Benek zawsze dowozi
10 stycznia 2024
Szacowany czas lektury: 19 min
Wiatr we włosach, zimny łokieć, muzyka! Benjamin Malicki bujał głową w rytm dziarskich gitar z facjatą promieniejącą szczęściem wolnego człowieka.
La, la, la, la, la, la, la-la! – Bezwstydnym zachryptonem wtórował Iggy’emu Popowi w jedynych słowach utworu, jakie znał.
Nie wiedział, o czym jest piosenka ani że ten drugi koleś to sam David Bowie. Miał to gdzieś. Liczył się tylko fakt, że w przeciwieństwie do większości ludzi, on w robocie dostawał skrzydeł. Nie tylko uważał się za świetnego kierowcę – tak myśleli o sobie przecież wszyscy – ale także miał na to papiery. I rzeczywiście, za sterami ciężarówki odnajdował się jak mało kto.
Nie wszędzie czuł się równie dobrze. Wynajmowane mieszkanie stanowiło królestwo rozczarowanej żony, która już dawno zrozumiała, że postawiła na złego konia. Seks? Raz w miesiącu, w okolicach wypłaty. Na domiar złego dzieciarnia. Dwoje rozkapryszonych bachorów, przypominających sobie o ojcu tylko w okolicach świąt i własnych urodzin. Nic dziwnego, że jako gość we własnym domu, marzył jedynie o kolejnych godzinach bezrefleksyjnego wgapiania się w telewizor na wypierdzianej poduszce starej kanapy. Nikt nie wysysał z niego chęci do życia bardziej niż ta zgraja niewdzięczników.
Jak do tego doszło? Przed dwudziestoma laty był piękny, młody i zakochany z wzajemnością. Potem przyszły nieukończone studia, nieudany sklep osiedlowy i przestrzelone inwestycje, a skurczone niepowodzeniami przyrodzenie poskutkowało nieszczęśliwym małżeństwem.
Na trasie mógł odetchnąć. Nikt nie wrzeszczał na niego z powodu niewyrzuconych śmieci i podniesionej klapy od kibla. Mógł bez skrępowania wietrzyć włosy na klacie w podkoszulku uwalonym musztardą z porannego hot doga. Pasował mu taki styl życia. Do dwóch tygodni na trasie i kilka dni w domu, a przy tym pieniądze, na jakie nigdzie indziej nie mógłby liczyć.
– Mobilki, jak dróżka z Poznania do kreski? – odezwał się głos w radiu.
Benjamin natychmiast wyłączył muzykę w przenośnym głośniku i odpowiedział:
– Uważaj kolego na miśki z suszarką za Nowym Tomyślem. Poza tym czyściutko.
– Dzięki, kolego. Szerokości.
– Lustereczko.
Sam jak palec w klatce ciężarówki zwykle zaspokajał potrzebę towarzystwa rozmówkami z innymi podróżnymi, zaś w potrzebie kobiety, pomimo znajomości cenników przydrożnych pań w każdym kraju Europy, odnosił się wyłącznie do swojej wyobraźni.
Potrafił godzinami bujać w obłokach. Myślał o pnących się po skalistych wzniesieniach Alp serpentynach asfaltu i widział piękne, kręcone włosy ze złota skrywanego w szwajcarskim banku. Intensywny błękit norweskich fiordów przywoływał obrazy pożądliwych oczu skierowanych na wściekłego byka, opiętego czerwonymi niby płachta matadora ustami. Wzorem brytyjskiego powietrza nieustannie wilgotna, śniła mu się zawsze z nogami długimi jak nurt Dunaju. Ostra jak węgierskie żarcie, gorąca jak śródziemnomorskie słońce, delikatnością dorównywała drobinkom piasku na chorwackiej plaży. Odziana w szarzyznę wschodnioeuropejskiego miasteczka pozwalała wierzyć, że jest do zdobycia. Ilekroć nie wjeżdżał w jej kanał La Manche, nazajutrz ponownie była ciasna niczym polskie jednopasmówki.
Nic to, że nigdy nie doświadczył większości z przywoływanych bogactw kontynentu, bo możliwość podróżowania była dla niego dumą samą w sobie. Jak przystało na zawodowego kierowcę, codziennie jechał także w nocy. Na ręcznym. Aż do wypłakania w chusteczkę ostatnich kropel samotności.
Tymczasem dojeżdżał do granicy. Za dnia był profesjonalistą i kilka kilometrów od Niemiec zatrzymał się przy jednym z przygranicznych zajazdów na uwzględnionej w harmonogramie przerwie od pracy. Zawsze stawał na obiad przed opuszczeniem kraju i zamawiał schaboszczaka, bo dobrze wiedział, że od wielkości tego dania zależy reputacja punktów gastronomicznych. Nie zawiódł się i tym razem. Triumfalnie obracał wielkie na pół talerza mięso, a gdzieś z tyłu głowy kołatała mu myśl, że w domu dostałby doprawione tylko z jednej strony. I to z odchodzącą panierką. Na trasie wszystko układało się jakoś lepiej.
Naczynie opróżnił w mgnieniu oka. Bez zbędnej zwłoki odstąpił miejsce oczekującym i opuścił jadłodajnię.
Na zewnątrz uderzyła go fala gorącego powietrza i oślepiające promienie słońca. Lejący się z nieba żar zniechęcał do jakichkolwiek aktywności, ale Malicki pomaszerował do pojazdu z werwą. To dzięki ciężarówce – tej czy innej, nieważne – kilkanaście lat temu odbił się od dna.
– Jedzie pan na zachód?
Benjamin odwrócił się w kierunku żeńskiego głosu. Blada jak płótno skóra dziewczyny nie potrzebowała kontrastu z czarną sukienką na ramiączkach, by przykuwać uwagę letnią porą. Poskręcane włosy w kolorze smoły odsłaniały piegowatą buźkę, dzikość oczu ziejącą spod drucianych okularów i wąziutkie usta. Mimo wątłej budowy ciała, budziła w Malickim niepokój. Ubierz ją w szaty, daj kapelusz i wiedźma jak znalazł.
– Do żabojadów – odparł krótko. – Podwieźć?
Zawsze chodziło o to samo. Dopóki nie rozpoczął kariery tirowca, nie miał pojęcia, że tak wielu ludzi jeździ na stopa ciężarówkami, ale jak się nad tym pochylić, ma to sens. Pasażerowie zapewniają sobie podwózkę na znacznie dłuższym odcinku, a kierowcy bezcenne towarzystwo. Dlatego, dopóki nie ryzykował mandatem, zabierając kilka osób, nigdy nie odmawiał.
– Jeśli można. – Dziewczynie jakby ulżyło, że nie musi sama o to pytać. – Mam tylko plecak.
Jej cichutkie słowa nie rościły sobie prawa do bycia wysłuchanymi i ledwo było je słychać pod rykiem silników z autostrady. Gdyby nie znał polskiego, pomyślałby pewnie, że cały czas za coś przeprasza. Ewidentnie było z nią coś nie tak.
Nie zważając na to, obszedł maszynę i wspiął się po schodkach na górę. Naprędce zaczesał tłustymi paluchami włosy na „kryzys wieku średniego” i otworzył drzwi od strony pasażera. Podał rękę dziewczynie, po czym wciągnął ją do swojego przenośnego domu.
– Jestem Benjamin, ale mówią na mnie Benek.
– Ben-jamin? Nie Beniamin?
– Nie. Ben-jamin.
– Ojej, ma pan w imieniu błąd. – Loczatka szybko zrozumiała popełniony nietakt: – Proszę się nie przejmować. Ja mam na imię Kamila, a też wolałabym Kamilla, przez dwa „L”.
Uśmiechnął się kwaśno, bo niełatwo było dopisać kolejną pozycję na długiej liście swoich wad. Wyjechał z parkingu. Jego nowa pasażerka nie rokowała najlepiej.
– Czym się zajmujesz? Dokąd zmierzasz? – Kierowca ciągnął ją za język, ale nie dowiedział się wiele ponad to, że studiuje filozofię i zamierza zarobić na wyspach trochę funtów.
– Długo jeździ pan tirem? – szybko zmieniła temat.
– Nie tirem, tylko ciężarówką. TIR to dokument przewozowy. Transports Intro… Inter… Ech. Nikt nie pytał, a wziąłem się za tłumaczenie… W każdym razie jeżdżę długo, to jest dwanaście lat. Wystarczająco, by spedycja w całej Europie wiedziała, że Benek zawsze dowozi. – Wskazał na siebie kciukiem z nieskrywaną dumą.
Początkowo rozmowa kleiła się niezgrabnie, ale ulotność kontaktu między dwojgiem podróżnych sprzyjała zwierzeniom. W końcu nigdy więcej nie mieli się spotkać i mogli powiedzieć sobie wszystko bez ryzyka zostania skrzywdzonym.
Nie wiedzieć kiedy, z ust dziewczyny popłynęła opowieść o jej krótkim życiu. Wychowywana przez dziadków, którzy po rychłej śmierci rodziców przygarnęli ją raczej z obowiązku, zawsze była wyrzutkiem. Lubiła czytać książki i przebywać w świecie własnych myśli. Zmieniło się to dopiero na studiach, kiedy poznała miłość. Wcześniej kochała opiekunów miłością osoby, która nie ma nikogo więcej, lecz to, co wówczas poczuła, zupełnie ją odmieniło. Niemal natychmiast uzależniła się od tego uczucia! Przez trzy lata mieszkania w akademiku miała pewnie kilkunastu partnerów, bo ilekroć miłość wygasała, niczym narkoman na głodzie poszukiwała kolejnej.
Benek nie pozostawał dłużny i streścił pasażerce swoją historię. Bez lukru i upiększania. Bez lęku przed oceną. Podróżowanie określił mianem ucieczki do lepszego świata.
– Myślę, że wcale nie ucieka pan do czegoś, a przed czymś.
– Znaczy, że…? – skonsternowany oderwał wzrok od drogi i minął się z uciekającymi oczyma dziewczyny, która bała się, że znowu powiedziała coś nie tak.
– Ja jadę do Anglii nie tylko zarobić, ale też dlatego, że nie sposób uniknąć zakochania latem w opustoszałym domu studenckim – przemogła się po dłuższej przerwie. – Uciekam. I robię to pomimo nauk Sokratesa, że ucieczka w nieznane nie przyniesie ukojenia, jeśli zabierzemy w podróż samych siebie. Wpierw trzeba bowiem zdjąć brzemię własnej duszy, ale… to trudne. Myślę, że możemy być do siebie bardzo podobni.
Procesor Benka potrzebował dłuższej chwili na przetworzenie jej słów. Sunąc po niemieckich równinach w tym niecodziennym towarzystwie, poczuł jak otwierają mu się oczy, by po latach wreszcie zajrzeć w głąb swojego chronicznego smutku. Może to nie wyjazdy są takie wspaniałe, a rodzinny chłód przygnębiający?
– My podobni? Kamila, ty filozofować potrafisz.
– Założę się, że lubi pan memy z Schopenhauerem.
Trafiony, zatopiony. Kierowca nie zamierzał jednak dawać za wygraną:
– Ja nie mam głowy do takich rzeczy, a ty uczona wnet. Poza tym, zresztą… O, nawet teraz gadam jak potłuczony!
– Brzmi pan głupio, bo mówi mądre rzeczy, nie wiedząc, kto powiedział je wcześniej. – Facet spojrzał na nią jak na wariatkę, więc migiem dodała: – „Wiem, że nic nie wiem”. Znowu Sokrates.
– Rzeczywiście…
Benek oparł się mocniej o skórzane oparcie fotela i pokiwał głową z uznaniem. Czegokolwiek by nie powiedział, Kamila znajdowała sposób, by podnieść go na duchu. Pierwszy raz od dawien dawna czuł się dobrze. Nie tylko ulotnie, pod wpływem muzyki w radiu czy smacznego jedzenia, ale naprawdę dobrze. Błogo wręcz! Taka była zresztą specjalność dziewczyny, która przez niskie poczucie własnej wartości zawsze dbała, by inni czuli się przy niej jak najlepiej. By ją doceniali, mówili miłe rzeczy i pozwalali choć przez chwilę wierzyć, że coś dla nich znaczy.
– Chciałby pan jeździć jednym z tych super samochodów, które nas mijają?
– Nie – odpowiedział bez namysłu.
– Dlaczego?
– Ciężarówki trudno się prowadzi i nie mogą nimi jeździć zwykli zjadacze chleba, a te kolorowe samochodziki są dla pozerów. Dzięki mnie francuska seniorka kupi ulubioną herbatę w sklepie osiedlowym, a oni co robią dobrego? Wożą tylko swoje dupy w tę i z powrotem. Może i mają buta, ale i tak mógłbym zgnieść jednego z drugim jak puszkę. – Benek wyciągnął ze schowka pustego energola i demonstracyjnie ścisnął.
– Widzi pan? Nie tylko ja tutaj potrafię filozofować…
Każdy pokonany kilometr przybliżał ich nie tylko do celu podróży, ale także do siebie nawzajem. Kierowca bez skrępowania rozbawiał dziewczynę historyjkami z trasy, a ta raz po raz zasłaniała dłonią rozbawienie. To pozwoliło mężczyźnie zrozumieć, skąd wynikał niepokój pierwszego wrażenia. Jej świdrujące oczy i uśmiech z zamkniętymi ustami z jednej strony były autentyczne, zaś z drugiej skrywały jakąś tajemnicę. Mona Lisa na prochach.
– …więc łapię szybko za gruchę i drę się do niego, że zaraz wyleci mu załadunek! – opowiadał z entuzjazmem.
– Za gruchę? – Na jej pytanie mężczyzna wskazał mikrofon. – O, Jezu… – zapadła się w fotelu.
Kierowca machnął ręką. Milczeli. Między nimi był ten rzadki rodzaj ciszy, za którym nie ciągnęła się smuga niezręczności. Widok przez przednią szybę był dla Benka codziennością, ale Kamila nie mogła wyjść ze zdumienia nad faktem, że na autostradzie w ogóle nie czuć wskazywanej przez licznik prędkości. Tak samo, jak niewyczuwalne pozostawało tempo, w jakim budowali nić porozumienia.
– Za godzinę będziemy pod Hannoverem. Kolacja, czas wolny i spanie. Wyjazd dalej z samego rana. Musisz wstać, bo nie mogę jechać z pasażerem śpiącym w łóżku.
– Panie… Benek. – Pierwszy raz się przemogła, by zwrócić do niego po imieniu. – Ja nie będę miała jak za to wszystko zapłacić…
– Zapłacić? Nie pozwoliłbym! Najlepszą zapłatą jest towarzystwo.
– Towarzystwo…
Dziewczyna dumała przez parę minut, po czym zdecydowała się oddać swoje towarzystwo. Spięła włosy w niechlujny kok, z którego we wszystkie strony odchodziły czarne zakrętasy. Położyła rękę wysoko na udzie Benka. Ten natychmiast ją odrzucił.
– Tylko towarzystwo. Żadnej innej zapłaty.
Zbita z tropu Loczatka postanowiła się nie wycofywać.
– To nie będzie zapłata. Zrobię to, bo chcę.
– Nie mogę zdradzić żony.
– Czym jest zdrada, Benek?
– Ee…? Grzechem?
– Czynnością. Nie zdradzisz więc, jeśli nie będziesz nic robił.
– Mogę ci przeszkodzić.
– Nie możesz. Musisz prowadzić.
Kamila ponowiła próbę, ostrożnie opierając się na udzie kierowcy. Ten wciąż miał opory, ale niczego nie utrudniał. Zanurkowała więc między jego nogami i rozpięła rozporek. Z trudem wydostała ze spodni pokaźnych rozmiarów drąg.
– Ty nie jesteś Benek. – Wzrok dziewczyny uwięziony był na kilkunastu centymetrach przyrodzenia. – Tylko Big Ben.
Przez plecy mężczyzny przemaszerowało stado mrówek. Doskonale wiedział, że jako mąż i kierowca nie powinien do tego dopuścić, że musi odmówić, zatrzymać się przy pierwszej okazji i wyrzucić tę cholerę na zbity pysk!
– Wystarczy.
Co z tego, skoro dziewczyna jednym ruchem drążka zmieniła bieg jego myśli i skierowała wszelkie wątpliwości w niebyt.
Nie śpieszyła się. Starannie przejechała ręką kilka odległości na trasie góra-dół. Rozpoznawała jego wrażliwość, dając jednocześnie czas, by zapragnął więcej. W końcu zatoczyła językiem kółko wokół nasady członka i zanurzyła go w ustach. Raz pracowała wolno, a raz szybko, tylko po to, by gwałtownie zahamować. Przez kilka lat Kamila zebrała wystarczająco doświadczenia, by obsługiwani jej nieregularnym tempem mężczyźni czuli się wyjątkowo.
Malicki nie był inny. Już dawno rozchylił nogi, ułatwiając jej działanie. Rozsiadł się nisko i zapatrzony w asfaltowy bezkres ledwo rejestrował wydarzenia na trasie. Zdawał sobie sprawę, że gdyby na drodze stało się coś nieprzewidywalnego, nie zdążyłby zareagować. Doprowadziłby do wypadku, może nawet zginął, tylko po to, by nie uronić ani ułamka sekundy z tej wyjątkowej chwili. Nie widział w tym nic złego, bo pierwszy raz od dawien dawna ktoś obciągał mu bez zamiaru jak najszybszego skończenia roboty. Chwilo, trwaj.
Ta nie tylko trwała, ale wręcz się zatrzymała, gdy Kamila podjęła nieudaną próbę połknięcia go w całości.
– O, królu szos… – Głośno łapiąca powietrze, zdawała się bawić równie dobrze, co on.
Zaczęła pomagać sobie ręką, a mężczyzna zupełnie stracił rachubę czasu. Nie wiedział, czy upłynęło dziesięć, piętnaście czy trzydzieści minut, ale gdy piknął zegarek na jego ręce, zrozumiał, że nadciąga godzina szczytu. Spanikował, bo nie miał pod ręką chusteczek i stanęło przed nim widmo ubabrania deski rozdzielczej, ale dziewczyna złapała go za biodra w uspokajającym geście. Kiedy Big Ben wybijał cock o’clock, ona wciąż trzymała go w ustach.
Benjamin nie mógł się nie uśmiechnąć, gdy pośród łagodnych pomruków silnika przemknęło głośne przełknięcie. Pierwszy raz kobieta przyjęła jego załadunek. Jakby tego było mało, wylizała mu do cna, a potem schowała w spodniach i najzwyczajniej w świecie klapnęła na oparcie swojego fotela.
Czuł, że musi coś powiedzieć, więc powiedział jedyne, co przyszło mu do głowy:
– Niedługo będziemy na miejscu.
Istotnie, Benjamin zjechał z autostrady, zanim zdążył wyschnąć między nogami. Zazwyczaj stawał na dzikusach, czyli nieoświetlonych parkingach, ale mając pasażerkę, bez wahania zdecydował się na stację paliw i poświęcenie bagatela trzech euro na prysznic. Spłukał z siebie poczucie winy, a potem poczekał na Kamilę, której nie uśmiechał się samotny spacer do kabiny przez labirynt ciężarówek oddalonego parkingu.
Miała rację. W drodze powrotnej z bliżej nieokreślonych kierunków dochodziło prowokacyjne pogwizdywanie. Bez wahania złapała za rękę swojego dobroczyńcę, który wyglądał na gotowego ochronić ją przed wszelkim zagrożeniem.
Znalazłszy się ponownie we wnętrzu ciężarówki, studentka poczuła się jak Harry Potter podczas pierwszej wizyty w Hogwarcie. Wszystko za sprawą Benka, który odsłonił przed nią wszystkie sekrety swojego królestwa. Począwszy od dziesięciolitrowego baniaka z wodą na zewnątrz, przez wszędobylskie schowki, aż po palenisko, na którym przygotował fasolkę po bretońsku. I nic to, że dziewczynie trafił się smak wymiocin, bo nawet największe dokonania inżynierii przestrzennej blakły w obliczu magii, jaka zadziała się później. Oto mężczyzna z własnej, nieprzymuszonej woli pozmywał po kolacji naczynia.
Na koniec dnia odkrył przed nią najistotniejszy aspekt umeblowania. Dwa rozkładane łóżka, znajdujące się jedno nad drugim.
– Dobranoc.
– Dobranoc.
Niestety, noc nie była dobra. Leżąca u góry Kamila nie mogła poradzić sobie z niepozornymi podmuchami nocnego wiatru, który z zadziwiającą siłą kołysał ich kabiną. Cichaczem zeszła na dół i przywarła ciałem do szerokich pleców śpiocha. Jej uśmiech zdradzał tajemnicę, o której nie mówiła za dnia. Że ze skrzywionej dzieciństwem dziewczynki wyrosła kobieta, która myliła pożądanie z miłością.
Benjamin obudził się skoro świt. Kątem oka widział, że Kamila siedzi już na miejscu pasażera. Ze wszystkich sił starał się utrwalić obraz dziewczyny wtulonej w jego nagie ciało. Myślał, że to tylko sen.
Nad porankiem drugiego dnia podróży wisiała żałoba nadchodzącego rozstania. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, przekroczyliby granicę z Belgią, a następnie z Francją, gdzie jeszcze przed zachodem słońca powędrowaliby w swoje strony. Tyle tylko, że nic nie układało się po myśli kierowcy. A może właśnie układało. Jeszcze przed południem zatrzymał ciężarówkę przed niekończącym się szeregiem aut.
– Nie ma razu, by nie trafić na stau w tym cholernym kraju…
– Niemcy to kraj Kanta. – Zauważyła z udawanym oburzeniem.
– O kant dupy rozbić to wszystko. Zapytam, co się stało.
– Mogę spróbować? – Wyrwało jej się głośno.
Widząc ją tak podnieconą, mężczyzna nie mógł odmówić. Poinstruował, co i jak powinna powiedzieć, po czym dał do ręki gruchę.
– Jak tam koreczek przed Bielefeldem… koledzy? – zapytała.
– Cytrynka przywdzwoniła w gówniarza; miśki na hulajnogach nie wiedzą co robić; ale dyskoteka! – Spieszyli z odpowiedzią.
– Spokojnie, erki jadą już na bombach marginesem – wyjaśnił inny mobilek.
– Dziękuję… bajo. – Kamila oddała mikrofon, prosząc wzrokiem o przetłumaczenie.
– Jasny gwint… mamy kupę czasu. Podaj czajnik, chociaż ciepłego się napijemy.
Benjamin jak gdyby nigdy nic zaparzył podczas jazdy dwa kubki kawy i podał jeden z nich towarzyszce. Utknęli na długo i bynajmniej nikt nie był tym faktem zmartwiony.
– Chyba tym razem Benek nie dowiezie… – zagadnęła prowokacyjnie, gdy stało się jasne, że czeka ich spore opóźnienie.
– Termin mija za dwa dni. Choćbym i jutro utknął w korku, bez problemu dowiozę. Benek zawsze dowozi, zapamiętaj sobie.
Bawił ją ten dziwny facet i to w sposób, którego nie potrafiła pojąć. Stawał się przez to jeszcze bardziej fascynujący. W korku stali kilka godzin, a gdy się z niego wydostali, zjechali z autostrady na szybki obiad i czym prędzej ruszyli dalej. Bez przeszkód minęli Zagłębie Ruhry, a potem Kolonię, by finalnie wjechać do walońskiej Belgii. Nie myśleli już o opóźnieniu na trasie. Liczyło się tylko to, że przez długie godziny opowiadali sobie śmiesznostki, coraz śmielej na siebie zerkając. Ona patrzyła z zachwytem w czujne oczy mężczyzny, które stały na straży bezpieczeństwa. On z kolei nie przegapił żadnej okazji, by zerknąć na jej czarne kręciołki i nieśmiało szerokie biodra, jakby zatrzymane w połowie drogi do seksowności. Raz śmiali się do rozpuku, a raz popadali w zadumę, jak wtedy, gdy Benjamin zapytał, co się robi po filozofii.
– To samo co teraz. Myśli się o życiu w drodze na zmywak w UK – odpowiedziała.
Żadne z nich nie chciało przed sobą przyznać, że w gruncie rzeczy między nimi nie było tyle śmiesznie, co szczęśliwie. Jakby było coś niewłaściwego w dzieleniu dobrego czasu przez zranionych ludzi, na których inni już dawno postawili krzyżyk.
– Na dzisiaj wystarczy – obwieścił Benek i skręcił na parking pod Charleroi.
Tak jak poprzedniego dnia, to Kamila wykazywała większe zmęczenie podróżą. Odbębnili rutynę składającą się z mycia i fasolki po bretońsku, a kiedy gospodarz wziął się za zmywanie, Loczatka przycupnęła na siedzeniu kierowcy, cichaczem przejmując prowadzenie biegu wydarzeń.
Wyczekała moment, aż Benek odłoży naczynia, po czym bezceremonialnie włożyła sobie jego rękę do spodni. Usta mężczyzny rozdziawiły się w kształt litery „O”, bo choć w pracy przekroczył dotąd niezliczoną ilość granic, nigdy tej małżeńskiej. Klepiący go po barku Sokrates nakazywał porzucenie dawnego siebie, ale facet wcale nie potrzebował jego rady. Wiedział, że nie uda mu się zachować przyzwoitości.
Bo jej pizda była gładka jak autostrady w Niemczech.
– Daję ci zielone światło. – Jej oliwkowe tęczówki błysnęły pożądaniem.
Mężczyźnie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przejechał kilkakroć ręką po ogolonym łonie i spoczął na sednie sprawy. Delikatnie masował. Oczy kochanków rozpoczęły grę, w której Kamila udawała niewzruszoną, podczas gdy obca dłoń coraz śmielej torowała sobie wejście do środka. Szerzej i szerzej otwierały się kobiece usta. Filozofka nie mogła utrzymać dłużej pokerowej twarzy. Nagle przeskoczyła na kolana Benka i wetknęła mu do ust głośne stęknięcie w pocałunku, który rozładował budowane przez dwa dni napięcie. Puściły wszelkie hamulce, bez których blisko kwadrans wyjaśniali sobie wszystko w burzy nastoletnich mlaśnięć.
Kamila dotykała partnera z fascynacją zarezerwowaną dla liderów boysbandów, a on nie ustępował w staraniach, by doprowadzić ją na szczyt. Nawigowane intuicją paluchy już dawno przestały kryć się ze swoimi zamiarami. Opuściły wzgórek łonowy i wdarły się do środka.
Emocjonalne uniesienie nie skończyło się bez ofiar. Piżamowe spodnie wraz z szerokim, męskim podkoszulkiem leżały skotłowane gdzieś na tyłach kabiny. Po gumowej wycieraczce turlał się kubek z nadgryzionym uchem. Usta kochanków musiały się w końcu rozdzielić. Kamila łapała głębokie hausty powietrza, odprowadzając wzrokiem wychodzące z niej palce. Postanowiła czym prędzej wypełnić po nich lukę.
W pośpiechu opuściła Benkowi spodnie do łydek, a po penisa sięgnęła jak po swoje. Pieczołowicie wycelowała w siebie Big Bena i usiadła na nim okrakiem. Oparta rękami o szerokie barki, rozpoczęła przejażdżkę. Rozanielony mężczyzna zamknął oczy, bo skakała na nim bez opamiętania. Dotarło do niego, że odkąd zaprosił nieznajomą do ciężarówki, wszystkie drogi prowadziły do jej szpary.
Kiedy uniósł powieki, znikła koszula dziewczyny. Zapatrzył się w doprawioną licznymi pieprzykami bladą skórę skromnych piersi. W samotne noce marzył o pięciokilowych arbuzach, ale po dziesięciu minutach sam na sam z guziczkami studentki przyznał w duchu, że jego senne marzenia przegrywały z jawą.
Tak jak pożądanie dziewczyny powoli ustępowało zmęczeniu. Nadszedł czas na zmianę. Malicki podniósł się z siedzenia, unosząc przy tym jej kruchutkie ciało. Była niepokojąco lekka, jakby w każdej chwili mogła rozpłynąć się w powietrzu i zadrwić ze skołatanych nerwów mężczyzny. Kiedy jednak rozłożył jej ciało na desce rozdzielczej, wciąż się do niego uśmiechała.
Benkowi daleko było do okazu zdrowia, ale choć każde pchnięcie okraszał głośnym sapnięciem, ani myślał dojść. W końcu był zawodowym długodystansowcem. Mimo sporej konkurencji, dał Kamili najlepszą jazdę w jej życiu.
Wymęczona dziewczyna wymacała na oślep gruchę. Przyłożyła nadajnik do ust, a następnie wcisnęła guzik, dzieląc się swoim wielkim przeżyciem z niezliczoną rzeszą obcych ludzi. Skrzyżowała nogi za plecami kochanka i przyciągnęła go do siebie za włosy na klacie. Feeria cieniutkich pisków Kamili, optymistycznych komentarzy słuchaczy radiowych i własnego oddechu zmobilizowały Benka do wzmożonego wysiłku. Dodał gazu. Koniec był bliski. Musiał być.
Ciało kobiety wygięło się nienaturalnie. Upuściła mikrofon i zaparła się rękami o elementy kokpitu. Omyłkowo włączony prawą ręką klakson wygłuszył jej westchnięcie ulgi. Chwilę później Benjamin przygniótł ją własnym ciałem do plastiku deski rozdzielczej i zatankował pod sam korek.
– Sacrebleu!
Nazajutrz milczeli grobowo. Choć przegadali ze sobą dwa poprzednie dni, a zaledwie kilka godzin wcześniej uprawiali seks, unikali rozmowy. Wiedzieli, że słowa obnażą rzeczywistość i odrą ze złudzeń.
Dotarłszy do kresu wspólnej podróży, losowej stacji paliw gdzieś na francuskiej prowincji, oboje nie mogli uwierzyć, że to już koniec. Choć przyświecały im cele oddalone o tysiące kilometrów, byli krótkowzroczni. Kamila bała się przyszłości, a Benek wstydził się, że nie osiągnie tyle, ile kiedyś zamierzał. Teraz było już za późno.
Przytulili się na pożegnanie, ale nic więcej.
Dziewczyna w cienkiej, przeciwdeszczowej kurtce przemknęła niczym duch przez opustoszałe londyńskie alejki. Stanęła nad brzegiem Tamizy i aż ugięły się pod nią nogi. Zdjęła zachlapane druciane okulary, odgarnęła przyklejone do wilgotnej skóry loki i zadarła wzrok ku tarczy najsłynniejszego zegara na świecie. Lejący deszcz niemal całkowicie rozmył atrament na trzymanym przez nią świstku papieru. Nic nie szkodzi. Powtarzany od tygodnia numer znała już przecież na pamięć. Parsknęła śmiechem, bo nie mogła uwierzyć, że Benek dowiózł raz jeszcze.
W jej brzuchu rozkwitał Mały Ben.
Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.