Bar
25 maja 2023
Szacowany czas lektury: 7 min
Rapowa wersja tego opowiadania w zakładce POEZJA.
Kurwa jasna!!
Wylatuję z chaty jak rakieta. Nożeż niech ją jasna cholera! Znowu!
Wpadam do Paradiso.
– Czysta!
Młody, nieznany mi barman z flegmą podchodzi do chłodziarki, wyjmuje z niej butelkę żytniej. Pokazuje.
– Może być?
Nożeż kurwa jasna!
– Może, byle szybko. Gdzie pan Jurek? – Zawsze on tu stał. To przed nim żaliłem się na mój los. On nie zadałby tak idiotycznego pytania: „Może być?”. Wiedziałby, że w takim stanie może być wszystko, byle procenty były. Choćby denaturat. Zna takich jak ja.
– Pan Jerzy choruje.
Widzę, że dziś tu nic dobrego mnie nie czeka. Rzucam dychę na ladę i wlewam w siebie pięćdziesiątkę. Pierwszą. Dziś pierwszą.
Nic mi to nie daje. Nigdy pierwsza mi nie pomogła. Może w ogóle żadna? Może Jurek, który umie słuchać, jest niezbędnym dodatkiem do procentów? W każdym razie ta milcząca, zajęta wszystkim, tylko nie mną, niedojrzała kukła za barem nie chce słuchać. A ja muszę!… Wygadać się albo upić, a najlepiej obie te rzeczy naraz.
Trzeźwy jak świnia wychodzę szukać lepszego kompana.
Drugi bar to U Kulawego. Nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego „U Kulawego” – Wojtek, który tu nalewa, nie jest kulawy. Bacha, która roznosi po stolikach, też nie. Nieważne. Jest Wojtek. Jest dobrze.
– Dawaj lufę!
Ten przynajmniej o nic nie pyta. Leje. Nie wiem, co leje, ale czystą.
– Znów się skurwiła – zaczynam.
Podaje. Pierwszy haust. O, to jest to!
– Nie wiesz, dlaczego to robią? – pytam, oderwawszy dziób od wodopoju.
Wojtka jednak nie ma przede mną. Zdążył się odwrócić; sięga po ręcznik, przeciera jakieś szkło.
– No, panie barman, nigdy żadna cię nie zdradziła? – pytam, a mój wkurw miast maleć, rośnie.
Wojtek przerywa czyszczenie, spoziera na mnie spod krzaczastych brwi i oznajmia:
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
– A jakbyś się dowiedział? Nie wkurwiłbyś się? Nie obił zdziry?
– Mówię, że nie chcę wiedzieć. Jeszcze jedną?
– Dawaj. No ale jakbyś się dowiedział? Jakbyś ją zobaczył, jak się rypie z gnojem? Dałbyś im wpierdol? Wywaliłbyś szmatę na bruk? Wyrwał kłaki? Skuł mordę?
– Nie wiem, gościu. – Postawił przede mną literatkę.
– Coś taki mruk?
– Tu jest bar. Tu się je i pije. Zajęty jestem. Idź do św. Józefa. Tam jest konfesjonał, to się wygadasz.
Gdybym nie trzymał szkła w ręce, tobym mu walnął w ten przemądrzały ryj, ale nim je odstawiłem, on się odsunął, a mi przeszło. Widocznie za mało wypiłem. Wkurwiony jestem coraz bardziej, ale i coraz bardziej trzeźwy. Nie będę awantury robił. Smerfów tu nie chcę. Na dołku gołdy nie dają, a ta jest mi potrzebna. Dziś bardzo potrzebna.
Rzucam banknot, zbieram resztę. Monety zostawiam; dziś drobnica mnie nie interesuje. Wychodzę szukać. Nie, nie św. Józefa. Jakiejś ludzkiej duszy w tym nieludzkim mieście.
Snuję się deptakiem. Może jednak nie jestem zupełnie trzeźwy. Jak tu zaszedłem? To prawie centrum… Gdzie tu jakiś bar? A… jest coś! 88Pub. Wchodzę.
Za ladą… Przecieram oczy, ale nie mylę się – na pewno kobita. Biust ma, chyba nie mam zwidów. Kogo to teraz za bar wstawiają; jak nie dzieciaka, to babę!
Przecież nie będę się zwierzał jakiejś pańci!!
Wychodzę szukać faceta. Tylko człowiek może zrozumieć człowieka.
Daleko nie miałem. Whisky pub. Trzy schodki, ale mnie tak zniosło, że musiałem złapać się barierki. Wszystko przez te nerwy.
Za barem… facet. Za młody jak dla mnie. Może nie dzieciak; bary jak u zapaśnika, ale czy doświadczony? Pomoże kumplowi w potrzebie?
– Nalej – zwracam się uprzejmie.
– Pan usiądzie przy stoliku. Ja podam. Co przynieść?
Co to się, kurwa, w tym mieście porobiło! Niedługo zrobią bary samoobsługowe! „Wrzuć monetę, wrzuć monetę”, wypij i spierdalaj. Gdyby u tego reklamowanego św. Józefa podawali setę przed spowiedzią, może byłoby to coś… Wróć! Chyba jednak jestem już wstawiony! Św. Jozef! Też coś! Nie byłem w kościele od roku.
W desperacji rozglądam się po salce. Stolik wolny jest. Jeden, ale nie potrzebuję, kurwa, blatu! Duszy szukam! Przyjaznej. Wszędzie po dwóch, trzech. Przy jednym siedzi ktoś solo przy pustej szklance. Zobaczymy.
– Co tamten samotny gość pije? – pytam. Trochę bełkotliwie, sam to słyszę.
– On? Różnie. Dziś bolsa.
– Daj nam połówę. Zmrożoną.
Rzucam banknoty, odczekuję, aż zapaśnik wyjmie flachę i ze szklankami pożegluje pod ścianę do samotnego. Dosiadam się.
– Nie złość się – mówię do gościa. Nalewam do szklanek, podnoszę swoją. – Za zdradę! – Wypijam.
– O, za zdradę warto wypić – odpowiada. Trzeźwo, albo udaje lepiej niż ja. Wypija duży łyk.
– Bo widzisz, Antek…
– Stachu!… – przerywa mi, trykając szklanką w moją, którą wciąż obejmuję ręką.
– …bo widzisz, Stachu… – zgadzam się z nim łaskawie – …moja kobita to dziwka.
Kiwa głową ze zrozumieniem. Upija następny łyk.
– One wszystkie takie. – Pauza. Znów kiwa głową. – Bo, widzisz, nie w tym rzecz. Kobieta może być dziwką. Ale czy kocha?
– Wróciłem wcześniej – kontynuuję. – Miałem być na noc, ale nie było frachtu, wracałem pusto i byłem o trzeciej. Chciałem się zdrzemnąć, więc leżę na kanapie… I słyszę, jak Anka wchodzi… – Wypijam łyk. – ...z kimś. Filuję z kim… Niezłe ciacho, ale żaden paker. Młodszy ode mnie. Jeszcze nie zdążyli dobrze drzwi zamknąć, a on już ją rozbiera. A Anka jego. Zanim minęła minuta, już byli gotowi…
Wypijam swoje do dna i dolewam. Stachowi też, co przyjmuje z wdzięcznością. Upija trochę.
– …Jemu tak się śpieszyło, że zaniósł ją do kuchni. A jak się całowali, jak ona go głaskała, kurwa. – Musiałem wziąć łyka. – Poszedłem za nimi. Tak im było gorąco, że nawet mnie nie widzieli. I patrzę, a ten gnój ją normalnie rypie! Położył ją na stole i normalnie rucha. A Anka jęczy, piszczy i obłapia go. I jeszcze, kurwa jedna, przyciąga dupę tego luja, by wszedł głębiej.
Przerwałem, by sobie łyknąć.
– Może i dziwka… – mówi Stach – …ale czy cię kocha?
Mam tyle do powiedzenia, że nie słucham, co gada. Muszę to z siebie wyrzucić. Muszę komuś to powiedzieć.
– Wytrzymałbyś to, Stachu? Ja nie dałem rady. Podskoczyłem, oderwałem gacha od dziwki i skułem mu mordę! Fajnie było zobaczyć, jak mu ryj sinieje! Mówię ci… – Wypiłem trochę. – … A chuj mu wciąż stał! – Tu mnie bierze śmiech. Trochę za głośny. Paru z innych stolików obraca się ku mnie. – No to ja go po tym chuju, niech chuj ma za chuja, co go w mojej macza…
Chyba brzmiało to bełkotliwie. Jednak, pocieszam się, skoro to zauważam, to nie jest ze mną źle. Tak myślę. Dolewam. Nam obu. Wypijamy po łyku. Należy nam się.
Kontynuuję:
– Wywaliłem gnoja za drzwi. A moja, uważasz, chciała polecieć za nim z portkami i kurtką. Dostała w mordę i tak ją zostawiłem. Chciałem z tamtym skończyć, ale się zmył. Goło, uważasz? – Zarechotałem. – A ta dziwka zamknęła się. To co miałem zrobić? Poszedłem w trasę.
Pociągnąłem ze szklanki.
– No tak – odezwał się Stachu ze zrozumieniem. – Ale czy ona cię kocha… Bo, widzisz, moja mnie nie kochała. – Upił bolsa. – Miałem kobietę. Chadzałem na jednego, czasem na dwa, nie powiem. Tylko w sobotę. Zawsze tu. Może zdarzało się, że przesadziłem, jak kumple dopisali. Jak ty. Czasem. – Pociągnął do dna, więc dolałem. Sobie też. – I jakiejś soboty wracam do domu, i…
Tym razem zamilkł na dłużej. Na tyle dłużej, ile czasu zabiera wypicie szklaneczki wódki.
– …i zastałem pusty dom. Wzięła córeczkę… – Chlipnął, a po policzku pociekła mu łza. – …i więcej ich nie widziałem. Ani Doroty, ani Justysi. – Kolejna łza. – A przecież dawałem jej wypłatę. Prawie całą. Jej było wciąż mało. Chciała buty i suknie co mie… – Czknął. – ...miesiąc. A ona… zostawiła mnie… I Justysię zabrała, mój skarb… Bo mówię ci, brachu, nie liczy się to, czy baba się puszcza, ale czy cię kocha.
Rozlewam resztę bolsa do szklanek.
Stachowi kłykcie bieleją, tak szkło ściska. Patrzę, czy pęknie. Szkoda byłoby wódki.
– Bo kobieta może być dziwką, ale musi kochać – ciągnie. – Jeśli kocha, to się gódź. Nie raz, nie dwa. O miłość dbaj, na resztę sraj. Nie sięgaj dna, jak ja.
Wypija. Ja nie. Nie spieszę się. Czuję, że gorzała wreszcie działa. Jakoś inaczej; na ogół widzę wtedy nieostro, podwójnie. Dziś mam omamy. Anka. Stoi w drzwiach. Rozgląda się. Dostrzega mnie. Przypada do stolika.
– Kochany, wróć!
Patrzę na śliwę pod jej okiem. Widzę łzy. Ciekną jej po twarzy. Fajne te omamy. Uśmiecham się do nich.
– Szczęściarz… – mamroce Stach. – Ja czekam pięć lat. – Przysuwa moją szklankę do siebie. – Tobie już niepotrzebna.