też lubiłam sobie odpuszczać. Dziś uważam, że częste braki konsekwencji tego odpuszczania lub konsekwencje wcale dla mnie niedotkliwe, skłoniły mnie do tego, by odpuszczać sobie coraz więcej i coraz częściej, aż to stało się moją rutyną. Z tą rutyną weszłam w dorosłe życie. Wniosłam do niego syna. Bezbronną wtedy istotę, która polegała na niekonsekwentnej mnie. Polegała, bo nie miała innej opcji. Nie było wtedy przy nas nikogo. Mieliśmy siebie. Tylko siebie.
Dziś mój pierworodny to niespełna dwudziestojednoletni mężczyzna. Dla mnie jednak zawsze pozostanie chłopcem. Kiedyś wyobrażałam sobie jak będzie wyglądał, gdy dorośnie i czym będzie się zajmował. Dziś powiedziałabym tamtej mnie, by korzystała z chwili, bo dziś życzyłabym samej sobie, by Samuel na zawsze pozostał dzieckiem.
Samuel to bez dwóch zdań moja największa duma, choć nie kocham go bardziej od pozostałych. Kocham inaczej. Każde z dzieci kocham inaczej. Czasami żartuję sobie sama z siebie, iż jest to moim prywatnym poszanowaniem jednostki i cech indywidualnych w świecie pełnym ogólników, ustawiającym ludzi pod jedną miarą.
Przestaję głaskać Salvadora po dłoni. Wstaję z dwuosobowego łóżka, które dostawione do samej ściany, pozwala mi bezpiecznie spędzić noc, bez obaw, że Salva się sturla i spadnie na podłogę. Każdej nocy jestem przy nim. Dzielę z nim to łóżko i myślę, że będę je dzielić jeszcze jakiś czas. Taka rola matki. Tutaj macierzyństwo się celebruje. Na równi pierwsze, co i dziesiąte. Salvador jest moim piątym dzieckiem. Za mną są cztery ciąże.
Dla bezpieczeństwa obkładam wolny bok łóżka poduszkami. Zdmuchuję aromatyczne świece i zapalam lampkę nocną. Przy jej nikłym, nieco różowawym świetle przyglądam się swojemu odbiciu w niedużym lustrze, zwykle ukrytym w szufladzie komody. Uważam, że muszę zawsze dobrze wyglądać. Przeczesuję więc włosy, zazwyczaj spięte w wysoki kok. Dziś są rozpuszczone. Nie spodziewałam się gości, zwłaszcza tak późnych. Co prawda w Novus ordo wizyty rzadko się zapowiada. Sąsiedzi pożyczają między sobą narzędzia. Koledzy mojego męża często wychylają w jego towarzystwie wieczornego drinka. Sąsiadki odwiedzają mnie ot tak, by pożyczyć cukier. Przyjaciółki, by pomóc w domu albo wypić kawę i uraczyć rozmową. Jednak żadna kobieta nie podróżuje samodzielnie po zmroku. Właściwie to od kolacji winniśmy siedzieć w swych domach. Dzieci przygotowywać do spania. Mężów zadowalać, służąc im wsparciem w troskach. I swą obecnością, radując ich, zabawiać rozmową gdy trzeba i zrzucać ubrania, gdy tylko rozkażą.
Ostatnich kilka słów zdania, które utworzyło się w mojej głowie, wcale nie opisuje mojego małżeństwa. Bruce nigdy nie kazał mi na rozkaz pozbywać się ubrań. A przynajmniej nie w takim celu. Jest z tych, którzy lubują się w samodzielnym rozpakowywaniu prezentów.
Wychodzę z pokoju małego dziecka, często zwanego też pokojem dziecka i matki i kieruję się wprost na schody. Tymi podążam w dół, do skąpanego w mroku przestronnego salonu. Stamtąd udaję się na korytarz i zmierzam do jego końca. Ostatnie drzwi po lewej prowadzą do kuchni. Te po prawej do schowka na przeróżne rupiecie, na które już na strychu nie było miejsca. A te na wprost do gabinetu Bruce’a. Łapię za klamkę tych, za którymi znajduje się kuchnia.
– Już jestem – obwieszczam, właściwie sama nie wiem po co, skoro zarówno Eva – moja przyjaciółka – jak i Samuel, widzą, że przestępuję próg kuchni i siadam dokładnie naprzeciw nich, do zimnej kawy.
Ostatnio nieczęsto zdarza mi się pić ciepłą. Salvador ma ciągłą potrzebę bycia przy mnie. Dosłownego wiszenia na mnie. A ja, jakoś tak, z dzieckiem na kolanach kawy pić nie potrafię. A nawet nie lubię. Kawa smakuje mi tylko w połączeniu z kawałkiem ciasta i relaksem, zdobionym ciszą i błogim spokojem.
– Nie mógł zasnąć? – dopytuje Eva. Poprawia przy tym wysoką kitkę. W takiej fryzurze jej rude włosy przypominają liście palmy. Podobnie rozkładają się na boki. Jeszcze wczoraj było im bliżej odcieniem do miedzi. Dziś zakrawają o czerwień. Kręcę głową, rozumiejąc nagle powód, przez który Eva przybyła do mnie w porze, uznawanej tutaj za koniec dnia. Czerwień nie jest pożądanym kolorem w Novus ordo. Należy się go raczej wystrzegać. Z pewnością nie przywoływać.
Przytakuję ruchem głowy. Nie mam ochoty spowiadać się mojej przyjaciółce z powodów, przez które Salvador wciąż nie przesypia całej nocy. W macierzyństwie jesteśmy tak różne od siebie, że temat ten grozi przynajmniej drobną sprzeczką. Świadomie więc obydwie go pomijamy. Nawykłyśmy już do tego. Od lat tak czynimy. Kiedyś powodów do kłótni miałyśmy więcej, bo córki Evy były małe w tym samym czasie, w którym podobnie małe były moje bliźnięta. Jej córki i moja para bliźniąt podrosły, i przestałyśmy rozmawiać o karmieniu i usypianiu. Zanikły więc powody większości sporów.
– Zrobię ciepłej kawy – oferuje Samuel.
Właśnie dlatego to moja największa duma. Samu umie się zachować niemal w każdej sytuacji. Jest pomocny, serdeczny, gościnny. A przy tym niezwykle przystojny, o czym świadczy sam wzrok Evy, którym odprowadza go do kuchenki gazowej i na tym wcale nie poprzestaje. Eva w skupieniu przygląda się jak Samuel odpala zapałkę, a następnie podkłada ogień pod palnik, jakby czynił to z jakąś wyjątkową gracją. A Eva nie zawiesza oka na wszystkich. Właściwie rzadko to robi. A kiedy już to robi, a w jej towarzystwie znajdują się najbliższe z jej przyjaciółek, to zwykle też komentuje. I to jak komentuje. A o Samu nie mówi, nie w taki sposób lub tylko nie w mojej obecności, jakby tym, że jest moim synem, zabrano jej możliwość głośnych westchnień i pochyleń nad jego wyglądem.
Wgapienie Evy w Samuela trwa moim zdaniem o wiele za długo, dlatego odchrząkam znacząco i lekko trącam przyjaciółkę czubkiem domowego papcia w kostkę. A gdy Eva skupia na mnie swój wzrok, ja wbijam własny z natarczywą intensywnością w jej obrączkę.
– No właśnie! – ożywia się nagle Eva. – Nie uwierzysz – uprzedza. – Tyle lat farbuję włosy i, kurwa, dziś nie wyszło – żali się w sposób wulgarny.
Samu z trudem powstrzymuje śmiech, ale ręka mu drży. Kawa z łyżeczki sypie się na drewniany blat. Zauważam to.
– Wycierasz – zwracam się rozkazująco do syna. – Nigdy nie zrozumiem po co się tak męczysz – tym razem mówię do przyjaciółki.
– Bo naturalny kolor mi nie odpowiada.
– Też farbuję włosy – przypominam, bo regularnie je rozjaśniam. Naturalnie mam na głowie coś pomiędzy ciemnym blondem a jasnym brązem, czyli nic ciekawego. Taka szarość, pomimo że jestem od Evy znacznie stateczniejsza, nawet mnie nie pasuje. Na czerwień jednak bym się nie odważyła. Nie w tym życiu. Wszelkie eksperymenty tego typu pozostawiłam w tyle. Należą do mojej przeszłości, którą w Novus ordo nie wypada mi się chwalić.
– To wina Dominika – wypala nagle Eva w sposób wielce oskarżycielski, a jednak na tyle zabawny, że spuszczam głowę, pochylając się nad kubkiem zimnej kawy, byle nie widziała jak kąciki moich ust unoszą się ku górze. – Zabronił mi iść do pulchritudinem domus, a poprzedni kolor się wypłukał. Te farby coraz mniej trwałe robią. Pomyślałam, że jak potrzymam dłużej, to i dłużej się na głowie utrzyma. Nie przewidziałam, że wyjdzie jak wino – opowiada.
– Napiłabym się wina – mówię. – W sumie, czegokolwiek – przyznaję, a Samu jak na zawołanie, najpierw stawia przede mną i Evą po filiżance kawy, a następnie wyciąga z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną piersiówkę.
– Cokolwiek – informuje.
Zaśmiewam się.
– Jakoś nadal nie mogę się przyzwyczaić, że pijesz – wyznaję. – Że jesteś już dorosły – wyjaśniam.
– Jeszcze nie tak zupełnie – wtrąca się Eva.
Dobrze wiem co moja przyjaciółka ma na myśli. W Novus ordo dorosłość zaczyna się wraz z wyprowadzką z rodzinnego domu. Niemal zawsze towarzyszą temu zaślubiny, choć zdarza się, by mężczyzna mieszkał samodzielnie jeszcze przed ślubem. Dziewczęta nie mają takiego prawa. Pozostają dziewczętami aż do przysięgi małżeńskiej. Później stają się żonami i dopiero to czyni z nich kobiety.
Moja droga była nieco inna. Mogłabym tutaj opowiadać, że moja dorosłość przyszła nagle, brutalnie zrywając nić dziecięcości. Skłamałabym wtedy. To nie było nagłe wydarzenie. I choć życie zrobiło ze mnie czternastoletnią matkę, to ja sama takie życie wybrałam, bardziej lub mniej świadomie. Jednak proces tego wyboru był długi. Stopniowo przechodziłam z dzieciństwa na tę dorosłą stronę. I w efekcie dziś mam prawie dwudziestojednoletniego syna, mając ledwie trzydzieści pięć lat. To bardzo niewiele jak na dorosłe dziecko, nawet w świecie Novus ordo. Tutaj, choć już czternastolatki mogą wychodzić za mąż, to zazwyczaj na ślubnym kobiercu stają przynajmniej rok później. Następnie rok cieszą się wyłącznie mężem. I dopiero po tym roku planują powiększenie rodziny. Starania też swoje trwają. Tak więc większość kobiet w Novus ordo zostaje matkami po siedemnastym a przed dwudziestym rokiem życia. Myślę, że tak jest dobrze. Optymalnie. Ciało i umysł są już gotowe na dziecko, a przy tym organizm jest silny, wręcz w kwiecie swojego rozkwitu.
Odpędzam od siebie myśli o ciążach i ślubach, i skupiam się na wymianie zdań, jaka nastała pomiędzy Evą a Samuelem. Moja przyjaciółka wypytuje mojego syna. Jest ciekawa czy ma on narzeczoną. Samu cierpliwie wyjaśnia, że na tę chwilę stawia naukę na pierwszym miejscu. Studiuje prawo. A ja mam nadzieję, że nie zostanie egzekutorem. Nie widzę go w roli kata. Zawód sędziego też do prostych nie należy. Obciąża sumienie. I dociera do mnie, że chciałam dla niego innej drogi. Po cichu marzyłam, że będzie godnym zastępcą swojego ojca, że obierze polityczny kierunek i podąży imperatorską ścieżką. Moim zdaniem polityka pasowałaby do Samuela. Jest ambitny. I choć nie jest aż tak obowiązkowy i zasadniczy jak jego młodszy brat – Simon – to daleko mu do wyznawcy minimalizmu w podejmowanym działaniu. Tę rolę póki co zarezerwował sobie Steven – niepunktualny, nieobowiązkowy, zwykle rozweselony siedmiolatek. Steven to typ dziecka, które jest dla matki największym wyzwaniem. Ciężko go okiełznać. Niemal do niczego nie można go zmusić siłą argumentów.
Poza Samuelem, Simonem, Stevenem i Salvadorem mam jeszcze jedno dziecko – córeczkę – Selenę. Selena jest bliźniaczką Stevena. Mają wiele wspólnych. Jednak jej więcej jest wybaczane. Jest oczkiem w głowie Bruce’a. Jego księżniczką.
Samuel rozlewa trunek z piersiówki do dwóch małych kieliszków. Eva w tym czasie opowiada jak akurat w dniu, w którym jej nie udało się stworzyć dobrego koloru na głowie, jej męża musieli odwiedzić jacyś ważni ludzie. I choć zlepek słów dobry kolor na głowie mnie bawi, to już cała sytuacja z lekka przeraża. Dobrze wiem czym zajmuje się Dominik – mąż Evy. Jego stanowisko polityczne jest dokładnie takie samo jak to należące do mojego męża. Obaj zarządzają małymi miasteczkami, które w połączeniu z sobą i jeszcze jednym miasteczkiem, tworzą średniej wielkości miasto. Są imperatorami, przez co nasze rodziny są na tak zwanym świeczniku. Przez co z kolei winni jesteśmy społeczeństwu, które reprezentujemy i za które nasi mężowie odpowiadają, być wzorami do naśladowania. Żony i dzieci imperatorów powinni świecić przykładem. Bruce, jako mój mąż i ojciec naszych dzieci tego właśnie od nas wymaga. Myślę, że Dominik – mąż Evy – podziela w tym temacie jego poglądy, choć prywatnie wiele ich różni.
– I co zrobiłaś, gdy przyszli goście? – interesuje się Samuel. Zauważam, że nie zwrócił się do niej z grzecznościowym ciociu, co sprawia, że zaczynam zastanawiać się, kiedy przeszli na ty.
– Założyłam czapkę – odpowiada Eva.
Samu zamyka oczy, starając się w ten sposób powściągnąć śmiech. Ja chwytam za kieliszek. Nie potrafię się napić. Przez tłumiony chichot trzęsie mi się ręka.
– Bardzo zabawne, wiecie – gani nas Eva. – To dramat jest. Pytali czy mi zimno.
Tym razem wybucham. Chichram się jak głupia. Samu jeszcze jakiś czas trzyma fason, ale w końcu i on się śmieje.
– Jaki jest finał tej historii? – dopytuję, szczerze licząc na streszczenie. Jestem zmęczona. Cały dzień zajmowałam się Salvadorem, domem i planowaniem najbliższych świąt. Tworzyłam specjalne zamówienie, które najdalej w przyszłym tygodniu powinnam powierzyć na dłonie ulubionej krawcowej. Wiem, że jeśli doniosę je później, może mi odmówić uszycia odświętnych strojów. Nasza rodzina jest liczna, a ona nigdy nie narzeka na ilość zamówień. Dodatkowo ma odgórnie ustalony limit. Jej pensja nie jest uzależniona od ilości. Jest stała. Nie wolno jej się przepracowywać. Novus ordo w taki sposób dba o swoich obywateli.
Łapię oddech. Dociera do mnie, że kiedyś wydawało mi się, że jak mój mąż już osiągnie zadowalającą rangę polityczną, a tym samym wejdzie na wysoki stopień drabiny społecznej, to mnie będzie wolno więcej. Myliłam się. Tutaj to tak nie działa. Bogaci nie mają wcale więcej praw od biedniejszych. Ubóstwa praktycznie nie ma. Nikt się nie wywyższa i nie wykorzystuje swojego zawodu czy pozycji. Tym samym ja nie mogę wymagać od krawcowej, by odmówiła komuś kto był pierwszy i zajęła się moim zamówieniem. Właściwie to mam obowiązek dostarczyć je do pewnego terminu, by nie wypaść z zaklepanej kolejki. A i tak ów zaklepanie wynika z długoletniej znajomości, a nie z tego, że mój mąż jest kimś na miarę dawnego burmistrza.
Przypomina mi się, jak kiedyś posunęłam się do powołania na stanowisko męża w równie ważnej dla mnie, a błahej dla Bruce’a, sprawie. Wtedy wydawało mi się, że jako żona imperatora mogę od kogoś wymagać więcej od pozostałych obywateli Viridi pace. Sądziłam, że wolno mi żądać. Myliłam się. Bruce brutalnie sprowadził mnie wtedy na ziemię. Zbił i powiedział, że nie wolno mi takiego zachowania powielić, że coś podobnego nigdy więcej ma się nie wydarzyć.
Zatapiam się w tych niewygodnych wspomnieniach. Zupełnie tak, jakbym była pod wodą, docierają do mnie przytłumione odgłosy rozmowy Samuela i Evy. Czerwonowłosa opowiada o tym, jak za drugim razem, wchodząc do gabinetu męża, kiedy przyjmował gości, zarzuciła na głowę ręcznik i okryła ciało szlafrokiem. Wytłumaczyła, że dopiero co wzięła kąpiel. Następnie, nie informując męża werbalnie o wyjściu, wymknęła się z domu, pozostawiając niechlujnie wydartą kartkę na stole, z pisemnym wytłumaczeniem, że tego dnia było mi potrzebne ramię najlepszej przyjaciółki. Oczywiście nie zadała sobie trudu, by przybliżyć mężowi godzinę swojego powrotu do domu.
Nie snuję w głos czarnowidztwa. Mam nadzieję, że mąż Evy nie wbiegnie do domu mojego męża niczym po ogień. Bruce nie lubi takich niespodzianek w życiu. Szczerze powiedziawszy, to Bruce nieszczególnie przepada za Evą i to z wzajemnością. Nigdy nie wnikałam z czego wynika ten między nimi, nieszczególnie widoczny na pierwszy rzut oka, konflikt. Być może Bruce przyzwyczajony był do pierwszej żony Dominika. Noemi darzył szczerą sympatią. Dużo z nią rozmawiał i bez uszczypliwych złośliwości żartował.
Eva i Samuel śmieją się. Nawet nie unikają nawzajem swojego dotyku. Ona przeczesuje mu włosy, zachwycona ich gęstością. On trąca o jej i głosi, by sprała ten grzeszny odcień przynajmniej do marchewki lub przyciemniła do brunatnej rdzy. A ja w tym czasie, podchodzę do lodówki i na kartce wielkości A4, na której znajdują się najważniejsze notatki, zapisuję, by z samego rana, po wyprawieniu dzieci do szkół, zabrać Salvadora na spacer i po drodze odwiedzić krawcową. Tutaj na krawcową mówi się claoca, na krawca sartor. Claoce szyją ubrania, sartorzy dodatki garderobiane, zwłaszcza te dla panów oraz materiały typu sukna na stoły, obicia foteli samochodowych czy sakiewki na gry planszowe, głównie na szachy i warcaby. Mój mąż swojemu zlecił obicie w materiał książek znajdujących się w gabinecie. Bruce jest pedantyczny. Irytowało go, że każda okładka ma inny kolor. Obecnie wszystkie są w kolorze głębokiej zieleni.
Przed oczami wciąż mam wydarzenia sprzed lat, a było to w pierwszym roku objęcia przez Brucea stanowiska imperatora Viridi pace. Bliźniaków nie było jeszcze na świecie, Salvadora nawet nie było w planach, Simon był malutki, nie miał nawet trzech lat, a Samuel dumnie głosił, że zaraz po noworocznym festynie będzie miał ich sześć. W tamtym czasie wiele robiłam na ostatnią chwilę. Nie dawałam sobie rady z prowadzeniem tak dużego domu. Z chęcią korzystałam z przywilejów jakimi były domy urody, termy, kawiarnie i restauracje. Nieco ciążyło mi to, że nasza rodzina nagle znalazła się na szczycie, który był widoczny dla wszystkich obywateli miasta, przez co była też skrupulatnie przez nich oceniana, a z drugiej strony radowała mnie ta wyższość, poczucie, że w końcu jestem kimś, że coś znaczę.
Wykorzystałam wtedy swoją pozycję i jak dotychczas zrobiłam to tylko raz. Wtedy kiedy udałam się do claoci i usłyszałam, że nie ma już miejsca na kolejne zamówienia, bo zapisy prowadziła do początku dwunastego miesiąca w roku, tak by od razu wiedzieć jak rozłożyć pracę pomiędzy sto kilka szwaczek, u nas zwanych satrixy. Oznajmiłam jej z niezadowoleniem, że chyba nie wie do kogo mówi. Przedstawiłam się jako żona Bruce’a BraveWinnera, choć każdy w miasteczku wiedział kim jestem. Wtedy claoca przyjęła moje zamówienie, a ja z zadowoleniem opuściłam jej zakład krawiecki. Podczas kolacji nawet pochwaliłam się mężowi w jakim kolorze wystąpimy na festynie świątecznym. Nie przeczuwałam żadnej, nawet najmniejszej tragedii. Bruce zachowywał się tak jak zwykle. Chwalił jedzenie, dolewał mi wina, rozmawiał z Samuelem. Simon miał ciężką mowę. Zaczął mówić na chwilę przed czwartymi urodzinami. Tak naprawdę czyniąc to na ostatni dzwonek, w marcu, gdy w czerwcu miał rozpocząć, trwające trzy miesiące, przygotowanie szkolne.
Ja sprzątałam po kolacji, a Bruce kładł chłopców spać. Opowiadał im o froncie. Pokazywał rozłożone karabiny, nazywał ich części. Samu zawsze był tym zachwycony. Za dziecka lubił wszelkie bronie. Do dziś jest niemal bezbłędny na strzelnicy.
Nim Bruce uśpił chłopców i schował w gabinecie wszelkie militaria, ja udałam się do sypialni. W pośpiechu szykowałam łóżko, gdyż z rana pozostawiłam je niepościelone. Później zrzuciłam z siebie pierwszą warstwę ubrań. W bieliźnie i na boso przeszłam do połączonej z sypialnią łazienki. Wtedy w sypialni zjawił się Bruce.
– Masz ochotę na wspólną kąpiel? – zapytałam, ustawiając temperaturę wody. Do wanny wsypałam soli morskiej o delikatnym, migdałowym zapachu.
– Może później – odparł. Wyminął mnie. Ledwie się wyprostowałam, a on się pochylił i zakręcił kurki od kranu. Woda przestała lecieć.
– Czy coś się stało? – spytałam niepewnie. Bruce’a twarz nie wyrażała wiele, ale wyraźnie był jakiś taki nieswój. Nieco obcy. Bardzo chłodny w samej postawie. Emanował czymś czego jednoznacznie nie można przyrównać do gniewu czy złości, ale jest to coś co tym uczuciom nieodłącznie towarzyszy.
– Kto dał ci prawo, wymagać od innych, by dostosowywali swój czas do ciebie, tylko dlatego że jesteś moją żoną? – mówił bardzo powoli, spokojnie i wyraźnie. Towarzyszył temu dźwięk odpinanego paska. Złowrogie dzwonienie sprzączki.
– Nie wiem o czym mówisz – skłamałam. W rzeczywistości domyślałam się, co Bruce miał na myśli. Grałam jednak na zwłokę. Potrzebowałam czasu. Poczyniłam krok w tył. W planach miałam wykonać kolejny.
I wtedy Bruce krzyknął:
– Stój! – i to było jedyne co powiedział głośniej. Dalej mówił już w pełnym opanowaniu. – Jestem zmęczony. Za mną ponad dziesięć godzin pracy, w tym pięć fizycznej. Jeśli teraz zafundujesz nam przebieżkę po domu, przynajmniej tydzień nie usiądziesz – zagroził.
W moim mniemaniu było to groźbą, w jego zapewne tylko i wyłącznie uczciwym uprzedzeniem, a być może nawet nie, może tylko zwykłą informacją. W każdym razie poskutkowało. Zaprzestałam cofania się. Nawet postąpiłam dwa kroki na przód. Dosięgnąłem do ramion męża. Uciskałam je delikatnie, ocierając opuszkami o szyję i kark.
– Jesteś zmęczony – mówiłam, chcąc by stał się bardziej podatny na manipulację. – Domyślam się o co ta cała afera. Drobiazg – stwierdziłam. – Drobiazg niewarty, by psuć nam wieczór – dodałam, zbliżyłam twarz do twarzy męża, ale nim uniosłam się na palcach i wargami dosięgnęłam do jego ust, to on wycofał się o krok.
Pokręcił głową.
– Nie drobiazg – poinformował. – Jeśli w tak błahej sprawie powołujesz się na moje nazwisko…
– Nasze – wtrąciłam.
– Moje – trwał przy swoim.
– Nigdy się nie przyzwyczaję – burknęłam z niezadowoleniem.
Sięgnęłam do wieszaka po szlafrok. Okryłam się nim i szczelnie związałam supeł. Nie krępowałam się nagości. Rozbieranie się na scenie niegdyś było moją pracą. Śmiałość z minionych lat nawet na metr ode mnie nie odstąpiła. W tamtej sytuacji jednak przeszkadzało mi to, że ja byłam w samej bieliźnie, podczas gdy mój mąż miał na sobie pełny garnitur.
Bruce puścił mimo uszu moją uwagę o tym, iż nigdy nie przyzwyczaję się, że nazwisko, które noszę, wciąż jest tylko jego nazwiskiem i że będzie nim tak długo, aż dzieci osiągną pełnoletność. Wtedy nazwisko BraveWinner będzie reprezentowało ich samych. W tamtym czasie ja i synowie, przez to samo nazwisko, swymi poczynaniami świadczyliśmy o Bruce’e, jako o mężu i o ojcu.
– Jeśli już teraz, w tak błahej sprawie, powołujesz się na moje nazwisko, oznacza to, że tym bardziej nie zawahasz się go użyć w poważniejszej sytuacji – ciągnął dalej swój wywód. – I nie zrobisz tego tylko po to, by gdzieś przepchnąć się bez kolejki…
– Wypraszam sobie! – uniosłam się. – W kolejkach zawsze czekam – dodałam.
Bruce westchnął. Czuć było od niego irytację.
– Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz, to najpierw cię zbiję, by przypomnieć ci jak zachowuje się żona okazująca mężowi należyty szacunek, a dopiero później powrócimy do aktualnej rozmowy – zagroził.
– Też mi rozmowa! – zadrwiłam o wiele za głośno niż powinnam. – Tocząca się pośrodku łazienki, bez herbaty z cytryną i ciasta. Nawet herbatników nie ma – wyśmiałam.
Nie wiem co wtedy we mnie wstąpiło, ale odwróciłam się na pięcie i wymaszerowałam z łazienki. Przeszłam do sypialni, usiadłam przy toaletce i rozpoczęłam zmywanie cieni z powiek i maskary z rzęs. I Bruce pozwolił mi w spokoju zakończyć tę czynność. Stał wsparty o ścianę, obok dużej, ciężkiej szafy z lustrem, dokładnie naprzeciw łóżka i toaletki, którą zajmowałam. Widziałam go dobrze w odbiciu. W dłoniach ciągle dzierżył złożony w pół, skórzany pasek.
– Nie zmienisz zdania, prawda? – zapytałam smutno. Starałam się patrzeć mu w twarz, ale wciąż czyniąc to w odbiciu lustrzanym.
– Mogliśmy negocjować – stwierdził i postąpił kilka kroków. Wkrótce zajął miejsce na łóżku, tuż za mną, na tyle blisko, że dosłownie miał mnie na wyciągnięcie ręki. – Zanim zarzuciłaś mi brak herbaty, ciasta i herbatników. – Uśmiechnął się, ale nie tak jak uśmiecha się szczęśliwy człowiek. To był uśmiech pożałowania, wyższości i lekkiej drwiny. – Wstań – zabrzmiało niczym wyrok.
Odłożyłam gąbeczkę z delikatnego materiału na blat ręcznie rzeźbionej toaletki. Podniosłam pupę z tapicerowanego, puchowego pufa. Odwróciłam się do Bruce’a. Sięgnął mojej dłoni i poprowadził mnie tak, bym stała naprzeciw niego i by nie oddzielał nas żaden mebel, w tym wypadku puf. Pas trzymał już tylko w lewej dłoni, a wkrótce w żadnej. Odłożył go na łóżko, bliżej poduszek. Rozpoczął rozsupływanie wiązania sznurka przy moim szlafroku. Kiedy tylko mu się to powiodło, chciałam odskoczyć w tył, ale szybko pochwycił za mój nadgarstek.
– Nie szarp się – zwrócił mi uwagę, czyniąc to lekko warkliwie, niemal przy tym nie otwierając ust. Przyciągnął mnie bliżej siebie, jednym, zdecydowanym ruchem. Teraz moje nogi, zewnętrzną stroną, dotykały wewnętrznej strony jego ud.
Uniósł nieznacznie tyłek z łóżka, by strącić z moich ramion szlafrok, a kiedy ten opadł, Bruce zajął miejsce ponownie. A ja znowu spróbowałam się cofnąć i po raz kolejny zostało to mi udaremnione. Tym razem pochwycił za mój nadgarstek lewą dłonią, a prawą smagnął siarczyście w okolicę lewego pośladka, na pograniczu uda.
– Stój spokojnie – polecił, kiedy ja syknęłam i nieco skuliłam się pod wpływem niespodziewanego uderzenia.
– Przeproszę krawcową – wypowiedziałam szybko, brzytwy sięgając. Ten fragment mojej skóry, który Bruce uderzył, zapiekł. Dosłownie palił.
– Nie wątpię – zabrzmiał bez żadnego miłosierdzia. Puścił mój nadgarstek i palce wskazujące i środkowe obydwóch dłoni wsunął za gumkę moich bawełnianych majtek.
Bez zastanowienia chwyciłam go za ręce i w ten sposób zaoponowałam przed obnażeniem moich pośladków i kobiecości.
Zatrzymał się. Czekał, z intensywnością patrząc w moje oczy.
– Na chuj mi mąż imperator, skoro nawet krawcowa się z moim zdaniem nie liczy, na dodatek donosi do ciebie na mnie i ty też bardziej liczysz się z jej słowem niż moim. Mogła nakłamać, nawymyślać! O nic nie zapytałeś!!! – naskoczyłam na niego, każde słowo wypowiadając głośniej. Nawet się nie spostrzegłam jak zaczęłam krzyczeć, a następnie wrzeszczeć. Tupnęłam przy tym nogą. Udało mi się nawet odepchnąć dłonie Bruce’a i odskoczyć na bok. Co dziwne, Bruce mnie przed tym uskokiem nie powstrzymał.
Mój mąż w spokoju rozpoczął bić mi brawo.
– Czekałem aż pokażesz swoje prawdziwe oblicze – oznajmił. Wstał i w spokoju zdjął marynarkę. Podał mi ją. – Odwieś – polecił. – Następnie wróć – dodał, ponownie siadając na łóżku.
Odwiesiłam jego ubranie, dokładnie tak jak odwieszałam je zawsze. Na specjalny wieszak, ustawiony we wnęce między ścianą, a szafą. Nie wróciłam jednak od razu, ani wtedy, gdy przywołał mnie po raz drugi. Dopiero, gdy zagroził, że jeśli sama nie podejdę, to on podejdzie do mnie, ale wtedy użyje pasa i spotka się on z moimi pośladkami przynajmniej piętnastokrotnie, ustąpiłam. Przełożenie przez kolano i klapsy gołą dłonią, wciąż wydawały mi się być lżejszą karą niż lanie skórzanym elementem galanteryjnym.
– Najpierw zdejmij dół bielizny – usłyszałam, gdy tylko stanęłam przy jednej z jego nóg. – Na ubranie mogę bić dzieci, nigdy kobietę – brzmiało przynajmniej dziwnie, zwłaszcza, że Bruce nie bił dzieci. Kary cielesne zdarzały mu się naprawdę od wielkiego dzwonu. Simon był wtedy za mały, by w ogóle miał prawo podnieść na niego rękę, a Samuela uderzył ledwie dwa razy i tylko jeden z tych razów mógł nosić miano lania.
– Może jednak negocjujmy? – zaproponowałam i ledwie wsunęłam kciuki za gumkę majtek, a już opuściłam dłonie wzdłuż ciała.
– A może jednak nie – odezwał się Bruce i nim się spostrzegłam sięgnął mojego ramienia i szarpnięciem pociągnął mnie na swoje kolana. Samodzielnie obnażył moje pośladki, zdzierając majtki niemal do kolan.
Bruce bez wątpienia miał ciężką rękę, a być może tylko ja wtedy tak uważałam. W sumie nadal tak uważam. Nie mam za dużo porównania. W moim życiu nadal jest to jedyny mężczyzna, który wymierzył mi inny rodzaj uderzenia, niż spoliczkowanie. Prawdą jednak jest, że wtedy Bruce nieco mniej ważył, niż waży obecnie, ale i ja byłam drobniejsza. Bruce już znacznie wcześniej, bo od czternastego roku życia, walczył na froncie. Był raczej dobrej kondycji. Regularnie trenował na siłowni. Trochę boksował.
Bił metodycznie. Uderzał naprzemiennie. Celował zawsze w te same miejsca i udawało mu się to tak długo, dopóki ja nie zaczęłam się wiercić i uciekać pośladkami. I nawet to, że mnie trzymał, nie dało rady zatrzymać mnie na miejscu. Wkrótce to lanie zamieniło się w drobną szarpaninę. Szybko zostałam spacyfikowana. Moje tułowie spoczęło na miękkiej kołdrze, a lewa dłoń Bruce’a dociskała moich pleców. Nogą, a konkretnie kolanem i łydką, powstrzymywał mnie przed wierzganiem. Moje kolana dotykały wtedy podłogi.
Huk był inny, a o czerwoną skórę moich pośladków odbiło się jakieś chłodne, płaskie, wydające się być ciężkim, narzędzie.
– Stawianie się mężowi nie popłaca, nigdy nie popłaci – poinformował i uderzył ponownie, tym razem w drugi pośladek.
Zerknęłam za siebie, by zobaczyć co trzyma w dłoni. Moim oczom mignęła się szczotka do czesania włosów, wykonana z dębowego drewna, lśniąca, ładnie polakierowana. Uderzył tym narzędziem czterokrotnie, a bolało bardziej niż wszystkie dotychczas wymierzone mi klapsy razem wzięte.
Bruce odstąpił ode mnie na kilka kroków. Szczotkę odłożył na moją toaletkę, dokładnie w to samo miejsce, w którym znajdowała się wcześniej. Podał mi materiałową chusteczkę. Dopiero wtedy zorientowałam się, że płaczę w głos. Zawsze starałam się tego uniknąć. Uważałam, że nie jestem dzieckiem, by ronić łzy z powodu kilku czy kilkunastu uderzeń. Tym razem jednak było ich kilkadziesiąt. Odnosiłam wrażenie, jakby przed użyciem szczotki, oklepywał mnie z dobre pół godziny, ale stojący na komodzie zegar informował mnie, że od momentu mojego wejścia do sypialni, aż do zakończenia lania, nie minęło nawet dziesięć minut, a wcześniej przecież jeszcze z mężem rozmawiałam.
– Nie wolno ci takiego zachowania powielić – zwrócił się do mnie spokojnie. Kątem oka widziałam, jak zdejmuje przy tym krawat i rozpina swoją koszulę. – Nie jesteś ważniejsza od innych obywateli tego miasta, choć nosisz moje nazwisko, a ja jestem imperatorem. Nawet ja nie jestem ważniejszy od innych. Nie rób tego co doprowadziło do upadku takich krajów, jak ten, z którego i ty pochodzisz. Tu nie ma równych i równiejszych. Jest natomiast sprawiedliwość. Skończyły się czasy, gdy za oplucie policjanta przez bezdomnego było dożywocie i gnębienie w celi przez strażników, a za zabicie bezdomnego przez policjanta malowanie pasów ulicznych. I ty i ja pamiętamy tamten świat. Nie zmartwychwstawaj go tutaj. – Zdjął koszulę i trzymając ją w dłoni, wyciągnął rękę przed siebie.
Dobrze wiedziałam jak mam się zachować. Oczekiwał, że wstanę z kolan, przejmę od niego ubranie i przykładnie je odwieszę. Nie byłam w stanie tego zrobić i chyba to zauważył, bo ostatecznie zdecydował się mnie w tym wyręczyć.
– Coś podobnego nigdy więcej ma się nie wydarzyć – powiedział, podchodząc do mnie już bez koszuli i spodni, w samych białych jak śnieg bokserkach. Ładnie kontrastowały z jego naturalnie lekko opaloną skórą. Bruce nie był mulatem, ale nie był też blady. Był młody i ładnie umięśniony. Przed laty kręciły mnie jego łydki i muskularne uda. – Nie żartuję, Katerino – uprzedził. – Nigdy więcej – powtórzył. Pochylił się na tyle, by dosięgnąć moich włosów. Musnął delikatnie, z niemal namacalną czułością. – Idę do wanny – zakomunikował. – Jeśli tylko masz ochotę, możesz do mnie dołączyć – zaproponował zupełnie tak, jakby się nic złego nie wydarzyło. Pozostawił mi jednak wybór i za ten wybór byłam mu wdzięczna.